Czas celibatu

  • szt.
  • 25,00 zł 8,50 zł

Wnikliwa powieść o kryzysie tradycyjnych ról w małżeństwie, pióra dwóch nagrodzonych autorek. CAROL SHIELDS (nagroda Pulitzera) i BLANCHE HOWARD (nagroda kanadyjskich księgarzy), przedstawiają jedną historię z dwóch różnych punktów widzenia. Czas Celibatu to opowieść o tym, co dzieje się, gdy wieloletni małżonkowie Charles i Jacelyn stają w obliczu ewentualnej dziewięciomiesięcznej rozłąki. Dla oszczędności postanawiają do siebie pisać zamiast telefonować. Na podstawie ich listów śledzimy ewolucję, a w końcu kryzys wzajemnego porozumienia. Wraz z upływem kolejnych miesięcy zaczynamy dostrzegać dwa jakże odmienne spojrzenia na czas spędzony w oddaleniu. Ten “czas celibatu", jak początkowo żartowali małżonkowie, okazuje się być większym wyzwaniem niż przypuszczali, wyzwaniem, które poddaje próbie ich wzajemne zaangażowanie i trwałość związku.

Rok wydania: 2003
Stron: 235
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Beata Hrycak

Fragment tekstu:

Przedmowa

Współpraca z Carol

Blanche Howard

W naszej rodzinie krąży opowieść "ku przestrodze", która weszła już do familijnej tradycji. Otóż dwie pary ciotek i wujów z dwóch różnych stron rodziny zaprzyjaźniły się ze sobą serdecznie i postanowiły wybrać się razem w trzymiesięczną podróż do Europy. (W owych czasach wyprawy na stary kontynent uchodziły za dużo bardziej egzotyczne niż obecnie). Gdy po ich powrocie moja matka zadzwoniła, aby zapytać o wrażenia, okazało się, że pary ze sobą nie rozmawiają. Co więcej, od tej pory nigdy więcej się do siebie nie odezwały. I nie zanosiło się na jakiekolwiek wyjaśnienia. Ciotka ze strony mojej matki poprzestała na lekceważącym prychnięciu oraz komentarzach na temat pewnych osób, które nie znają granic cywilizowanej rozmowy ani nie odczuwają potrzeby dostrzegania czegokolwiek poza czubkiem własnego nosa. Nigdy jednak nie wyszło na jaw nic, co na tyle urągałoby przyzwoitości, by tłumaczyć zerwanie na pozór mocno okrzepłej przyjaźni.
O ileż więcej niebezpieczeństw niesie wobec tego współpraca dwóch twórców! Gilbert i Sullivan, na przykład, byli niemal tak samo znani z głębokiej i zajadłej wzajemnej niechęci, co z błyskotliwych tekstów swych piosenek, a na forum dorocznego Festiwalu Twórczości Literackiej Indian Sechelt jeden z uczestników zapytał Carol Shields, a jakże, czy nadal utrzymuje kontakty ze współautorką Czasu celibatu.
Kontakty utrzymywałyśmy i utrzymujemy. Gdy zaczynałyśmy tę powieść, sława Carol gwałtownie rosła, moja tymczasem przygasała po wydaniu trzech książek. Skwapliwie przystałam na jej propozycję napisania wspólnie powieści, gdyż uznałam, że wielkodusznie chce poświęcić czas na pracę, która może wcale nie pchnąć jej kariery naprzód, a mało tego, pochłonąć cenne miesiące, które mogłaby wykorzystać z dużo większym pożytkiem.

Carol jest wielkoduszna i lojalna. Podkreślam to, ponieważ te dwie cechy nie leżą w naturze ludzi obdarzonych talentem pisarskim, spośród których wielu nadużyło swego daru, szkodząc innym. W ostatnich latach życia Truman Capote zraził do siebie długoletnich przyjaciół i dobroczyńców nie tyle swoimi pijaństwami i nieznośnym zachowaniem, ile okrucieństwem, z jakim pisał na nich paszkwile. Grupa Bloomsbury natomiast bez skrupułów przyjmowała gościnność i protekcję lady Ottoline Morrell i jej podobnych, a potem z dowcipną (z perspektywy czasu) złośliwością bądź jawnym szyderstwem opisała tych ludzi, nie pozostawiając na nich suchej nitki. Oto fragment listu Virginii Woolf do siostry: "podobno Garsington przedstawia widok niespotykanie odrażający. Nie trzeba dodawać, że mam zamiar się tam zatrzymać", mimo że lady Ottoline została przez nią scharakteryzowana jako osoba "tak tandetna jak dziewka uliczna".
