Black & Blue

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Na terenie Szkocji pojawił się seryjny morderca kobiet, którego metody przypominają zabójstwa popełnione w latach sześćdziesiątych przez Biblijnego Johna. Żmudne poszukiwania stają się obsesją inspektora Rebusa. Trudno jest mu się jednak skupić, gdyż reporterzy z telewizyjnego programu "Teraz sprawiedliwość" nie odstępują go na krok z powodu starej sprawy, która wyszła na światło dzienne po samobójstwie w więzieniu pewnego kryminalisty. Okazuje się, że sposób zatrzymania i oskarżenie budzi wątpliwości przełożonych, zwłaszcza że sam Spaven twierdził, iż jest niewinny, a Rebus i jego ówczesny partner - Geddes - podrzucili obciążające go dowody. Inspektor, chcąc uwolnić się od dziennikarzy i wewnętrznego dochodzenia, wyjeżdża z Edynburga, by prowadzić prywatne śledztwo w sprawie morderstwa młodego robotnika z platformy wiertniczej na Morzu Północnym. Tu znajduje kolejne trupy - tym razem chodzi o przestępczy światek Glasgow. Poszczególne elementy tych kilku, z pozoru nic nie mających z sobą wspólnego spraw, łączą się i sprawiają, że życie inspektora wisi na włosku.

Powieść Black & Blue otrzymała w 1997 roku nagrodę CWA Macallan Gold Dagger for Fiction. Cztery powieści o inspektorze Rebusie - w tym i tę - zaadoptowano na potrzeby telewizji przez ITV. W postać inspektora Johna Rebusa wcielił się szkocki aktor John Hannah.

Rok wydania: 2004
Stron: 552
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Lech Z. Żołędziowski

Fragment tekstu:

Bodajbym zmarł, nim nadszedł dzień,
Gdy zdrada nas przymusem
Sprzedała, legł w mogilny cień
Z Wallace'em mężnym, z Bruce'em!
Lecz klnę się tu, że póki tchu
To głosić będę co dzień:
Za złoto nas sprzedano wraz;
Taka garstka łajdaków w narodzie.

Robert Burns, "Pożegnanie z naszą szkocką chwałą"*

 

Jeśli masz w sobie tyle Czelności... by uznać, że możesz odmienić bieg historii wedle własnych upodobań, może ci to ujść na sucho.

James Ellroy (pisownia z wielkiej litery własna autora)

 

 

PUSTA STOLICA

   Odwiecznie znużona
   Ta pusta stolica pomrukuje jak groźna bestia
   Drzemiąca w klatce i śniąca o wolności
   Ale z nadziei wyzbyta...

Sydney Goodsir Smith, Kynd Kittock's Land

 

