Anioły

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Marian Keyes, światowej sławy pisarka, autorka bestsellerów Lucy Sullivan wychodzi za mąż oraz Wakacje Rachel przedstawia swoją najzabawniejszą i najbardziej wzruszającą powieść. Anioły to książka o życiu, miłości i rodzinie, a jej akcja toczy się przede wszystkim w słonecznej Kalifornii.
Maggie zawsze uważano za białą owcę rodziny Walshów. W przeciwieństwie do swoich sióstr: Rachel (bohaterki Wakacji Rachel) oraz Claire (bohaterki Arbuza), poślubiła przyzwoitego, kochającego mężczyznę i znalazła dobrą pracę. Rachel była beztroska, Claire dramatyczna, dla Maggie liczyło się bezpieczeństwo. Jej życie zmienia się drastycznie w chwili, kiedy Maggie dowiaduje się o zdradzie męża i zwolnieniu z pracy.
Załamana, szuka schronienia u najlepszej przyjaciółki, Emily, mieszkającej w Los Angeles. Liczy na to, że słońce i plaża okażą się dobrym lekarstwem.
Od dnia przybycia do miasta aniołów wszystko jednak przebiega inaczej niż powinno. Z dnia na dzień Maggie zaczyna się obracać wśród gwiazd filmowych, a nawet uczestniczy w prezentacji scenariusza. Nieoczekiwanie przekonuje się, że kres małżeństwa nie oznacza końca świata. Miasto aniołów i Maggie Walsh zmieniają się bezpowrotnie.
Marian Keyes przez dziesięć lat mieszkała w Londynie, następnie zaś zanim powróciła do rodzinnego Dublina. Ukończyła studia prawnicze i kurs księgowości, w 1993 roku zajęła się pisaniem opowiadań. Jest autorką światowych bestsellerów: Ostatnia szansa, Arbuz, Lucy Sullivan wychodzi za mąż oraz Wakacje Rachel.
Rok wydania: 2003
Stron: 422
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Dla Tony'ego

Podziękowania

Na moją wdzięczność zasłużyły następujące osoby: mój wydawca, Jennifer Hershey, za intuicję, wrażliwość i głębię spojrzenia, dzięki której niniejsza książka nabrała odpowiednich kształtów; wszyscy pracownicy HarperCollins; a także Russ Galen ze Scovil, Chichak i Galen.
Cudowni Ricardo Mestres, Danny Davis i Heij z Touchstone Pictures za moją pierwszą przygodę w Los Angeles.
Równie cudowni Bob Bookman, Sharie Smiley i Jessica Tuchinsky z CAA za moją drugą przygodę w Los Angeles.
Także wszyscy ci, którzy nie skąpili mi informacji, słów zachęty i/lub słodyczy: Guy i Julie Bakerowie, Jenny Boland, Ailish Connelly, Siobhan Coogan, Emily Godson, Gai Griffin, dr Declan Keane z Holles St. Hospital, Caitriona Keyes, mama Keyes, Rita-Anne Keyes, Julian Plunkett-Dillon, Deirdre Prendergast, Eileen Prendergast, Suzanne Power, Morag Prunty, Jason Russell, Anne-Marie Scanlon, Emma Stafford, Louise Voss, Amy Welch i Varina Whitener. Dziękuję wam wszystkim. Na koniec dziękuję mojemu ukochanemu Tony'emu, któremu dedykuję tę książkę.

 

 

 

Prolog

Wkrótce wylądujemy na międzynarodowym lotnisku w Los Angeles. Proszę sprawdzić, czy fotele znajdują się w pozycji siedzącej, czy ważycie poniżej czterdziestu pięciu kilogramów i czy macie piękne zęby.

 


Rozdział pierwszy

Zawsze prowadziłam się porządnie. Aż do dnia, w którym po opuszczeniu męża uciekłam do Hollywood, nie zrobiłam żadnego niewłaściwego kroku. Przynajmniej nikt o tym nie wiedział. Kiedy zatem całkiem nagle wszystko rozpadło się niczym mokry papier, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już od dawna się na to zanosiło. Takie nieskalane życie po prostu nie jest naturalne.
Rzecz jasna, nie obudziłam się pewnego pięknego ranka i nie zbiegłam z kraju, zostawiwszy śpiącego męża-jołopa, żeby się zastanawiał, co to za koperta na poduszce. W moich ustach brzmi to bardziej dramatycznie niż w rzeczywistości, co jest dziwne, gdyż nigdy nie miałam tendencji do dramatyzowania. Ani tendencji do słowa "tendencja", skoro już o tym mowa.
Jednak od sprawy z królikami, a może nawet wcześniej, między mną a Garvem zrobiło się nieprzyjemnie i niezręcznie. Następnie przytrafiły nam się dwie tak zwane komplikacje. Zamiast umocnić nasze małżeństwo - jak to się zawsze działo w wypadku bardziej fartownych, borykających się z różnymi komplikacjami osób z kobiecych pism matki - nasze komplikacje zadziałały zgodnie ze swoją nazwą. Pokomplikowały sprawy między nami. Wklinowały się między Garva i mnie i oddzieliły nas od siebie. Chociaż Garv nie wspomniał o tym ani słowem, wiedziałam, że mnie obwinia.
W porządku, ja też obwiniałam samą siebie.

Tak naprawdę nazywał się Paul Garvan, ale kiedy się poznaliśmy, oboje byliśmy nastolatkami, a wtedy nikt nie mówił do nikogo po imieniu. Ajrysz, Alfonso, Jajarz - tak nazywano niektórych naszych rówieśników. Na niego mówiono Garv, pod tym imieniem go znałam. Zwracam się do niego Paul tylko wtedy, kiedy jestem na niego bardzo wkurzona. Ja mam na imię Margaret, ale on mówi do mnie Maggie, chyba że pożyczę jego samochód i zarysuję lakier o filar na parkingu przed centrum handlowym. (Co zdarza mi się częściej, niż przypuszczacie).
Kiedy się pobraliśmy, miałam dwadzieścia cztery, a on dwadzieścia pięć lat. Był moim pierwszym chłopakiem, o czym moja biedna matka nigdy nie omieszka wspomnieć. Jej zdaniem, świadczy to o tym, że byłam bardzo porządną dziewczyną i nie sypiałam z byle kim. (Jedyną z jej pięciu córek, która tego nie robiła, więc jak można mieć do niej pretensje o obnoszenie się z moją wątpliwą cnotą?) Kiedy jednak przechwala się, że Garv to mój pierwszy chłopak, nie dodaje, że nie jedyny.
Nieważne.
Byliśmy małżeństwem od dziewięciu lat, trudno powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęłam snuć fantazję o zakończeniu naszego związku. Nie, nie dlatego, że rzeczywiście tego pragnęłam. Myślałam jednak, że skoro wyobrażam sobie najgorszy możliwy scenariusz, w pewien sposób zabezpieczy mnie to przed taką ewentualnością. Jednak to cholerstwo się zmaterializowało. Co zaraz się okaże.
Koniec przyszedł zaskakująco nagle. W jednej chwili martwiłam się o swoje małżeństwo - nawet jeśli wyprawiałam dziwne rzeczy, na przykład wypijałam szkła kontaktowe - a moment później należało już do przeszłości. Strasznie mnie to zdumiało, zawsze uważałam, że wywieszenie białej flagi poprzedzone jest regularnym okresem rzucania talerzami i wyzwisk. Koniec jednak zakradł się bez jednego ostrego słowa, zwyczajnie nie byłam na niego przygotowana.
Bóg wie, że powinnam. Kilka nocy wcześniej obudziłam się w ciemnościach ze zmartwienia. Często mi się to zdarzało, zazwyczaj przejmowałam się pracą i pieniędzmi. No wiecie, tym co zwykle. Za dużo pierwszego, za mało drugiego. Ostatnio jednak - pewnie nawet dłużej niż ostatnio - martwiłam się o Garva i siebie. Czy kiedykolwiek się polepszy? Może już się polepszyło, tylko ja tego nie widziałam?
Przez większość nocy nie dochodziłam do żadnych wniosków i znowu zapadałam w niepewny sen. Tym razem jednak doznałam olśnienia. Mogłam przyjrzeć się dokładnie codziennej rutynie, naszemu prywatnemu językowi i wspólnej przeszłości, i zajrzeć wprost w serce Garva i swoje. We wszystko, co się działo od pewnego czasu. Dopadła mnie straszna, przeraźliwie jasna myśl: "Mamy poważne kłopoty".
Dosłownie zlodowaciałam. Wszystkie włoski na mojej skórze stanęły dęba, chłód osiadł gdzieś między żebrami. Przerażona usiłowałam poprawić sobie humor zamartwianiem się ilością pracy, jaką będę musiała jutro wykonać, ale bez powodzenia. Następnie przypomniałam sobie, że rodzice się starzeją i to ja będę zmuszona się nimi zająć, więc usiłowałam tym się postraszyć.
Po pewnym czasie znowu zasnęłam, podrapałam do żywego mięsa prawą rękę, z zapałem pozgrzytałam zębami i obudziłam się ze znajomym uczuciem, że mam w ustach żwir, po czym nadszedł dzień jak co dzień.

