Boski Andy i przyjaciele

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Andy Forrest - mężczyzna o szerokich barach i pewnych rękach, mężczyzna, którego hormony szaleją w ostatnim zrywie. Andy i jego starzy przyjaciele: Sam, Rhys, Mickey oraz George - prawnik, lekarz, zdobywający nagrody reżyser filmów reklamowych oraz zawodowy nieudacznik będą wkrótce musieli zmierzyć się na nową z własnym życiem, męskością i miłością.
Pięciu idoli popu, którzy zbierają się raz na jakiś czas, by wspólnie zagrać rock and rolla i ocalić siebie przed utratą zmysłów. Pięciu mężczyzn, każdy z takim życiowym bagażem, na jaki sobie zapracował - z żonami, dziećmi, kochankami oraz boginią. Pięciu mężczyzn, którzy osiągnęli niebezpieczny wiek. Czas ruszyć dalej, ale dokąd? Rozpocząć nowe życie? Naprawić stare? Rozwód? Seks? Więzienie? Czy po prostu wycofać się w blasku sławy? Ach, te decyzje…

Zabawne, poruszające, cierpkie - Boski Andy i przyjaciele to druga po Getting Home [Powrót do domu] powieść Celii Brayfield, której akcja rozgrywa się w Westwick.

Celia Brayfield wychowała się na londyńskich przedmieściach i kształciła w St Paul's Girls' School oraz na uniwersytecie we Francji. Z maszynistki pracującej dla "The Times" awansowała  najpierw na krytyka telewizyjnego w "Evening Standard", potem dziennikarkę, która nadal pisuje dla "The Times" oraz innych mediów. Jej pierwsza powieść Pearls [Perły] stała się międzynarodowym bestsellerem; po niej powstały jeszcze dwie inne, The Prince [Książę] oraz White Ice [Biały lód], zanim autorka skupiła się na współczesnych komediach społecznych: Harvest [Żniwo], Getting Home [Powrót do domu], Sunset [Zmierzch] i Zamiana. Wśród tytułów spoza kręgu literatury pięknej należy wymienić Bestseller, książkę na temat tworzenia poczytnej literatury popularnej. Autorka samotnie wychowuje jedną córkę, obecnie mieszka głównie w zachodnim Londynie.

Rok wydania: 2005
Stron: 354
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Beata Hrycak

Fragment tekstu:

ROZDZIAŁ 1

Intro i outro

 