1


- To wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego je zabiłeś?
- Już mówiłem, taki mus miałem.
Rebus zajrzał do notatek.
- Przedtem użyłeś słowa "przymus".
Postać skulona na krześle i roztaczająca wokół siebie dość nieprzyjemną woń kiwnęła głową.
- Mus, przymus, na jedno wychodzi.
- Czyżby? - Rebus zdusił papierosa. W blaszanej popielniczce było już tak wiele niedopałków, że kilka z nich rozsypało się na metalowy blat stołu. - No to porozmawiajmy teraz o pierwszej ofierze.
Mężczyzna na krześle jęknął. Nazywał się William Crawford Shand i wszyscy mówili na niego Craw*. Miał czterdzieści lat, był kawalerem, mieszkał samotnie w czynszówce w Craigmillar i od sześciu lat był bezrobotny. Przegarnął ciemną przetłuszczoną czuprynę drgającymi palcami, dotarł do pokaźnej łysiny na czubku głowy i przykrył ją dłonią.
- Twoja pierwsza ofiara - ponaglił go Rebus. - Opowiedz nam o niej.
To "nam" oznaczało Rebusa i drugiego śledczego nazwiskiem  Maclay. Rebus nie znał go zbyt dobrze. Właściwie nikogo z Craigmillar nie znał zbyt dobrze, przynajmniej na razie. Maclay stał oparty o ścianę z założonymi na piersiach rękami i oczami zmrużonymi w szparki. Przypominał chwilowo unieruchomioną maszynerię.
- Udusiłem ją.
- Czym?
- Kawałkiem sznura.
- Skąd wziąłeś ten sznur?
- Kupiłem w jakimś sklepie, już nie pamiętam gdzie.
Krótka, trzysekundowa przerwa.
- I co dalej?
- Dalej? Jak już nie żyła? - Shand poprawił się na krześle. - Rozebrałem ją i miałem z nią zbliżenie.
- Z trupem?
- Była jeszcze ciepła.
Rebus podniósł się. Szuranie krzesłem po podłodze zdawało się Shanda denerwować. Nic trudnego.
- A gdzie ją zabiłeś?
- W parku.
- A ten park to gdzie?
- Blisko tam, gdzie mieszkała.
- To znaczy gdzie?
- Na Polmuir Road w Aberdeen.
- A co pan robił w Aberdeen, panie Shand?
Wzruszył ramionami i tym razem przejechał palcami po krawędzi stołu, zostawiając na nim mokry, tłusty ślad.
- Nie radzę - powiedział Rebus. - Te krawędzie są dość ostre i można się skaleczyć.
Maclay parsknął pogardliwie. Rebus podszedł do ściany i wbił w niego wzrok. Maclay lekko skinął głową i Rebus zawrócił do stołu.
- Opisz mi ten park. - Oparł się o krawędź stołu, wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił.
- Park jak park. Wie pan, drzewa, trawa, plac zabaw dla dzieci.
- A brama była zamknięta?
- Co?
- Było późno w nocy. Pytam, czy brama była zamknięta?
- Nie pamiętam.
- Nie pamiętasz. - Przerwa dwusekundowa. - A gdzie ją poznałeś?
Bez namysłu:
- W disco.
- Nie wyglądasz mi pan na bywalca dyskotek, panie Shand. - Kolejne parsknięcie maszynerii pod ścianą. - Proszę mi ją opisać.
- Disco jak disco. - Shand znów wzruszył ramionami. - Ciemno, migające światła, bar.
- A jak było z ofiarą numer dwa?
- Tak samo. - Oczy tkwiące w pełnej napięcia twarzy miały ponure wejrzenie, mimo to czuło się, że cała sytuacja zaczyna go bawić i że znowu wciela się w swoją postać. - Poznałem ją w disco, powiedziałem, że ją odprowadzę, zabiłem ją i przerżnąłem.
- Czyli tym razem nie było zbliżenia. Zabrałeś sobie coś na pamiątkę?
- Co?
Rebus strząsnął popiół na podłogę, a drobiny przylgnęły mu do butów.
- Pytam, czy coś stamtąd zabrałeś?
Shand przez chwilę się zastanawiał, potem przecząco potrząsnął głową.
- I gdzie się to wszystko odbywało?
- Na cmentarzu Warriston.
- Blisko jej domu?
- Mieszkała na Inverleith Row.
- A czym ją udusiłeś?
- Kawałkiem sznura.
- Tym samym, co przedtem? - Shand przytaknął głową. - To znaczy, że trzymałeś go cały czas w kieszeni, czy tak?
- Tak jest.
- I teraz też go masz?
- Wyrzuciłem.
- Musisz przyznać, że nie ułatwiasz nam zadania. - Shand aż się skręcił z uciechy. Cztery sekundy przerwy. - A ta trzecia ofiara?
- W Glasgow - odparł szybko Shand. - W parku Kelvingrove. Nazywała się Judith Cairns. Kazała się nazywać Ju-Ju. Załatwiłem ją tak samo jak tamte. - Rozparł się do tyłu, podciągnął na krześle i splótł ramiona na piersiach.
Rebus wyciągnął rękę i położył mu dłoń na czole gestem stosowanym przez znachorów-uzdrowicieli. A potem pchnął, choć niezbyt mocno. Jednak jego głowa nie zamortyzowała pchnięcia i Shand wraz z krzesłem przechylił się do tyłu i runął na podłogę. Rebus uklęknął przy nim, chwycił go za przód koszuli i pociągnął do góry.
- Kłamiesz - mruknął. - Wszystko, co wiesz, wyczytałeś w gazetach, a to, co musiałeś zmyślić, to same bzdury! - Zwolnił chwyt i wyprostował się. W miejscach, które zetknęły się z koszulą, poczuł na dłoniach wilgoć.
- Wcale nie kłamię - jęknął Shand, wciąż jeszcze rozciągnięty na podłodze. - Mówię świętą prawdę!
Rebus zdusił na wpół wypalonego papierosa. Z popielniczki posypały się na stół kolejne niedopałki. Rebus chwycił jeden z nich i pstryknął nim w twarz Shandowi.
- To znaczy, że mnie nie oskarżycie?
- Oczywiście, że cię oskarżymy. O zwodzenie policji i o stratę czasu. Posiedzisz sobie w Saughton w jednej celi z jakimś bandziorem gwałcicielem.
- Zwykle go po prostu wypuszczamy - zauważył Maclay.
- Wsadźcie go do pudła - rzucił Rebus i wyszedł z pokoju.
- Ale to ja! - zawył Shand, kiedy Maclay pochylił się, by go podnieść z podłogi. - To ja jestem Johnny Biblista! Jestem Johnny Biblista!
- Daleko ci do niego, Craw - powiedział Maclay, wymierzając mu kuksańca na uspokojenie.
*
Rebus czuł potrzebę umycia rąk i ochlapania sobie twarzy wodą. W toalecie zastał dwóch mundurowych policjantów, którzy schowali się tam, by zapalić i pogadać. Na widok wchodzącego Rebusa obaj przestali się śmiać, a jeden z nich zapytał:
- To kogo tym razem maglowaliście, inspektorze?
- Kolejnego komedianta.
- Pełno ich tu wszędzie - zauważył drugi z policjantów, a Rebus nie był pewien, czy ma na myśli komisariat, dzielnicę Craigmillar, czy może całe miasto. Komisariat w Craigmillar z trudem można było uznać za miejsce szczególnie zabawne. Służba tutaj uważana była za najgorszą w całym Edynburgu, a jej okres nigdy nie przekraczał dwóch lat - nikt nie potrafił wytrzymać tu dłużej. W Craigmillar nagromadził się najgorszy element w całej stolicy Szkocji, a tamtejszy komisariat w pełni zasłużył sobie na przydomek, pod którym znany był w kręgach policyjnych Edynburga: Fort Apaczów. Mieścił się w ponurym niskim budyneczku schowanym w ślepym zaułku na tyłach rzędu sklepików i otoczonym jeszcze bardziej ponurymi domami mieszkalnymi. Położenie na końcu ślepej uliczki oznaczało, że rozeźlony tłum mógł go łatwo odciąć od reszty świata, co się już zresztą kilkakrotnie zdarzyło. O tak, służba w Craigmillar była tylko dla wybranych.
Rebus wiedział, dlaczego się tu znalazł. Naraził się paru ludziom, i to dość wpływowym. Nie umieli wymierzyć mu pchnięcia śmiertelnego, więc przynajmniej zesłali go do czyśćca. Wiedział, że to jeszcze nie piekło, bo nie trafił tu na zawsze - było to jednak miejsce pokuty. Pismo, jakie w tej sprawie otrzymał, informowało, że zostaje przeniesiony na zastępstwo kolegi przebywającego w szpitalu. Dodatkowo miał także nadzorować proces likwidacji starej siedziby komisariatu w Craigmillar i przeprowadzki do nowego budynku położonego w pobliżu. Wnętrze komisariatu już teraz było zawalone skrzyniami, kartonami i opróżnionymi meblami. W rezultacie personel nie bardzo miał serce do spraw bieżących i nie zareagował na detektywa inspektora Johna Rebusa szczególnie entuzjastycznie. Atmosfera w budynku przypominała bardziej oddział szpitalny niż komisariat policji, a snujący się po nim pacjenci zdawali się pod działaniem potężnych dawek środków uspokajających.
Rebus ruszył z powrotem do sali śledczych - przez wszystkich nazywanej Szopą - i minął po drodze Maclaya i Shanda, który, prowadzony do celi, ani na chwilę nie przestawał przekonywać o swojej winie.
- Jestem Johnny Biblista. Jestem, kurwa, i tyle!
Ale daleko mu było do niego.