Przypomniałam sobie, że mamy poważne  kłopoty, kiedy rzeczywiście nadeszły.
Tego szczególnego wieczoru wybieraliśmy się na kolację z Elaine i Liamem, przyjaciółmi Garva. Kto wie, gdyby nowy nabytek Liama - płaski telewizor - nie spadł ze ściany wprost na jego nogę, łamiąc mu duży palec, wyszlibyśmy do restauracji, zamiast siedzieć w domu, i nigdy byśmy się nie rozstali.
O ironio, modliłam się o to, żeby Elaine i Liam odwołali spotkanie. Istniała taka szansa: już trzy razy nie udało się nam spotkać. Za pierwszym razem wycofaliśmy się my, bo czekaliśmy na dostawę nowego stołu do kuchni (nie, pewnie, że nie dotarł). Następnym razem Elaine - która jest grubą rybą w emeryturach - musiała jechać do Sligo, żeby zwolnić z pracy gromadę ludzi. ("Nowy jaguar zjawił się w samą porę!") Ostatnio udało mi się wymyślić jakąś poważną wymówkę, na którą Garv pośpiesznie przystał. Tym razem była ich kolej.
Nie chodzi o to, że ich nie lubiłam. No cóż, właściwie nie lubiłam. Jak mówiłam, ona to gruba ryba w emeryturach, on zaś pracuje jako makler giełdowy. Są urodziwi, zarabiają kupę pieniędzy i niegrzecznie traktują kelnerów. To tacy ludzie, którzy ciągle kupują nowe samochody i jeżdżą na wakacje.
Większość przyjaciół Garva była urocza, ale Liam należał do wyjątków. Problem polegał na tym, że Garv widział w ludziach głównie dobro, to znaczy w większości z nich. Teoretycznie to wspaniała cecha i nie mam nic przeciwko temu, że widział dobro w ludziach, których lubiłam, ale było to nieco upierdliwe w wypadku tych przeze mnie nielubianych. Przyjaźnił się z Liamem od liceum, kiedy to Liam był o wiele milszy, i choć Garv bardzo się dla mnie starał, nie potrafił się pozbyć resztek sympatii do niego.
Jednak nawet Garv się zgadzał, że Elaine jest przerażająca. Takstrasznieszybkomówiła.Wyrzucałazsiebiepytaniazszybkościąkarabinumaszynowego. Jaktampraca? Kiedydostanieszawans? Jej dynamiczna osobowość redukowała mnie do roli jąkającej się niezguły, a kiedy w końcu kleciłam jakąś odpowiedź, Elaine kompletnie traciła zainteresowanie i przechodziła już do innego tematu.
Nawet gdybym lubiła Liama i Elaine, nadal nie chciałabym wychodzić właśnie tego wieczoru - robienie dobrej miny do złej gry jest o wiele trudniejsze na oczach publiczności. Poza tym musiałam się zająć w domu stosem przerażających beżowych kopert. (Plus dwiema telenowelami, gotowymi zaspokoić moje potrzeby, i kanapą, która nie mogła się mnie doczekać). Czas był zbyt cenny, żeby tracić cały wieczór na dobrej zabawie.
No i jeszcze byłam  taka zmęczona. Praca bardzo mnie wyczerpywała - nie mnie jedną, jak sądzę. Zapewne "praca" to słowo-klucz. Myślę, że niektórzy mogliby ją nazwać "odpoczywaniem na leżaku" albo "drenażem limfatycznym".
"Pracowałam" w kancelarii adwokackiej, która prowadziła sporo interesów ze Stanami, głównie w kwestii prawa w przemyśle rozrywkowym. (Po naszym ślubie Garv, jako ogólnie wspaniały pracownik, został wysłany na pięć lat do oddziału swojej firmy w Chicago. Zahaczyłam się tam w jednej z dużych kancelarii, więc kiedy trzy lata temu wróciliśmy do Irlandii, stwierdziłam, że świetnie się znam na prawie w amerykańskim przemyśle rozrywkowym. Dowcip polegał na tym, że chociaż skończyłam kurs wieczorowy i zyskałam pewne kwalifikacje w Chicago, właściwie nie byłam prawniczką. Oznaczało to, że miałam z tego powodu mnóstwo roboty, większość szykan i zaledwie odrobinę przywilejów. Chyba raczej służyłam za coś więcej niż tłumaczkę; zdanie oznaczające jedno w Irlandii mogło znaczyć coś zupełnie innego w Stanach, więc przekładałam amerykańskie umowy na język irlandzkiego prawa i przygotowywałam dokumenty, które powinny - miałam taką nadzieję - sprawdzać się w świetle prawa obu państw).
Żyłam w niejasnym, lecz ciągłym strachu. Czasem śniło mi się, że opuściłam jakieś zasadnicze zdanie i moją firmę pozwano na sumę czterech trylionów dolarów, które potrącali mi z pensji po siedem funtów pięćdziesiąt pensów tygodniowo, i że muszę pracować przez całą wieczność, aby zwrócić dług. Czasem w tych snach wypadały mi wszystkie zęby. Kiedy indziej siedziałam w biurze i odkrywałam, że jestem całkiem goła, a muszę wstać i iść do ksero.

Tak czy owak, gdy bomba poszła w górę, byłam bardzo zajęta. Tak zajęta, że zaniedbałam swój nowy program ćwiczeń. Ostatnio uświadomiłam sobie, że obgryzanie paznokci to jedyny sport, który uprawiam. Wpadłam na szatański pomysł - zamiast dzwonić do Sandry, mojej asystentki, żeby przyszła i wzięła taśmy z dyktafonu, szłam dwadzieścia metrów do jej gabinetu, gdzie zostawiałam taśmy. Tego dnia nie miałam jednak czasu na takie przyjemności. Umowa ze studiem filmowym rozlatywała się na kawałki - gdyby nie została podpisana w tym tygodniu, aktor zaangażowany w projekt zamierzał się wycofać.
(Przez chwilę moja praca niemal wydawała się niezwykła. Daję wam słowo, była równie niezwykła jak opryszczka. Nawet sporadyczne lunche w kosztownych restauracjach nie mogły tego zmienić. Nie potrafiłam się naprawdę odprężyć; tuż po tym, jak wkładałam widelec do ust, klient zawsze zadawał pytania wymagające długich i szczegółowych odpowiedzi).
Scenarzysta - mój klient - rozpaczliwie chciał sfinalizować kontrakt, żeby dostać swoje pieniądze i wyżywić rodzinę. (I po to, żeby ojciec nareszcie był z niego dumny, ale odbiegam od tematu). Amerykańscy prawnicy musieli przyjść do pracy o trzeciej nad ranem swojego czasu, żeby zawrzeć umowę; przez cały dzień trwała wymiana e-maili i urywały się telefony. Później postawiliśmy kropkę nad i. Choć byłam wyczerpana, czułam się lekka i szczęśliwa.
Wtedy przypomniałam sobie, że wychodzimy razem z Liamem i Elaine, i chmura zasnuła jasne niebo. Nie jest tak źle, pocieszałam samą siebie, przynajmniej zjem niezły posiłek - lubili wymyślne restauracje. Jednak, Boże drogi, naprawdę byłam wyczerpana. Gdybyśmy tylko to  my mogli odwołać spotkanie!
Kiedy wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei, zadzwonił telefon.
- Liam złamał palec u nogi - powiedział Garv. - Spadł na niego nowy płaski telewizor. - (Liam i Elaine mieli wszystkie konsumenckie gadżety znane człowiekowi: raczej mężczyźnie niż kobiecie. Dajcie mi telefon komórkowy, lokówkę i będę szczęśliwa. Garv jednak, jako facet, chciał to cyfrowe, a tamto produkcji Bang & Olufsen). - Dzisiejszy wieczór odwołany.
- Świetnie! - wykrzyknęłam. Następnie się opanowałam: - To znaczy, nie świetnie dla niego i jego palca, ale miałam ciężki dzień i…
- W porządku - zapewnił mnie Garv. - Ja też nie miałem ochoty iść. Zamierzałem do nich zadzwonić i skłamać, że spalił nam się dom albo coś w tym rodzaju.
- Nieźle. No to do zobaczenia.
- Co z jedzeniem? Przygotować coś?
- Nie, robiłeś wczoraj. Ja się tym zajmę.
Wpadłam w szał wyłączania wszystkich przycisków, kiedy nagle ktoś spytał:
- Idziesz do domu, Maggie?
To była moja szefowa, Frances, i jej "J u ż?" mogło być nieme, ale i tak je usłyszałam.
- Zgadza się. - Żeby nie było wątpliwości, dodałam swoim skłonnym do drżenia w stresie głosem, próbując ukryć strach: - Idę do domu.
Uprzejmie, acz stanowczo.
- Czy umowa na jutrzejsze poranne zebranie jest gotowa?
- Tak - odparłam. Nie była. Kłamałam. Mówiła o innej umowie, której nawet nie zaczęłam. Nie było sensu jęczeć Frances, że przez cały dzień miałam mnóstwo pracy. Była  nadambitna, wkrótce miała szansę zostać wspólniczką i bardzo się angażowała w swoje obowiązki. Rzadko wychodziła z budynku, a biurowa plotka głosiła (Frances nie cieszyła się powszechną sympatią, rzecz jasna), że śpi pod biurkiem, a myje się - jak kloszard - w biurowej ubikacji.
- Mogę zerknąć?
- Nie jest jeszcze dopracowana - stwierdziłam z zakłopotaniem. - Wolałabym ją skończyć, zanim ci pokażę.
Rzuciła mi odważne, zbyt długie spojrzenie.
- Dopilnuj, żeby znalazła się na moim biurku przed dziewiątą trzydzieści.
- Dobrze! - Jednak mój dobry humor wywołany zniknięciem wieczornego obowiązku wyparował. Kiedy Frances odmaszerowała do siebie, zerknęłam pytająco na komputer, który przed chwilą wyłączyłam. Czy powinnam zostać i popracować jeszcze parę godzin? Nie mogłam. Byłam kompletnie wyzuta. Z entuzjazmu, z etyki pracy, ze wszystkiego. Postanowiłam przyjść z samego rana i się tym zająć.