Andy Forrest był dużym mężczyzną. Miał sześć stóp i trzy cale wzrostu, jak ostrożnie chełpiła się jego żona, gdy była pewna, że nie ma go w pobliżu i nie może jej usłyszeć. Mówiąc o tym, wykrzywiała w dół lewy kącik ust, by pokazać, że zdaje sobie sprawę z nuty przechwałki w głosie, no ale co ma począć kobieta, skoro poślubiła mężczyznę, który przynajmniej jest słusznego wzrostu, nawet jeśli brak mu innych zalet.
Andy'emu Forrestowi rosła wokół talii oponka tłuszczu, jak wytykała mu córka, kiedy chciała dać mu do zrozumienia, że wie, dlaczego ten wałek tłuszczu nazywa się oponką, a ojcowski filtr zainstalowany w jego mózgu natychmiast automatycznie usuwał ten komunikat. Sam wałek tłuszczu go nie martwił. Powtarzał sobie, że oponka zniknie po kilku tygodniach intensywnej pracy albo może po wakacjach w jakimś miejscu, gdzie z powodu upału nie będzie chciało się jeść. Powiększanie objętości typowe dla wieku średniego? Coś takiego przytrafiało się rodzicom. A stara, luzacka hawajska koszula dobrze tuszowała niedostatki figury.
Andy Forrest miał pewne ręce, jak mawiali jego dawni przyjaciele z branży reklamowej po tym, jak podali mu zatruty kielich i obserwowali, jak wychyla go jednym haustem, pozwalając, by jego nieokiełznana, dobroduszna natura zmetabolizowała toksyny bez uszczerbku dla zdrowia. Miał też szerokie plecy, jak sam przyznawał, kiedy zwracano mu uwagę, że inni pozwalają sobie wobec niego na zbyt wiele. Najogólniej biorąc, Andy Forrest był człowiekiem, po którym spodziewano się, że będzie wysoko nosić głowę.
Postawny i przystojny - tak Bóg stworzył Andy'ego, lecz mężczyźni (oraz kobiety, które są, naturalnie, gorsze od mężczyzn) wprowadzili takie zamieszanie, że Andy w gruncie rzeczy nie zdawał sobie sprawy ze swej postury i pozycji. Zazwyczaj uważał się za osobę średniego wzrostu i niepozornej budowy. Póki nie stanął przed mikrofonem.
Nia miało znaczenia, jak nędzna była knajpa, jak liche było jej otoczenie oraz jak żałosny i idiotyczny pomysł, by z założenia studencka kapela grała nadal i nie myślała nawet o rozwiązaniu zespołu, albowiem kiedy Andy wpadał na scenę, zajmował centralne miejsce z przodu i zdejmował mikrofon ze stojaka, wszystko to, co przytłaczało go na co dzień i nadwątlało jego pozycję, rozmywało się w dymie i światłach reflektorów. Jego pierś nadymała się jak u Supermana, głowa niemal dotykała sufitu. Dłonie obejmowały mikrofon, a stopy mocno wsparte na deskach scenicznych wydawały się dłuższe i szersze i na pewno nie zawiodłyby go w razie potrzeby.
Za nim wskakiwała na scenę czwórka jego przyjaciół. Jednym potężnym susem uwalniali się od swojego drugiego wcielenia. Skakali dlatego, że wiele lat temu George, gitara wiodąca, usłyszał, jak Keith Richards mówił w wywiadzie telewizyjnym, że Rolling Stonesi powzięli decyzję, by wpadać na scenę w podskokach, żeby publiczność poczuła, że oni naprawdę chcą dać z siebie wszystko. A tych pięciu mężczyzn grających dość klasycznego R&B w pubie w zachodnim Londynie w każdy drugi piątek miesiąca także bardzo, ale to bardzo chciało tam występować. Mimo że robili to już od wielu lat.
Z początku słabo zorientowana część publiczności, czyli, ci, którzy nie wiedzieli, czego się spodziewać, ignorowała ich, traktując jak zwyczajną bandę chałturników rzępolących największe cudze przeboje. Muzyka ich nie interesowała, mieli inny plan zajęć. W tętniącej życiem do świtu metropolii celem piątkowego wieczoru jest wlewanie w siebie alkoholu aż do bólu istnienia.
Garstka bywalców odwróciła się od baru, żeby słuchać, ale umęczone pracą, zestresowane ludzkie wraki, obnosząc swą ironię w drodze do nieprzytomności i zapomnienia, siedziały zwrócone plecami do sceny nawet wtedy, gdy George uderzył w struny i zagrał kilka śmiałych akordów, dając znak, że zaczyna się set.
