Cień z Ashland

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Powieść zwodnicza, taka, która rozpoczyna się i kończy zwyczajnie, lecz obfituje w niezwykłe wydarzenia.
Po części romans, po części niemal kryminał, po części "wspomnienie minionych wydarzeń". Terence Green, pisarz obdarzony umiejętnością sprawnego prowadzenia fabuły, zręcznie połączył owe trzy części, tworząc ciepłą, zajmującą powieść.
Zaskoczenie roku. Bogata ewokacja małomiasteczkowego klimatu Kentucky z roku 1934, której zakończenie jest całkowicie nieprzewidywalne.

Zdałem sobie sprawę, że nieustannie ponawiam próby ukończenia lektury Cienia z Ashland za jednym posiedzeniem, a zarazem chcę delektować się nią powoli, smakując jej tajemnice, wywoływany przez nią dreszcz emocji, jak również - tak, tak - wręcz namacalnie poczuć, jak porusza we mnie czułą strunę.
To prawdziwe arcydzieło Greena… Pasjonujące i głębokie zarazem… Podróż w czasie oraz w głąb ludzkiego serca.

Powieść zwodnicza, która rozpoczyna się i kończy zwyczajnie, lecz obfituje w niezwykłe wydarzenia. Cień z Ashland zapada w pamięć głównie z powodu zaangażowania Greena w zgłębianie ukrytych motywów odkupienia, ludzkiej determinacji i powrotu do domu.
"The New York Times"

Terence Green w naturalny, oszczędny, a zarazem magiczny sposób pisze o przeszłości, o jej uroku, artefaktach, tle społecznym, o jej bohaterach i bożyszczach… Ta melancholijna i znakomita powieść przepuszcza życie i uczucia zwykłych ludzi przez pryzmat historii.
"The Ottawa Citizen"

Jak na dość skromną pod względem objętości książkę ta powieść mieści w sobie sporo treści… Co najważniejsze, tchnie prawdą… w rezultacie otrzymujemy powieść, która powinna wywoływać gęsią skórkę i od czasu do czasu chwytać za gardło.
"The Louisville Courier-Journal"

Książka zwięzła, napisana prostym, oszczędnym językiem, z wyważoną ilością szczegółów potrzebnych do przedstawienia scenerii oraz atmosfery… Powieść, która skłania do refleksji.
"The Evening Telegram", St. John's, Nowa Fundlandia

Green tworzy w swej powieści prawdziwie tajemniczą aurę, kreśli postaci ze szczerą i rzadko spotykaną sympatią, a jego zapis romansu rozwijającego się pomiędzy Leo a miejscową kelnerką jest wzruszający i czuły, a przez to autentyczny. Nieustannie łapałem się na tym, że chciałem skończyć lekturę Cienia z Ashland za jednym posiedzeniem, a jednocześnie powoli odwracać stronice i delektować się tajemniczością tej powieści, dreszczem emocji, o który przyprawia czytelnika oraz, tak, tak, niemal uchwytnym wzruszeniem, które w nas budzi.
"The Atlanta Constitution"

Green z pewnością zalicza się do grona najznakomitszych pisarzy kanadyjskich… Pisze w sposób prosty i bezpośredni, unikając jednak nadmiernych uproszczeń i nijakości, a zarazem kreśli fragmenty o tak nieskazitelnej klarowności, tak doskonale oddające nastrój chwili bądź szczegół, że słowa zdają się układać w melodię. Fascynująca lektura.
Charles de Lint, "The Magazine of Fantasy & Science Fiction"

Green balansuje w tej subtelnej opowieści fantastycznej na cienkiej linii pomiędzy uczuciowością a sentymentalizmem, lecz udaje mu się nie potknąć. Narracja posuwa się miarowo, a jednak wciąga, jej wyważone tempo daje postaciom czas na oddech i rozwój. Konflikty, zarówno te z przeszłości, jak i te obecne, są rozwiązywane w sposób w pełni satysfakcjonujący. Nieuchronnie nasuwa się porównanie do powieści Time and Again Jacka Finneya, lecz Cień z Ashland utrzymuje w napięciu na swój własny, niezwykły sposób.
"San Francisco Chronicle"

