Czytając w ciemności

  • szt.
  • 12,50 zł
  • Niedostępny
Opowieść o dzieciństwie przeżywanym w dwóch wymiarach - świecie legend i baśni oraz rzeczywistości życia codziennego w Derry w Irlandii Północnej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Narrator powieści dorasta na pograniczu tych dwóch światów, przeczuwając, że istnieje między nimi tajemniczy związek, którego natury boi się jednak dociekać.Pod maską milczenia odkrywa prawdę o sobie i swojej rodzinie.

Rok wydania: 1998
Stron: 208
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Janusz Ruszkowski

Fragment tekstu:

Powiadano, że tych dwoje było sobie pisanych,
Ale jedno miało w sercu żal niewypowiedziany.

Szła przez targ

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY
SCHODY
Luty 1945

Na schodach panowała głucha cisza.
Schody nie były wysokie, zaledwie czternaście stopni pokrytych wytartym linoleum, którego deseń należał już tylko do wspomnień. Po jedenastu stopniach, przy oknie, za którym o każdej porze dnia i nocy widać było ciemny kontur katedralnej wieży na tle jaśniejszego nieba, schody zakręcały. Po pokonaniu ostatnich trzech stopni docierało się do wąskiego podestu.
- Stój - powiedziała matka. - Nie przechodź obok okna.
Stałem na dziesiątym stopniu, matka była na podeście. Gdybym wyciągnął rękę, mógłbym jej dotknąć.
- Tutaj coś jest. Między nami. Jakiś cień. Nie ruszaj się.
Nie miałem takiego zamiaru. Stałem jak zahipnotyzowany. Nie widziałem jednak żadnego cienia.
- Ktoś tu jest. Ktoś nieszczęśliwy. Wróć na dół, synku.
Cofnąłem się o jeden stopień.
- A jak ty zejdziesz?
- Zaczekam chwilę, w końcu sobie pójdzie.
- Skąd będziesz wiedziała, że już go nie ma?
- To można wyczuć.
- A jeżeli nie odejdzie?
- Zawsze odchodzi. To nie potrwa długo.
Stałem, patrząc na matkę. Kochałem ją. Była niska i drobna, ale nie bała się. Była jedynie trochę zaniepokojona.
- Mogę przeskoczyć do ciebie. To tylko dwa kroki.
- Nie, nie. Nigdy nie wiadomo. Wystarczy, że ja to czuję. Nie chcę, żeby ciebie spotkało to samo.
- Nic mi się nie stanie. To po prostu zapach, prawda? Podobny do zapachu mokrego ubrania?
Matka roześmiała się.
- Nie, to coś innego. Nie musisz udawać, że mi wierzysz. Po prostu wróć na dół.
Zszedłem do kuchni i usiadłem przy piecu, w którego wnętrzu, pod sczerniałą blachą, tętniło gorące, czerwone serce. Myślałem, że pęknę z emocji. Nasz dom był nawiedzony! Mieszkał z nami duch, i do tego dawał znać o sobie, zanim jeszcze na dobre zaczęło się zmierzchać. Usłyszałem skrzypienie schodów. Powietrze drżało niczym pajęczyna. Gdziekolwiek się ruszyłem, rozwierało się i zasklepiało zaraz za mną. Po chwili matka zeszła na dół. Była bardzo blada.
- Widziałaś coś?
- Nie, nic, zupełnie nic. To tylko nerwy. Fantazje twojej starej matki. Nic tam nie ma.
Zanim zdążyła cokolwiek dodać, byłem już na górze przy oknie, ale niczego nie zobaczyłem. Wpatrywałem się w wolno pulsujący mrok. Słyszałem tykanie zegara w sypialni i poszum wiatru w kominie. Wracając, kątem oka uchwyciłem jakiś nikły odblask na poręczy schodów, znikający właśnie pod moją dłonią. Od kuchennych drzwi dzieliły mnie zaledwie cztery stopnie, kiedy za plecami wyczułem czyjąś obecność. Odwróciłem się, ale ujrzałem tylko ciemność wylewającą się przez okno.
Matka siedziała przy piecu i cicho płakała. Wszedłem do środka, usiadłem koło niej na podłodze i utkwiłem wzrok w czerwonej poświacie uwięzionej za okratowaniem paleniska.


