Cień pisarza

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Niniejsza powieść przedstawia Nathana Zuckermana w latach pięćdziesiątych jako początkującego pisarza, zafascynowanego Wielkimi Książkami, odkrywającego konflikt pomiędzy literaturą i doświadczeniem podczas gościny w odciętym od świata wiejskim domu w Nowej Anglii jego pisarskiego idola, E.I. Lonoffa. Poznajemy tam Bellette, intrygującą młoda kobietę, nie całkiem określonego cudzoziemskiego pochodzenia, która jest byłą studentką Lonoffa, a może jego kochanką. Zaintrygowany tajemniczą kobietą i obdarzony żywą młodzieńczą wyobraźnią Zuckerman zaczyna zastanawiać się nad jej pochodzeniem i rolą w rodzinie gospodarzy…
Cień pisarza, pierwszy tom sagi o Zuckermanie, to książka o napięciach między literaturą a życiem, o prawdzie artystycznej i zwykłej przyzwoitości, a także o ludziach nietuzinkowych, którzy żyją, podporządkowując wszystko jednemu celowi.

Rok wydania: 2004
Stron: 152
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Jan Zieliński

Fragment tekstu:

Milanowi Kunderze

 

I
Maestro

Była ostatnia godzina przed zmierzchem w ten grudniowy dzień ponad dwadzieścia lat temu, kiedy - dwudziestotrzylatek, autor pierwszych publikowanych opowiadań, jak niejeden bohater powieści edukacyjnej przede mną przymierzający się do własnej, opasłej powieści edukacyjnej - dotarłem do jego kryjówki, by poznać tego wielkiego człowieka. Drewniany wiejski dom stał na końcu niewybrukowanej drogi, ciągnącej się w górę czterysta kilometrów w głąb Barkshires, a mężczyzna, który wyszedł z gabinetu, żeby mnie ceremonialnie powitać, miał na sobie gabardynowy garnitur, wełniany niebieski krawat, przytwierdzony do białej koszuli srebrną zapinką bez żadnych ozdób, i dobrze wyszczotkowane czarne buty pastora - dla mnie wyglądał w nich, jakby schodził ze stołka pucybuta, a nie zstępował z podniosłego ołtarza sztuki. Zanim ochłonąłem na tyle, bym mógł spostrzec władczy, autokratyczny kąt, pod jakim wysuwał brodę, albo to, że po królewsku, skrupulatnie i dość wykwintnie uładził na sobie ubranie, nim usiadł - zresztą, prawdę mówiąc, spostrzec cokolwiek poza faktem, że mi się w cudowny sposób udało, że z nizin nieliterackiego środowiska wspiąłem się aż tutaj, do niego - miałem wrażenie, że E.I. Lonoff wygląda raczej na kuratora okręgu szkolnego niż na najbardziej oryginalnego prozaika tej części świata od czasu Melville'a i Hawthorne'a.
Nie znaczy to wcale, jakoby nowojorskie plotki na jego temat kazały mi się spodziewać czegoś okazalszego. Kiedy nieco wcześniej rzuciłem jego nazwisko pod osąd opinii zebranych na moim pierwszym w życiu przyjęciu u wydawcy na Manhattanie - przybyłem na nie, podniecony jak gwiazdka filmowa, wsparty o ramię starszawego redaktora - usłużni dowcipnisie zaraz sobie z nim poradzili, jakby było coś śmiesznego w tym, że Żyd w jego wieku, i w ogóle syn emigrantów, ożenił się z latoroślą starej rodziny z Nowej Anglii i mieszka od tylu lat "na wsi", to znaczy w  nieżydowskiej krainie dzikiego ptactwa i drzew, gdzie Ameryka ma swój początek i gdzie się dawno temu skończyła. Ponieważ jednak inne znane nazwiska, jakie rzucałem w trakcie przyjęcia, również budziły wesołość znawców, sceptycznie przyjąłem satyryczne opisy sławetnej wiejskiej pustelni. W samej rzeczy to, co ujrzałem na przyjęciu, sprawiło, że zrozumiałem, dlaczego ukrywanie się w górach na wysokości czterystu metrów w otoczeniu samych tylko ptaków i drzew może być niezłym rozwiązaniem dla pisarza, bez względu na to, czy jest Żydem, czy też nie.
Duży pokój, do którego mnie wprowadził, był czysty, wygodny i prosty: wielki okrągły dywan z frędzlami, kilka foteli klubowych w pokrowcach, sfatygowana sofa, półki z książkami na całą długość ściany, dębowy stół do pracy starannie założony gazetami i czasopismami. Powyżej jasnej boazerii na żółtawej ścianie wisiało kilka amatorskich akwarel przedstawiających ten stary dom o różnych porach roku. Za leżącymi na parapetach poduszkami i bezbarwnymi, kretonowymi, ściągniętymi sznurem zasłonami dojrzałem pozbawione liści konary wielkich ciemnych klonów oraz pola oprószone śniegiem. Czystość. Spokój. Prostota. Zacisze. Cała zdolność koncentracji, kwiecistość stylu i oryginalność zarezerwowane na rzecz zachłannego, wzniosłego, transcendentnego powołania. Rozejrzałem się i pomyślałem, że kiedyś sam będę tak mieszkał.