Po raz pierwszy spotkałam Carol na początku lat siedemdziesiątych w Ottawie, kiedy nasz wspólny przyjaciel zabrał mnie do dużego ceglanego domu Shieldsów przy Driveway, gdzie Carol gościła literacką grupę dyskusyjną Uniwersyteckiego Klubu Kobiet. W tym czasie zatwierdzono do druku moją pierwszą powieść zatytułowaną The Manipulator i opublikowano pierwszy tomik poezji Carol - Others. Wkrótce uznałyśmy się nawzajem za "osoby wychowane na książkach" - chcę przez to powiedzieć, że punkty odniesienia w naszym realnym życiu w wielu przypadkach miały swe źródło w nienasyconym nałogu czytania, w jaki popadłyśmy w dzieciństwie.
W roku 1973 sytuacja zmusiła mnie oraz mojego męża do powrotu do Vancouveru i przypuszczam, że moja niezobowiązująca przyjaźń z Carol nie wyszłaby poza ten etap, gdyby nie propozycja, jaką otrzymała w 1975 roku, wydania jej pierwszej powieści Small Ceremonies. Carol przebywała wówczas we Francji, gdzie na jednym z uniwersytetów jej mąż Don spędzał urlop naukowy. Tymczasem przyjęto do druku moje dwie kolejne powieści, musiałam więc wydawać się Carol ekspertem, u którego mogła zasięgać rady.
Nie przypominam sobie, czy zaserwowałam jej wtedy jeszcze jakieś okruchy mądrości poza "chwytaj okazję", pamiętam jednak dobrze zdumienie, jakie ogarnęło mnie podczas lektury Small Ceremonies. Nie czytałam wcześniej prozy Carol i chyba nie byłam przygotowana na jej mistrzostwo: dojrzałe, przejrzyste, doskonałe pisarstwo z ładnie ukształtowaną i zaskakującą frazą. Nim dotarłam do przezabawnej sceny przyjęcia, w której kobieta mówi: "Pamiętaj, Barney, seks to coś więcej niż ściekająca po nodze zimna sperma", wiedziałam już - to było olśnienie, grom z jasnego nieba - że udzielam rad niezwykłemu talentowi.
Zaczęłyśmy prowadzić regularną korespondencję. Carol uwielbia dostawać listy - kiedyś, gdy odwiedziliśmy Shieldsów w Paryżu, rozbawił nas z mężem entuzjazm, z jakim wypatrywała poczty, codziennie, czy raczej dwa razy dziennie, bo tak jest doręczana we Francji. Carol rzuca się na skrzynkę pocztową, jak gdyby zawierała ona sens życia - a może zawiera go naprawdę. W każdym razie uważam, że nasze listy wysyłane regularnie przez wiele lat - nawet w latach siedemdziesiątych, kiedy poczta elektroniczna i faksy nie zaczęły jeszcze ograniczać rozmiarów przesyłanych wiadomości - były i nadal są nieco wiktoriańską rozrywką.
Wsadziłam listy Carol do segregatora, a w końcu zaczęłam wpinać tam również kopie własnych odpowiedzi. Dziś segregator ma prawie osiem centymetrów grubości, a gdy wertuję jego strony, usiłując rozstrzygnąć, kiedy zdecydowałyśmy się na współpracę, dochodzę do wniosku, że stało się to w kwietniu 1983 roku. Carol przyjechała wówczas do Vancouveru na Tydzień Książki.
Shieldsowie mieszkali już wtedy w Winnipeg, a my nadal w Vancouverze. Jednak dwa lata, między rokiem 1978 a 1980, Carol z mężem spędzili w Vancouverze i był to czas, który dał i mnie, i jej okazję, aby przekonać się, że cieszą nas nie tylko nasze listy, ale i wzajemne towarzystwo. I że nasi mężowie również darzą się sympatią. A często się zdarza, że naszego partnera nudzi albo irytuje partner przyjaciółki. Ja i Carol mamy szczęście - nasi mężowie od razu znaleźli wspólny język. Razem jadaliśmy kolacje, żeglowaliśmy, wychodziliśmy do restauracji i na tańce.