SZTUCZKA  ZE  ZNIKANIEM
Wrzesień 1945

Ludzie z zielonymi oczami, ostrzegano nas, to krewni elfów i wróżek. Żyją między nami bardzo krótko, wyszukując dzieci, które mogliby porwać. Jeśli kiedykolwiek spotkamy kogoś z jednym okiem zielonym a drugim brązowym, powinniśmy zaraz się przeżegnać, ponieważ tak właśnie wyglądają ludzie porwani za młodu przez elfy. Brązowe oko uważano za znak, że mimo wszystko była to wciąż istota ludzka. Kiedy ktoś taki umierał, trafiał do zaczarowanej krainy leżącej za górami Donegal, a nie do raju, czyśćca lub piekła, jak większość z nas. Wszystkie te miejsca pobudzały moją wyobraźnię, zwłaszcza gdy ktoś z rodziny zachorował i ksiądz udzielał mu Ostatniego Namaszczenia, żeby po śmierci nie poszedł do piekła. Piekło to taka głęboka dziura. Jeśli człowiek tam wpadnie, koziołkuje w powietrzu, dopóki ciemność nie wessie go w wielki wir płomieni, skąd nie ma już powrotu.


Moja siostra Eilis była najstarsza z całego rodzeństwa. Była dwa lata starsza niż Liam; Liam był dwa lata starszy ode mnie. Po mnie urodzili się jeszcze - w rocznych lub dwuletnich odstępach - Gerard, Eamon, Una i Deirdre. Pewnego razu Eilis i Liam zabrali mnie do cyrku Duffy'ego na występ sławnego magika Bamboozelema, który pokazywał sztuczki ze znikaniem. Namiot cyrkowy był tak wysoki, że końce słupów podporowych ginęły w ciemnościach, jakie panowały powyżej reflektorów oświetlających trapezy. Z tonącej w półmroku widowni, opierając się o jeden z takich słupów, śledziłem każdy ruch magika ubranego w wysokie buty, bufiaste spodnie, atłasowy czerwony frak i cylinder. Kłaniając się, zarzucał poły fraka do góry, co wyglądało tak, jak gdyby nagle stanął w płomieniach, a kiedy się prostował, jak gdyby równie nagle pożar został ugaszony. Bamboozelem wyciągał pierścionki, karty, obrączki i króliki z ust, kieszeni i uszu. Potem te przedmioty znikały. W końcu magik uśmiechnął się pod swoim wielkim wąsem, wyrzucił cylinder w górę, zawinął połami ognistego fraka i sam zniknął w chmurze dymu z takim hukiem, że wszyscy podskoczyli. Zostały po nim tylko wąsy, wesoło bujające się w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się ich właściciel.
Rozległy się śmiechy i oklaski. Wówczas zniknęły także wąsy, co jeszcze bardziej rozweseliło widownię. Zerknąłem ukradkiem na Eilis i Liama. Oni też się śmiali. Ale czy mogli być pewni, co się naprawdę wydarzyło? Skąd wiedzieli, że panu Bamboozelemowi nic się nie stało? Odruchowo spojrzałem w górę w obawie, że zobaczę jego wysokie buty i bufiaste spodnie znikające w ciemnościach. Liam powiedział, że jestem idiotą.
- Tam jest zapadnia. On jest w środku - pouczył mnie, wskazując platformę na kółkach, którą właśnie dwóch ludzi wytaczało za kurtynę. Za nimi, ze spuszczoną głową, ocierając rękawem łzy z oczu, szedł klown z cylindrem pana Bamboozelema w ręku. Wszyscy się śmiali i bili brawo, ale ja czułem się nieswojo. Czy mogli być pewni, co się naprawdę wydarzyło?