Potem Andy brał głęboki oddech, wprawiał w ruch wciągnięte powietrze, napinając przeponę, ściskał je żebrami i wypuszczał pod postacią głosu. I to jakiego głosu. Fenomenalnego. Głosu stworzonego z poezji, nasiąkniętego testosteronem, oblanego miodem, przypalonego wściekłością i wyciśniętego z płuc pod okopconymi od papierosowego dymu styropianowymi kasetonami, kilka godzin po tym, jak posiniaczone jesienne słońce zaszło nad czwartym zjazdem z autostrady M4.
Rozpoczęli kawałkiem You Give Love a Bad Name. Miłość była pojęciem, pod którym wszyscy mogli się podpisać, tych pięciu mężczyzn, których hormony szalały w ostatnim zrywie, płynąc wzburzonym strumieniem w ich tętnicach, budząc żądze, których istnienia dotąd nie podejrzewali. Miłość wystrychnęła ich wszystkich na dudka, w efekcie czego najbardziej wiarygodnym gestem romantycznym, na jaki potrafili się zdobyć, było obwinianie za wszystko kobiet, tak w ogóle. Na dodatek Andy miał głos łudząco podobny do głosu Jona Bon Joviego u zarania jego kariery.
Ci spośród publiczności, którzy pamiętali wczesne lata Bon Joviego, wrzeszczeli: "Niech to szlag, wykapany Bon Jovi!", nie zwracając się do nikogo w szczególności. Inni, którym wydawało się, że słyszą szept młodego Roda Stewarta, siedzieli cicho, ponieważ gorzkie doświadczenie nauczyło ich, że nie ma sensu próbować kogokolwiek przekonać, że Rod Stewart był kiedykolwiek młody, albo że warto było go słuchać.
Przez światła reflektorów i dym Andy dostrzegł błysk zębów, kiedy zaczął rozbawiać knajpiane towarzystwo, i sam się uśmiechnął. Lubił uszczęśliwiać ludzi i uparcie nie chciał zrozumieć, że był to straszliwy życiowy błąd.
Andy nie był smukły, nie miał bujnej blond czupryny ani pociągłej twarzy jak Jon Bon Jovi, ani dawniej, ani teraz. Mówił raczej z akcentem z hrabstwa Somerset niż z Rodziny Soprano. Nosił włosy przystrzyżone na pół centymetra, dzięki czemu siwizna najmniej rzucała się w oczy. Był człowiekiem rhythm and bluesa, zagorzałym zwolennikiem tej muzyki. Był odnoszącym sukcesy przedsiębiorcą zajmującym się multimediami i miał biuro na peryferiach, przy The Terrace w Westwick. Tak więc podobieństwo do Jona Bon Joviego dotyczyło jedynie kwestii brzmienia. Kapitalnego.
Jeśli Andy był, jak powiedzieliby Francuzi, grubo ciosany, to postać obok niego, na przodzie sceny, można by uznać za skleconą z garstki ścinków. George miał chudą, rachityczną posturę, kościste palce, które wydawały się ledwie muskać struny gitary, i nosił dżinsy, których nogawki łopotały, obijając się o kości. Nos sterczał spomiędzy zapadniętych policzków, ostro zarysowana żuchwa zwisała nad kościstą grdyką, zęby przechylały się niebezpiecznie niczym stare kamienie nagrobne. George Hodsoll, kurier szlachetnie urodzonych i muzyk samouk, którego świat potraktował surowo i wobec którego szczęście zachowywało się jak podła dziwka, na scenie mógł poczuć się jak król i pławić się w miłym stanie euforii bez konieczności faszerowania się prochami albo narażania się na ryzyko upadku z motoru. Kiedy ludzie ochłonęli już z zachwytu nad głosem Andy'ego, zauważali, że wiodący gitarzysta też nieźle daje czadu. Prawdę mówiąc, zupełnie jak wczesny Gary Moore.
Przy klawiszach, przykuty do rogu w głębi sceny, siedział niski, okrąglutki, ciemnowłosy osobnik z kroplami potu na gładkiej, oliwkowej skórze, waląc w klawisze stożkowatymi palcami i podskakując w rytm muzyki. Sam Chudleigh nosił się na czarno; miał na sobie ciemny golf. Można by sądzić, że wydawało mu się, że gra w zespole jazzowym, i ta opinia nie odbiegała od prawdy. Jazz, zdaniem Sama, był muzyką odpowiednią dla intelektualisty. W tej kapeli grał jedynie po to, by sprawić radochę innym, przez wzgląd na dawne czasy. Gdy Sam Chudleigh z Chudleigh Estate Services, prawnik specjalizujący się w prawie majątkowym, który miał właśnie wkroczyć w finansową stratosferę, zasiadał przy podłączonym do prądu sprzęcie, można było podziwiać go za wrażliwe frazowanie. Choć głównym wielbicielem talentu Sama był Sam we własnej osobie.