Po zaledwie dwóch latach oni wyjechali do Winnipeg, gdzie Don przyjął posadę na uniwersytecie prowincji Manitoba. Poza pisaniem listów o książkach, rodzinie, pracy, pogodzie i tak dalej, ja i Carol zaczęłyśmy czytać nawzajem swoje rękopisy (co praktykujemy do dziś). Pamiętam, jak komentując w 1981 roku A Fairly Conventional Woman [Całkiem konwencjonalna kobieta], zastanawiałam się, czy Brenda powinna pójść z Barrym do łóżka w starej, flanelowej koszuli nocnej. (Carol wykazała dość rozsądku, by tę scenę zachować).
Myślę, że powieść epistolarna była dla nas stworzona, chociaż wtedy wystrzegano się takiej formy. Carol zauważyła, że rewolucja feministyczna tak bardzo wyzwoliła kobiety, iż nie sposób uniknąć konfliktów wynikających z faktu robienia przez nie kariery, dlatego postanowiłyśmy, że w naszej powieści małżonkowie staną w obliczu separacji. Niczego więcej nie planowałyśmy, co w moim wypadku jest normalną metodą pracy, lecz dla Carol stanowi absolutny wyjątek. Ona zwykle wie, do czego zmierza w powieści, i potrafi napisać trzy gładkie strony dziennie.
W rzeczywistości żadna z nas nie zaznała nigdy smaku rozdzielenia. W przeciwieństwie do naszych bohaterów, Chasa (od Charlesa) i Jock (od Jocelyn), Carol i ja ochoczo podążamy za naszymi mężami, dokądkolwiek się wybierają. Może to częściowo wynikać z ograniczeń społecznych czasów, które nas ukształtowały. W latach pięćdziesiątych, kiedy byłam młodą żoną i matką, a Carol jeszcze nastolatką, pracę domową i wspieranie męża wyniesiono do rangi, jak określił to Galbraith, "wygodnej cnoty społecznej" i takie postępowanie wydawało się czymś najzupełniej naturalnym. Mało tego, tęsknota za innym życiem budziła społeczną dezaprobatę. Kiedy Erma Bombeck przyjmowana do szpitala na poród usiłowała wpisać w rubryce "zawód" słowo "pisarka", mocno stąpająca po ziemi pielęgniarka przekreśliła je i poprawiła na "gospodyni domowa". A przecież, jak zauważyła Carol, pisarstwo jest profesją, którą można z powodzeniem wykonywać, gdy dzieci (pięcioro w wypadku Carol, troje w moim) leżą już w łóżku albo zostały wyprawione do szkoły.
W Czasie celibatu Chas mówi, że nie jest przygotowany na porzucenie klasy średniej, ponieważ ta "poczciwa, stara klasa średnia mimo wszystko dobrze nam służy". Większość z nas wywodzi się właśnie z niej, chociaż w następstwie przełomowych lat sześćdziesiątych wielu starało się temu za wszelką cenę zaprzeczyć. Dżinsy i opaski na włosy wyparły spódnice i perły, a Carol i ja żartowałyśmy na spotkaniach Związku Pisarzy w Vancouverze na temat potrzeby zrzucenia z siebie wizerunku klasy średniej, no bo przecież trudno oczekiwać, by ta klasa dokooptowała pisarzy.
Ostatecznie kooptacji dokonała Carol. Swoimi dygresjami w stylu Jane Austen, które wytykają nam nasze słabostki i aspiracje, wykroiła własne terytorium z otaczającego środowiska. We wstępie do The Heidi Chronicles [Kroniki Heidi] Carol napisała: "Feminizm wdarł się w lata sześćdziesiąte niczym imponujący transatlantyk napędzany niesprawiedliwością i dymiący oburzeniem". Na długi czas ów transatlantyk upodobnił się do okrętu wojennego, a nawet niszczyciela, miotającego ideologiczne pociski w tych, którzy zajmowali odmienne stanowiska wobec prawdy.