 

EDDIE
Listopad 1947

Zima tego roku była bardzo ostra. Śnieg zasypał nawet schrony przeciwlotnicze. W nocy, z okna na schodach roztaczał się widok na biały raj samotności, wystawiona na podmuchy wiatru szyba drżała niczym tafla czarnej wody, szron chrobotał na parapecie, my spaliśmy, a cień czuwał.
Tej zimy pękł nasz bojler, a woda zalała palenisko. Wesoło buzujący ogień z gniewnym sykiem zniknął w pióropuszu czarnego dymu. Tuż przed świętami zostaliśmy bez ogrzewania, wody, a w dodatku bez pensa przy duszy. Ojciec poprosił moich wujków, braci matki, żeby pomogli mu usunąć awarię. Zjawili się trzej: Dan, Tom i John. Tom to ten, któremu się powiodło; był przedsiębiorcą budowlanym. Miał złote zęby, kręcone włosy i nosił garnitury. Dan był chudy jak patyk, cały pomarszczony i wcale nie miał zębów. John miał chrapliwy głos nałogowego palacza i śmiał się jak suchotnik. Podczas pracy opowiadali sobie rozmaite historyjki, a ja kiwałem się na krześle i słuchałem. Opowiadali o hazardzistach, pijakach, twardzielach, naciągaczach, przodownikach murarskich, meczach bokserskich, piłkarzach, policjantach, księżach, duchach, egzorcyzmach i zabójstwach politycznych. O niektórych rzeczach potrafili rozmawiać w nieskończoność, jak na przykład o nocy, kiedy to w miejscowej gorzelni doszło do strzelaniny między IRA i policją, w czasie której zaginął wujek Eddie. Stało się to w kwietniu 1922 roku. Wujek Eddie był bratem mojego ojca.
- Wiele lat później widziano go w Chicago - twierdził John.
- W Melbourne - utrzymywał Tom.
- Ależ nie - zarzekał się Dan - Eddie zginął, kiedy zawalił się dach i eksplodowały kadzie z whisky.
Pewne było tylko to, że Eddie już nigdy nie wrócił.
Mój ojciec w ogóle się na ten temat nie wypowiadał. Bracia mamy zawsze długo rozwodzili się nad tą sprawą, jak gdyby licząc, że w końcu zabierze głos i rozstrzygnie ich spór. Daremnie. Kiedy rozmowa schodziła na wujka Eddiego, ojciec nagle przypominał sobie, że musi nanieść węgla i wychodził, a jeśli zostawał, szybko zmieniał temat. Bardzo chciałem, żeby wreszcie opowiedział jakąś własną historyjkę, uciszając pozostałych, jednak tato wolał przysłuchiwać się opowieściom swoich szwagrów i rzadko kiedy się odzywał.
Bohaterem ich ulubionej opowieści był ojciec Brown, egzorcysta, który posiwiał w ciągu jednej nocy. Przyszło mu się zmierzyć z duchem pewnego żeglarza, którego zdradziła żona. Gdy marynarz wrócił z rejsu, kobieta wyrzuciła go z domu. Wynajął wtedy pokój po drugiej stronie ulicy i całe dni spędzał przy oknie. Wkrótce potem umarł. Tydzień później kochanek żony zabił się, spadając ze schodów. Nie minął rok, kiedy także ją znaleziono martwą, w jej własnej sypialni, z twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia. W całym domu nie można było otworzyć okien, a fetor unoszący się na klatce schodowej przyprawiał o mdłości. Ojciec Brown pełnił wówczas funkcję diecezjalnego egzorcysty. Kiedy go wezwano, dopiero po czterech próbach zdołał wejść do sieni, trzymając krucyfiks w wyciągniętej ręce i recytując łacińskie formuły egzorcyzmów. Gdy znalazł się w środku, rozgorzała prawdziwa bitwa. Budynek trząsł się z łoskotem, jak gdyby zrobiony był z blachy. Wreszcie egzorcysta zdołał zapędzić podobnego blademu płomieniowi ducha na schody i uwięził w szybie okna na półpiętrze. Następnie zalał zasuwkę woskiem z poświęconej świecy i zapowiedział, że nikomu pod żadnym pozorem nie wolno złamać pieczęci, ta zaś co miesiąc powinna być odnawiana. Dodał, że jeśli osoba bliska śmierci lub mająca na sumieniu grzech śmiertelny zbliży się w nocy do tego okna, zobaczy w szybie wykrzywioną z bólu twarz dziecka w płomieniach. "Będzie ono płakać - mówił egzorcysta - i błagać o uwolnienie z rąk diabła, który rzekomo je więzi. Ale jeśli pieczęć zostanie złamana, tenże diabeł lekko niczym światło wniknie w ciało osoby, która to uczyniła, opęta ją i osoba ta będzie potępiona na wieki".
Z diabłem nigdy nic nie wiadomo.
Bojler został naprawiony i wujkowie wrócili do siebie. W sercu rozległej białej przestrzeni znów płonął czerwony ogień.