Usadziwszy mnie na jednym z dwóch foteli stojących koło kominka, Lonoff odsunął parawan i zajrzał do środka, żeby sprawdzić ciąg powietrza. Długą zapałką podpalił szczapy, niewątpliwie przygotowane z myślą o naszym spotkaniu. Następnie ustawił parawan na miejscu tak precyzyjnie, jakby wsuwał ruszt do paleniska. Nabrawszy pewności, iż kłody zajęły się ogniem, zadowolony, że sprawnie rozpalił kominek, nie narażając na spalenie dwustuletniego domostwa i jego mieszkańców, mógł mi wreszcie dotrzymać towarzystwa. Dłońmi niemal po damsku zwinnymi i delikatnymi w ruchach przemierzył kanty obu nogawek i wreszcie usiadł. Poruszał się z niezwykłą lekkością jak na potężnego, dobrze zbudowanego mężczyznę.
- Jak mam się do pana zwracać? - spytał Emanuel Isidore Lonoff. - Nathanie? Nate? Nacie? A może woli pan zupełnie inaczej?
Poinformował mnie, że przyjaciele i znajomi nazywają go Mannym i że ja powinienem czynić to samo.
- To nam ułatwi rozmowę.
Miałem wątpliwości, ale tylko się uśmiechnąłem, żeby pokazać, że choćby mnie to przyprawiało o zawroty głowy, będę posłuszny. Następnie mistrz rozbrajał mnie dalej, mówiąc, że chciałby usłyszeć coś ode mnie o moim życiu. Nie muszę dodawać, że w roku 1956 nie było wiele do opowiadania na ten temat, zwłaszcza samemu i to wobec kogoś o tej wiedzy i tej głębi. Wychowali mnie kochający rodzice w Newark, w okolicy ani bogatej, ani biednej; miałem młodszego brata, ślepo ponoć we mnie zapatrzonego; w dobrej miejscowej szkole średniej i na świetnym uniwersytecie spełniałem oczekiwania całych pokoleń moich przodków; następnie odbyłem służbę wojskową w jednostce, oddalonej godzinę drogi od domu, pisząc komunikaty prasowe dla pewnego majora z Fort Dix, podczas gdy w Korei krwawo dobiegała końca masakra, z powodu której powołano mnie do wojska jako mięso armatnie. Po demobilizacji mieszkałem i pisałem w okolicach dolnego Broadwayu, w czteropiętrowym domu bez windy, który moja dziewczyna określiła, kiedy się do mnie wprowadziła i zabrała się do porządków, jako siedzibę niechlujnego mnicha.
Żeby zarobić na życie, trzy razy w tygodniu przejeżdżałem przez rzekę do New Jersey, imając się pracy, do której wracałem raz po raz od czasu pierwszych studenckich wakacji, kiedy to odpowiedziałem na ogłoszenie obiecujące wysoką prowizję agresywnym sprzedawcom. Codziennie o ósmej rano rozwożono naszą ekipę po przemysłowych miasteczkach New Jersey, gdzie mieliśmy sprzedawać po domach prenumeratę czasopism, a o szóstej nadzorca McElroy zabierał nas spod umówionego baru i odwoził do centrum Newark. Był to sympatyczny moczymorda z cienkim wąsikiem, który wciąż przestrzegał nas - dwóch szlachetnych chłopców, głuchych na wszelkie pouczenia i trzech apatycznych weteranów, bladych, rozlazłych mężczyzn, którym los nie szczędził przeciwności - żebyśmy się nie zadawali z kobietami w papilotach, które zastaniemy same w domu: rozwścieczony małżonek może nam skręcić kark, możemy się wplątać w skomplikowaną sprawę szantażu, możemy złapać jedną z pięćdziesięciu parszywych odmian trypra, a co najważniejsze, doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny.
- Albo sobie użyć - doradzał nam beznamiętnie - albo sprzedawać "Silver Screen". Wybór należy do was.