Była dziewiąta wieczorem i jedyną osobą obecną w Szopie o tej porze w ów czerwcowy wtorek był sierżant detektyw "Dod" Bain. Uniósł głowę znad egzemplarza "Offbeat" - wewnętrznego policyjnego biuletynu - i spojrzał pytająco na Rebusa, który przecząco pokręcił głową.
- Tak myślałem - powiedział, przewracając stronicę. - Craw jest znany z tego, że lubi się popisywać. Dlatego wolałem go zostawić tobie.
- Tyle w tobie współczucia, co w gwoździu w płocie.
- I tyle samo ostrości. Zapamiętaj to sobie.
Rebus zasiadł za biurkiem z postanowieniem spłodzenia na maszynie protokołu przesłuchania. Kolejny komediant i kolejna strata czasu. A Johnny Biblista wciąż gdzieś na wolności.
Zaczęło się to wszystko od Biblijnego Johna, który terroryzował Glasgow w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Młodego, elegancko ubierającego się mężczyzny o rudawej czuprynie, znanego z biegłej znajomości Biblii i częstych wizyt na dancingu w Barrowland. To stamtąd wyłuskał kolejno trzy kobiety, pobił je, zgwałcił i udusił. A potem, w kulminacyjnym punkcie zakrojonej na wielką skalę akcji policyjnej w Glasgow, nagle zniknął i nigdy więcej się nie pojawił, dochodzenie zaś w jego sprawie do dziś pozostawało otwarte. Policja dysponowała jego dokładnym rysopisem dzięki siostrze ostatniej ofiary. Kobieta spędziła wtedy blisko dwie godziny w jego towarzystwie i nawet wracała z nim jedną taksówką. Po drodze ją wysadzili, a siostra pomachała jej na pożegnanie przez tylną szybę… Podany przez nią szczegółowy rysopis sprawcy też do niczego nie doprowadził.
I teraz nagle pojawił się Johnny Biblista. Media bardzo szybko nadały mu ten pseudonim. Znów zginęły trzy kobiety, wszystkie pobite, zgwałcone i uduszone. To wystarczyło, by go przyrównać do mordercy z Glasgow. Dwie z nich poderwał w nocnych dyskotekach. Policja dysponowała pobieżnym opisem mężczyzny, którego widziano tańczącego z ofiarami. Elegancki, spokojny, kulturalny. Był to opis pasujący do oryginalnego Biblijnego Johna. Tyle że tamten, zakładając, że wciąż jeszcze żyje, musiałby mieć dobrze po pięćdziesiątce, podczas gdy opis jego nowego wcielenia mówił o mężczyźnie w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat. I tak narodził się Johnny Biblista, duchowy syn Biblijnego Johna.
Oczywiście, były też pewne różnice, jednak media specjalnie się nimi nie przejmowały. Po pierwsze, wszystkie ofiary Biblijnego Johna chodziły na tańce na ten sam dancing; Johnny Biblista wynajdywał swe ofiary w różnych miastach Szkocji. To oczywiście dało początek typowym w takich przypadkach teoriom, że jest albo kierowcą ciężarówki, albo przedstawicielem handlowym jakiejś firmy. Policja niczego z góry nie wykluczała. Łącznie z tym, że może to być oryginalny Biblijny John, który postanowił powrócić na scenę po dwudziestopięcioletniej przerwie, a świadkowie określający jego wiek na dwadzieścia kilka lat po prostu się mylą. Takie rzeczy się zdarzały mimo, zdawałoby się, niepodważalnych zeznań naocznych świadków. Paru szczegółów dotyczących Johnny'ego Biblisty policja w ogóle nie ujawniła - podobnie jak to miało miejsce w przypadku Biblijnego Johna - co pozwalało eliminować dziesiątki fałszywych sprawców przyznających się do winy.
Rebus nie zdążył się jeszcze zabrać do pisania, gdy do sali wtoczył się Maclay. Trudno było innym słowem określić jego sposób poruszania się - na boki od ściany do ściany - nie dlatego, że był pijany czy naszprycowany, tylko z uwagi na jego potężną nadwagę, jakieś wyraźne niedomaganie w systemie przemiany materii. Coś było również nie w porządku z jego zatokami. Oddech przypominał rzężenie, a głos brzmiał jak tępy hebel jeżdżący po kawałku drewna. Wśród kolegów z komisariatu nosił przezwisko Masa.
- Wykopałeś Crawa? - zapytał Bain.
Maclay kiwnął głową w stronę Rebusa.
- Chciał, żeby go przymknąć za stratę czasu.
- To dopiero będzie strata czasu.
Maclay zatoczył się w stronę Rebusa. Miał na głowie kruczoczarną czuprynę z przylegającymi do czaszki loczkami. Pewnie kiedyś zdobywał nagrody w konkursach dla cherubinków, tyle że musiało to być już dość dawno temu.
- No dajże spokój - zarzęził.
Rebus pokręcił przecząco głową, nie przestając pisać.
- No, kurwa…
- A chuj z nim - rzucił Bain, wstając zza biurka. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i, zwracając się wyraźnie tylko do Maclaya, zapytał: - Chlapniesz sobie?
Maclay wyrzęził długie westchnienie.
- Jak najbardziej.
Rebus wstrzymał oddech aż do ich wyjścia. Nie oczekiwał, że zaproponują mu przyłączenie się. I o to im zresztą chodziło. Przerwał stukanie w klawisze, sięgnął do dolnej szuflady po butelkę lucozade, odkręcił nakrętkę, wciągnął w nozdrza zapach czystej czterdziestotrzyprocentowej whisky malt i zdrowo pociągnął. Potem schował butelkę do szuflady i wsunął do ust miętówkę.
Od razu lepiej. I can see clearly now, Marvin Gaye.
Wyszarpnął z maszyny kartkę z protokołem i zgniótł ją w kulkę. Potem zadzwonił do dyżurnego i polecił mu, by potrzymali Crawa przez godzinę, potem go puścili. Ledwo zdążył odłożyć słuchawkę, gdy telefon znów zaczął dzwonić.
- Inspektor Rebus.
- Tu Brian.
Brian Holmes, detektyw sierżant z komisariatu na St Leonard's. Wciąż jeszcze utrzymywali z sobą kontakt. Głos Briana brzmiał ponuro.
- Jakieś problemy?
Brian roześmiał się posępnie.
- Do wyboru, do koloru.
- No to opowiedz mi najświeższy. - Rebus jedną ręką otworzył paczkę, wsunął sobie papierosa do ust i zapalił.
- Nie bardzo wiem, czy mogę, jak sam wpadłeś w takie szambo.
- W Craigmillar nie jest aż tak źle - powiedział Rebus, rozglądając się po ponurym wnętrzu.
- Chodzi mi o to drugie.
- Aha.
- Bo widzisz… możliwe, że w coś się wpakowałem…
- Co się stało?
- Jeden podejrzany, zatrzymaliśmy go. No i zaczął mi pieprzyć takie różne głupoty.
- I przywaliłeś mu?
- On tak twierdzi.
- Złożył skargę?
- Jest w trakcie. Jego adwokat chce z tego zrobić wielką aferę.
- Jego słowo przeciwko twojemu?
- Właśnie.
- Hycle ukręcą temu kark.
- Mam nadzieję.
- Albo poproś Siobhan, żeby cię kryła.
- Jest na urlopie. Moim partnerem w czasie przesłuchania był Glamis.
- To niedobrze. Straszny z niego cykor.
Zapadła cisza.
- Nie zapytasz mnie, czy to zrobiłem?
- To mnie w ogóle nie interesuje, kapujesz? A co to za jeden, ten podejrzany?
- Świrus Minto.
- Chryste Panie, ten ochlapus zna prawo lepiej niż cała prokuratura. Dobra, jedźmy z nim pogadać.