Jest to subtelna opowieść o mężczyźnie zgłębiającym rodzinną przeszłość. Narracja jest zwięzła, bohaterowie traktowani z sympatią. To lektura na jeden weekend, krótka, lecz wzbogacająca.
"Rocky Mountain News"

W Cieniu z Ashland Terence M. Green penetruje czasy Wielkiego Kryzysu oraz tajemnicę z przeszłości pewnej rodziny z Toronto, ażeby od nowa zanurzyć się w równie tajemniczą teraźniejszość. Ta cienka powieść porywa, wyjaśnia, porusza. Jej lektura przyniesie wzruszenie oraz subtelną odmianę na lepsze. To dzieło mistrzowskie, wzniosłe, pozbawione taniego blichtru.
Michael Bishop

Ta frapująca powieść zainspirowana osobistym poszukiwaniem przez autora zaginionego wuja nosi znamiona znakomitego pisarstwa przesyconego wrażliwością i przedstawiającego doskonale nakreślone postaci.
"Chattanooga Free Press"

Green znakomicie łączy gatunki - powieść kryminalną, science fiction oraz powieść drogi - by opowiedzieć prawdziwą historię poszukiwań, których celem było poznanie losu wuja, który zniknął pięćdziesiąt lat wcześniej… Choć wielu porównywało najnowsze dzieło Greena do klasycznej powieści Jacka Finneya Time and Again, jest w nim pierwiastek sentymentalny, który nadaje Cieniowi z Ashland głębię, jakiej brak prozie Finneya.
"Everybody's News", Cincinnati, Ohio

Ta przejmująca, choć mroczna przypowieść o miłości - starej i nowej, utraconej i odnalezionej - autorstwa kanadyjskiego pisarza science fiction jest opowiedziana w sposób poetycki i cudownie wymyślona… Za sprawą narracji Leo, działającej na wyobraźnię równie mocno jak karty niedawno odnalezionego albumu rodzinnego, powieść okazuje się nadzwyczaj poruszającym dziełem literackim, które wydawca słusznie porównuje do Time and Again Jacka Finneya.
"Publishers Weekly"

Wydawcy mają pełne prawo porównywać tę zapadającą w pamięć opowieść do klasycznej powieści Jacka Finneya Time and Again… To frapująca książka, którą chciałoby się przeczytać za jednym posiedzeniem. Polecana dla każdego kolekcjonera literatury fantastycznej oraz do większości kolekcji beletrystycznych.
"Library Journal"

Rok wydania: 2004
Stron: 236
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Beata Hrycak

Fragment tekstu:

1


Moja matka zmarła 14 marca 1984 roku. Ta śmierć była nieuchronna - to jedna z tych rzeczy, których nie sposób uniknąć -  i choć można się było jej spodziewać, doznałem wstrząsu. Wraz z nią odszedł spory kawał przeszłości. Spory kawał  mojej przeszłości.
Było, minęło.
Trafiła do szpitala tuż przed Bożym Narodzeniem. Szybko postępująca miażdżyca, powtarzające się udary oraz upośledzający sprawność fizyczną artretyzm właściwie pozbawiły ją możliwości samodzielnego poruszania się. Miała siedemdziesiąt cztery lata.
Mnie stuknęła czterdziestka. Wkrótce skończę czterdzieści jeden lat.
Ale to jedynie puste liczby. Nigdy nie mogłem pojąć, co mierzą liczby, zwłaszcza w odniesieniu do Czasu. Teraz rozumiem jeszcze mniej.