My, studenci, nazywaliśmy go Mojżeszem mamony. Ponieważ nie zdarzyło się, żeby jakaś pani domu okazała chęć wpuszczenia mnie do przedsionka choćby na tyle, bym mógł tam postawić stopę - a pilnie poszukiwałem wówczas choć śladu zmysłowości w każdej, bez względu na wiek, kobiecie, która była gotowa, choćby jednym uchem, wysłuchać mnie przez rozsuwane drzwi - z konieczności zabrałem się do doskonalenia pracy, nie życia, i do końca każdego długiego dnia werbowania przybywało mi dziesięć do dwudziestu dolarów prowizji, a przed sobą miałem wciąż nieskalaną przyszłość. Zaledwie przed paroma tygodniami porzuciłem taki bezbożny tryb życia - i dziewczynę w czteropiętrowym domu bez windy, którą przestałem kochać - i za wstawiennictwem renomowanego nowojorskiego redaktora zostałem przyjęty na okres zimowy jako katechumen do kolonii Quahsay, wiejskiego domu pracy twórczej po przeciwnej stronie granicy stanowej niż dom Lonoffa.
Z Quahsay posłałem Lonoffowi kwartalniki literackie, w których ukazały się moje opowiadania - na razie cztery - wraz z listem wyjaśniającym, ile dla mnie znaczy, odkąd natknąłem się na jego prozę "przed iluś laty" na uniwersytecie. Jednym tchem wspominałem o odkryciu jego "ziomków", Czechowa i Gogola, po czym z pomocą równie niechybnych środków dowodziłem, jak poważny ze mnie literat, a przy tym taki młody. Nad żadnym opowiadaniem nie napociłem się tak, jak nad tym listem. Każde kolejne, niewątpliwie prawdziwe, zdanie wydawało mi się jawnie fałszywe z chwilą, gdy je napisałem, a im bardziej siliłem się na szczerość, tym gorzej to wychodziło. Posłałem mu wreszcie dziesiąty szkic i próbowałem jeszcze wcisnąć dłoń do skrzynki pocztowej, żeby odzyskać list.
Z autobiografią nie szło mi wcale lepiej w tym prostym i wygodnym pokoju. Ponieważ nie umiałem zdobyć się na to, by przed wczesnoamerykańskim kominkiem Lonoffa mówić o rzeczach choć trochę obscenicznych, imitacja pana McElroya, którą uwielbiają moi przyjaciele, pozostawiła wiele do życzenia. Nie mogłem też opowiadać swobodnie o wszystkich rzeczach, przed jakimi przestrzegał nas McElroy, ani choćby napomknąć o tym, jak mnie kusiło, by ulec, gdyby tylko nadarzyła się sposobność. Słuchając tej ocenzurowanej wersji i tak dość mdłych i wątłych dziejów mego żywota, można by pomyśleć, że nie tyle otrzymałem ciepły i życzliwy list od sławnego pisarza, w którym zapraszał, by go odwiedzić i spędzić w jego domu miły wieczór, ile odbyłem tę podróż, by przed najsurowszym inkwizytorem bronić niezwykle naglącej sprawy osobistej, i że jeśli uczynię jeden fałszywy krok, stracę na zawsze coś, co ma dla mnie niewymierną wartość.
Bo tak też w istocie było, nawet jeśli nie całkiem jeszcze rozumiałem, jak bardzo mi zależy na jego uznaniu i dlaczego. Wcale nie zażenowany swoją wstydliwą i jednostajną przemową - nietypową dla mnie w tych latach wiary w siebie - mogłem się tylko dziwić, że nie klęczę jeszcze na dywanie z wypustkami, zanosząc do niego prośby. Wyobraźcie sobie bowiem, że doszedłem do ubiegania się ni mniej, ni więcej tylko o miejsce duchowego syna E.I. Lonoffa, do błagania o jego moralne wsparcie i o otoczenie mnie, jeśli to możliwe, magicznym parasolem jego opieki i miłości. Oczywiście, miałem własnego, kochającego ojca, którego w każdy dzień tygodnia mogłem prosić o wszystko, ale mój ojciec był ortopedą, a nie artystą, a ostatnio doszło do poważnych sporów w rodzinie z powodu pewnego mojego opowiadania. Ojciec tak się zdumiał tym, co napisałem, że udał się w te pędy do swojego mentora, sędziego Leopolda Waptera, chcąc, aby sędzia pokazał jego synowi światło prawdy. W rezultacie, po dwudziestu latach niemal nieprzerwanej przyjaznej pogawędki, od blisko pięciu tygodni nie rozmawiamy ze sobą, a ja wyjechałem, by gdzie indziej szukać ojcowskiego uznania.