Dobrze było wyrwać się z tej rudery. Szyby w samochodzie miał otwarte, a podmuch powietrza był niemal ciepły. Służbowego escorta nikt od dawna nie sprzątał i we wnętrzu poniewierały się opakowania po batonach, puste torebki po chipsach i zgniecione kartoniki po sokach. Podstawa szkockiej diety: cukier i sól. Dodać do tego alkohol i miało się coś i dla ciała, i dla ducha.
Minto mieszkał na pierwszym piętrze kamienicy przy South Clerk Street. Rebus odwiedzał go tam już wcześniej, ale żadnej z tych wizyt nie wspominał miło. Ulica była zapchana samochodami, zaparkował więc w drugiej linii. Na niebie blednący róż ustępował miejsca zapadającym ciemnościom, podświetlanym od dołu pomarańczową halogenową poświatą. Na ulicy panował gwar. Pewnie w kinie kawałek dalej skończył się akurat seans, a z wciąż otwartych pubów wytaczały się pierwsze ofiary wieczoru. Powietrze było przesiąknięte woniami wieczornego pichcenia: gorącego ciasta, dodatków do pizzy, hinduskich przypraw. Brian Holmes z rękami w kieszeniach stał przed wejściem do przytułku dla ubogich. Był bez samochodu - pewnie przyszedł tu z St Leonard's piechotą. Kiwnęli sobie głowami na powitanie.
Holmes wyglądał na zmęczonego życiem. Jeszcze kilka lat wcześniej był przykładem młodego, świeżego i pełnego zapału policjanta. Rebus wiedział, że wpływ na taki stan Holmesa miało jego życie prywatne. Sam też przez to przeszedł, a jego małżeństwo rozpadło się już wiele lat temu. Partnerka Holmesa upierała się, by odszedł z policji. Chciała mieć obok siebie kogoś poświęcającego jej więcej czasu. Rebus rozumiał doskonale, o co jej chodzi. Chciała partnera, który w domu myślałby o niej, a nie o prowadzonych sprawach, o tym, jak przechytrzyć złoczyńców czy o intrygach biurowych wokół awansów. Często bywało tak, że policjanci czuli silniejszą więź z kolegami z pracy niż ze swymi partnerami życiowymi. Na rozpoczęcie pracy w wydziale śledczym ściskali człowiekowi rękę i wręczali papier.
Papier będący wyrokiem dla małżeństwa, tyle że z odroczonym terminem.
- Sprawdziłeś, czy jest w domu? - zapytał Rebus.
- Zadzwoniłem. Odebrał telefon i głos miał prawie trzeźwy.
- Odezwałeś się?
- Coś ty, jeszcze nie zgłupiałem.
Rebus spojrzał w okna kamienicy. Cały parter zajmował rząd sklepów, a mieszkanie Minto znajdowało się tuż nad zakładem ślusarskim. Można było dopatrzyć się w tym prawdziwej ironii losu.
- Dobra, pójdziesz ze mną, ale zostaniesz pod drzwiami. Wchodź do środka tylko jeśli usłyszysz, że coś się dzieje.
- Jesteś pewien?
- Tylko sobie z nim pogadam. - Rebus dotknął ramienia Holmesa. - Spokojnie.
Drzwi wejściowe do kamienicy nie były zamknięte. Wspięli się po krętych schodach w milczeniu. Rebus nacisnął dzwonek i głęboko zaczerpnął powietrze. Minto lekko uchylił drzwi, a Rebus pchnął je z takim impetem, że obaj wtoczyli się do ciemnego przedpokoju. Rebus z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi.
Minto już się szykował, by podjąć bójkę, jednak kiedy rozpoznał Rebusa, tylko warknął i wycofał się do pokoju. Pokój był niewielki, połączony z wnęką kuchenną, na końcu której znajdowała się wąska kabina mieszcząca prysznic. Całość uzupełniała maleńka sypialnia i ubikacja z umywalką jak z domku dla lalek. Rebus pomyślał, że nawet w igloo bywa więcej miejsca.
- Czego, kurwa, chcesz? - warknął Minto, sięgając po puszkę piwa strong i opróżniając ją na stojąco.
- Pogadać. - Rebus rozejrzał się obojętnie po pokoju, jednak ręce miał opuszczone i gotowe do akcji.
- To jest nielegalne najście.
- Pyskuj dalej, to ci zaraz pokażę nielegalne najście.
Minto zmarszczył twarz, wyraźnie nie przejęty. Miał około trzydziestu pięciu lat, ale wyglądał co najmniej piętnaście lat starzej. W swoim życiu przeszedł już kolejne okresy ćpania wszystkich głównych narkotyków: amfy, hery, koki. Aktualnie był na etapie cracku. Naćpany stanowił pewien problem i niewielkie zagrożenie; na trzeźwo był zupełnie nieobliczalny. Po prostu Świrus.
- Z tego, co słyszałem, to i tak masz przejebane. - Wzruszył ramionami.
Rebus podszedł krok bliżej.
- I dobrze słyszałeś, Świrus. Więc teraz sam pomyśl: Co ja mam do stracenia? Jak mam przejebane, to mogę już sobie ulżyć do końca.
Minto podniósł ręce w geście obronnym.
- Spokojnie, spokojnie. O co ci chodzi?
Rebus pozwolił, by twarz mu nieco złagodniała.
- O ciebie mi chodzi, Świrus. O to, że się skarżysz na mojego kumpla.
- On się na mnie rzucił.
Rebus pokręcił głową.
- Byłem przy tym i niczego takiego nie widziałem. Przyniosłem wtedy wiadomość dla sierżanta Holmesa i zostałem. Więc jakby się na ciebie rzucił, to bym musiał o tym wiedzieć, nie?
Stali naprzeciwko siebie, mierząc się w milczeniu wzrokiem. A potem Minto odwrócił się i opadł na jedyne w całym pokoju krzesło. Wyglądało na to, że ma zamiar się nabzdyczyć. Rebus pochylił się i podniósł coś z podłogi. Była to broszurka reklamująca noclegi dla turystów odwiedzających miasto.
- Wybierasz się gdzieś? - Przekartkował książeczkę pełną adresów hoteli, pensjonatów i kwater do wynajęcia, potem machnął mu nią przed nosem. - Jeżeli któreś z tych miejsc zostanie obrobione, to pierwsze kroki skierujemy do ciebie.
- To się nazywa nękanie - oświadczył Minto, ale dość spokojnie.
Rebus rzucił broszurkę na podłogę. Minto nie sprawiał teraz wrażenia szczególnie szurniętego. Wyglądał na podłamanego, na trafionego, jakby życie, z którym przyszło mu się boksować, miało ukrytą w rękawicy końską podkowę. Rebus odwrócił się i ruszył do wyjścia. Przeszedł przez przedpokój i sięgał już do klamki, kiedy usłyszał, że Minto go woła. Stał w drugim końcu przedpokoju, nie dalej niż cztery metry od niego, i zadzierał workowaty czarny T-shirt. Odczekał, aż Rebus mu się przyjrzy, potem odwrócił się tyłem i pokazał plecy. W przedpokoju było dość ciemno - paliła się tylko jedna czterdziestka w upstrzonym przez muchy kloszu - ale i tak było widać. W pierwszej chwili Rebus pomyślał, że to tatuaże, potem jednak zobaczył sińce. Były wszędzie: na klatce piersiowej, na bokach, na nerkach. Zrobił je sobie specjalnie? To, oczywiście, możliwe. Zawsze istnieje taka możliwość. Minto opuścił koszulę i wpatrzył się w Rebusa twardo, bez mrugnięcia. Rebus otworzył drzwi i wyszedł.
- Wszystko w porządku? - spytał Holmes niespokojnie.
- Legenda jest taka, że przyniosłem ci wiadomość i byłem świadkiem przesłuchania.
Holmes głośno wypuścił powietrze.
- To znaczy, że mam to z głowy?
- Z głowy.
Być może ton, jakim to powiedział, zaniepokoił Holmesa. Spojrzał Rebusowi prosto w oczy i po chwili pierwszy odwrócił wzrok. Na ulicy wyciągnął rękę i powiedział: "Dzięki", ale Rebus już zdążył odejść.