Podobno zmarła wskutek niewydolności krążenia.
Kiedy odwiedziłem ją w styczniu, majaczyła. Przejąłem się tak bardzo, że nie zdołałem powstrzymać łez. W szpitalnej sali stały jeszcze trzy inne łóżka, jednak dopiero teraz dociera do mnie fakt, że zupełnie nie pamiętam, kto je zajmował. Przypominam sobie jedynie, jak tamtego dnia wstałem i zasunąłem zasłony wokół łóżka matki, abyśmy mogli zostać sami, żebym mógł trzymać ją za rękę.
Szponiaste palce miała zgięte w sposób charakterystyczny dla podeszłego wieku, cienka skóra jej dłoni obciągała kościs- te kłykcie. Ranki i powierzchowne ślady po nowotworze skóry pokrywały przedramię.
Ale jej oczy… Niepokoiły mnie właśnie te oczy - szkliste, spoglądające nerwowo, przerażone, których błękit rozmywał się, jakby rozcieńczono go wodnym rozcieńczalnikiem…
- Był tutaj Jack - poinformowała mnie.
Zmarszczyłem czoło.
- Jack?
- I mój ojciec. - Pokiwała głową. Jej oczy rzucały niespokojne spojrzenia.
Bacznie przyjrzałem się twarzy matki. Jack był jej bratem. Nie widziała go od mniej więcej pięćdziesięciu lat. Jej ojciec zmarł trzydzieści lat temu.
- Był tutaj Jack - powtórzyłem wreszcie jej słowa.
Z przejęciem skinęła głową. Jej oczy ani na chwilę nie przestawały posyłać gorączkowych, niepewnych spojrzeń. Chwyciła moją dłoń.
- Prosiłam, żeby nie odchodził.
Ze zrozumieniem przytaknąłem skinieniem głowy.
- Ale mimo to poszedł.
Kolejny przytakujący ruch głową; pauza.
- Zawsze był z niego dobry chłopak. Oboje byliśmy grzecznymi dziećmi. Nigdy nie wpakowaliśmy się w żadne tarapaty. Zawsze robiliśmy, co nam kazano.
Czułem na swej dłoni kruche kości jej ręki, obserwowałem, jak jej spojrzenie skacze gorączkowo z miejsca na miejsce, widziałem taką matkę, jakiej dotąd nie znałem.
- Dał mi to.
Dłoń, którą trzymałem, otworzyła się i wypadła z niej świeża czerwona róża. Uświadomiłem sobie, że to maligna. Matka mogła znaleźć tę różę gdziekolwiek.
- Jutro przyjdzie znowu.
Kiwnąłem głową.
Miała rozbiegane oczy.

Wróciłem tam nazajutrz. Obłęd minął. Zamiast majaków powitały mnie zwieszone z butelki przy łóżku rurki, które wiły się i ginęły w ramieniu matki.
- Jak się dzisiaj czujesz?
Usiadłem, ująłem ją za rękę.
- Dobrze. - Odpowiedziała cicho, bez emocji.
Jej oczy, jak zauważyłem, patrzyły spokojniej. Zdobyłem się na uśmiech.
- Jak ci się to wszystko podoba?
Pozorując dokładne oględziny sali, wskazałem otwartą ręką na otaczające nas przedmioty: łóżka z ręcznymi korbkami, szeleszczącą białą pościel, szare kafle na podłodze, plastikowe bransoletki na nadgarstki. Matka uśmiechnęła się. Powróciła z krainy, w której znajdowała się wczoraj.
- Nie chcę umierać - rzekła. - Nikt nie chce umierać. Ale - dodała - żyć w ten sposób też nie chcę.
Skinąłem głową, pocieszony klarownością jej odpowiedzi. Rozumiała, co się dzieje, nie widziała rozwiązania, wyraziła to w prostych słowach.
Ile zostało czasu?
- Kogo chciałabyś widzieć? Czy jest ktoś, z kim chciałabyś się zobaczyć?
Spokojnie skupiła na mnie wzrok.
- Och, tak.
- Kto?
- Jack - odparła.