I to nie u ojca, który by był artystą, a nie ortopedą, tylko u najsławniejszego ascety literackiego w Stanach, tego giganta cierpliwości, hartu ducha i bezinteresowności, co w ciągu dwudziestu pięciu lat, które upłynęły pomiędzy jego pierwszą a szóstą książką (za którą otrzymał National Book Award, ale spokojnie odmówił przyjęcia nagrody), nie cieszył się właściwie uznaniem ze strony bądź czytelników, bądź też krytyki, a jeśli nawet ktoś wymieniał jego nazwisko, to z przekąsem, jako dziwaczny przeżytek z getta Starego Świata, jako niemodnego folklorystę, żałośnie nieświadomego aktualnych prądów literackich i społecznych. Mało kto wiedział, kim jest Lonoff i gdzie mieszka, i przez ćwierć wieku nikomu to nie przeszkadzało. Nawet niektórzy spośród nielicznych jego czytelników byli przekonani, że fantazje E.I. Lonoffa na temat Ameryki były pisane w jidysz gdzieś w carskiej Rosji, zanim autor przypuszczalnie tam zmarł (jak to się rzeczywiście nieomal przydarzyło jego ojcu) z ran odniesionych w pogromie. Mnie osobiście podobała się nie tylko wytrwałość, z jaką przez cały ten czas pisał tak dla niego charakterystyczne opowiadania, ale to, że kiedy go "odkryto" i spopularyzowano, nie przyjmował ani nagród, ani doktoratów honoris causa, ani członkostwa żadnych instytucji publicznych, nie udzielał wywiadów i nie pozwalał się fotografować, tak jakby kojarzenie jego twarzy z jego prozą było śmieszną niedorzecznością.
Jedynym jego zdjęciem, jakie mogła obejrzeć czytająca publiczność, był wyblakły sepiowy portrecik, który ukazał się w roku 1927 na skrzydełku To twój pogrzeb: przystojny młody twórca z poetyckimi oczyma o wykroju migdałów, czarnym czubem czupurnego kochanka i wymownymi wargami, stworzonymi do całowania. Teraz wyglądał zupełnie inaczej, nie tylko z powodu obwisłych policzków, brzucha i łysej czaszki, obrębionej siwymi kosmykami, ale w ogóle jako typ urody, toteż pomyślałem (z chwilą, gdy odzyskałem zdolność myślenia), że czynnik bardziej bezlitosny, niż tylko czas, musiał spowodować metamorfozę: słowem, że winien był sam Lonoff. Poza gęstymi, połyskliwymi brwiami i lekkim odchyleniem ku górze stanowczego podbródka nic zgoła nie pozwalało utożsamiać go, pięćdziesięciosześcioletniego, z fotografią namiętnego, smutnego, nieśmiałego Rudolpha Valentino, który w dekadzie zdominowanej przez Hemingwaya i Fitzgeralda napisał tomik opowiadań o Żydach wiecznych tułaczach, niepodobny do niczego, co przed nim pisali Żydzi, których tułaczka zagnała do Ameryki.
W istocie moja pierwsza lektura kanonu dzieł Lonoffa, lektura prawowiernego akademickiego ateusza i aspirującego intelektualisty, bardziej przyczyniła się do tego, że zrozumiałem, jak bardzo jestem wciąż dzieckiem swojej żydowskiej rodziny, niż wszystko, co przyniosłem na uniwersytet w Chicago z dzieciństwa, z lekcji hebrajskiego, z kuchni matki, z zasłyszanych rozmów pomiędzy rodzicami i krewnymi na temat zgubnych małżeństw mieszanych, problemu świętego Mikołaja oraz niesprawiedliwych limitów w szkołach medycznych (które, jak to rychło zrozumiałem, stały u podstaw ortopedycznej kariery mego ojca i jego niezmiennie gorliwego poparcia dla Ligi B'nai B'rith Przeciwko Zniesławianiu). Już jako uczniak szkoły średniej znałem, i na żądanie roztrząsałem te zawikłane sprawy z każdym, kto się nawinął; gdy jednak wyjechałem do Chicago, moja pasja już się wyczerpała i z całą młodzieńczą energią gotów byłem pogrążyć się po uszy w studiach humanistycznych w katedrze Roberta Hutchinsa. Wtedy właśnie, pośród dziesiątków tysięcy innych, odkryłem E.I. Lonoffa, którego twórczość odebrałem jako reakcję na to samo brzemię wyłączenia i zamknięcia, które wciąż jeszcze ciąży nad losem tych, co mnie wychowali, i które żywiło naszą niezmożoną domową obsesję na punkcie pozycji Żydów. Duma, którą napawało moich rodziców założenie w roku 1948 w Palestynie ojczyzny mającej zgromadzić niedobitki europejskiego żydostwa, niewiele w istocie różniła się od dumy, którą tryskałem, zetknąwszy się po raz pierwszy z nieszczęsnymi, skrytymi, zamkniętymi charakterami z opowiadań Lonoffa i zrozumiawszy, że z całego świata upokorzeń, z którego starał się nas wydobyć ojciec, mogła się z całą śmiałością zrodzić literatura tak ostra i tak przenikliwa. Było to dla mnie trochę tak, jakby wizjonerskie deformacje Gogola, przefiltrowane przez ludzki sceptycyzm Czechowa, zrodziły pierwszego "rosyjskiego" pisarza w tym kraju. Tak przynajmniej twierdziłem w pracy seminaryjnej, "analizując" styl Lonoffa - zachowując dla siebie wyjaśnienie poczucia pokrewieństwa, które jego opowiadania budziły we mnie w odniesieniu do naszego dość zamerykanizowanego klanu, poczynając od ubogich imigrantów, sklepikarzy, nadal wiodących życie sztetlu o dziesięć minut drogi (pieszo) od kolumnad banków i zwieńczonych gargulcami katedr towarzystw ubezpieczeniowych w centrum Newarku; co więcej, czułem też pokrewieństwo z naszymi pobożnymi, nieznanymi galicyjskimi przodkami, których utrapienia dla mnie, dorastającego bezpiecznie w New Jersey, były równie obce jak kłopoty Abrahama w Ziemi Kanaan. Jego teatralne wyczucie folkloru i krajobrazu (w swej pracy seminaryjnej nazwałem go Chaplinem, który sięga po właściwy rekwizyt, by ożywić całą społeczność, wraz z jej wyglądem zewnętrznym); jego "tłumaczona" angielszczyzna, przydająca lekko ironicznego posmaku nawet najbardziej banalnym zwrotom; jego tajemniczy, głuchy, oniryczny pogłos, wrażenie, że tak krótkie opowiadania mówią tak wiele - cóż, pytałem, czy jest ktoś jemu podobny w całej literaturze amerykańskiej?