 

WYPADEK
Czerwiec 1948

Pewnego letniego dnia cofająca się ciężarówka na moich oczach zabiła chłopca z Blucher Street. Czekał przy tylnym kole, żeby wdrapać się na pakę, kiedy samochód ruszy. Kierowca jednak zaczął cofać tak szybko, że chłopiec nie zdążył uskoczyć, i gdy stojący na rogu ulicy mężczyźni rzucili się z krzykiem na pomoc, było już po wszystkim. Chłopiec leżał w ciemnościach pod ciężarówką, z rozrzuconymi rękami, cały we krwi. Kierowca prawie zemdlał. Przybiegła matka chłopca. Przez dłuższą chwilę stała w milczeniu, wpatrując się w zmasakrowane ciało swojego dziecka, a gdy ludzie zaczęli gromadzić się przed nią, żeby oszczędzić jej strasznego widoku, po prostu usiadła na ziemi.
Stałem wtedy na murze, skąd rozciągał się widok na Meenan's Park, zaledwie dwadzieścia metrów od miejsca wypadku, i już z daleka spostrzegłem nadjeżdżający samochód policyjny. Wysiadło z niego dwóch policjantów, jeden z nich pochylił się i zajrzał pod ciężarówkę. Potem się wyprostował, zsunął czapkę na tył głowy i zaczął nerwowo wycierać ręce o spodnie. Chyba zrobiło mu się słabo. Miałem wrażenie, że czuję zapach jego rozpaczy rozchodzący się w powietrzu. Zakręciło mi się w głowie, więc szybko usiadłem. Ponownie usłyszałem warkot ciężarówki. Drugi policjant z notatnikiem w ręku zbliżył się do mężczyzn, którzy byli świadkami wypadku. Wszyscy odwrócili się do niego plecami. Po chwili nadjechała karetka pogotowia.
Jeszcze przez wiele miesięcy stale miałem przed oczami obraz cofającej się ciężarówki i zakrwawionej ręki Rory'ego Hannawaya wystającej spod auta. Ktoś mi później powiedział, że jeden z policjantów zwymiotował za ciężarówką. Słysząc to, znowu poczułem, że kręci mi się w głowie, ale równocześnie zrobiło mi się żal tego faceta. To było raczej dziwne, bo przecież wszyscy nienawidzili policjantów. Uczono nas, że to sami łajdacy i że mamy się trzymać od nich z daleka. Tak więc nie przyznałem się do tego, tym bardziej że prawie nie współczułem matce Rory'ego i kierowcy ciężarówki, których dobrze znałem. Niecały rok później, kiedy ukryliśmy się na polu kukurydzy przed policjantami, którzy nadjechali, gdy ścinaliśmy drzewo na coroczne ognisko z okazji Święta Wniebowzięcia, Danny Green opowiedział mi ze szczegółami, jak to małego Hannawaya rozjechał policyjny radiowóz i nawet się nie zatrzymał. "Skurwysyny" - podsumował Danny, czyszcząc ostrze siekiery pękiem mokrej trawy. Zacisnąłem mocniej linkę holowniczą, którą byłem przewiązany w pasie, i nic nie odpowiedziałem, ale poczucie zdrady, jakie mnie prześladowało od tamtego wypadku, jakby osłabło, i po raz pierwszy zrobiło mi się naprawdę żal matki Rory'ego i kierowcy ciężarówki, który już nigdy nie usiadł za kierownicą. Łan żółtozielonej kukurydzy zaszumiał poruszony pędem przejeżdżającego szosą radiowozu. Było już zupełnie ciemno, gdy zamiatając do czysta pobocze drogi, zaciągnęliśmy drzewo na wyznaczone miejsce.
BUTY
Wrzesień 1948