"Prawda - mówi Iris Murdoch - jest zawsze właściwym kryterium w sztuce […] wymagającym odwagi, którą dobry artysta musi mieć". Literatura nie pełni służebnej funkcji wobec polityki, podobnie jak nie każdy pisarz naprawdę doświadczył ciemniejszej strony polityki płci. Nie doskwiera nam brak powieści, które docierają do rozlicznych jąder ciemności, księgarnie są zawalone książkami zawierającymi pobudzające do refleksji eseje elokwentnych feministek, takich jak Gloria Steinem. To, czego nam brakowało i co dała nam Carol, to inteligentne i wymowne świadectwo zwyczajnego i często szczęśliwego życia kobiet na łonie rodziny.
Carol i ja spotkałyśmy Glorię Steinem - choć słowo "spotkanie" jest tu trochę na wyrost - tylko raz. Przy śniadaniu, nazajutrz po rozpoczęciu w Regina akcji promocyjnej Czasu celibatu, bełkocąc z podniecenia, rozprawiałyśmy o cierpkiej recenzji, której autor skupiał się głównie na imionach, jakie nadałyśmy naszym bohaterom. Dla pokrzepienia serc wybrałyśmy się do księgarni odległej o kilka przecznic, zmagając się z lodowatym wiatrem w temperaturze minus dwudziestu stopni. W środku było niemal pusto, z wyjątkiem samotnej kobiety siedzącej na krześle i czekającej, aż ktoś podejdzie z książką po autograf.
- Kto to jest? - wyszeptała Carol.
- Zdaje mi się, że to Gloria Steinem - szepnęłam w odpowiedzi.
I rzeczywiście miałam rację. Nie przedstawiłyśmy się. Carol uznała, że mogłoby to zostać poczytane za natręctwo, ja zaś przyznałam jej rację, zwłaszcza że nie czytałyśmy nowej książki Steinem. Teraz żałuję.
Wybiegłam jednak za bardzo naprzód. Kiedy przystępowałyśmy do pracy nad Czasem celibatu, Carol chciała pisać partię męską, więc ja zaczęłam jako Jock, która śle listy z Ottawy, gdzie objęła stanowisko doradcy prawnego przy komisji zajmującej się feminizacją ubóstwa. 26 października 1983 roku przesłałam Carol fragment książki. "Oto pierwszy rozdział. Nie wyobrażasz sobie, jaka to frajda pisać coś dla kogoś zamiast dla anonimowej masy, która ten tekst przeczyta albo nie".
Zaskakiwanie się nawzajem sprawiało nam ogromną radość. "Uśmiercenie Gila było genialnym pomysłem". "Możesz wskrzesić Gila, masz wolną rękę". Napisałam, że roześmiałam się na głos, przeczytawszy dopisek rozsierdzonego Chasa: "Pieprzyć fioletowe kozaczki".
Kiedy zarówno Jock, jak i Chas robią coś, do czego nie odważą się przed sobą przyznać, trzeba w jakiś sposób obejść ograniczenia narzucone przez powieść epistolarną. W wypadku korespondencji między dwoma osobami jedynym wyjściem jest nie wysłany list, chociaż początkowo Carol dręczyły obawy, że może to być "narracyjna nieuczciwość".
Ponieważ w listopadzie 1984 roku miałam przejeżdżać przez Winnipeg, przyrzekłyśmy sobie, że do tego czasu ukończymy pierwszy szkic. Zatrzymałam się u Shieldsów w pięknym domu w stylu wiktoriańskim, z dębowymi boazeriami, przestronnym holem i rozłożystymi schodami. Pewnego wieczoru, w przejmującym chłodzie i podczas ślizgawicy poszłyśmy (ja, chełpiąc się wyższością deszczu w Vancouverze) na uniwersytet obejrzeć uroczą krótką sztukę Carol Departures and Arrivals [Odjazdy i przyjazdy], a nazajutrz pracowałyśmy pilnie cały dzień przy stole w jadalni, czytając na głos napisane przez siebie fragmenty. Przerywałyśmy sobie nawzajem, aby wtrącić jakąś uwagę, wyciąć część tekstu, dodać, zmienić i spierać się o przecinki. O piątej Carol oznajmiła, że na kolację przychodzi osiem osób, więc trzeba sprzątnąć ze stołu.