Typowy bohater prozy Lonoffa, bohater, który w połowie lat pięćdziesiątych zaczął tyle znaczyć dla czytających książki Amerykanów, bohater, który w jakieś dziesięć lat po Hitlerze powiadał oto coś nowego i bolesnego gojom o Żydach i Żydom o nich samych, a wszystkim czytelnikom i pisarzom tej dekady rekonwalescencji mówił o dwuznaczności rozwagi i o lęku przed nieładem, o głodzie życia, życiowych okazjach i zgrozie życia w ich najelementarniejszych przejawach - otóż bohater Lonoffa jest najczęściej nikim znikąd, z dala od domu, w którym za nim nie tęsknią, ale do którego musi bezzwłocznie powrócić. Jego tak wychwalana mieszanka współczucia i braku litości (upamiętniona terminem "Lonoffska" na łamach "Time'a" po dziesięcioleciach zupełnej obojętności) najbardziej uderza w tych opowiadaniach, w których otumaniony, osamotniony człowiek za wszelką cenę nie daje się wciągnąć życiu, po to, by odkryć, że przez swą drobiazgową rozwagę czekał zbyt długo, żeby miało z tego dla kogoś wyniknąć coś dobrego, albo że działając śmiało i z nietypowym dla niego impetem, źle oszacował to, co wytrąciło go z realnych kolein i w rezultacie wyszło mu na gorsze.
Najbardziej ponure, najzabawniejsze i najbardziej niepokojące opowiadania, w których pozbawiony litości autor bliski był moim zdaniem wbicia się własnoręcznie na pal, powstały w krótkim okresie sławy literackiej (Lonoff bowiem zmarł w roku 1961 na raka szpiku kości, a kiedy Oswald zastrzelił Kennedy'ego i na miejsce pruderyjnego bastionu pojawiła się gargantuiczna republika bananowa, jego proza, legitymizująca stosowanie w życiu zakazów, nagle utraciła "przydatność" dla nowego pokolenia czytelników). Zaszczyty miast rozchmurzyć Lonoffa wzmocniły jeszcze u niego ostrość wyobraźni, umocniły w nim wizje skrajnych ograniczeń, które nie znalazłyby może dostatecznego oparcia w przeżyciach osobistych, gdyby świat do końca oszczędzał mu swych faworów. Dopiero kiedy pierwsze, tak pożądane przez ogół, owoce sławy stanęły do jego dyspozycji, dopiero kiedy wyszło na jaw, jak absolutnie nie nadaje się on do tego, by mieć, by posiadać coś poza swoją sztuką, poczuł natchnienie do napisania tego cudownego cyklu komicznych przypowieści (opowiadań Zemsta, Wszy, Indiana, Eppes Essen oraz Spec od reklamy), w których udręczony bohater wcale nie zaczyna działać, w których najmniejszy impuls do jakiejś amplitudy albo do poddania się, nie mówiąc już o intrydze czy przygodzie, ginie nieodwołalnie pod rządami triumwiratu Zdrowia, Odpowiedzialności i Miłości Własnej, zręcznie wspomaganych przez oddane sługi: rozkład jazdy, burzę, ból głowy, zajęty telefon, korek uliczny i przez najbardziej lojalne ze wszystkich zwątpienie, które nadchodzi w ostatniej chwili.