Obrus z ceraty zwisał tak nisko, że widziałem tylko ich buty. Wprawdzie dobiegały mnie jakieś hałasy i strzępki rozmów, ale byłem tak oszołomiony, że prawie nic nie słyszałem. Poza tym cały czas skomlał nasz collie, Smoky. Gdy drżał, przestawałem rozumieć sens poszczególnych słów, odbierałem jedynie dźwięki.
Smoky znalazł mnie pod stołem, kiedy pokój zapełnił się butami. Prześlizgnął się przez ten gąszcz, żeby przytulić się do mnie. On także był przerażony. Una. Moja młodsza siostra, Una. Była umierająca i zabierano ją do szpitala. Słyszałem ciężkie kroki sanitariuszy manewrujących noszami na schodach. Na zakręcie będą musieli przenieść Unę nad poręczą. Czerwone uchwyty noszy zauważyłem, gdy błyszczące buty sanitariuszy stanęły na środku pokoju. Kiedy nie rozwinięte jeszcze nosze stały pionowo na podłodze, czerwień uchwytów odbijała się w nosku jednego z tych czarnych, lśniących butów. Linoleum było świeżo wypastowane i także zabarwiło się w tym miejscu na czerwono, choć plama miała odwrócony kształt i tkwiła jakby głębiej pod powierzchnią. Tego ranka Una była tak rozpalona, blada i spocona, że przypominała właśnie taki zatopiony płomyk. Jej pełne bólu oczy wyglądały jak nadmuchane baloniki.
To była jakaś nowa choroba. Bardzo lubiłem nazwy innych chorób: dyfteria, szkarlatyna, rubella, polio, influenca; kojarzyły mi się z włoskimi piłkarzami, kierowcami wyścigowymi i śpiewakami operowymi. Każda miała charakterystyczny zapach, zwłaszcza dyfteria; zawieszone na drzwiach prześcieradła spryskane środkiem dezynfekującym wypełniały klatkę schodową gryzącą wonią, która zapierała dech w piersiach. Z kolei świnka była zabawna: miała śmieszną nazwę, a do tego twarz puchła jak po zdrowej bijatyce. Choroba Uny to było jednak coś zupełnie innego. Meningitis. Jeśli w ogóle udało mi się wymówić to słowo, sam jego dźwięk, syczący i złowrogi, przyprawiał mnie o dreszcze. Kiedy wypowiadałem je przy Unie, jej oczy robiły się zupełnie okrągłe i lekkie, jak gdyby wypełniły się helem i jakby w każdej chwili mogły pęknąć.
Sanitariusze z Uną byli już na dole. Wszystkie buty podążyły z nimi. Zorientowałem się, że zjawili się również bracia mojej mamy. Poznałem brązowe buty wujka Manusa - miały starte obcasy, a wujek przestępował z nogi na nogę. Wujek Dan i wujek Tom nosili identyczne, ciężkie, zabłocone buciory, ponieważ obaj przyjechali prosto z budowy w Creggan. Właściwie buty Dana były trochę brudniejsze, bo Tom był brygadzistą. Tak czy owak, nie było to wyjściowe obuwie. Kiedy Dan oparł jedno kolano na krześle, spostrzegłem na jego skarpetach plamy od oleju maszynowego. Pewnie oleił rygle od rusztowania. Kiedyś poprosił, żebym wyjął rygiel, który wpadł mu do pełnego wiadra; gdy to zrobiłem, miałem rękę czarną do łokcia, a wolno ściekający olej tworzył fałdy wokół nadgarstka. Posypałem rękę trocinami, jednak elegancki, jasnobeżowy rękaw szybko zrobił się bury, a wujek Dan kazał mi wszystko dokładnie zeszorować.
