Dar Gabriela

  • szt.
  • 25,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

Gabriel, piętnastolatek z północnego Londynu, musi na nowo znaleźć swoje miejsce, kiedy ojciec opuszcza dom, burząc dotychczasową harmonię życia chłopca.
Usiłując poradzić sobie, a także udzielić wsparcia emocjonalnego swym zagubionym (i kłopotliwym) rodzicom, Gabriel zmuszony jest szybko dorosnąć. Może przy tym polegać wyłącznie na wspomnieniach o swym bracie bliźniaku imieniem Archie oraz na własnym "darze", któremu towarzyszy potrzeba skierowania się ku dziedzinom życia wymagającym niezwykłej odwagi i wiary.
Przypadkowa wizyta u Lestera Jonesa, gwiazdy rocka z lat siedemdziesiątych, porządkuje kłębiące się w sercu Gabriela emocje oraz pomaga mu rozpoznać swój dar i zrobić z niego użytek…
Powieść Hanifa Kureishiego to ciepła, mądra i poruszająca rozprawa o potędze wyobraźni i jej zdolności wzbogacenia naszego życia.

Rok wydania: 2004
Stron: 216
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Alina Siewior- Kuś

Fragment tekstu:

Dla Kiera

 

Rozdział pierwszy

- Jak było dzisiaj w szkole?
- Nauka tylko pogłębia we mnie poczucie, że jestem nieukiem - odparł Gabriel. - Dzwonił tata?
Nie dość, że nie wiedział, gdzie jest ojciec, to coś dziwnego działo się z pogodą. Kiedy rano wychodził z Hannah do szkoły, padał drobny wiosenny deszczyk, choć przecież była jesień.
Kiedy dochodzili do bramy szkolnej, ich czapki pokrywała warstwa śniegu. W porze lunchu zaś boisko zalały gorące słoneczne promienie - wydawało się, że oświetla je lampa - i dzieciaki bawiły się w koszulkach z krótkimi rękawami.
Późnym popołudniem, gdy z Hannah śpieszyli wzdłuż ogrodzenia parku, Gabriel był pewny, że liście poderwały się i na powrót pofrunęły ku gałęziom; jeszcze chwila, a drzewa na nowo się zazielenią.
Kątem oka dostrzegł rzecz jeszcze bardziej niesamowitą.
Rosnące w rzędzie żonkile unosiły i opuszczały główki, niczym baleriny kłaniające się po przedstawieniu. Kiedy jeden mrugnął, Gabriel, rozejrzawszy się bacznie, chwycił owłosioną dłoń Hannah; zwykle czynił to niechętnie, zwłaszcza gdy mógł go widzieć jakiś kolega. Dzisiaj było jednak inaczej: świat tracił rozum.
- Skontaktował się? - zapytał Gabriel.
Hannah była zagraniczną au pair.
- Kto?
- Mój ojciec.
- Nie. Jest wyjechany! Nie ma go!
Ponaglany przez mamę ojciec opuścił dom trzy miesiące temu. Gabriel nie widział go od co najmniej dwóch tygodni, a od ostatniego telefonu minęło kilka dni - rzecz zupełnie nie w jego stylu.
Postanowił, że zaraz po powrocie do domu narysuje mrugającego żonkila, by na pewno opowiedzieć o tym tacie. Tata uwielbiał śpiewać i recytować poezję. "Śliczne żonkile, ze smutkiem patrzymy/Jak śpiesznie odchodzicie…" - tak by nucił.
Dla taty sklepy, chodniki i ludzie byli w swej istocie równorzędni naturze, acz czym innym się zajmowali, i tak samo zmienni jak drzewa, woda lub niebo.
W przeciwieństwie do niego Hannah szła, patrząc prosto przed siebie, jakby kroczyła przez wąski tunel. Znała niewiele angielskich słów, a kiedy Gabriel odzywał się do niej, krzywiła twarz, jak ktoś, kto próbuje połknąć popielniczkę. Może oboje byli zaskoczeni, że smarkacz lepiej mówi po angielsku niż ona.