 

2


Rodzice wprowadzili się do swego domu w północnym Toronto w 1929 roku. W owych czasach, wiem to z opowieści, wszędzie wokół rozpościerały się łąki, a w połowie drogi do następnej ulicy płynął strumyk.
Łąki znikły, nikt już nie jest dzisiaj pewien, którędy dokładnie przepływał strumyk. Większość zgodnie uważa, że strumyk toczy swe wody pod obsługującym stację metra miejskim parkingiem, na miejscu którego ma powstać nowy komisariat policji. Ojciec mieszka tam nadal. Samotnie.
Tamtego popołudnia w drodze ze szpitala pojechałem do domu, w którym dorastałem, domu, który opuściłem dwadzieścia lat temu. Rzeczywiście, wyglądał jak miejsce zamieszkane przez starszego samotnego człowieka - złuszczona farba na okapie dachu, drzwi z aluminiowej siatki podziurawione i przeżarte korozją, śnieg z podjazdu nieodgarnięty.
Wiedziałem, że go zastanę. On jest tam zawsze.

- Opowiedz mi o Jacku.
Ojciec zapalił papierosa trzymanego w prawej ręce. Lewą wcisnął za pasek, co było jego zwyczajem. Miał już na karku osiemdziesiątkę. Ze zdumieniem patrzyłem na jego białe włosy, niepewne, chwiejne ruchy, grube soczewki okularów.
- Przepadł jak kamień w wodzie - odparł.
- Wiem.
- Wyjechał w latach trzydziestych.
Skinąłem głową. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy zielonym stole kuchennym.
- Dlaczego wyjechał? Co się wydarzyło?
Ojciec zaciągnął się głęboko papierosem, po czym wypuścił powoli dym.
- Co mówiła matka?
- Niewiele. Spytałem, kogo chciałaby zobaczyć. Powiedziała: Jacka. Nic więcej.
Pokiwał głową.
- Sprawy nigdy nie zostały rozstrzygnięte. I w tym rzecz. A trzeba je wyjaśnić, bo inaczej nigdy nie odejdą do przeszłości.
Czekałem.
- Co się stało? - spytałem ponownie. - Nikt mi o tym nie wspominał.
Ojciec milczał przez chwilę.
- Do końca nie wiem - rzekł.
Zapalił kolejnego papierosa. Nadszedł czas zwierzeń, rozumiał to.
- Widzisz, było ich tylko dwoje. Margaret i Jack, nikogo więcej. Jack był dwa lata młodszy, urodził się w tysiąc dziewięćset jedenastym. Mieszkaliśmy wszyscy przy Berkeley Street. Tak poznałem twoją matkę. Sąsiadowaliśmy ze sobą. - Uśmiechnął się, coś sobie przypominając. - Jesteśmy małżeństwem już od pięćdziesięciu czterech lat.
- Wiem - odpowiedziałem z uśmiechem.
- Ich matka zmarła, kiedy twoja mama była jeszcze dzieckiem. W rezultacie skończyło się tak, że twoja mama zastępowała matkę Jackowi. Margaret ubóstwiała swego ojca, lecz, o ile dobrze zrozumiałem, nie mieli z niego wielkiego pożytku. Zawsze paradował z wielkim cygarem, wiecznie się przechwalał. Za mną też nie przepadał - dodał. - Pamiętam, jak kiedyś mnie zagadnął: "Nie lubisz mnie, co?", a ja przyznałem, że to prawda. - Ojciec przerwał na chwilę. - Takie życie. Zresztą teraz nie ma to większego znaczenia.
Podniósł papierosa do ust i utkwił wzrok w ścianie za moimi plecami. Czekałem na dalszy ciąg opowieści. Dym spokojnie wznosił się ku sufitowi kuchni, zataczając kręgi.
- Stary zostawiał Jacka i Margaret ze swoimi siostrami. Nie potrafił samodzielnie wychowywać dwójki dzieci. Był rodzynkiem pośród gromadki sióstr, rozpuszczonym jak dziadowski bicz. - Ojciec spojrzał na mnie. - Zawsze palił wielkie cygara, ale wiecznie mieszkał w wynajętych pokojach. Lata dwudzieste to były zupełnie inne czasy - westchnął. - Napijesz się kawy?
- Nie, dziękuję.
- Ja też nie. Szkodzi na serce.
Uśmiechnąłem się, zerkając na jego papierosa.
- Od tamtego momentu dzieci raz mieszkały z ojcem, raz nie. Przez połowę czasu w ogóle nie było go w domu. Wychowywali się sami. A Margaret odgrywała wobec Jacka rolę matki. Byli sobie bardzo bliscy. - Nagle zmienił temat. - Pamiętasz starego? Ojca twojej matki?
- Nie. Ani trochę.
- Umarł, gdy miałeś trzy lata. Na atak serca, w tramwaju, w dniu Bożego Narodzenia, kiedy jechał do nas z wizytą. I to był koniec.
- Koniec czego?
- Koniec rodu twojej matki. Nie został nikt. Matka i ojciec nie żyli. Brat wyjechał i na długie lata słuch o nim zaginął.
- Byłeś ty. Byłem ja.
- Tak. Ale to nie to samo. Przeszłość minęła dla niej bezpowrotnie. Rozumiesz? Przeszłość znikła. Nikt nie chce zrywać ze swoją przeszłością. Przynajmniej żadna ze znanych mi osób.