Niewiele jadłam przez cały dzień. Podczas lunchu, zamiast przerwać pracę, szukałam w szufladzie na wpół zjedzonego marsa, którego - jak pamiętałam przez mgłę - zostawiłam tam parę dni wcześniej. Ku mojej radości udało mi się go znaleźć. Strzepałam paproszki i spinacze i muszę przyznać, że był pyszny.
Kiedy jechałam do domu, byłam głodna, a wiedziałam, że nic tam nie ma. Żywność stanowiła dla nas wielki problem. Jak większość znanych nam osób, utrzymywaliśmy się przy życiu dzięki obiadom z mikrofalówek, daniom na wynos i mrożonkom. Co pewien czas - przynajmniej zanim zaczęło się między nami psuć - kiedy pozbywaliśmy się bagażu codziennych trosk, zamartwialiśmy się, że jemy za mało witamin. Zobowiązywaliśmy się żyć zdrowiej i kupowaliśmy słoik multiwitamin, które łykaliśmy przez dzień albo dwa, następnie zaś o nich zapominaliśmy. Albo urządzaliśmy dziki rajd po supermarkecie, garściami wrzucając do wózka brokuły, podejrzanie pomarańczowe marchewki i tyle jabłek, że wystarczyłoby ich na tydzień dla ośmioosobowej rodziny.
- Nasze zdrowie w naszych rękach - mawialiśmy zachwyceni, bo wydawało nam się, że kupowanie surowizny wystarczy. Dopiero gdy stawało się jasne, że trzeba to zjeść, zaczynały się kłopoty.
Natychmiast wszystko sprzysięgało się przeciwko naszym kulinarnym planom: musieliśmy pracować do późna albo iść na czyjeś urodziny. Przez następny tydzień doskwierała nam niewygodna świadomość, że wszystkie świeże warzywa i owoce domagają się naszej uwagi.
Ledwie udawało nam się wejść do kuchni. Wizje kalafiora i winogron ciągle krążyły w naszej podświadomości, więc nie dane nam było zaznać ani chwili spokoju. Powoli, dzień po dniu, kiedy żywność się psuła, wyrzucaliśmy ją ukradkiem, nigdy nie przyznając się przed partnerem do tego, co robimy. Dopiero gdy ostatnie kiwi odbijało się od dna kosza na śmieci, czarna chmura znikała i znów mogliśmy się odprężyć.
Dajcie mi mrożoną pizzę, to o wiele mniej stresujące.
Właśnie to kupiłam na wieczorny posiłek. Weszłam do spożywczego i wrzuciłam do koszyka dwie pizze i płatki śniadaniowe.
Wtedy interweniowało przeznaczenie.
Całymi tygodniami mogę obchodzić się bez czekolady. No dobrze, całymi dniami. Kiedy jednak zjem odrobinę, chcę więcej, a zapaproszkowany mars podczas lunchu zbudził we mnie wygłodniałą bestię. Kiedy zatem w dziale chłodniczym ujrzałam pudełka trufli, w przypływie szaleńczej beztroski postanowiłam kupić sobie jedno.
Kto wie, co by się zdarzyło, gdybym tego nie zrobiła? Czy coś tak dobrodusznego jak pudełko słodyczy może zmienić całe życie?

Garv był już domu, przywitaliśmy się raczej ostrożnie. Nie sądziliśmy, że ten wieczór spędzimy we dwoje, chętnie zwalilibyśmy na Liama i Elaine obowiązek rozrzedzenia dziwnej atmosfery między nami.
- Minęłaś się z Donną - powiedział. - Jutro zadzwoni do ciebie do pracy.
- Co nowego? - Donna prowadziła nie uporządkowane, wysoce skomplikowane życie miłosne i jako jedna z najlepszych przyjaciółek czułam się w obowiązku dawać jej rady. Często jednak konsultowała się z Garvem w kwestii tak zwanej męskiej perspektywy. Okazywał się tak pomocny, że nazwała go Doktorem Miłością.
- Robbie chce, żeby przestała się golić pod pachami. Mówi, że to seksowne, ale ona się boi, że będzie wyglądała jak goryl.
- Co jej poradziłeś?
- Że nie ma nic złego w owłosionych kobietach…
- Brawo, siostro.
- …ale że jeśli naprawdę tego nie chce, powinna powiedzieć, że przestanie się golić pod pachami, jeśli on zacznie wkładać damskie majtki. Coś za coś.
- Jesteś geniuszem, poważnie.
- Dzięki.
Garv ściągnął krawat, rzucił go na oparcie krzesła, a następnie przejechał palcami przez włosy, pozbywając się resztek swojego wcielenia człowieka pracy. Do biura czesał się bardzo gładko - zaczesywał włosy na kark, ale po pracy opadały mu na czoło.
Istnieją mężczyźni tak przystojni, że na ich widok człowiek czuje się tak, jakby dostał w łeb obuchem. Garv nie jest jednym z tych facetów; to raczej ten typ, który można widywać dzień w dzień przez dwadzieścia lat i obudzić się pewnego ranka z myślą: "O rany, niezły jest, dlaczego wcześniej go nie zauważyłam?"
Najbardziej pociągał mnie w nim jego wzrost. Ja jednak też byłam wysoka, więc nigdy nie kręciłam się, powtarzając: "Patrzcie, jak nade mną góruje!" Mimo to mogłam przy nim nosić obcasy, co doceniałam - moja siostra Claire wyszła za faceta tego samego wzrostu i musiała chodzić na płaskiej podeszwie, żeby nie czuł się źle. A ona naprawdę uwielbia obcasy.
No ale mąż Claire miał romans i ją zostawił, więc chyba wszystko dobrze się skończyło.
- Co tam w pracy? - spytał Garv.
- Okropnie. A u ciebie?
- Okropnie przez większość dnia. Miałem miłe dziesięć minut spokoju między piętnaście po czwartej a dwadzieścia pięć po czwartej, kiedy stałem na schodkach przeciwpożarowych i udawałem, że ciągle palę.
Garv pracuje jako rachmistrz ubezpieczeniowy, przez co stanowi łatwy cel oskarżających o nudę - przy pierwszym spotkaniu z nim nietrudno wziąć jego spokój za tępotę. Moim zdaniem, błędnie się zakłada, że tylko nudziarze przekopują się przez kolumny liczb; jednym z najnudniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałam, był ten idiota pisarz, chłopak Donny. Pewnego wieczoru wybraliśmy się na kolację i ZANUDZIŁ nas na śmierć. Głośno monologował na temat innych pisarzy i tego, jakie z nich przepłacane, kłamliwe skurwiele; potem zaczął mnie przepytywać, jak mi jest z tym czy tamtym problemem, dopytując się z poufałością ginekologa: "Jak się czułaś? Smutna? Możesz to sprecyzować? Miałaś złamane serce? No, wreszcie coś rozumiemy". Następnie pobiegł do toalety i wiedziałam, że zapisuje każde moje słowo w notatniku, do wykorzystania w powieści.
- Nie powinieneś zazdrościć Liamowi nowego telewizora - powiedziałam do Garva, z radością udając, że przygnębienie mojego męża bierze się z tego, iż jego kumpel ma więcej gadżetów niż on. - Zaatakował go? Może trzeba go zdjąć.
-  A tam. - Garv wzruszył ramionami jak zawsze, gdy coś go gryzie. - Nic mi to nie robi.
(Chociaż bez oporów rozmawia z Donną o jej problemach, zauważcie, jak niechętnie mówi o własnych uczuciach, choćby dotyczyły byle telewizora).
- Wiesz, ile kosztował?! - wybuchnął nagle.
Pewnie, że wiedziałam. Za każdym razem, gdy wychodziłam do miasta z Garvem, musieliśmy zatrzymywać się w dziale elektronicznym Brown Thomas i stawać przed owym telewizorem, podziwiając jego wartą dwanaście tysięcy funtów wspaniałość. Choć Garvowi dobrze płacili, pod względem zarobków nie mógł się równać z dochodami Liama, ze względu na liczbę cyfr łatwą do pomylenia z numerem telefonicznym. Poza tym z powodu naszej hipoteki, kosztów utrzymania dwóch samochodów, uzależnienia Garva od płyt kompaktowych i mojego od kremów i torebek, płaski telewizor nie wchodził w rachubę.
- Pociesz się, pewnie mu się zepsuł, kiedy spadł ze ściany. Pewnego dnia sam sobie taki kupisz.
- Myślisz?
- Pewnie. Gdy tylko umeblujemy dom.
Sztuczka chyba zadziałała. Nieco żwawiej zaczął wyjmować zakupy. Właśnie wtedy to się stało.
Wyciągnął moje pudełko beztroskich trufli i wykrzyknął:
- Popatrz tylko! - Jego oczy błyszczały. - Znowu te czekoladki! Czyżby nas ścigały?!
Popatrzyłam na niego, na pudełko i znowu na niego. Nie miałam pojęcia, o czym mówi.
- No  wiesz - upierał się figlarnie. - To te same, które jedliśmy, kiedy…
Nagle urwał. Zmarszczyłam czoło ze zdumienia i wpatrywałam się w niego. On także się we mnie wpatrywał. Nagle zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Figlarne iskierki w oczach Garva zniknęły, zastąpił je strach. Wręcz przerażenie. Zanim w mojej głowie uformowała się jakakolwiek myśl, już  wiedziałam. Mówił o kimś innym, o intymnej chwili, którą dzielił z inną kobietą. I to niedawno.
Poczułam się, jakbym spadała, jakbym nigdy nie miała przestać spadać. Potem gwałtownie kazałam sobie przestać. Wiedziałam też coś innego - nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam patrzeć, jak moje walące się w gruzy małżeństwo po drodze zaczyna łapać innych ludzi i wciągać ich w otchłań.
Znieruchomiali z powodu szoku popatrzyliśmy na siebie. W milczeniu obserwowałam Garva, rozpaczliwie pragnąc, żeby coś powiedział, wyjaśnił, żeby to minęło. Jego twarz jednak zastygła w przerażeniu - w przerażeniu, które i ja czułam.
- Ja… - wykrztusił, po czym umilkł.
Nagle poczułam silny ból w jednym z tylnych zębów i, jak we śnie, wyszłam.
Garv nie poszedł za mną; pozostał w kuchni. Nie słyszałam, żeby się poruszał, i uznałam, że nadal stoi tam, gdzie go zostawiłam. Samo w sobie wyglądało to na przyznanie się do winy. Nadal pogrążona w koszmarze, podniosłam pilota i włączyłam telewizor. Czekałam, aż się obudzę.