Czy sprzedawałem też prenumeratę na inne pisma, oprócz "Photoplay" i "Silver Screen"? Czy przy każdych drzwiach używałem tej samej formuły, czy dostosowywałem tekst i ton do klientki? Czemu zawdzięczam swoje sukcesy w roli komiwojażera? Czym, moim zdaniem, kierowali się ci, co zamawiali prenumeratę tych bezbarwnych pism? Czy moja praca była nudna? Czy zdarzało się czasem coś niezwykłego, gdy tak przemierzałem nie znane mi okolice? Ile podobnych ekip działało w New Jersey? Jak firma mogła sobie pozwolić na to, żeby mi płacić trzy dolary od każdej sprzedanej prenumeraty? Czy byłem kiedyś w Hackensack? Jak tam było?
Trudno mi było uwierzyć, że to, co robiłem dla chleba, zanim będę mógł zacząć żyć tak jak on, może zainteresować E.I. Lonoffa. Oczywiście, jako człowiek uprzejmy próbował mnie wszelkimi sposobami ośmielić, myślałem jednak, starając się jak najlepiej odpowiedzieć na krzyżowy ogień pytań, że rychło znajdzie jakiś pretekst, żeby się mnie pozbyć przed kolacją.
- Chciałbym tyle wiedzieć o sprzedawaniu czasopism - stwierdził.
Na znak, że nie będę miał żalu, jeśli potraktuje mnie protekcjonalnie, i że przyjmę ze zrozumieniem sygnał, iż powinienem odejść, spłonąłem rumieńcem.
- Chciałbym - ciągnął Lonoff - wiedzieć tyle na dowolny temat. Od trzydziestu lat piszę zmyślone historie. Mnie się nic nie przytrafia.
W tej samej chwili, gdy tylko on wypowiedział z ledwie wyczuwalnym tonem pogardy dla samego siebie tę niewiarygodną tyradę, a ja próbowałem uchwycić jej sens, pojawiła się przede mną ta frapująca dziewczyna-kobieta. Nic mu się nie przytrafia? Jak to, przecież trafił mu się geniusz, sztuka mu się trafiła, ten człowiek jest wizjonerem!
Żona Lonoffa, siwowłosa kobieta, która znikła zaraz, jak tylko wpuściła mnie do domu, otworzyła teraz na roścież drzwi gabinetu położonego po przeciwległej stronie sieni, a tam była ona: włosy ciemne i bujne, oczy jasne - szare lub zielone - i wysokie owalne czoło przypominające Szekspira. Siedziała na dywanie wśród rozłożonych papierów i broszur, okutana w tweedową spódnicę w stylu New Look - dziś byłaby już zupełnie niemodna na Manhattanie - i duży luźny sweter z białej wełny; nogi skromnie podciągnęła pod obręb spódnicy, a wzrok utkwiła w czymś, czego tu na pewno nie było. Gdzie ja już widziałem tę surową ciemną piękność? Gdzież, jeśli nie na portrecie Velázqueza? Przypomniałem sobie fotografię Lonoffa z roku 1927 - też na swój sposób "hiszpańską" - i od razu przyjąłem, że to jego córka. Od razu przyjąłem dużo więcej. Pani Lonoff nie zdążyła jeszcze postawić u jej stóp tacy, a ja już się ujrzałem w roli męża infantki, mieszkającego z nią w naszym przytulnym domku niedaleko stąd. Tylko: ile ona może mieć lat, skoro mama przynosi jej ciasteczka, gdy skończyła odrabiać lekcje na podłodze w pokoju tatusia? Z taką twarzą, której wyraziste kości sprawiły na mnie wrażenie uformowanych przez zręczniejszego rzeźbiarza niż Natura, z taką twarzą musi mieć więcej niż dwanaście lat. Zresztą, jeśli nie ma, mogę poczekać. Ten pomysł spodobał mi się nawet bardziej niż perspektywa wesela w tym domu na wiosnę. Pomyślałem, że okażę siłę charakteru. Ale co na to powie jej sławny ojciec? Jemu oczywiście nie trzeba będzie przypominać o rzetelnym biblijnym precedensie mego siedmioletniego oczekiwania na ślub z panną Lonoff; z drugiej strony, jak zareaguje, widząc, że czekam na nią pod szkołą w swoim samochodzie?