Między nami unosiły się cienkie smugi dymu. Za grubymi szkłami okularów oczy ojca wydawały się wodniste. Skóra na jego czole miała przebarwienia i łuszczyła się. Nie odżywiał się jak należy.
- Jack był o mnie zazdrosny - odezwał się po chwili.
Słuchałem, nie zmieniając wyrazu twarzy. Pragnąłem usłyszeć całą prawdę. Nadszedł czas, bym dowiedział się wszystkiego. Nadszedł czas, by ojciec podzielił się ze mną historią z przeszłości.
- Twoja matka wyszła za mnie w wieku dwudziestu lat, kiedy Jack miał osiemnaście. Wtedy już od jakiegoś czasu mieszkali sami. Stary ożenił się powtórnie z dziewczyną o połowę młodszą od siebie. Macocha nie chciała jego dzieci. Prawdę mówiąc, zawsze zachodziłem w głowę, dlaczego się z nim związała. W każdym razie porzucił dla niej dzieci. Były lata dwudzieste. Czasy, kiedy kwitło życie rodzinne. Wtedy nikt nie wyczyniał podobnych rzeczy. A przynajmniej - poprawił się - nikt mi znajomy. Mieszkali więc we dwoje przy Berkeley Street.
- Gdzie mieszkał mój… - zrobiłem pauzę przed wymówieniem tego słowa - dziadek?
- Na zachodnim krańcu miasta. Nikt nie miał wtedy samochodu. To był szmat drogi. - Wciągnął dym, który powoli uwalniał się z jego ust, gdy znowu zaczął mówić. - Przypuszczam, że uganiała się za nim, ponieważ zgrywał ważniaka i kopcił wielkie cygara.
- Kto? - Nie byłem pewien, czy nadążam za tokiem myślenia mojego ojca.
- Dziewczyna, z którą się ożenił.
- Aha.
- Umarła trzy lata później, rodząc ich drugie dziecko.
Milczałem.
- To było w latach dwudziestych.
Odwróciłem głowę, by wyjrzeć przez kuchenne okno na parking, który miał się zamienić w komisariat policji. Zaczynał prószyć śnieg.
- Miał więc kolejną dwójkę dzieci pozbawionych matki, która by się o nie troszczyła, i historia zaczynała się powtarzać. - Utkwił we mnie surowe spojrzenie. - I nadal tułał się po wynajętych pokojach.
- Ona chce się z nim zobaczyć.
- Z kim? - Zmarszczył cienkie, białe brwi.
- Z Jackiem.
Znowu podjął przerwany wątek.
- Wyjechał, jak mi się zdaje, w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim. Nigdy więcej już go nie widzieliśmy.
- Dokąd się udał? Dlaczego wyjechał?
- Ponieważ tutaj nie miał czego szukać. Był młody, miał jakieś dwadzieścia jeden lat. Nie potrzebował starego, przejrzał go na wylot. Kiedy Margaret mnie poślubiła, został sam. Myślę, że uważał, że go opuściła. To nie było fair. - Wzruszył ramionami. - Lecz z drugiej strony, nic nie jest sprawiedliwe. - Wetknął kolejnego papierosa pomiędzy wąskie, wysuszone wargi. - Twoja matka miała wyrzuty sumienia. Chyba czuła się winna. - Popatrzył na mnie.
- Postaraj się spojrzeć na to z punktu widzenia Jacka. Umiera mu matka, ojciec zwiewa i żeni się z jakąś młódką, starsza siostra poślubia faceta z tej samej ulicy. Są paskudne lata trzydzieste. Nic go tutaj nie trzymało.
Poprawiłem się w krześle, założyłem nogę na nogę.
- Wyjechał z kraju. Opuścił Kanadę. Pojechał do Stanów. Ostatnią wiadomość dostaliśmy od niego z Detroit.
- Dlaczego akurat z Detroit?
- Produkowano tam samochody. Była praca.
- Pisywał?
- Raz, o ile pamiętam.
- Czy ktoś próbował go odnaleźć?
- Policja Konna.
Uniosłem brew.
- W trzydziestym dziewiątym roku do drzwi zapukał oficer Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej i wypytywał o Jacka. Chciał wiedzieć, gdzie przebywa Jack Radey. Jack nie odpowiedział na zawiadomienie komisji poborowej.
Czekałem.
- Oni również nigdy go nie odnaleźli. - Ojciec zaciągnął się głęboko papierosem. - Na pewno nie chcesz kawy?
Wstałem i włączyłem czajnik.
- Świetnie. Ja też zmieniłem zdanie. Do diabła z sercem.
Stałem, wyglądając przez okno na parking. Niebo było szare, śnieg ciągle sypał. Strumyk, pomyślałem nagle. Tutaj, pod ziemią. A wkrótce komisariat policji. Warstwa na warstwie. Nie sposób go odnaleźć.
- Po śmierci starego natknęli się na jakąś korespondencję pomiędzy nim a prywatnym detektywem, którego wynajął w celu odnalezienia Jacka. W owym czasie była to dla twojej matki jedna z nielicznych jaśniejszych chwil. Fakt, że ojciec podjął jakiś wysiłek, by odszukać własnego syna - że być może nawet przejął się jego zaginięciem - był czymś, z czym nigdy się przed nami nie zdradził.
- Co wynikało z tej korespondencji?
- Ślad się urwał. Oto, co było tam napisane. Jack zniknął.
Czajnik zaczął cicho pogwizdywać.