 


Rozdział drugi

Przez resztę wieczoru nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Może powinnam była wrzaskliwie domagać się szczegółów: Kim ona jest? Od jak dawna? Jednak nawet w najlepszych chwilach nie umiałam się tak zachowywać, a po tym, przez co od pewnego czasu przechodziliśmy, nie została we mnie żadna wola walki.
Gdybym tylko bardziej przypominała swoje siostry biegłe w sztuce wyrażania bólu - specjalistki od trzaskania drzwiami, rzucania słuchawek na widełki, rozbijania przedmiotów o ściany, wrzasków. Cały świat musiał dowiedzieć się o ich gniewie/rozczarowaniu/mężczyznach-oszustach/braku musu czekoladowego w lodówce. Jednak ja urodziłam się bez genu primadonny, więc kiedy przytrafiała mi się katastrofa, zazwyczaj dusiłam to w sobie, obracałam na wszystkie strony, usiłując coś zrozumieć. Moja rozpacz była niczym włosy rosnące do środka, coraz mocniej skręcające się pod skórą. Jednak wszystko, co wchodzi, kiedyś musi się wydostać, i mój ból zawsze pojawiał się w formie bolesnej, łuszczącej się egzemy na prawej ręce. Był to niezawodny barometr mojego stanu emocjonalnego, a tej nocy tak mnie swędziało, że podrapałam się do krwi.
Poszłam spać przed Garvem i ku swojemu zdumieniu zdołałam zasnąć - może z szoku. Potem obudziłam się o jakieś nie sprecyzowanej porze i leżałam, wpatrując się w ciemność. Była pewnie czwarta rano. Czwarta rano to najbardziej ponura pora doby, kiedy samopoczucie jest najgorsze. Wtedy umierają chorzy. Wtedy torturowani się załamują.
W ustach miałam żwir, szczęka mnie bolała; znowu zgrzytałam zębami. Nic dziwnego, że ząb z tyłu domagał się uwagi w ostatniej, rozpaczliwej prośbie o pomoc, zanim zgrzytaniem zetrę go na proch.
Wtedy krzywiąc się, musiałam stawić czoło tej rewelacji - Garv i kobieta od trufli, czy naprawdę coś ich łączyło?
W męce doszłam do wniosku, że zapewne tak; wszystko na to wskazywało. Gdybym patrzyła na to z zewnątrz, uznałabym, że z pewnością, ale przecież zawsze jest inaczej, kiedy chodzi o  nasze życie, prawda?
Tak bardzo się bałam czegoś w tym rodzaju, tak strasznie, że częściowo się na to przygotowywałam. Teraz jednak, kiedy najwyraźniej to nadeszło, wcale nie czułam się gotowa.
Rozpromienił się, kiedy zauważył "ich" czekoladki… To był straszny widok. Musiał coś knuć za moimi plecami. Tego jednak było za wiele, znowu przestałam w to wierzyć. Przecież gdyby coś kombinował, z pewnością bym zauważyła?
Jasne, że należało zapytać go o to wprost i położyć kres spekulacjom, ale z pewnością łgałby jak z nut. Co gorsza, mógłby mi powiedzieć prawdę. Nagle, kompletnie znikąd, w mojej głowie pojawiły się teksty z drugorzędnego filmu. "Prawdę?" (Wydęta warga). "Nie ZNIOSŁABYŚ prawdy!"
Myśli wciąż napływały. Czy z nią pracował? Może poznałam ją na gwiazdkowym przyjęciu w jego firmie? Przeszukiwałam swoje wspomnienia z tamtego wieczoru, usiłując wyłowić dziwne spojrzenie albo znaczący komentarz. Pamiętałam jednak tylko, jak tańczyłam horę z Jessicą Benson, jedną z jego koleżanek. Może to ona? Ale przecież była dla mnie taka miła. Może gdybym ja uprawiała seks z czyimś mężem, też byłabym miła dla jego żony…
Poza kobietami, z którymi Garv pracował, w grę wchodziły przyjaciółki i żony jego kumpli; no i moje przyjaciółki. Ze wstydem przyznałam się do tej myśli, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nagle przestałam wszystkim ufać, każdą podejrzewałam.
Może Donna? Dobrze bawiła się z Garvem, nazywała go Doktorem Miłością. Zdrętwiałam na wspomnienie pewnego artykułu, w którym wyczytałam, że ksywy to niewątpliwy znak, że ludzie coś knują.
Jednak, wzdychając cicho, oczyściłam Donnę z zarzutów - była jedną z moich najlepszych przyjaciółek, nie mogłam uwierzyć, że zrobiłaby mi coś takiego. Poza tym, z sobie tylko znanych powodów, szalała za pieprzniętym Robbiem. Chyba że była to tylko przykrywka.
Było coś, co przekonało mnie, że Garv nie ma romansu z Donną - fakt, że powiedziała mu o swoich odciskach. Co więcej, nawet ściągnęła but, skarpetkę i pokazała mu stopę, aby sam się przekonał, jakie są obrzydliwe. Kiedy ma się z kimś romans, nie robi się takich rzeczy. Romans to tajemnica, niepraktyczne staniki i ciągłe wyrywanie zbędnych włosów, przynajmniej tak mi mówiono.
A moja przyjaciółka Sinead? Garv był dla niej taki miły. Zaledwie przed trzema miesiącami chłopak Sinead, Dave, pokazał jej drzwi. Chyba była zbyt krucha na romans z mężem przyjaciółki i zbyt krucha dla normalnego mężczyzny, żeby wdawał się z nią w romans. Może jednak właśnie ta kruchość spodobała się Garvowi? Nie wystarczało mu jej we mnie? Po co szukać potłuczonej zastawy, skoro w domu ma się same skorupy?
Uświadomiłam sobie, że leżący obok mnie Garv również nie śpi, wskazywał na to jego fałszywie równy oddech. Czyli mogliśmy porozmawiać. Sęk w tym, że wcale nie mogliśmy, próbowaliśmy od wielu miesięcy.
Nie usłyszałam głębokiego wdechu, który poprzedza przemowę, więc aż podskoczyłam, kiedy głos Garva wdarł się w atramentową ciszę.
- Przepraszam.
Przepraszam. Było to najgorsze, co mógł powiedzieć. To słowo zawisło w ciemności i nie chciało odejść. Rozbrzmiewało w mojej głowie, raz za razem, coraz ciszej, aż w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem go sobie nie wyobraziłam. Mijały minuty. W milczeniu odwróciłam się do Garva plecami i zdumiałam samą siebie, zapadając w sen.