Jechał przez pustą stolicę, wśród kosztujących sześciocyfrowe kwoty domków stłoczonych po obu stronach ulicy. Mieszkanie w Edynburgu kosztowało teraz majątek. Mogło wycisnąć z ciebie wszystko, co miałeś. Próbował nie myśleć o tym, co zrobił, ani o tym, co zrobił Holmes. W głowie dźwięczała mu fraza Pet Shop Boys: It's a Sin. I odpowiadał jej Miles Davis: So What?
Początkowo ruszył w kierunku Craigmillar, jednak po chwili się zreflektował. Lepiej już wróci do domu i tylko, daj Boże, żeby nie czekali na niego żadni reporterzy. Wracając do domu, zabierał ze sobą na noc bagaż, który wymagał namoczenia, wypłukania i wyżęcia. Czuł się, jak trotuar, po którym przez cały dzień ktoś deptał. Dlatego czasem łatwiej było zostać na ulicy albo przespać się w komisariacie. Kiedy indziej zdarzało mu się całą noc jeździć, nie tylko po Edynburgu, ale dalej: do Leith, wśród ulicznych panienek i farmazonów, dalej wzdłuż nabrzeża, czasem do South Queensferry i przez most Forth Bridge na autostradę M90, potem przez Fife za Perth aż do Dundee, gdzie zawracał i ruszał w drogę powrotną, zazwyczaj na tyle już zmęczony, by stanąć gdzieś na poboczu i usnąć w samochodzie. Wszystko to wymagało wiele czasu.
Przypomniał sobie, że siedzi w samochodzie służbowym, a nie w swoim własnym. Jak im będzie potrzebny, to mogą sobie po niego przyjechać. Dotarł do Marchmont i okazało się, że na Arden Street nie ma ani jednego wolnego miejsca, zaparkował więc na podwójnej żółtej linii oznaczającej zakaz zatrzymywania. Pod domem nie było żadnych reporterów - oni też muszą się czasem przespać. Przespacerował się po Warrender Park Road do ulubionej frytkarni - ich porcje były ogromne, a w razie potrzeby można było u nich kupić pastę do zębów i papier toaletowy. Potem wolnym krokiem ruszył w stronę domu, bo wieczór był ładny i skłaniał do spacerów. Był już w połowie schodów, kiedy odezwał się jego pager.