3


Tamtego wieczoru zabrzęczał telefon. Dzwonił ojciec.
- Znalazłem coś, co może cię zainteresować.
- Co takiego?
- List od Jacka, ten, o którym wspominałem. I kartkę od twojej matki adresowaną do niego, która przyszła pocztą zwrotną.
- Z jaką datą?
- Chwileczkę.
Nastąpiło krótkie milczenie. Wyobraziłem sobie, jak ojciec odsuwa okulary na czoło i mrużąc oczy, spogląda na trzymany w ręku papier.
- Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty - odczytał. - Chcesz je?
Podniecenie, jakie mnie ogarnęło, było absolutnie nieproporcjonalne do wiadomości. Nie istniał ku niemu żaden powód.
- Tak - wyszeptałem.
- Zatrzymam je dla ciebie.
- Zaraz po nie przyjadę.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu.

Koperty pożółkły. Na tej od Jacka widniał stempel Detroit w stanie Michigan z datą 22 lutego 1934. W prawym górnym rogu pysznił się fioletowy znaczek za trzy centy z wizerunkiem Waszyngtona oraz pieczątka o ironicznej w tej sytuacji wymowie: "Powiadom swoich korespondentów o zmianie adresu". Koperta pochodziła z hotelowej papeterii. W lewym górnym rogu była adnotacja: "Zwrócić w ciągu pięciu dni do hotelu Vermont, 138 W. Columbia, Detroit, Michigan". Koperta została rozerwana na brzegu. Była zaadresowana do mojej matki, tutaj, na ten jedyny adres, pod jakim mieszkała, od kiedy poślubiła mego ojca.
Drugą kopertę ostemplowano w Toronto w stanie Ontario, o godz. 20.30, 29 kwietnia 1934. Zaadresowano ją do pana Jacka F. Radeya, hotel Vermont itd., na dole zaś przystawiono stempel Detroit z datą 3 maja oraz pieczątkę z napisem: "Zwrot do nadawcy, adresat nieznany". Ktoś inny dopisał długopisem: "Sprawdzić w hotelu Washington".
- Co oznacza to F.?
- Francis. Twój brat Ron nosił takie samo drugie imię. Wybrała je matka.
Przez rozerwany brzeg koperty wyciągnąłem list Jacka do mojej matki. Składał się z czterech wyblakłych arkuszy firmowego papieru listowego hotelu Vermont ze stylizowanym nagłówkiem. W lewym górnym rogu było napisane: "Dzwoń na numer Cherry 4421"; po prawej stronie na górze umieszczono informację: "Ceny od $1". Pismo było dość czytelne, słowa skreślone ołówkiem. List opatrzono datą 22 lutego 1934.

Droga Margaret,
otrzymałem Twój list i byłem wniebowzięty, że do mnie napisałaś. Przykro mi, że Ronnie zachorował, i mam nadzieję, że kiedy dotrze do Ciebie ten list, Ronnie już się wykaraska i będzie rozrabiał jak pijany zając.
Mnie chyba odbija jakaś szajba. Zacząłem już myśleć, że mnie opuściłaś, a tu proszę, podałem Ci zły adres. Dziwne, że nie dotarły Twoje poprzednie listy i kartki walentynkowe. Pewnie zawieruszyły się gdzieś w drodze.
O rany, Margaret, podoba mi się tu jak nie wiem co! Gdybym z jakiegoś powodu musiał się stąd zwijać, chyba pękłoby mi serce - mówię całkiem serio. Pracuję w branży fotograficznej w największej i najlepiej płacącej firmie w mieście i lubię tę robotę.
Czy wiesz, że przyjazd tutaj dał mi zupełnie nowe spojrzenie na życie? Mam wrażenie, że teraz zależy mi na osiągnięciu czegoś o wiele bardziej niż kiedykolwiek w całym moim dotychczasowym żywocie. Tu jest całkiem nieźle, można żyć taniej i zarobić więcej pieniędzy niż w Toronto.