Rankiem obudziliśmy się późno. Pod paznokciami miałam świeżą krew z ręki. Egzema wróciła z całą mocą, zapewne będę musiała wkładać na noc rękawiczki, jeśli to potrwa. Ale czy potrwa? Znowu poczułam, że spadam.
Zajęłam się prysznicem, kawą, a kiedy Garv zagadnął: "Maggie?" i usiłował mnie zatrzymać, zręcznie go ominęłam i nie patrząc mu w oczy, oznajmiłam:
- Przyjdę późno.
Wyszłam, cały czas czując tę pustkę z czwartej nad ranem.
Mimo omijania Garva i tak spóźniłam się do pracy. Umowa nie znalazła się na biurku Frances przed dziewiątą trzydzieści.
- Och, Maggie - westchnęła moja szefowa głosem sugerującym, że nie jest zła, tylko rozczarowana. Taki ton docierał do rejonów, których nie spenetruje się wrzaskiem. Poczułam się byle jaka i zawstydzona. Doceniłam jednak to, że się na mnie nie wydarła. Nie takiej reakcji się spodziewałam.
Czułam się całkiem zagubiona, ale jednocześnie nienaturalnie spokojna - zupełnie jakbym czekała na katastrofę i jej nadejście sprawiło mi dziwną ulgę. Nie miałam pojęcia, jak się zachowywać w takich okolicznościach, w związku z czym postanowiłam iść w ślady wszystkich innych i pogrążyć się w pracy. Czy to nie dziwne, myślałam, że po takim szoku nadal funkcjonuję jak normalny człowiek? Następnie zauważyłam, że ciągle dwukrotnie klikam myszką, bo tak drży mi ręka.
Na kilka sekund zdołałam się skupić na zdaniu z umowy, ale przez cały czas nie opuszczała mnie świadomość, że stało się coś bardzo złego. Przez te wszystkie lata Garv i ja się kłóciliśmy, jak większość par, ale nawet najokropniejsze kłótnie nigdy nie przypominały tego, co się teraz wydarzyło; najgorzej było pewnego razu, gdy dyskusja, czy moja nowa spódnica jest beżowa czy bordo, niespodziewanie przerodziła się w gorzką awanturę, z oskarżeniami o daltonizm i nadwrażliwość. (Garv: A co w tym złego, że jest brązowa?
Ja: Wszystko! Nie jest brązowa, tylko bordo, pieprznięty daltonisto.
Garv: Przecież to tylko spódnica. Po prostu się zdziwiłem, że kupiłaś brązową.
Ja: Nie KUPIŁAM! Jest BORDO!
On: Przesadzasz.
Ja: NIE. W życiu nie kupiłabym brązowej spódnicy. Czy ty w ogóle mnie nie znasz?)
Wtedy myślałam, że nigdy mu nie wybaczę. Myliłam się. Tym razem jednak było inaczej, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości.
Podczas lunchu jakoś nie zdołałam wykrzesać z siebie chęci do pracy, więc udałam się na Grafton Street w poszukiwaniu pociechy, która znowu przyjęła formę wydawania pieniędzy. Bez entuzjazmu zaopatrzyłam się w pachnącą świeczkę i dość tanią (względnie) kopię torebki od Gucciego. To jednak nie wypełniło pustki. Przystanęłam w drugstorze, żeby kupić proszki na ból zęba, i dałam się przechwycić odzianej w białych fartuch kobiecie o pomarańczowej twarzy, która powiedziała mi, że jeśli kupię dwa produkty Clarinsa - w tym jeden do pielęgnacji - dostanę prezent. Bez szemrania wzruszyłam ramionami i odparłam:
- W porządku.
Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Kiedy zaproponowała mi najdroższe rzeczy - serum w maleńkich buteleczkach - znowu uniosłam i opuściłam ramiona, a następnie stwierdziłam:
- Jasne.
Spodobała mi się perspektywa prezentu; uznałam ją za niezwykle krzepiącą. Kiedy jednak wróciłam do pracy i otworzyłam prezent, wydał mi się o wiele mniej podniecający niż na obrazku: zawierał cień do oczu w dziwnym kolorze, mini-mini-minitubkę podkładu, cztery krople kremu pod oczy i naparstek zalatujących octem perfum.
Dopadło mnie rozczarowanie, a w nieoczekiwanym przypływie normalności nadeszło poczucie winy, które narastało wraz z upływem popołudnia. Musiałam przestać wydawać pieniądze. Kiedy tylko zdołałam wyjść z pracy, pobiegłam na Grafton Street oddać torebkę - nie mogłam zwrócić kosmetyków Clarinsa, bo już wypróbowałam prezent - ale nie zwrócili mi pieniędzy, tylko pozwolili na coś wymienić. Zanim jednak dotarłam do samochodu, kątem oka zauważyłam żółte, kwieciste japonki na wystawie obuwniczego i niczym ciało astralne podążyłam do sklepu z kartą kredytową w dłoni. Niebezpiecznie było mnie puszczać samopas.

Tego wieczoru zostałam na służbowej imprezie i zrobiłam coś, czego zazwyczaj nie robiłam na takich spotkaniach - upiłam się. I to strasznie, tak okropnie, że kiedy po raz kolejny wracałam z ubikacji i spotkałam Stuarta Keatinga, zaczęłam się do niego dobierać. Stuart pracował w innym dziale, zawsze był dla mnie miły; nadal widzę zdumienie na jego twarzy, gdy go zaatakowałam. Potem się całowaliśmy, ale już chwilę później wyrwałam mu się. Co ja wyprawiałam?
- Przepraszam! - wykrzyknęłam i pełna obrzydzenia do samej siebie wróciłam do swojego towarzystwa, wzięłam kurtkę i bez pożegnania wyszłam. Z drugiej strony pomieszczenia obserwowała mnie Frances z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Kiedy dotarłam do domu, Garv już czekał, wyprostowany niczym zaniepokojony rodzic. Usiłował ze mną rozmawiać, ale wymamrotałam pijacko, że muszę iść spać, i potruchtałam do sypialni, on za mną. Rozebrałam się, zostawiłam ubrania na podłodze i zanurkowałam pod kołdrę.
- Napij się wody - powiedział Garv i usłyszałam szczęk, gdy stawiał szklankę na moim nocnym stoliku. Zignorowałam i szklankę, i Garva, ale zanim zapadłam w miłosierną nieświadomość, przypomniałam sobie, że nie wyjęłam szkieł kontaktowych. Zbyt zmęczona i pijana, żeby wstać i pójść do łazienki, wyjęłam szkła i zanurzyłam w szklance wody, obiecując sobie, że z samego rana starannie wymyję je w płynie do czyszczenia szkieł. Kiedy jednak nadszedł ranek, mój język był tak wysuszony, że przykleił się do podniebienia. Automatycznie wyciągnęłam rękę po szklankę z wodą, którą wypiłam jednym haustem. Kiedy już spływała mi w gardle, przypomniałam sobie. Moje szkła. Wypiłam swoje szkła. Znowu. Trzeci raz w ciągu sześciu tygodni. To były te miesięczne, ale mimo wszystko.
Następnego dnia, jak było do przewidzenia, straciłam pracę.
Właściwie to mnie nie wylano. Po prostu nie odnowiono ze mną umowy. Miałam półroczną umowę, odkąd wróciłam do Dublina z Chicago, przedłużano ją już pięć razy. Uznałam, że kolejny raz to czysta formalność.
- Kiedy zaczęłaś tu pracować, zrobiłaś na nas wrażenie - powiedziała Frances. - Ciężko pracowałaś i byłaś odpowiedzialna.
Skinęłam głową. To do mnie pasowało. W dobry dzień.
- Jednak w ostatnim półroczu poziom twojej pracy i zaangażowania drastycznie się obniżył, często się spóźniasz, wcześnie wychodzisz…
Słuchałam niemal ze zdumieniem. Rzecz jasna, czułam przez skórę, że nie najlepiej mi idzie, ale myślałam, że z powodzeniem prezentuję przekonującą fasadę przed światem.
- …Najwyraźniej coś cię odciąga, poza tym wzięłaś dziesięciodniowe zwolnienie lekarskie.
Mogłam zerwać się na równe nogi i wygłosić przed Frances mowę na temat tego, dlaczego coś mnie odciągało, gdzie byłam podczas zwolnienia. Siedziałam jednak jak posąg, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. To była tylko i wyłącznie moja sprawa. Jednak paradoksalnie uważałam, że powinna się domyślić, że coś jest ze mną nie tak, i przymykać oko na moje występki. Podejrzewam, że zdarzało mi się już myśleć racjonalniej.
- Potrzebujemy ludzi, którym zależy na pracy…
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, że mnie też zależy, ale nagle uświadomiłam sobie z przerażeniem, że tak naprawdę mam to gdzieś.
- …i z wielką przykrością muszę cię poinformować, że nie możemy przedłużyć twojej umowy.
Już od lat nie zwalniano mnie z pracy. Ostatnim razem zdarzyło się to, kiedy miałam siedemnaście lat i pilnowałam dzieci sąsiadów. Przemyciłam swojego chłopaka, kiedy dzieci poszły spać, bo dom bez dorosłych był pokusą nie do odparcia. Jednak okropny syn - nie bez kozery miał na imię Damien* - zauważył, jak wypuszczam chłopaka. Nigdy tego nie zapomnę: Damien stał u szczytu schodów, z niegodziwym wyrazem twarzy. Nigdy mnie już tam nie poproszono o opiekę. (Szczerze mówiąc, niemal przyniosło mi to ulgę).
Od tamtego czasu jednak nigdy mnie nie zwolniono. Nieźle pracowałam, może nie tak dobrze, żeby mieć szansę na nagrodę dla pracownika miesiąca, ale w miarę odpowiedzialnie i produktywnie.
- Chcesz, żebym odeszła? - spytałam cicho.
- Tak.
- Kiedy?
- Najlepiej w tej chwili.
O dziwo, utrata pracy w końcu przekonała mnie do decyzji o zostawieniu Garva. Właściwie nie wiem dlaczego. Niełatwo jest kogoś zostawić. Nie w prawdziwym życiu. Fikcja jest taka prosta i jasna - jeśli nie widzisz wspólnej przyszłości, oczywiście odchodzisz. Proste jak drut. Albo jeśli on ma romans, byłabyś kompletną idiotką, gdybyś została, prawda?
W prawdziwym życiu jednak rozmaite sprawy spiskują, żeby utrzymać was przy sobie. Możesz myśleć, no dobra, już nie jesteśmy ze sobą szczęśliwi, ale tak dobrze układa mi się z jego siostrą i moi przyjaciele tak go lubią, nasze życie jest zbyt ze sobą powiązane, żebyśmy mogli się z niego wyplątać. Poza tym to nasz dom, a co z tymi łubinami w ogródku? Ja je zasadziłam. (Może niezupełnie, nie  sadziłam ich własnymi rękami, tylko zrobił to taki dziwny staruszek o imieniu Michael, ale ja to wszystko obmyśliłam).
Zostawienie kogoś to poważna sprawa. Odchodziłam od czegoś więcej niż od osoby; żegnałam się z całym swoim życiem.
Jednakże szok spowodowany utratą pracy tylko umocnił we mnie przekonanie, że wszystko się rozpada. Kiedy otworzyły się drzwi prowadzące do jednej katastrofy, pojawiła się możliwość innych zniszczeń i czułam, że nie mam wyboru, muszę coś zrobić ze swoim życiem. Straciłam pracę? No to może skończyć także z tym małżeństwem? I tak dostało tyle ciosów przez te ostatnie miesiące, że było małżeństwem jedynie z nazwy.
Kiedy Garv wrócił do domu z pracy, siedziałam w sypialni, po pas w ubraniach, które usiłowałam zapakować. Zupełnie nie pojmuję, jak ludziom udaje się zniknąć w nocy. Większość osób (jeśli przypominają mnie) gromadzi  mnóstwo rzeczy.
Stał i spoglądał na mnie, a ja czułam, że to wszystko sen.
Wydawał się zdumiony. Może zresztą wcale nie.
- Co się dzieje?
To była moja kolej na dramatyczny tekst, który ludzie zawsze wygłaszają w powieściach. Odchodzę! To KONIEC.
Zamiast tego zwiesiłam głowę i wymamrotałam:
- Chyba odejdę. Usiłowaliśmy zrobić, co się da i…
- No tak. - Przełknął ślinę. - No tak.
Wtedy pokiwał głową, i to wydało mi się najgorsze. Była w tym taka rezygnacja. Wyglądało na to, że się ze mną zgadza.
- Straciłam dziś pracę.
- Boże. Co się stało?
- Byłam roztargniona i wzięłam za długie zwolnienie.
- Sukinsyny.
- No cóż - westchnęłam. - Chodzi o to, że nie dam rady spłacić hipoteki w tym miesiącu, więc przekażę ci pieniądze z konta Ładne Rzeczy dla Pań.
- Zapomnij, ja się tym zajmę.
Następnie zapadła cisza i było jasne, że Garv zamierza zająć się jedynie hipoteką.
Może powinnam wkurzyć się na niego i kobietę od trufli. Może powinnam go znienawidzić za to, że nie rzucił się na mnie i nie oświadczył żarliwie, że nie pozwoli mi odejść, że nad tym popracujemy.
Tak naprawdę jednak chciałam odejść.