Mickey Ryder, gitara rytmiczna, biegał pomiędzy pozostałymi, kołysząc się i kręcąc na obcasach swych jasnobrązowych kowbojek, które dodawały mu jakże pożądany cal czy dwa cale wzrostu. Włosy, niezupełnie kręcone, ale jeszcze nie posiwiałe, sfrunęły mu z czoła, wesołe oczy, zdumiewająco niebieskie, błyszczały w gąszczu zmarszczek mimicznych. Odbijając się rykoszetem od jednego muzyka do drugiego, wiedziony jakimś instynktem, trzymał się z daleka od perkusji. W swojej branży Mickey był niemal legendą. Nazywano go Wodzem i gdyby nadal miał swoje filmowe portfolio, zawierałoby ono około pięćdziesięciu procent wszystkich nagrodzonych reklam telewizyjnych na świecie. Jednak Wódz oczywiście nie potrzebował portfolio, nie miał go od lat. A na scenie ów legendarny reżyser brzdąkał sobie radośnie na gitarze i mówił czasem do George'a: "Czekam na twój znak, Mr De Mille".
Za perkusją siedział Rhys Pritchard, postać, która wydawała się zbyt porządna jak na tę nieokrzesaną branżę, miała zbyt młodzieńczą twarz, zbyt oklapniętą fryzurę i była, ogólnie rzecz biorąc, zbyt chłopięca, by zrzucić telewizor z hotelowego balkonu, wjechać samochodem do basenu albo choćby grać z tą bandą drani. Krótko mówiąc, był to mężczyzna, którego czarna skórzana kamizelka nie mogła zwieść nikogo i u którego nie dziwiłyby ani trochę dżinsy uprasowane na kant. Siedząc bezpiecznie za swymi instrumentami, Rhys Pritchard, dobry lekarz, dobry ojciec i dość dobry mąż (cokolwiek mówiłaby na ten temat jego żona), walił śmiało z taką mocą, że mógł posiniaczyć sobie ręce.
Tak prezentowała się piątka muzyków grających od czasu do czasu dla rozrywki rock and rolla w sali bankietowej pubu na przedmieściach, zwanego Ulem ze względu na niskie sufity i jeszcze niższe aspiracje.
Zachodni Londyn odegrał swoją rolę w historii brytyjskiego rock and rolla. W Shepherd's Bush stoi rudera po dawnym klubie młodzieżowym, w którym Pete Townshend miał poznać Rogera Daltreya, zanim stworzyli The Who. W Hammersmith mieszka nadal Paul Cook z Sex Pistols, przy tej samej ulicy, na której dorastał. Chodziły nawet słuchy, że matka Anta, tego z Ant and Dec, mieszkała kiedyś przy Westwick High Street nad pralnią chemiczną. Twierdzili tak ludzie, których mieszkańcy Clerkenwell nazywają Wielkimi Zachodnimi Szowinistami.
Ul nie miał pretensji do historii. Przycupnął na nabrzeżu Tamizy po stronie południowej i spoglądał zazdrośnie ponad mętną wodą na zwieszające się gałęzie wierzb Westwick, kuląc się za brudną drogą szybkiego ruchu, po której z rykiem silników przetaczał się ruch uliczny nawet po godzinach zamknięcia lokalu. Pub zapewniał rozrywkę swoim klientom i oferował scenę sporadycznie występujacym gitarzystom, którzy chętnie korzystali z takiej okazji.
W drugi piątek każdego miesiąca owych pięciu uciekinierów z rzeczywistości przybywało do Ula w poszukiwaniu lepszego życia. Zjawiali się tam odpowiednio wcześnie, by przedyskutować kolejność numerów, a konieczność dokonania tych błahych wyborów sprawiała im przyjemność, bowiem byli w większości ludźmi podejmującymi na co dzień ważne decyzje, dostającymi za to wielkie pieniądze i oblewającymi się potem głęboką nocą na samą myśl o tym, co robią.
Gdy dochodzili do porozumienia, Andy pożyczał długopis i gryzmolił nim tytuły piosenek na odwrocie podstawki pod kufel albo koperty lub na starym kawałku kartonu znalezionym gdzieś na ulicy. Andy Forrest, który w swym prawdziwym życiu był królem nowoczesnych urządzeń chorobliwie zafascynowanym względnymi zaletami palmtopów i notesów elektronicznych, automatycznie notował słowa na papierze i nawet mu się to podobało.