Dostałem dzisiaj list od koleżanki z Toronto. Tej, która do Ciebie dzwoniła. Napisała, że żałujesz, że przyjechałem tutaj z Carmenem, bo on może mieć na mnie zły wpływ. Daj spokój, nic się nie stanie; a poza tym zdążyłem spotkać i obracam się wśród tak wielu ludzi, którzy faktycznie mogliby sprowadzić mnie na manowce, że jeden więcej nie robi żadnej różnicy. Więc przestań się martwić, że przez kogoś zejdę na złą drogę. Jeśli chodzi o picie, alkoholu nie tykam. Jestem zbyt zajęty zarabianiem pieniędzy i staraniami, by do czegoś dojść. Jedyne, co mnie wkurza, to to, że nie przyjechałem tutaj jakieś cztery lata temu. Teraz miałbym o wiele więcej powodów do radości.
W zeszłą sobotę kupiłem sobie fajne buty, parę koszul itd., a za mniej więcej tydzień mam nadzieję kupić sobie nowy garnitur. Jest mi pilnie potrzebny.
Wiesz, Marg, cały sekret w tym, że przyjechałem tutaj bez grosza przy duszy. Kiedy zapłaciłem pani MacDonald w Toronto i opłaciłem kilka innych drobnych należności, byłem doszczętnie spłukany. Jednak uparłem się tu przyjechać. Chłopaki, z którymi pracowałem, dawali mi w kość; nie było lekko. Pożyczyłem trochę pieniędzy od Carmena (stąd jego pomysł, by jechać ze mną) i zwróciłem mu już wszystko co do grosza. To jeszcze nie koniec, bo naprawdę mam zamiar wyjść na ludzi. Mówię serio, Marg.
Możesz być tym wszystkim zdziwiona - ja i takie szumne słowa - ale muszę się komuś zwierzyć, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę o tym powiedzieć, bo czuję, że nie będziesz się ze mnie naśmiewać za snucie marzeń. To sprawa tylko między nami, Marg. Nie chciałbym, by ktokolwiek inny wiedział, jak byłem uziemiony albo jak kiepsko mi się wiodło w pierwszym tygodniu pobytu w Detroit. Teraz wszystko idzie na lepsze i już wkrótce będę mógł przysłać coś z USA Tobie, dzieciakom i Tommy'emu.
Pracuję w okolicach Royal Oak - o rany, Marg, "Sanktuarium" jest przepiękne. Staram się również chodzić na niedzielną mszę. Napisz do mnie jak najszybciej.
Ściskam serdecznie,
Jack
*
Odłożyłem list i spojrzałem na ojca, który przyglądał mi się w milczeniu.
- Czytałeś to?
- Tak.
- Skąd to wygrzebałeś?
- Z kufra, tego w nogach łóżka. Leżało na dnie.
- Co o tym sądzisz?
Wzruszył ramionami.
- Niewiele.
- Napisał, że pracuje w branży fotograficznej. Co miał na myśli?
- Margaret mówiła mi, że pracował w charakterze ulicznego fotografa. Dowiedziała się tego od jego koleżanki stąd.
- Uliczny fotograf? - Zamrugałem.
- No wiesz, jeden z tych facetów, którzy pstrykali człowiekowi fotkę, a potem podchodzili i proponowali kupno odbitek, gdy zostaną wywołane.
Nadal patrzyłem zdezorientowany.
- No, tak - westchnął ojciec. - Pewnie nie masz o tym pojęcia. Polaroidy, instamatiki, wideo… Oczywiście, skąd masz to wiedzieć.
- Wydaje mi się, że widziałem takich gości na filmach. Na tych starych - uśmiechnąłem się.
Odwzajemnił uśmiech.
- Tak. Na starych.
- To chyba kiepski zawód.
- Kiepski.
- Sądziłem, że pojechał do Detroit zahaczyć się w przemyśle samochodowym.
Ojciec wzruszył ramionami.
- Nie wiem, co się stało. Czasem los płata figle i niweczy nasze plany.