 


Rozdział trzeci

Zaburzona. Tak chciałabym nazwać swoją rodzinę, Walshów. W zasadzie wcale nie chciałabym tak nazwać swojej rodziny. Chciałabym ją nazwać prototypem rodziny Bradych. Chciałabym ją nazwać Waltonami z Góry Waltonów. Niestety, muszę się zadowolić zaburzoną.
Mam cztery siostry, a życiowe credo każdej z nich to: "Im więcej dramatyzmu w życiu, tym lepiej". (Oto próbka. Mąż Claire opuścił ją w dniu, gdy urodziła ich pierwsze dziecko! Rachel to [była] narkomanka; Anna nie akceptuje rzeczywistości; Helen, najmłodsza, no cóż, trudno mi ją opisać). Ja jednak nigdy nie lubiłam chaosu i nie potrafię zrozumieć, dlaczego jestem zupełnie inna od nich. W chwilach samotności zabawiałam się myślą, że mnie adoptowano. Niestety, nie mogłam się tym pocieszać, gdyż mój wygląd bez pudła świadczył o tym, że jestem jedną  z  nich.
Moje siostry i ja występujemy w dwóch wersjach: model A i model B. Modele A są wysokie, dobrze zbudowane i - pozostawione samym sobie - mają tendencje do tycia, więc z czasem zaczynają wyglądać jak wychodki z cegły. Jestem wzorcowym modelem A. Moja najstarsza siostra Claire i siostra po mnie, Rachel, to także modele A.
Modele B z kolei są małe, kocie i fantastyczne. Anna i Helen, z długimi ciemnymi włosami i skośnymi zielonymi oczyma, szczupłe to modele B. Mimo że Anna jest niemal trzy lata starsza od Helen, wyglądają prawie jak bliźniaczki. Czasem nawet nasza matka nie umie ich odróżnić, co właściwie w takim samym stopniu wynika z ich podobieństwa, jak i z tego, że nie nosi okularów, skoro już o tym mowa. Żeby ułatwić jej sprawę, Anna, neohipiska, ubiera się jak na bal przebierańców, Helen zaś wygląda jak wariatka.
Modele A łączy wysoki wzrost i siła. Niekoniecznie są grube. Niekoniecznie. W rzeczy samej, modele A mogą wyglądać smukło i zwiewnie. Jeśli wpadną w szpony anoreksji: to wcale nie jest takie nieprawdopodobne. To się z pewnością zdarzyło, choć niestety nie mnie. Nigdy nie miałam zaburzeń łaknienia; najwyraźniej brak mi wyobraźni, jak stwierdziła Helen.
Może i nie miałam zaburzeń łaknienia, ale podejrzewam, że dotknął mnie łagodny przypadek innej formy bulimii: bulimia zakupowa. Wygląda na to, że zawsze rzucałam się na rzeczy, następnie zaś usiłowałam je zwrócić. Ostatnio spowodowało to wielką kłótnię, w którą zaangażowała się większość mojej rodziny. Helen lamentowała, że tak trudno jest wyżyć za pensję wizażystki, kiedy nagle odwróciła się do mnie i powiedziała oskarżycielsko:
- Ty sobie radzisz z pieniędzmi.
To się często zdarzało; zwracali się do mnie jako do tej zdrowo żyjącej i wysportowanej - chociaż nie uprawiałam żadnych sportów od wyjazdu z Chicago - i odmalowywali portret, który lata wcześniej, może wręcz dekady, zdążył się zdezaktualizować. Moi rodzice w pełni pochwalali ten mój sepiowy wizerunek, ale młodsze siostry - z czułością, rzecz jasna - obrały mnie za cel żartów. Przez większość czasu je bawiłam, ale tego dnia nagle nie miałam ochoty być - czule, rzecz jasna - wytykana palcami jako koszmarnie nudna.
- W jaki sposób radzę sobie z pieniędzmi?
- Nie żyjesz ponad stan. Zastanawiasz się, zanim coś kupisz, i tak dalej - stwierdziła z pogardą Helen. - Dobry zwyczaj nie pożyczaj, ha, ha, ha!
- Nie radzę sobie z pieniędzmi - odparłam ostro.
- Radzisz! - wykrzyknęli chórem: rodzice z podziwem, Helen bez.
- Nie radzi sobie - potwierdził Garv.
- Dziękuję. - Odwróciłam się do niego.
- Radzisz! Zakład, że trzymasz gotówkę w puszce na ciastka pod łóżkiem.
- Nie trzymałaby jej w puszce na ciastka. - Tata postanowił obronić mnie przed Helen. - Puszki na ciastka są bez sensu. Trzyma oszczędności na wysoko oprocentowanym koncie.
- Jakie oszczędności? Nie mam żadnych oszczędności!
- Ale masz fundusz emerytalny? - spytał niespokojnie tata.
- To co innego, to nie oszczędności i nie dostaje się pieniędzy przed sześćdziesiątką. Ciągle kupuję rzeczy, których mi nie potrzeba.
- Ale zanosisz je z powrotem.
- Nie zawsze oddają mi pieniądze. Czasem tylko pozwalają wymienić, więc to to samo, co wydawanie pieniędzy. - Mówiłam coraz wyższym głosem. - Czasem kończy im się data przydatności, zanim ich użyję.
- Nie! - Mama była przerażona.
- Ale na pewno co miesiąc spłacasz debet na koncie - upierała się Helen.
- Nie spłacam go CO MIESIĄC. - Otworzyli usta na widok mojej nieoczekiwanej furii. - Tylko CO PARĘ MIESIĘCY!
- Oj tam.
Wiedziałam, że to trochę dziwna kłótnia, wiedziałam, że ludzie kłócą się o pieniądze: zazwyczaj jednak oskarżano ich o nadmierne wydatki i oni się bronili, a nie odwrotnie. Byłam tak wściekła, że mama w końcu zmusiła Helen do przeprosin. Następnie mruknęła do mnie:
- Nie ma się czego wstydzić, jeśli się dobrze zarabia i trochę odkłada.
Właśnie wtedy Garv mnie stamtąd zabrał, wściekły, że tak mnie przygnębili. (Wspominałam, jak Garv szuka dobra w każdym człowieku? W obecności mojej rodziny ta cecha się nie objawia).
W drodze do domu spytałam niespokojnie:
- Wiem, że wszystko jest względne, a ja nie należę do ich ligi, ale jestem neurotyczką, prawda? Nie jestem nudną jak jogurt naturalny, dostosowaną, grzeczną dziewczynką?
- Jasne, że jesteś neurotyczką - powiedział stanowczo. - Nie zwracaj na nich uwagi.
Nie opowiadam w ten sposób o swojej rodzinie tylko po to, by nieco ożywić sytuację; mam powód. Zamierzam znowu z nimi zamieszkać.
Mogłam wprowadzić się do Donny, tylko że ostatnio zdołała ponownie namówić na wspólne zamieszkanie Robbiego, który jak zwykle nie mógł się na nic zdecydować, bo był zbyt zajęty własnym tyłkiem, więc nie miałam pewności, czy chętnie powita trzecią osobę. Mogłam też poprosić o gościnę Sinead, tyle że Dave ją wykopał i teraz była jeszcze bardziej bezdomna ode mnie. Mogłam też próbować z moją najlepszą przyjaciółką Emily, która ma mnóstwo miejsca. Problem w tym, że mieszka w Los Angeles. Niezbyt po drodze.
No cóż, czapka w dłoń i wracamy na łono rodziny. Najpierw jednak muszę im powiedzieć, dlaczego wróciłam, i bardzo się tego boję.
Pewnie nigdy nie jest łatwo rozczarowywać rodziców, ale w moim przypadku jest to szczególnie trudne. To ja wyszłam za swojego pierwszego chłopaka i byli tacy dumni ze mnie, ze wszystkiego: z małżeństwa, domu, samochodu, pracy, funduszu emerytalnego, zdrowia psychicznego.
- Nigdy nas niczym nie zmartwiłaś - powtarzali często. - Jako jedyna z naszych córek.
I rzucali złowrogie spojrzenie tej siostrze, która aktualnie przysparzała im trosk. Teraz, po wieloletnich unikach, przyszła kolej na mnie.
Zatrzymałam się przed drzwiami, zanim weszłam do środka. Na chwilę. Czułam silną potrzebę ucieczki, opuszczenia kraju, uniknięcia konfrontacji ze straszliwą porażką. Potem z westchnieniem włożyłam klucz do zamka. Nie mogłam uciec - jestem odpowiedzialna i sumienna. W rodzinie, gdzie kilka czarnych owiec walczy o przywództwo, bycie jedyną białą owcą wcale nie jest przyjemne.
Z salonu dobiegał gwar. Wyglądało na to, że wszyscy obecnie zamieszkujący dom - mama, tata, Helen i Anna - są na miejscu.
Helen w wieku dwudziestu pięciu lat nadal mieszkała z rodzicami ze względu na swoje problemy zawodowe - ciągle zmieniała plany. Dwa czy trzy lata zmarnowała w college'u, po okresie bezrobocia próbowała zostać stewardesą, ale nie okazała się wystarczająco miła ("Przestań wciskać ten pieprzony dzwonek, słyszałam za pierwszym razem"), co - jak się wydaje - zakończyło jej karierę w lotnictwie. Potem znowu było bezrobocie, następnie zapisała się na kosztowny kurs dla wizażystek, w nadziei na pracę w teatrze i telewizji, ale skończyła na malowaniu dziewcząt na śluby, głównie córek przyjaciół rodziców. Jednak wysiłki mamy polegające na wyszukiwaniu pracy dla Helen pozostawały niedocenione i rozeźlona mama powiedziała mi, że Helen przysięgła, że jeśli jeszcze raz będzie musiała malować sześciolatkę rozrzucającą kwiatki, użyje kredki do oczu do ich wydłubania (nie wiadomo, czy mówiła o oczach własnych czy dziewczynki).
Problem Helen polega na tym, że jest obciążona żywą inteligencją połączoną z tendencją do szybkiego nudzenia się wszystkim i musi dopiero odnaleźć swoje prawdziwe powołanie.
W przeciwieństwie do Anny, która musi odnaleźć jakiekolwiek powołanie, prawdziwe czy nie. Oparła się wszelkim zachętom do stałej pracy i z trudem żyła z kelnerowania, barmanowania i stawiania tarota. Zawsze krótko: jej CV jest chyba dłuższe niż Wojna i pokój.