Przede wszystkim jednak obserwowałem buty matki i ojca. Mama miała na nogach stare, mocno już podniszczone pantofle na niskim obcasie, a jej stopy były jak zawsze spuchnięte. Przy akompaniamencie ogólnego szurania nogami, pantofle matki zniknęły w przedpokoju, zaraz za czarnymi butami sanitariuszy, a tuż przed butami mojego ojca, roboczymi butami z długimi sznurowadłami zawiązanymi wokół kostek. Jeszcze przez chwilę słyszałem ni to kaszel, ni to płacz matki. Potem wszystko ucichło, a w opustoszałym pokoju zostałem tylko ja i Smoky.
Kiedy go odepchnąłem, collie zaczął się trząść i skamleć. Było bardzo zimno, ponieważ przez otwarte drzwi wdzierało się wieczorne, jesienne powietrze. Dla Uny nie było już ratunku. Miała tylko pięć lat, była młodsza ode mnie. Próbowałem sobie wyobrazić, jak to będzie, kiedy jej zabraknie. Pójdzie do nieba, to pewne. Ciekawe, czy będzie tam tęsknić za nami? Zastanawiałem się, co ludzie robią w niebie oprócz tego, że stale się uśmiechają. Una zawsze ślicznie się uśmiechała.
Potem wszyscy wrócili. Tym razem mało kto się odzywał. Mój ojciec stał przy stole. Jego drelichowe spodnie pachniały nabrzeżem portowym, pachniały horyzontami, za którymi znikały statki, małe jak główka szpilki. Codziennie, gdy wychodził do pracy w bazie Brytyjskiej Marynarki Wojennej, wydawało mi się, że "idzie na obczyznę"; tak mówiliśmy, kiedy ktoś wyjeżdżał za granicę. Codziennie jednak wracał, a ja oddychałem z ulgą, że zmienił zdanie i zdecydował się zostać z nami. Tom nerwowo upychał poziomicę w podłużnej kieszeni swojego kombinezonu. Zastanawiałem się, gdzie teraz znajduje się mały pęcherzyk powietrza? Czy opuścił namalowane czarne kółko, gdzie było jego właściwe miejsce, i zniknął pod drewnianą oprawką? Dan schylił się po płaszcz, który zsunął się z poręczy krzesła na podłogę. Zauważyłem ciemne plamy na jego palcach i kłykciach. Dan był uczulony na gips, którego używano na budowie. Miesiąc później jego ręce będą całe w ranach i strupach i Dan będzie musiał rzucić pracę. Ale wtedy Una będzie już od dawna martwa.
Wszyscy wyszli, zostali tylko rodzice. Ojciec stał przy stole, mama koło kredensu, kilka kroków dalej, jej pantofle przyciśnięte do siebie nagle wydały mi się bardzo małe. Mama wciąż płakała. Wysokie buty ojca przesunęły się w jej stronę. Usłyszałem jego głos, ale nie zrozumiałem, co powiedział. Jego buty przysunęły się jeszcze bliżej, prawie przydeptując jej pantofle, które się rozsunęły. Jeden z butów ojca wsunął się w wolne miejsce między nimi. Obejrzałem się na Smoky'ego, który polizał mnie po twarzy. Ojciec całował matkę. Ona płakała. Ich buty znów zaszurały. Pomyślałem, że rodzice upadną, ponieważ jeden z pantofli na moment oderwał się od podłogi. Odzyskali jednak równowagę i dalej tak stali. Zapadła głęboka cisza. Próbowałem wstrzymać oddech. Smoky wyczołgał się spod stołu i ułożył koło pieca.