 

2

Nazywał się Allan Mitchison i stojąc przy barze, pił kolejnego drinka. Specjalnie nie szalał, ale wyraz jego twarzy wyraźnie świadczył, że nie musi się martwić o pieniądze. Potem wdał się w rozmowę z tymi dwoma. Jeden z nich opowiedział mu kawał. Zupełnie niezły. Potem postawili mu kolejkę, więc on zrewanżował się następną. Gdy im opowiedział jedyny dowcip, jaki znał, popłakali się ze śmiechu. Zamówili trzy kolejne drinki. Dobrze się czuł w ich towarzystwie.
Nie miał w Edynburgu zbyt wielu przyjaciół. Niektórzy z jego dawniejszych kumpli odsunęli się od niego, zazdroszcząc mu pieniędzy, które wciąż zarabiał. Nie miał też żadnej rodziny, i to już od niepamiętnych czasów. A ci dwaj przyjęli go do swego towarzystwa. Sam nie bardzo wiedział, po co wrócił do domu ani nawet dlaczego nazywał Edynburg swoim "domem". Miał tu wprawdzie nowe mieszkanie z hipoteką do spłacenia, ale nie zaczął go nawet urządzać ani nie wstawił żadnych mebli. Gołe cztery ściany, niewarte tego, by do nich wracać. Tyle że wszyscy jechali gdzieś do domu, bo tak należało, i przez te szesnaście dni nieprzerwanej pracy wciąż się o tym myślało. Rozmawiało się o domu i planowało wszystko, co się zrobi, gdy tam wróci - gorzała, dupy, knajpy. Niektórzy mieszkali w Aberdeen lub gdzieś w pobliżu, ale bardzo wielu miało do domu dużo dalej. I nie mogli się doczekać, by te szesnaście dni się skończyło i zaczęło czternaście dni wolnego.
Dziś był pierwszy wieczór z tych czternastu.
Najpierw wolne dni strasznie się ciągnęły, potem jednak czas bardzo przyspieszał i pod koniec człowiek zaczynał się zastanawiać, gdzie się to wszystko podziało i dlaczego nie zrobił dużo więcej. Ale pierwszy wieczór wolnego ciągnął się najdłużej. Przebrnięcie przez niego zawsze nastręczało trudności.
Przenieśli się do innego baru. Jeden z jego nowych przyjaciół miał ze sobą staromodną torbę firmową Adidasa. Czerwoną, plastikową, z bocznymi kieszeniami i urwanym jednym paskiem. Pamiętał, że taką samą miał kiedyś, gdy chodził do szkoły. Miał wtedy czternaście, piętnaście lat.
- Co tam masz w środku? - zapytał ze śmiechem. - Jakieś zabaweczki?
Też się roześmiali i poklepali go po plecach.
W tym nowym barze przerzucili się na krótkie drinki. W pubie było pełno samotnych dup.
- Chyba cały czas ci to chodzi po głowie - odezwał się jeden z nich - jak tak siedzisz na tej platformie. Ja bym chyba zwariował.
- Albo oślepł - dodał drugi.
- Daję sobie radę. - Uśmiechnął się. Wychylił kolejny kieliszek Black Heart. Kiedyś nie pijał ciemnego rumu, ale namówił go do tego pewien rybak w Stonehaven. OVD albo Black Heart. Wolał Black Heart, bo miał fajną nazwę.
Postanowili kupić coś na wynos i przedłużyć zabawę. Czuł zmęczenie. Spędził trzy godziny w pociągu z Aberdeen, a wcześniej musiał jeszcze dojechać wąskotorową kolejką. Kumple zajęli się zamówieniem u barmana: butelka whisky dla nich i butelka Black Heart dla niego, tuzin puszek, parę torebek chipsów i papierosy. Robienie zakupów w pubie kosztowało majątek, ale podzielili koszt równo na trzech, więc nie chodziło im o jego forsę.
Na ulicy mieli trudności ze złapaniem taksówki. Kręciło się ich mnóstwo, ale wszystkie były zajęte. Musieli go siłą wciągnąć na chodnik, kiedy wylazł na jezdnię, próbując zmusić którąś do zatrzymania. Zachwiał się trochę i opadł na jedno kolano. Pomogli mu wstać.
- To co ty tam właściwie robisz na tej platformie? - zapytał jeden z nich.
- Pilnuję, żeby się nie zawaliła.
Obok zatrzymała się taksówka, by wysadzić jakąś parę.
- To twoja mamusia czy tak cię przypiliło? - zagadnął wysiadającego mężczyznę. Kumple poradzili mu, żeby się przymknął i wepchnęli go do środka. - Widzieliście ją? - zachichotał. - Buźkę miała jak stara prukwa. - Nie jechali do niego, bo w mieszkaniu nie byłoby nawet na czym usiąść.
- Pojedziemy do nas - oświadczyli, więc nie pozostało mu nic innego, jak rozsiąść się wygodnie i oglądać światła miasta. Edynburg był jak Aberdeen - małe miasta, nie to co Glasgow czy Londyn. Tyle że w Aberdeen czuło się bardziej pieniądze niż styl i było dość niebezpiecznie. Bardziej niebezpiecznie niż w Edynburgu. Droga ciągnęła się w nieskończoność.
- Gdzie jesteśmy?
- W Niddrie - odparł któryś. Nie pamiętał ich imion, a głupio mu było zapytać. W końcu taksówka stanęła. Ulica była pogrążona w ciemnościach i wyglądało, jakby całe cholerne osiedle obraziło się na elektrownię. Powiedział to głośno i wywołał tym kolejny wybuch śmiechu, ocieranie łez i poklepywanie po plecach.
Trzypiętrowe bloki obrzucone były chropowatą zaprawą ze żwirem. Większość okien była zaślepiona arkuszami blachy lub zamurowana bloczkami żużlobetonu.
- Tu mieszkacie? - spytał.
- Nie stać nas na płacenie hipoteki.
Oj, co prawda, to prawda. Jemu naprawdę się poszczęściło, i to na różne sposoby. Pchnęli mocno drzwi wejściowe, które ustąpiły. Weszli do środka, on pośrodku, kumple po bokach, z rękami na jego ramionach. Wewnątrz śmierdziało wilgocią i stęchlizną. Schody były częściowo zatarasowane rozdartymi materacami i deskami klozetowymi, kawałkami rur i odłamkami okładziny.
- Straszny tu burdel.
- Jak się już wejdzie na górę, to nie jest tak źle.
Wspięli się po schodach na drugie piętro. Z podestu prowadziło dwoje drzwi, jedne i drugie były otwarte na oścież.
- Tutaj, Allan.
Wszedł do środka.
Światła nie było, ale jeden z kumpli miał przy sobie latarkę. W środku zastali zupełne pobojowisko.
- Nie myślałem, chłopaki, że z was takie menele.
- W kuchni jest okej.
Podążył więc za nimi do kuchni. Środek podłogi jeszcze miejscami pokrytej linoleum zajmowało pojedyncze, niegdyś wyściełane drewniane krzesło. Zaczynał szybko trzeźwieć, ale było już za późno.
Posadzili go siłą na krześle i usłyszał trzask odwijanej ze szpuli taśmy samoprzylepnej. Owinęli go nią szczelnie razem z krzesłem, potem przez głowę, zaklejając mu usta. Następnie nogi, na całej długości aż do kostek. Próbował krzyczeć i niemal zadławił się taśmą. Wymierzono mu potężny cios w bok głowy. Przez chwilę pozbawiło go to wzroku i słuchu. Bok głowy tak go bolał, jakby wyrżnął nią w stalową belkę. Cienie na ścianach wykonywały dziki taniec.
- Wygląda jak mumia, nie?
- No, i zaraz zatęskni do swojej mamuni.
Na podłodze przed nim leżała czerwona torba Adidasa, teraz już otwarta.
- No i teraz - powiedział jeden z nich - zobaczysz moje zabaweczki.
Szczypce, młotek, pistolet do zszywek, elektryczny śrubokręt i piła.
Twarz miał zlaną zimnym potem, a słone krople dostawały mu się do oczu, piekąc niemiłosiernie i spływając po policzkach. Zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, ale wciąż nie mógł w to uwierzyć. Obaj mężczyźni w ogóle się nie odzywali. Zajęci byli rozpościeraniem na podłodze arkusza grubej folii polietylenowej. Potem podnieśli go wraz z krzesłem i postawili na środku folii. Próbował się uwolnić, krzyczeć. Zacisnął powieki i z całej siły się naprężył, starając się zerwać więzy. Kiedy je znów otworzył, w rękach jednego z nich zobaczył przezroczystą torbę foliową. Naciągnęli mu ją na głowę i okleili taśmą wokół szyi. Wciągnął powietrze nosem i torba przylgnęła mu do twarzy. Jeden z oprawców wziął do ręki piłę, potem ją odłożył i chwycił młotek.
Jakimś cudem, jakimś nadludzkim wysiłkiem napędzanym przerażeniem, Allan Mitchison podniósł się na nogi wciąż przymocowane do krzesła. Okno kuchenne znajdowało się tuż przed nim. Było wcześniej zabite deskami, jednak teraz deski były oderwane. Futryna wciąż tkwiła w murze, choć z szyb okiennych pozostały już tylko drobne fragmenty. Obaj mężczyźni zajęci byli grzebaniem w narzędziach. Rzucił się pomiędzy nich i runął przez okno.
Nawet za nim nie wyjrzeli. W milczeniu zebrali wszystkie narzędzia, złożyli folię w nieforemną paczkę, wetknęli ją do torby i zasunęli suwak.