Pamiętam, że wieczór był wesoły i że wciągnęłyśmy gości w ożywioną dyskusję na temat tytułu Czas celibatu. Jedni twierdzili, że jest dobry, inni, że nie, lecz nikt (włączając w to same autorki) nie pomyślał o jego możliwym pochodzeniu, na które zwróciła uwagę pewna wnikliwa recenzentka (mowa o Meg Stainsby; jej uwagi zostały zawarte na końcu powieści): święty Paweł w Liście do Koryntian twierdzi, że wstrzemięźliwość jest w małżeństwie wskazana, ale tylko "do pewnego czasu". O ile nam wiadomo, tytuł jest całkowicie oryginalny, mogłyśmy jednak się mylić; umysł ma swoje ukryte ścieżki, potrafi dotrzeć w zapomniane zakamarki, wyciągnąć z nich nienowe już sformułowania i podsunąć jako świeżo ukute, błyskotliwe zwroty.
Carol bardzo szybko przesłała mi dwa przerobione rozdziały, a w grudniu nadszedł kolejny ważny fragment, w którym Chas przyznaje się do swej dość osobliwej pozamałżeńskiej przygody miłosnej. Carol martwiła się, że mogę uznać ten epizod za "wyuzdany i nie do przyjęcia", tymczasem ja byłam zdania, że list jest "cudowny i wzruszający".
Zbliżałyśmy się ku końcowi. Listy krążyły tam i z powrotem. W styczniu 1985 roku zaczęłyśmy rozsyłać rękopis wydawcom.
Pomyślałam, że nieźle byłoby zaadaptować powieść do wystawienia na scenie, i nim nadszedł wrzesień, wysyłałam Carol do Francji szkice, tymczasem wydawnictwa zastanawiały się (bardzo opieszale) nad wydaniem naszej książki. "W sztuce postać Daviny wypada o wiele lepiej niż w naszej powieści, jest zabawniejsza, bogatsza, a także sympatyczniejsza" - odpisała Carol. Co do powieści, ponieważ nie udało się nam jej sprzedać do czasu przyjazdu Carol do Vancouveru wiosną 1986 roku, ponownie przewertowałyśmy rękopis. Pierwsza część, jak napisała mi Carol po spędzeniu nad tekstem lipcowego weekendu, jest może zbyt senna, druga naprawdę iskrzy, trzecia zaś grzeszy chyba nadmiernym uładzeniem. Po raz kolejny wprowadziłyśmy zmiany, ja zaś znowu zaczęłam rozsyłać rękopisy, aż zebrałyśmy dziewięć odmownych odpowiedzi. Tymczasem sztuka miała się nieźle. Nad jej wystawieniem pracowało New Play Centre z Vancouveru, kiedy zaś wysłałam ją na konkurs dramaturgiczny Kanadyjskiego Teatru Narodowego, zakwalifikowała się do finału i otrzymała dodające otuchy recenzje.
Wiosną 1987 roku Shieldsowie zaprosili nas na tydzień do Paryża. Przeczytałam tam odbitkę korektową Swann i byłam pewna, że książka zdobędzie Nagrodę Gubernatora. Nie zdobyła, ale znalazła się w finale.
Rękopis odłożyłyśmy na razie w kąt. Potem na konferencji w Edmonton wpadłam na naszą wspólną przyjaciółkę, pisarkę Mernę Summers. Zapytała, jak spodziewamy się sprzedać powieść, która leży w szufladzie? "Wyciągnijcie ją na światło dzienne" - namawiała i zasugerowała wydawnictwo Coteau Books. Przesłałam im tekst we wrześniu, a w maju 1990 roku Coteau zdecydowało się wydać książkę. W czerwcu dostałyśmy wiadomość, że jesienią naszą sztukę wystawi niewielki teatr dramatyczny z północnego Vancouveru.
Tamtego lata wynajęliśmy z mężem kwaterę w pobliżu kamiennego domu we Francji, który kupili Shieldsowie. W słoneczne czerwcowe dni, tym razem spoglądając na piękne góry Jury i mając przed oczami kojący widok krów na okolicznych pastwiskach, jeszcze raz przejrzałyśmy rękopis i rozpoczęłyśmy pracę redakcyjną, przygotowując go do druku.