To był mój pierwszy pogrzeb. Kiedy ksiądz rzucił trzy szufelki ziemi na trumnę, głuchy stukot rozniósł się po całym cmentarzu, a głowa taty odskoczyła w bok, jak po ciosie. Staliśmy rzędem nad otwartym grobem, który był tak wąski, że liny służące do opuszczania trumny, po wyciągnięciu, całe były umazane ciemnobrunatną gliną. Jeden z grabarzy przewiesił je przez nagrobek, po czym zaczął spychać ziemię na wieko trumny. Spulchniona ziemia szybko wypełniła płytki grób i, jak gdyby kipiąc, zaczęła się przelewać przez jego brzegi. Ułożyliśmy tamę z kwiatów i odcisnęliśmy w wilgotnej glinie swoje dłonie, podobnie jak poprzedniego wieczoru podczas czuwania przy zwłokach kładliśmy ręce na woskowych rączkach Uny i lakierowanym wieku trumny. Kiedy wróciliśmy do domu, świeca, która paliła się przez całą noc, już zgasła. Matkę otoczyły współczujące ciotki i sąsiedzi z identycznymi poważnymi i skupionymi minami, przez co wszystkie twarze, zarówno te ładne, jak i brzydkie, wyglądały zupełnie tak samo. Mężczyźni z odkrytymi głowami stali zapatrzeni gdzieś przed siebie. Wszyscy zdawali się unikać nawzajem swoich spojrzeń. Tu i ówdzie plątały się dzieci z zafascynowanymi buziami, niczym aniołki kontemplujące światłość. Poszedłem na górę do sypialni, w której jeszcze tak niedawno leżała Una. Usiadłem, wpatrując się w jej łóżko, a potem wtuliłem twarz w poduszkę przesiąkniętą jej bólem. Niezdolny do płaczu, powtarzałem w myślach jej imię i szukałem jej zapachów, ale jedyne co czułem, to woń mydła i czystej pościeli, z której zostały sprane wszelkie ślady zgasłego życia. Kiedy usłyszałem hałas na schodach, wyszedłem z pokoju i zobaczyłem braci matki dźwigających na górę trzecie łóżko. Kazali mi się odsunąć, po czym wnieśli je do sypialni i postawili obok łóżka Uny. To, które posłużyło za mary, było lepsze, z drewnianym wezgłowiem. Odtąd Deirdre lub Eilis będą miały łóżko tylko dla siebie.
Unę widziałem jeszcze tylko raz, kilka tygodni później, na początku października. Matka poprosiła, żebym zaniósł kwiaty na grób. Miały to być zwyczajne polne kwiaty, ponieważ takie, jakie kupuje się w kwiaciarniach, były dla nas za drogie. Zaraz pobiegłem na cmentarz, ale było już późno i na zatrzaśniętej bramie wisiała ciężka kłódka. Puściłem się wzdłuż muru, aż dotarłem do narożnika, w którym u szczytu brakowało kilku cegieł. Przedostanie się na drugą stronę było dziecinnie łatwe; pamiętałem też, że w tej zapuszczonej części cmentarza rośnie wysoka trawa i że widziałem tam kiedyś polne kwiaty. Tym razem jednak nie znalazłem ani kwiatów, ani w ogóle niczego, co nadawałoby się na bukiet. Próbowałem upleść wianek z trawy, ale była zbyt mokra i śliska. Rzuciłem długie źdźbła w powietrze; rozsypały się i zniknęły w ciemności. Biegnąc wąskimi alejkami, kilkakrotnie gubiłem drogę, zanim dotarłem do świeżego grobu i rozpoznałem niedawno złożone, a teraz już zwiędłe kwiaty. Rozerwałem wieńce w nadziei, że nie wszystkie kwiaty uschły, ale ocalało zaledwie kilka: zmięta róża, ciasno