Otworzyłem kopertę, która przyszła pocztą zwrotną. Ponieważ nigdy nie oglądałem kartek urodzinowych z lat trzydziestych, to to, co zobaczyłem, zaintrygowało mnie. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat producenci papeterii i kartek z życze- niami znacząco przekształcili swoją ofertę, pomyślałem sobie. W środku znalazłem dwie kartki urodzinowe - nie takie, jakie widujemy dzisiaj - kartki z tamtej epoki: płaskie, nierozkładane, mniej więcej dziesięć na dziesięć centymetrów, z wymyślnymi, barwnymi, wytłaczanymi rysunkami przedstawiającymi odpowiednio ptaszka w ogrodzie oraz galeon na pełnym morzu. Na jednej napisano: "Życzenia urodzinowe dla Najukochańszego Brata", na drugiej: "Najmilszemu Wujkowi w dniu urodzin". Na każdej widniał sympatyczny epigraf i podpis mojej matki złożony w imieniu własnym oraz dzieci. Na odwrocie jej kartki było postscriptum: "Dlaczego nie piszesz?"
Przypadkowo rozerwałem kopertę, chowając z powrotem kartki. Papier darł się z łatwością.
- I to wszystko? - spytałem.
Ojciec przytaknął.
- Nigdy więcej nie napisał?
Pokręcił głową.
- Ona umiera, wiesz.
Spojrzenie zza grubych szkieł zmiękło.
- Wiem.
- Chce go zobaczyć.
Ojciec wzruszył ramionami, odwrócił wzrok.
- Zaginął. Nie dał znaku życia. - Potem spojrzał na mnie. - Cóż możemy zrobić?
Wstałem, podszedłem do kuchennego okna, wyjrzałem na pokryty śniegiem parking. Dalej, na Eglinton Avenue ruch uliczny posuwał się w żółwim tempie.