Zanim rozstała się ze swoim chłopakiem Shane'em, żyli beztrosko, z dnia na dzień. Należeli do tych typów, które wyskakują na dziesięć minut po kit kata, a następnie przesyłają pozdrowienia ze Stambułu, gdzie pracują w garbarni.
Ich motto brzmiało: "Jak Bóg da". A jak nie Bóg, to opieka społeczna.
Zazdrościłam im tej beztroskiej egzystencji. Właściwie to straszne kłamstwo. Nienawidziłabym tego - niepewności, niewiedzy, co się będzie jadło, czy wystarczy na peeling i tak dalej.
Anna potrafi być wręcz szokująco bystra, ale kiepsko sobie radzi w praktycznych sprawach, jak pamiętanie o tym, żeby się ubrać przed wyjściem z domu. Kiedyś czuliśmy, że jej słodkie roztargnienie wynika z upodobania do rozmaitych używek, ale rzuciła je jakieś cztery lata temu, mniej więcej w tym samym czasie co Rachel. Choć jest chyba nieco bardziej przytomna niż dawniej, nie jesteśmy tego pewni na sto procent.
Wprowadziła się do rodziców kilka miesięcy temu, po zerwaniu z Shane'em, chociaż nie spotkała się z takim ubolewaniem, jakie zapewne mnie czekało. Po pierwsze dlatego, że nie była mężatką, po drugie niemal spodziewali się po niej nieodpowiedzialności.
Ostrożnie otworzyłam drzwi do salonu. Wszyscy siedzieli na kanapie, oglądali Milionerów i wyzywali graczy.
- Nawet idiota zna odpowiedź na to pytanie - rzuciła Helen w kierunku ekranu.
- To znaczy? - spytała Anna.
- Nie wiem. Ale ja nie MUSZĘ wiedzieć. Nie ja mam stracić dziewięćdziesiąt trzy tysiące funtów. No już, dzwoń do przyjaciela, nie wiadomo po co, pewnie jest równie głupi jak ty…
Dlaczego wszyscy musieli być w domu? Dlaczego nie sama Anna? Mogłabym jej powiedzieć, następnie wśliznąć się do łóżka niczym tchórz, a jej zostawić podzielenie się tą nowiną z innymi.
Mama zauważyła mnie przy drzwiach.
- Margaret! - krzyknęła. Od lat jej mówię, że mam na imię Maggie, ale znajduje się w fazie wypierania. - Wchodź. Siadaj. Zjedz lody. - Trąciła łokciem tatę. - Przynieś jej lody.
- Czekoladowe? Truskawkowe? A może… - Tata zamilkł, a następnie triumfalnie zaprezentował gwóźdź programu. - Albo te z m&msami? Nowość!
W domu rodziców zawsze znajduje się wspaniały wybór słodyczy. W przeciwieństwie do większości domów jednak nie w dodatku do innej żywności, ale zamiast niej. Wynika to nie tyle z tego, że mama nie lubiła gotować, ile z tego, że my nie lubiliśmy jadać jej potraw. Na początku lat osiemdziesiątych całkowicie zarzuciła gotowanie.
- Po co, skoro te niewdzięczne bachory wcale nie jedzą?
- Ja jem - buczał tata cichym głosem.
Nic to nie dało. Pojawiły się gotowe dania i to mnie zasmuciło. Zawsze tęskniłam za rodziną na włoską modłę - zebraną przy wieczornym posiłku, podającą sobie półmiski i talerze parujących domowych potraw nad sosnowym stołem, z okrągłą mamą promieniejącą przy piekarniku.
Tak czy owak, nie było co wybrzydzać na olbrzymi wybór lodów. Łaskawie przyjęłam wafelek (tych z m&msami, rzecz jasna), odwinęłam folię i obejrzałam końcówkę programu. I tak nie dałabym rady ich od niego oderwać. Poza tym chętnie opóźniałam moment, w którym będę musiała wyartykułować słowa: "Garv i ja się rozstaliśmy". Bałam się, że kiedy powiem to głośno, to się naprawdę dokona.
W końcu nadeszła pora.
Westchnęłam, spróbowałam zapomnieć o mdłościach i oznajmiłam:
- Mam wam coś do powiedzenia.
- Cudownie! - Mama przybrała radosny wyraz twarzy przyszłej babci.
- Garv i ja się rozstaliśmy.
- O rany! - Szeleszcząc, mój ojciec natychmiast zniknął za gazetą.
Anna rzuciła się na mnie - nawet Helen wydawała się przejęta - jednak moja biedna matka… Wyglądała, jakby przelatująca cegła trafiła ją w czoło. Była oszołomiona, przerażona i bezgranicznie zaszokowana.
- Zaraz mi powiesz, że żartujesz - jęknęła.
- Nie powiem - zapewniłam ją poważnie. Fatalnie się czułam w tej sytuacji, byłam już drugą córką z nieudanym małżeństwem, ale nie zamierzałam wprowadzać jej w błąd. Fałszywa nadzieja jest gorsza od braku nadziei.
- Ale… - zaczęła, walcząc o oddech - ty zawsze byłaś tą grzeczną. Powiedz coś - zwróciła się agresywnie do ojca.
Niechętnie wyjrzał zza swojej gazetowej tarczy. Miał nieruchomy wzrok.
- Słomiany wdowiec? - oznajmił bez sensu.
- Mężczyźni wolą blondynki - zaproponowała Helen, a następnie trąciła łokciem Annę.
- Skłóceni z życiem - stwierdziła po chwili Anna.
- Opisałaś samą siebie - oznajmiła z pogardą Helen, a następnie wydęła wargę. - Widzisz, tato? Możemy wymieniać wszystkie filmy z Marilyn Monroe, tylko po co?
- Ja jestem mężatką  od dziewięciu lat, nie od siedmiu, jak ten facet w filmie - oznajmiłam do gazety. Tata miał dobre intencje.
- To dla mnie prawdziwy szok - stwierdziła mama.
- Myślałam, że się ucieszycie, przecież nienawidzicie Garva.
- Wiem, ale… - Nagle mama zdołała się opanować. - Co ty wygadujesz, wcale go nie nienawidzimy.
A jednak nienawidzili - wszyscy poza Claire, która go poznała, kiedy jako nastolatka kręciła z jego starszym bratem (także znanym jako Garv). Zawsze uważała, że mój Garv jest słodki, zwłaszcza odkąd naprawił jej magnetofon. (Ale nie chcielibyście słyszeć, co wygaduje o starszym Garvie).
Mimo aprobaty Claire, mój Garv - nie ze swojej winy - zyskał sobie opinię skąpca.
Oskarżenie o skąpstwo pojawiło się tego wieczoru, kiedy zabrałam go na oficjalną rodzinną kolację. Kręcił się przy mnie już od dłuższego czasu, ale wtedy uświadomiłam sobie, że myślę o nim poważnie i nadeszła pora, by poznał moją rodzinę. Z tej okazji udaliśmy się do Phelan's, miejscowego pubu, no i tam Garv nie postawił kolejki.
Niepostawienie kolejki było śmiertelnym grzechem w mojej rodzinie, gdzie panuje rywalizacja dotycząca przebijania pozostałych pod względem hojności i serdeczności. Niemal wybuchały walki, kiedy ludzie usiłowali pierwsi dotrzeć do baru.
Tamtego wieczoru Garv miał wielką ochotę kupić drinki dla mojej rodziny, ale był zbyt zdenerwowany i zbyt spokojny, żeby z nimi rywalizować. Kiedy wszyscy opróżnili szklanki do połowy, zerwał się na równe nogi, poszukał pieniędzy i spytał: "Jeszcze raz to samo?" Za każdym razem jednak, gdy to robił, zgromadzeni przy stole wybuchali niczym gracze giełdowi, wszyscy wrzeszczeli na niego, żeby usiadł i schował pieniądze, że nas obraża. Pokonany naporem słów, Garv niechętnie siadał na stołku.
Tego wieczoru tata postawił kolejkę, Rachel postawiła kolejkę, ja postawiłam kolejkę, Anna postawiła kolejkę, a potem tata postawił jeszcze jedną kolejkę. Garv zyskał sobie reputację skąpca.
Tuż po tej jawnej niesprawiedliwości nastąpił incydent z koszulką polo. Historia zaczyna się wesoło, kończy tragicznie. Pewnego sobotniego popołudnia Garv i ja pętaliśmy się po mieście, bez przekonania wchodząc do sklepów odzieżowych i z nich wychodząc. Garv niedawno kupił samochód i brakowało nam pieniędzy, więc szukaliśmy okazji. Najchętniej rzeczy za darmo. Wtedy zupełnie przypadkowo znaleźliśmy koszulkę polo w koszu z wyprzedawaną odzieżą. Ku naszemu zdumieniu nie miała ona cech zazwyczaj kojarzonych z rzeczami w koszach z wyprzedawaną odzieżą, takich jak trzy rękawy, brak dziury na głowę czy też niespieralne plamy koloru żółci. Była doskonała: właściwy rozmiar, właściwa cena, jasny kolor, dzięki któremu szare oczy Garva wydawały się niebieskie.
Dopiero po dotarciu do domu zorientowaliśmy się, że nad kieszonką na piersi znajduje się małe logo. Drobna sylwetka mężczyzny wymachującego kijem golfowym, którą przegapiliśmy w euforii wywołanej stwierdzeniem faktu, że koszulka ma tylko dwa rękawy. Naturalnie, oboje byliśmy zniesmaczeni, ale uznaliśmy, że logo właściwie nie widać. Poza tym byliśmy zbyt biedni, żeby jej nie nosił. No więc nosił. Potem się dowiedziałam, że Garv ubiera się tak samo jak tata. W świat poszła plotka, że grywa w golfa, co było nie tylko nieprawdą, ale i ogromną niesprawiedliwością.
Garv nie jest głupcem, zdawał sobie sprawę z antypatii mojej rodziny. Trudno, żeby było inaczej, skoro za każdym razem, gdy pojawiał się w drzwiach, Helen ryczała:
- Na litość boską, nie wpuszczajcie go!
Nigdy nie reagował chamstwem na ich nieuprzejmość, nie próbował również podbić ich serc. Chociaż mógł - miał miły, przyjazny sposób bycia. Zamiast tego zrobił się bardzo troskliwy w stosunku do mnie, co odbierali jako wywyższanie się albo wręcz otwartą wrogość. I  reagowali wywyższaniem się albo otwartą wrogością. Tak czy owak, niełatwo nam było, zwłaszcza na Gwiazdkę…