Carol zwierzyła mi się kiedyś, że gdyby nie pisała, popadłaby w nerwicę. Myślę, że to samo można powiedzieć o większości pisarzy; być może Freud oblekł jedynie starą prawdę w nowe szaty. Z pewnością pisarstwo jest poszukiwaniem wprowadzającym nas - jak psychoanaliza - w ukryte labirynty, gdzie odnajdujemy myśli, których istnienia nigdy nie podejrzewaliśmy, gdzie dawne i zapomniane lęki wdzierają się w świadomość niczym stalagmity, gdzie migają nam przed oczami pragnienia tak efemeryczne, iż rozpierzchają się jak karaluchy przed blaskiem światła. Jest także nieustannym przymusem, ciągłą potrzebą poznawania czegoś nowego.
Następnego lata wracałyśmy z Carol promem po jej wystąpieniu na Festiwalu Twórczości Literackiej Indian Sechelt. Carol delikatnie sondowała moje refleksje na temat starzenia się. (Jestem od niej starsza).
- Carol, czy ty pytasz mnie o sens życia? - zagadnęłam i obie wybuchłyśmy śmiechem.
A potem powiedziałam:
- Wiesz co? Jak go poznam, zadzwonię do ciebie.
Po chwili dodałam:
- Jeśli cię nie zastanę, zostawię wiadomość na automatycznej sekretarce.
Château Laurier, Ottawa
2 września

Najdroższy Chas,
na pewno nie spodziewałeś się, że chwycę za pióro i papier listowy Château L. dziesięć minut po Twoim telefonie. Niespodzianka! Oto siedzę tu skulona na jednym z tych wielgachnych łóżek i mam wrażenie, jakbym unosiła się na wodach cieśniny Georgia w naszej starej, przeciekającej łajbie. Myślę sobie o tych wszystkich chwilach, które spędzałeś samotnie w pokojach hotelowych - w Reginie, Victorii, Edmonton. Jakże zazdrościłam Ci tej wolności, tej przygody! Nigdy nie przyszło mi do głowy, że można odczuwać aż taką pustkę.
I co tu robić? Mężczyzna pewnie wziąłby kurs na bar. (Ja nie mogę, upiłabym się). Będę musiała obsłużyć się sama. Cholera! Właśnie sobie przypomniałam. Pamiętasz tę leczniczą buteleczkę szkockiej, którą wetknąłeś mi do torby? (Jakiś ty kochany, mój Boże!) W ostatniej chwili postanowiłam zabrać jeszcze jeden tom prawniczy. Dla szkockiej nie starczyło miejsca, więc ją wyjęłam. Wszystko, co mam, to miniaturowa buteleczka ginu, w którą zaopatrzyły mnie linie Air Canada. Pewnie mogłabym go zmieszać z płynem do płukania ust. Dobrze mi tak, powinnam brnąć przez Saharę bez kropli wody. Nawiasem mówiąc, rozmiary tego pokoju zaczynają mi przypominać pustynię.
Cóż za niewdzięczność! Komisja postąpiła z klasą, umieszczając mnie w tak królewsko purpurowym pokoju! Ciężkie szkarłatne kołdry, zebrane po bokach purpurowe draperie, białe firanki i dwa staroświeckie okna (z drewnianymi parapetami!) otwierane, choć nie bez trudu, od dołu, które trzeba podpierać, żeby nie opadły. Czułabym się mniej osamotniona, gdyby pokój był mały i gdyby zamiast dwóch ogromnych podwójnych łóżek stało jedno, skromne, pojedyncze, jak w celi, zasłane czystą, białą pościelą - zresztą po co komu dwa podwójne łóżka? Czy są ludzie tak wytrwali w uprawianiu miłości, że wyczerpawszy wytrzymałość łóżka numer jeden, turlają się - nie rozłączając - na łóżko numer dwa… lepiej dam spokój temu tematowi.