zwinięta, twarda jak orzech chryzantema i parę irysów - wilgotnych badyli o niebieskawym odcieniu. Nie udało mi się ich związać drutem, który został ze starych wieńców, więc wetknąłem kwiaty wprost do ziemi, ugniatając to miejsce nogami. Przez cały czas powtarzałem jej imię: "Una. Una. Una. Una. Una". Ściemniło się, a ja byłem przygnębiony, samotny i coraz bardziej się bałem. "Muszę już iść - powiedziałem, patrząc w ziemię. - Nie chcę cię tu zostawiać, Una, ale naprawdę muszę już iść". Wydawało mi się, że mur był teraz dalej niż przedtem. Wstałem z kolan, wycierając ręce o skarpetki. "Niedługo wrócę". Zacząłem biec, klucząc między nagrobkami, celtyckimi krzyżami, posągami i pustymi parcelami. Minąłem inny, jeszcze świeższy grób z kwiatami, które zachowały kolory nawet w tym zmurszałym świetle, sprawiającym, że drzewa zbliżały się do siebie i zastępowały mi drogę. Wtedy właśnie, na końcu alejki, zobaczyłem Unę. Nie miałem wątpliwości, że to ona. Była ubrana jak zawsze, w spódniczkę w szkocką kratę i wełniany sweter, miała wstążki we włosach i uśmiechała się jeszcze bardziej słodko niż zwykle. Zniknęła, zanim zdążyłem ją zawołać. Pędziłem przerażony, powtarzając jej imię, i dopiero przechodząc przez mur, odważyłem się spojrzeć za siebie, na pogrążony w ciemnościach cmentarz, ziemię brzemienną śmiercią. Na ulicy znowu puściłem się biegiem. Kiedy tylko znalazłem się na jasno oświetlonej Lone Moor Road, przystanąłem, zeskrobałem błoto z butów i otrzepałem ubranie. Potem wolno ruszyłem w stronę domu. Było bardzo późno, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Zastanawiałem się, co im powiedzieć; zależy, o co zapytają. Wiedziałem, że mama bardzo się tym przejmie, ale może też się ucieszy, że Una wciąż jest blisko niej. Wolałbym tylko, żeby nie spacerowała po cmentarzu bez żadnej opieki.
Zdecydował za mnie mój starszy brat, Liam. Spotkaliśmy się na ulicy i zaraz mu wszystko opowiedziałem. Z początku się śmiał, ale kiedy powiedziałem, że zastanawiam się, czy nie opowiedzieć o tym również matce, rozzłościł się nie na żarty.
- Upadłeś na głowę, czy co? Chcesz, żeby oszalała ze zmartwienia? Ona już i tak jest nieprzytomna, skoro o tej porze roku posyła cię po kwiaty. Nic nie widziałeś, więc nic nie mów. A w ogóle, to nie powinieneś sam chodzić na cmentarz.
Przez całą noc słuchałem rozpaczliwego zawodzenia dochodzącego z pokoju mamy i myślałem o Unie. Nikt nie mógł zasnąć. Smoky wczołgał się z powrotem pod stół. Najchętniej poszedłbym w jego ślady, ale zamiast tego stałem ze wszystkimi przy łóżku mamy, patrząc, jak rwie włosy z głowy i odpycha ojca, próbującego ją przytulić. Miała zupełnie zmienione rysy. Z trudem mogłem ją poznać. Słuchając jej, czułem się, jakbym stał w ciemnościach na wietrze. Mama płakała do rana. Jej szloch brzmiał tak żałośnie, jakby dobiegał z innego świata, a ja myślałem o Unie stojącej pod tymi wielkimi kamiennymi krzyżami, o czerwonych wstążkach w jej włosach.