Będąc grupą przynajmniej w trzech piątych inteligentną i w trzech piątych wrażliwą, zdawali sobie sprawę, że są gronem białych mężczyzn, którym się w życiu poszczęściło i którzy ciągle mieli obsesję na punkcie czarnej muzyki getta, ponieważ w ich języku brakowało słów na opisanie bólu. Ich łączny wiek przekraczał obecnie dwieście dwadzieścia dwa lata, a oni nadal żywili ciepłe uczucia wobec Ikettes.
W tym drugim życiu mieli imiona wymyślone przez George'a, który przejmował mikrofon, gdy grali przedostatni numer, chrypiąc do niego jakiś słownopodobny przekaz w rodzaju "pięknedziękipanieipanowieee", grał kilka jękliwych akordów, a następnie zapowiadał swych kolegów muzyków w hołdzie Bonzo Dog Doo Dah Band, dawno zapomnianej kapeli dowcipnisiów z lat sześćdziesiątych, której twórcza spuścizna obejmowała satyrę na tradycyjną praktykę muzyków jazzowych zatytułowaną Intro i outro.
- Chciałbym przedstawić państwu dzisiejszego wieczoru… Rhys "Jajcarz" Pritchard na perkusji!
Szaleńczy jazgot talerzy. Rhys miał swoją wstydliwą tajemnicę. Podziwiał Dire Straits. Nie przyznawał się do tego z obawy, że inni zmieszają go z błotem. Dostatecznie naraził się pewnego wieczoru, kiedy oznajmił, że Lady in Red to naprawdę całkiem niezła piosenka. Tak więc, żeby nikt nie posądzał go o upodobanie do kiczu, Rhys przygotowywał przesadnie hałaśliwy numer i walił w talerze, ile sił.
- A teraz Mickey "Smutas" Ryder na gitarze!
Bdąk, bdąk, bdo-do-dąk! W popisie Mickeya chodziło o maksymalne natężenie dźwięku. Powiedział kiedyś, że chce tak głośnej muzyki, żeby przenikała człowieka do szpiku kości. Wypowiedzenie całego zdania było prawdziwym osiągnięciem dla Mickeya, który w pracy posługiwał się wyłącznie efektami wizualnymi.
- Oraz… Sam "Paluszek" Chudleigh na klawiszach.
Wiele nut. Zbyt wiele nut. Gdyby w tym momencie Sam nie dostał swoich całych pięciu minut, natychmiast by się naburmuszył, potem wpadłby we wściekłość, wybiegłby z baru i wielkimi susami wkroczyłby w mrok nocy, mówiąc, że nie ma pojęcia, po co w ogóle zawraca sobie tym głowę. A trzy tygodnie później Andy'emu powierzono by zadanie zatelefonowania do niego i namówienia go, żeby znów zagrał.
- I, panieipanowieee, Andy Forrest, śpiew! Znany też jako Mister Boski!
W tym momencie publiczność podnosiła lekką wrzawę, potem Andy robił krok naprzód - ociupinę za szybko, jako że oklaski zawsze go peszyły - ze słowami: "Brawa dla Percy'ego George'a Hodsolla na gitarze!", po których George dawał czadu, zbierał cały zespół i, jeśli miał trochę w czubie, korzystał z okazji i na wszelki wypadek przedstawiał jeszcze kilku wyimaginowanych muzyków: "I na pełnym luzie - Adolf Hitler na wibrafonie! Pięknieee!
W tym drugim życiu wszyscy nie raz i nie dwa dawali George'owi szansę, tymczasem mijał rok po roku, a oni łapali się na tym, że ewoluują w kierunku czterech szacownych obywateli oraz popapranego artysty nieudacznika. Zespół był ich masonerią, oczekiwano od siebie wzajemnego wsparcia. Pierwotna trójka - George, Mickey i Andy - poznała się w szkole plastycznej w Midlands. W drugim roku ich wspólnego grania, kiedy perkusista rzucił szkołę, przeprowadzili rekrutację wśród szerszej braci studenckiej i przyjęli najpierw Rhysa, a nieco później, kiedy George oznajmił, że potrzebują klawiszowca, Sama.
Bogactwo zagościło w życiu Mickeya na stałe, u Andy'ego na dość długo, a na Sama miało właśnie spłynąć. Rhys dobrze się ożenił. Cała czwórka, jeden po drugim, bogaciła się, podczas gdy George snuł inne plany.
Chwytał każdą okazję i tak naginał okoliczności, że przeciekała mu ona przez palce. Potem uśmiechał się od ucha do ucha, odsłaniając krzywe zęby, za wyprostowanie których wszyscy czworo nieraz oferowali się zapłacić wybranemu przez George'a ortodoncie, i bąkał coś w rodzaju: "Stary George znowu dał ciała, co?"