Tymczasem Lonoff mówił do mnie:
- Obracam zdania. To jest moje życie. Piszę zdanie, a potem je obracam. Następnie przyglądam mu się i znów je obracam. Potem jem podwieczorek i obracam nowe zdanie. Następnie czytam oba zdania jedno po drugim i obydwa obracam. Z kolei kładę się na sofie i myślę. Potem wstaję, wyrzucam oba zdania i zaczynam od nowa. A jeśli, choćby na jeden dzień, ta rutyna ulegnie zakłóceniu, wariuję z nudy i poczucia straty czasu. W niedzielę jem później śniadanie i czytam gazety z Hope. Potem idziemy na wzgórze na spacer, a mnie nie daje spokoju świadomość, że marnuję tyle dobrego czasu. Budzę się w niedzielę rano i do szaleństwa doprowadza mnie perspektywa tych wszystkich bezpożytecznych godzin. Nie mogę sobie miejsca znaleźć, wściekam się, ale ona przecież też jest człowiekiem, prawda, więc idę. Żeby uniknąć kłopotów, Hope prosi mnie, żebym zostawił zegarek w domu. W rezultacie zamiast na zegarek patrzę na przegub. Spacerujemy, ona mówi, a ja patrzę na przegub - i to z reguły skutkuje, jeśli przedtem nie wystarczył mój podły humor. Hope uznaje się za pokonaną i wracamy do domu. A tutaj, czym niedziela różni się od czwartku? Siadam przy mojej przenośnej olivetti, przyglądam się zdaniom, zaczynam je obracać. I zadaję sobie pytanie, czemu tylko w ten sposób umiem wypełniać czas?
Hope tymczasem zdążyła już zamknąć drzwi gabinetu i wróciła do swojego kieratu. Lonoff i ja słuchaliśmy dobiegającego z kuchni terkotu miksera. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Życie, które mi opisał, wydawało mi się rajem; to, że nie mógł wymyślić lepszego użytku ze swego czasu niż obracanie zdań, odbierałem jako błogosławieństwo nie tylko dla niego, ale i dla literatury światowej. Zastanawiałem się, czy nie oczekiwał, że wybuchnę śmiechem na opis jego dnia pracy, choć wygłoszony ze śmiertelną powagą, czy nie był on zamierzony jako kaustyczna lonoffska komedia; z drugiej strony jednak, jeśli naprawdę tak uważał i rzeczywiście był tak bardzo przygnębiony, czyż nie należało mu przypomnieć tylko, kim jest i ile znaczy dla świata ludzi czytających? Ale jak mógłby tego sam nie wiedzieć?
Mikser warkotał, ogień trzaskał, wiatr huczał, a drzewa jęczały, podczas gdy ja, dwudziestotrzylatek, starałem się wymyślić sposób na rozproszenie jego smutku. Ta jego otwartość na własny temat, niezgodna z formalnym ubiorem i pedantycznymi manierami, onieśmieliła mnie najbardziej ze wszystkiego; nie byłem przyzwyczajony do wynurzeń ze strony kogoś z górą dwa razy starszego ode mnie, nawet jeśli to, co mówi o sobie, jest zaprawione szczyptą autosatyry. Zwłaszcza, jeśli jest zaprawione autosatyrą.
- Nawet bym nie próbował pisać po podwieczorku, gdybym wiedział, co począć przez resztę wieczoru.
Wyjaśnił, że po trzeciej po południu nie ma już ani siły, ani wytrwałości, ani nawet ochoty ciągnąć dalej. Ale co mu pozostaje? Gdyby grał na skrzypcach lub na pianinie, miałby jakieś poważne zajęcie (oprócz lektury), któremu mógłby się oddać w chwilach, gdy nie pisze. Jeśli chodzi o bierne słuchanie muzyki, problem w tym, że gdy po południu siądzie sam na sam z adapterem, wkrótce zaczyna obracać zdania w głowie i w końcu znów ląduje przy biurku, sceptycznie przyglądając się rezultatom dnia pracy. Oczywiście, na swoje wielkie szczęście, ma jeszcze Athene College. Z sympatią opowiadał o studentkach z dwóch grup, dla których wykładał. Mały żeński uniwersytet w Stockbridge zarezerwował dla niego miejsce w gronie profesorskim jakieś dwadzieścia lat wcześniej, nim cały świat akademicki okazał nagle zainteresowanie jego osobą, i za to Lonoff będzie wdzięczny do końca życia. Ale mówiąc prawdę, po tylu latach uczenia tych inteligentnych i pełnych życia dziewcząt, stwierdził, że zarówno on, jak i one zaczynają się odrobinę powtarzać.
- Może by wziąć roczny urlop?
Drżałem z emocji, słysząc, jak oto teraz, po tym, co przeszedłem w ciągu pierwszego kwadransa, udzielam E.I. Lonoffowi życiowych porad.
- Wziąłem roczny urlop. Było jeszcze gorzej. Wynajęliśmy na ten czas mieszkanie w Londynie. Miałem tam każdy dzień na pisanie. Poza tym Hope zamartwiała się, bo nie chciałem przerwać pracy, żeby pójść z nią popatrzyć na pałace. Nie, żadnych urlopów. Tak jak jest teraz, przynajmniej dwa razy w tygodniu muszę po południu przerwać pisanie, czy mi się to podoba, czy nie. Poza tym wyjazd na uniwersytet to wydarzenie w monotonii mojego tygodnia. Biorę teczkę. Wkładam kapelusz. Pozdrawiam ludzi na schodach. Korzystam z publicznej toalety. Spytaj Hope. Wracam ogłuszony z tego pandemonium.