Zaczęłam, jak na prawdziwego gamonia z prowincji przystało, od potknięcia się przy wysiadaniu z taksówki. Przed drzwiami obrotowymi hotelu jest stopień. Nie zauważyłam go i upadłabym na twarz (padanie na twarz - czyżby jakiś zakamuflowany komunikat mojej psyche?), gdyby portier nie wykazał refleksu Rambo. Denerwuję się, nie ma co, to znaczy jutrzejszym dniem. Pójdę tam wystrojona w mój fantastyczny szary kostium od Chapmana - mama stawała na głowie, żeby wyciągnąć ode mnie, ile kosztował, ale się nie zdradziłam - stosowną granatową bluzkę, granatowe pantofle (i w równie ponurym nastroju), ściskając skórzaną damską teczkę na dokumenty, potknę się w progu i przedstawię senatorowi Pierce'owi… Jezu! Jak należy zwracać się do senatora? Zapomniałam sprawdzić.
Ciągle mam przed oczami sceptyczną minę pana Enrighta, kiedy mu powiedziałam, że biorę urlop. "Kwestie kobiece…", tylko tyle z siebie wydusił, a potem jakby pokręcił głową i posłał mi uśmiech od ucha do ucha.
Powiedz, że się nie zbłaźnię. To jest bardzo odpowiedzialna sprawa. Potrzebuję Cię. Żebyś mnie uspokoił. Osobiście, a nie za pośrednictwem jakiegoś bezdusznego elektronicznego wymysłu. I znowu mam wyrzuty sumienia, że Cię tak zostawiłam na pastwę losu.
Cieszę się z dwóch goli Grega! Wciąż sobie wyobrażam, jak wyjeżdża na lodową taflę i odrzuca głowę w tył jak Wayne Gretzky. Ten nieznaczny ruch głowy - nie wiem dlaczego - zawsze mnie rozczula. Naśladowanie zachowań bohatera. Widzenie siebie w glorii myśliwego/wojownika/pilota - może to męski sposób na zagłuszenie wątpliwości, że przedzieranie się przez bagniste rowy, nadzianie na lancę bądź też runięcie w płomieniach do Atlantyku nie jest wcale takie zabawne. Następnym etapem jest pewnie podbój przestrzeni kosmicznej, o tym marzą dzisiaj mali chłopcy. (A małe dziewczynki? Nie zauważyłam, żeby sprzątały kosmos).
Staram się nie martwić o Grega. Ani o Mię. Ani o Ciebie, który dobrowolnie wziąłeś na siebie rolę gospodyni domowej. Próżno szukać wokół wzoru, prawda? Prochy Twego ojca zapłonęłyby żywym ogniem, a co do matki, odniosłam wrażenie, że jej głos brzmiał odrobinę zjadliwie, gdy jej powiedzieliśmy, nie uważasz?
Napiszę po jutrzejszym spotkaniu. W Vancouverze jest dopiero dziewiąta (tutaj już północ), ale może kiedy zaszyję się pod purpurową kołdrą, mój umysł się wyciszy. Dlaczego nie podkradłam dwóch buteleczek ginu?
Ściskam bardzo gorąco, nawet te wstrętne nastolatki. Powiedz im, jak ich nazwałam - przewrotnie poczują wtedy, że są kochani.
Całuję
Jock
PS: Mój Boże, soczewica! Kupiłam dwa słoiki, miałam zamiar nauczyć się gotować zupę z soczewicy. Stoją na górnej półce, szkoda, żeby się zmarnowały.
PPS: Cekiny! Mia potrzebuje ich do kostiumu baletowego. Nie przejmuj się, coś wymyślę.


29 Sweet Cedar Drive
Północny Vancouver, Kolumbia Brytyjska
4 września

Droga Jock,
siedzę przy oknie kuchennym, do którego przysunąłem wczoraj mój stary stół kreślarski i maszynę do pisania. Greg przestał się dąsać na całe dziesięć minut i pomógł mi przytaszczyć go z sutereny (Boże, ależ on ciężki - nie ma to jak solidny dąb), tymczasem Mia stała obok i wykrzykiwała tym swoim piskliwym głosem, że to tandetny stary grat i że przez niego kuchni "brak równowagi". Powiedz, co trzynastolatki wiedzą o równowadze? "Mniejsza z tym - odpowiedziałem - będzie tu stać i już".