- Ale dlaczego ja? - zapytał Rebus, zgłaszając się.
- Dlatego - odparł jego szef - że jesteś tu nowy. Nie zdążyłeś sobie jeszcze narobić wrogów na osiedlu.
Nie mówiąc o tym, dodał Rebus w duchu, że nie możesz nigdzie znaleźć Maclaya ani Baina.
Zawiadomił ich telefonicznie mieszkaniec, który wyszedł na wieczorny spacer ze swoim chartem.
- Różne tu rzeczy wyrzucają na ulicę, ale nie coś takiego - powiedział.
Kiedy Rebus dojechał, na miejscu były już dwa radiowozy policyjne, których załoga próbowała odgrodzić miejsce zdarzenia, jednak nie robiło to większego wrażenia na gęstniejącym tłumku gapiów. Ktoś z nich głośno pochrząkiwał, co miało imitować dźwięki wydawane przez świnie. Miejscowym wyraźnie nie zależało na oryginalności - woleli trzymać się tradycyjnych zachowań. Większość domów była już pusta i czekała na rozbiórkę, a ich mieszkańcom poprzydzielano lokale zastępcze. Jednak w niektórych budynkach mieszkało jeszcze po kilka rodzin i Rebus pomyślał, że wolałby się tu nie kręcić.
Uznano, że ofiara poniosła śmierć w okolicznościach co najmniej podejrzanych. Obecnie ciałem zajmowali się technicy z wydziału kryminalnego i policyjny fotograf. Przedstawiciel prokuratury zatopiony był w rozmowie z patologiem, doktorem Curtem. Ten ostatni dojrzał Rebusa i kiwnął mu głową na powitanie, jednak cała uwaga Rebusa skupiona była na ofierze. Dom otaczał wokół staromodny żelazny płot z prętów zakończonych ostrymi szpikulcami. Na te szpikulce nadziało się spadające ciało, z którego wciąż jeszcze kapała krew. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że ciało uległo jakiejś straszliwej deformacji i dopiero po bliższym przyjrzeniu pojął, o co chodzi. Krzesło pod wpływem upadku rozpadło się na kawałki i niektóre wciąż jeszcze były przytwierdzone do ciała wstęgami srebrzystej taśmy. Na głowie ofiary tkwiła foliowa torba. Torba ta, niegdyś przezroczysta, była teraz w połowie wypełniona krwią.
Podszedł doktor Curt.
- Ciekawe, czy w usta ma wetkniętą pomarańczę - powiedział.
- To ma być śmieszne?
- Miałem zamiar do ciebie zadzwonić. Zmartwiłem się, kiedy usłyszałem o twoich… znaczy o tym…
- W Craigmillar wcale nie jest tak źle.
- Nie o to mi chodziło.
- Wiem, że nie. - Rebus podniósł głowę do góry. - Z którego piętra wypadł?
- Wygląda na to, że z drugiego. Z tamtego okna.
Za plecami usłyszeli jakiś hałas. Jeden z mundurowych stał pochylony i wymiotował na jezdnię. Jego kolega podtrzymywał go za ramiona i pomagał w szybkim opróżnieniu się.
- Zdejmijmy go - powiedział Rebus. - Wsadźmy tego nieszczęśnika do worka.