- Sami… nie macie państwo dzieci?
W kuchni zaczął dzwonić telefon. Nie zważając na to, Lonoff poinformował mnie, że najmłodsze z trojga dzieci ukończyło Wellesley przed wieloma laty, są zatem sami z Hope od ponad sześciu lat.
A więc dziewczyna nie jest jego córką. Kim zatem jest, że jego żona podaje jej jedzenie na dywanie jego gabinetu? Konkubiną? Śmieszne, jako słowo i jako pojęcie, ale oto jest, usuwając w cień inne rozsądne i nobliwe myśli. Jednym z przywilejów wielkiego pisarza jest konkubinat z księżniczką ze świata Velázqueza i zazdrość ze strony takich młodych ludzi jak ja. Czułem się znów zagubiony, snując tak niegodziwe spekulacje w obliczu mego literackiego sumienia - choć czyż nie były one bliskie niegodziwym spekulacjom, jakie nękały mistrzów wyrzeczenia w tak wielu opowiadaniach Lonoffa? Doprawdy, któż lepiej niż E.I. Lonoff wie, że nie tylko wzniosłe cele pobudzają nas do działania, ale także niskie pobudki i żądze? Tym niemniej uznałem, że lepiej będzie zachować niskie pobudki i żądze dla siebie.
Uchyliły się kuchenne drzwi i żona Lonoffa powiedziała:
- Do ciebie.
- Kto to? Chyba nie znowu ten geniusz?
- Przecież bym mu powiedziała, że cię nie ma.
- Musisz się nauczyć odmawiać. Ludzie tego pokroju to dziennie pięćdziesiąt telefonów. Mają natchnienie i sięgają po słuchawkę.
- To nie on.
- Ma świetny fałszywy pogląd na każdy temat. Głowa pełna pomysłów, jeden głupszy od drugiego. Dlaczego mówi do mnie protekcjonalnym tonem? Dlaczego musi wszystko rozumieć? Przestań mnie faszerować intelektualistami. Nie myślę tak szybko jak oni.
- Już cię przeprosiłam za tamtego. A to nie jest on.
- Więc kto?
- Willis.
- Hope, ja teraz rozmawiam z panem Nathanem.
- Przepraszam. Powiem mu, że pracujesz.
- Nie usprawiedliwiaj mnie pracą. Tego nie uznaję.
- Mogę mu powiedzieć, że masz gościa.
- Ależ nie - powiedziałem, mając na myśli to, że nie jestem nikim, nawet gościem.
- Te jego zachwyty - powiedział Lonoff do żony. - Zawsze głęboko poruszony. Zawsze bliski łez. Co budzi w nim zawsze tyle współczucia?
- Ty - odparła Hope.
- Ta jego czułostkowość. Jak można być tak wrażliwym?
- On cię podziwia.
Zapinając marynarkę, Lonoff wstał, żeby odebrać niechciany telefon.
- Albo zawodowe niewiniątka - wyjaśnił na mój użytek - albo głębocy myśliciele.
Wyraziłem współczucie wzruszeniem ramion, zastanawiając się, oczywiście, czy mój list nie kwalifikował się do obydwu kategorii. Potem wróciłem myślą do dziewczyny w gabinecie. Czy studiuje w Stockbridge, czy też przyjechała do Lonoffów z wizytą z Hiszpanii? Czy kiedyś wyjdzie z tego gabinetu? Jeśli nie, jak mam się tam dostać? Jeśli nie, jak mogę zaaranżować spotkanie z nią sam na sam?
Muszę się z tobą znów spotkać.
Otwarłem jakieś czasopismo, żeby rozproszyć zdradliwe rojenia, i pogrążyłem się w oczekiwaniu jak rozsądny literat. Przerzucając kartki, natrafiłem na artykuł o sytuacji politycznej w Algierii i na inny, o przemyśle telewizyjnym, oba gęsto popodkreślane. Czytane w ciągu, podkreślone miejsca tworzyły idealne streszczenie każdego artykułu i mogły stanowić dla ucznia świetny materiał do "prasówki".
Kiedy Lonoff wrócił z kuchni - nie upłynęła nawet minuta - zaraz zaczął mówić na temat numeru "Harper's Bazaar", który trzymałem w ręku.
- Mój umysł dywaguje - powiedział, jakbym był lekarzem, który wstąpił, żeby się dowiedzieć o nowe, dziwne i niepokojące symptomy. - Pod koniec strony stara się podsumować to, co przeczytałem, i mam pustkę w głowie - siedziałem w fotelu i nic nie zrobiłem. Oczywiście zawsze czytałem książki z ołówkiem w ręku, ale teraz stwierdzam, że jeśli tego nie czynię, nawet czytając czasopisma, moja uwaga nie skupia się na tym, co trzymam przed oczyma.