Nie uwierzysz, jak to proste przemeblowanie poprawiło mi samopoczucie, które po weekendzie intensywnego ojcowania było gorsze niż zwykle - więcej na ten temat potem. No i siedzę tu sobie niczym władca kuchni, w tej nie wykorzystanej dotąd przestrzeni między lodówką a stołem kuchennym. (Twój bambusowy stojak na kwiaty przenieśliśmy do jadalni, gdzie stał wcześniej stary stolik herbaciany Twojej matki; a jeśli chodzi o stolik - o tym też później).
W każdym razie czuję się tego ponurego poranka jak nowo narodzony. Światło słoneczne nie zalewa wprawdzie wnętrza - nie uwierzyłabyś, gdybym powiedział, że jest odwrotnie - ale widok wysokich, ciemnych, ociekających deszczem drzew porusza drobne struny melancholii, która stoi jednak o stopień wyżej od "choroby suterenowej". Bóg jeden wie, dlaczego przez tyle czasu zadowalałem się tym pokojem w piwnicy. Jeszcze jeden rok spędzony przy świetlówkach, pośród ścian z cegły żużlowej i zapleśniałych słomianych mat wykończyłby mnie całkowicie. A więc pomimo braku równowagi w kuchni i lepiącego się słoika dżemu, który ktoś postawił na moim stole kreślarskim, czuję się tu urządzony, zasiedziały, prawie jak król.
Oczywiście Twój list, który przyszedł dziś rano, podniósł mnie na duchu. Przeczytałem go trzy razy od deski do deski i poczułem bolesne ukłucie, cokolwiek by to, do diabła, znaczyło, myśląc o Twoim zacisznym, purpurowym kokonie w Château Laurier i nie wykorzystanej przestrzeni pustego łóżka. Z perspektywy czasu wydaje mi się lekkim wariactwem, że kiedy wypłynęła kwestia pracy w Ottawie, nie przedyskutowaliśmy ani nawet nie wzięliśmy pod uwagę problemów, jakie mogą towarzyszyć dziesięciomiesięcznemu życiu w celibacie. Czy Tobie nie wydaje się to dziwne? A właściwie odrobinę podejrzane? Myślę, że jak para idiotów uznaliśmy, że na pewien czas możemy po prostu zamknąć interes, tak jak wypuszczamy na zimę wodę z basenu albo wyłączamy piec na lato.
Skoro mowa o piecu, wygląda na to, że potrzebny nam nowy zawór termiczny, co będzie nas kosztować - razem z robocizną - dwieście pięćdziesiąt grubych dolców. Kiedy pstryknąłem włącznikiem ogrzewania i usłyszałem najpierw serię pisków, potem jakiś łomot, a wreszcie ciszę, zadzwoniłem do naszego błyskawicznego, całodobowego serwisanta, który oznajmił, że strasznie mu przykro, ale o tej porze roku ma pełne ręce roboty i nie będzie mógł przyjść przed piątkiem. "No to cudownie - powiedziałem. - Co mamy robić do tego czasu, zamarznąć?" Nastąpiła chwila milczenia, po czym stwierdził, że może uda mu się dotrzeć do nas w środę, jeśli mu obiecam, że zastanie panią domu. "Ja jestem panią domu - wyjaśniłem - i będę czekać". Tym razem milczenie po tamtej stronie trwało dłużej, aż wreszcie wykrztusił z siebie coś, co brzmiało mniej więcej: "Taak?" Jest więc szansa, że będziemy marznąć jeszcze tylko przez dwa dni. I oto kolejna dobra strona przeniesienia stołu do kuchni - mogę otworzyć drzwiczki piekarnika i wygrzewać się w cieple spirali zżerającej kilowaty. Mniejsza o to, jak będzie wyglądał rachunek za prąd pod koniec miesiąca. (Jock, nie napisałaś, czy wciągnęli Cię już na rządową listę płac).
Nie mogę doczekać się wiadomości, jak poradziłaś sobie z senatorem. Opisz wszystko, żebym mógł się delektować. Bardzo za Tobą tęsknię!
Ucałowania
Chas
PS: Cieszę się, że postanowiliśmy wysyłać do siebie listy. Myślę, że dzięki temu zachowamy zdrowe zmysły. Greg mógłby założyć nam skrzynkę internetową, gdybym zainstalował modem, ale czy chcemy, żeby dzieciaki miały dostęp do naszych prywatnych wynurzeń? Chyba nie. Poza tym to kosztuje.