- Tu nie ma światła - powiedział ktoś, wręczając Rebusowi latarkę.
- Można bezpiecznie chodzić po tych stropach?
- Pod nikim się jeszcze nie zarwało.
Rebus obszedł całe mieszkanie. Wielokrotnie widywał takie nory. Przeszły już tędy niszczycielskie hordy, zostawiając po sobie wymalowane na ścianach imiona i plamy po moczu, i wyniosły wszystko o śladowej choćby wartości materialnej: wykładziny podłogowe, wewnętrzne drzwi, przewody elektryczne, sufitowe rozety. W głównym pokoju leżał wywrócony stół z jedną ułamaną nogą. Odwrócony blat przykryty był zmiętoszonym kocem i warstwą starych gazet. Przytulne domowe gniazdko. W łazience nie było dosłownie niczego - zostały tylko dziury po dawnych urządzeniach sanitarnych. Wielka dziura widniała też w ścianie pomieszczenia, które niegdyś było sypialnią. Przez nią widać było wnętrze sąsiedniego mieszkania w identycznym stanie.
Ekipa techników buszowała teraz w kuchni.
- Co tam macie? - zapytał Rebus, a ktoś oświetlił latarką jeden z kątów.
- Torba pełna gorzały, panie inspektorze. Whisky, rum, parę browarów i paczek z chrupkami.
- Szykowali się do imprezy.
Rebus podszedł do okna, w którym stał już jeden z mundurowych, i przyglądał się, jak czterech kolegów próbuje ściągnąć ciało ze szpikulców.
- Takiego numeru to jeszcze nie widziałem. - Młody posterunkowy odwrócił głowę do Rebusa. - Jak pan myśli, panie inspektorze? Urżnął się i postanowił z sobą skończyć?
- Przyzwyczaj się, że nosisz mundur, synu - odparł Rebus i odwrócił się do techników. - Chcę mieć wszystkie odciski z tej torby i z całej zawartości. Jeśli kupili to w jakimś sklepie, to pewnie będą naklejki z cenami. Jak nie, to to może być z jakiegoś pubu. Szukamy tego, kto to kupił. Prędzej dwóch, niż jeden. Ktoś, kto im to sprzedał, mógł ich zapamiętać i poda nam rysopisy. Następne pytanie: Jak się tu dostali? Własnym transportem? Autobusem? Taksówką? Musimy to ustalić. Skąd znali to miejsce? Ktoś miejscowy? Trzeba popytać wśród sąsiadów. - Mówiąc to, krążył po pomieszczeniu. Wśród obecnych było kilku młodszych śledczych z St Leonard's i kilku mundurowych z Craigmillar. - Później podzielimy zadania. To mógł być jakiś okropny wypadek albo głupi kawał, który się wymknął spod kontroli. Ale cokolwiek by to było, ofiara na pewno nie była tu sama. Chcę wiedzieć, kto tu jeszcze był. Dziękuję i dobranoc wszystkim.
Na zewnątrz kończyli właśnie fotografowanie fragmentów krzesła i taśmy mocującej je do ciała, potem odłączyli je od ofiary. Krzesło miało powędrować do worka wraz z wszystkimi odłamkami, jakie uda się odnaleźć. Aż dziw bierze, jak to wszystko sprawnie idzie - niczym ład wyłaniający się z chaosu. Doktor Curt oświadczył, że sekcję przeprowadzi jutro rano, co Rebusa w pełni zadowalało. Wsiadł do radiowozu, żałując, że nie przyjechał tu własnym saabem. Miał w nim co najmniej pół butelki whisky, schowanej pod fotelem kierowcy. Wiele pubów mających licencję do północy było jeszcze otwartych, jednak Rebus pojechał wprost do komisariatu, do którego było stąd nie dalej niż półtora kilometra. Maclay i Bain wyglądali, jakby dopiero co wrócili, jednak wiadomość już do nich dotarła.
- Morderstwo?
- Coś w tym rodzaju - powiedział Rebus. - Przywiązali go do krzesła, zakleili usta taśmą i wsadzili worek plastikowy na głowę. Może go wypchnięto, może sam wyskoczył albo wypadł. W każdym razie ci, którzy z nim byli, wynieśli się stamtąd w pośpiechu, bo zapomnieli nawet zabrać zakupy.
- Ćpuny? Menele?
Rebus pokręcił głową.
- Miał na sobie nowe dżinsy, a na nogach nowe nike. W portfelu kupę forsy, kartę bankową i kartę kredytową.
- To znaczy, że znamy jego nazwisko?
Rebus kiwnął głową.
- Allan Mitchison, zamieszkały koło Morrison Street. - Potrząsnął kluczykami. - Ktoś ma ochotę się przyłączyć?