- Ty i Garv przechodzicie kiepski okres - mężnie zaryzykowała mama.
Przygnębiona pokręciłam przecząco głową. Naprawdę myślała, że nie przyszło mi to do głowy? Naprawdę myślała, że nie uczepiłam się tej myśli, zgrzytając zębami i mając nadzieję, że to wszystko?
- Czy on, hm…? - Mój ojciec próbował sformułować drażliwe pytanie. - Czy maczał swojego małego tam, gdzie nie powinien?
- Nie. - Może i maczał, ale nie o to chodziło. To był jedynie symptom tego, co się popsuło.
- Niełatwo wam było, obojgu. - Mama nie rezygnowała. - Mieliście trochę….
- Komplikacji - powiedziałam szybko, zanim użyła innego słowa.
- Komplikacji. Może potrzebny wam urlop?
- Wzięliśmy urlop, zapomniałaś? To była katastrofa, przyniosła więcej szkody niż pożytku.
- A terapia małżeńska?
- Terapia? Z Garvem? - Gdybym potrafiła się śmiać, byłaby to dobra okazja. - Skoro nie chce rozmawiać ze mną, to raczej nie pogada z całkiem nieznajomą osobą.
- Przecież się kochacie - stwierdziła z rozpaczą.
- Ale się unieszczęśliwiamy.
- Miłość zwycięży wszystko - oznajmiła mama tonem, jakbym miała pięć lat.
- Nie-nie-zwycięży - wyskandowałam niemal na granicy histerii. - Myślisz, że zostawiłabym go, gdyby to było takie proste?
To wpędziło ją w ponure, obrażone milczenie.
- Nie powiesz nam, co się stało? - podsumowała Helen.
- Przecież wiecie wszystko, co się stało. - No dobra, może nie wszystko, ale nie chodziło o kobietę od trufli, ona była po prostu gwoździem do trumny.
Helen pogardliwie wzniosła oczy do nieba.
- To zupełnie jak z twoim prawem jazdy - zauważyła.
Mogłam się domyślić, że ktoś poruszy ten temat. Wciąż czułam rozgoryczenie.
Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, zapisałam się na kurs prawa jazdy, a następnie zdałam egzamin. Dopiero wtedy powiedziałam rodzinie, a oni zamiast się ucieszyć, poczuli się urażeni i zmieszani. Uważali, że ich zlekceważyłam, odsunęłam, pozbawiłam napięcia, i nie mogli zrozumieć, dlaczego nie chciałam, żeby brali w tym udział.
- Dałabym ci medalik ze świętym Krzysztofem - protestowała mama.
- Nie był mi potrzebny, i tak zdałam.
- Pozwoliłbym ci się przygotowywać w moim samochodzie - wzdychał ze smutkiem tata. - Widzę, że Maurice Kilfeather zabiera ze sobą Angelę.
- Pomachalibyśmy ci z ośrodka egzaminacyjnego - zauważyła Claire.
Właśnie tego wszystkiego chciałam uniknąć. Pragnęłam zdać egzamin na własną rękę. Uważałam, że to tylko moja sprawa. A jeśli mam być brutalnie szczera, nie mogłam zlekceważyć możliwości porażki - gdybym oblała egzamin, nie pozwoliliby mi o tym zapomnieć.
Dłuższe milczenie przełamał dopiero tata.
- Co tam w pracy? - zapytał.