Mimo iż Gabriel skończył piętnaście lat, tata przychodził po niego do szkoły i odprowadzał do domu, by ochronić go przed ewentualnymi pokusami i rozrywkami. Nie tak dawno musiał wyruszyć na ekspedycję ratunkową, by wyrwać syna z meliny z pobliskich bloków. Na szczęście był muzykiem i często dysponował wolnym czasem w ciągu dnia. Miał go nawet za dużo, jak oznajmiła matka, która samego Reksa zaczynała uważać za cokolwiek "zbędnego". Chodzenie do szkoły było jedyną czynnością regulujacą jego dzień, poza stałymi wizytami w pubie, w którym kilku innych rodziców także oglądało świat poprzez dno kufla z piwem.
Gabriel i tata często zatrzymywali się w kawiarniach i sklepach muzycznych. Albo szli po zdjęcia zrobione przez Gabriela, które wywoływał przyjaciel ojca w swojej ciemni. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych człowiek ów odnosił wielkie sukcesy, fotografując modelki i gwiazdy pop. Dziewczyny z prasowanymi włosami i chłopcy w wojskowych kurtkach, których "unieśmiertelnił" - jak lubił to określać - dla Gabriela byli odlegli niczym bohaterowie Dickensa. Obecnie fotograf także wyszedł z mody i rzadko pracował, z chęcią jednak opowiadał o fotografii, pożyczał Gabrielowi książki i na wyrywanych z gazet zdjęciach objaśniał zamiary autora.
Tata powtarzał, że szkoła jest ostatnim miejscem, gdzie człowiek może zdobyć wykształcenie. Za to poza nią, jeśli tylko ma się oczy szeroko otwarte, wszędzie pełno jest nauczycieli. Sam z własnych szkolnych dni pamiętał tylko plecionki, lodowate baseny o dziewiątej rano oraz szybkość przesuwania się lodowca wynoszącą… no cóż, to akurat umknęło mu z pamięci.
Powrót do domu w jego towarzystwie był sprawą skomplikowaną. Stawiając szeroko stopy i zamaszystymi gestami podkreślając znaczenie słów, ojciec zadawał najbardziej intymne pytania ludziom, których znał jedynie pobieżnie - "Ile pijesz?" "Sypiacie jeszcze razem?" "Kochasz ją?" - i ku wielkiemu zdumieniu Gabriela nie dość, że w ogóle otrzymywał odpowiedzi, to jeszcze były one niezwykle obszerne. Tata słuchał i kiwał głową. Później mieli temat do dyskusji na dalszą drogę.
A teraz tata zamieszkał gdzie indziej. Jak gdyby świat nie do końca się obrócił, tylko zatrzymał pod  niezwykłym i niebezpiecznym kątem, a już na pewno nie był spokojny.
Od wyprowadzki taty mama nalegała, żeby Hannah odprowadzała Gabriela. Mama nie chciała się martwić bardziej, niż już się martwiła.
Kiedy dzisiaj Gabriel i Hannah pędzili ze szkoły, za ich plecami rozległ się dźwięk, coś jak klaskanie olbrzyma lub grzmot. Ziemię otuliła mgła, zaczął padać grad i nie było widać ścieżki. Gabriel potknął się o schodek, na szczęście jednak Hannah szła przed nim i zapewniła mu miękkie lądowanie.
Teraz Gabriel wracał do domu, w którym niemal odbijało się echo. Do drzwi nie dochodziły żadne hałaśliwe kłótnie rodziców. Zwykle on, mama i tata zaparzali earl greya w czajniku i jedli racuszki nasiąknięte masłem ("Lubię racuszka po południu", mawiał tato; uwaga ta przypuszczalnie tylko przyśpieszyła jego wyprowadzkę) i ciasteczka. Przepadali za wszystkim, co było ze śmietaną i czekoladą.
A oto co się wydarzyło.
Pewnego wieczoru trzy miesiące temu Gabriel wyjrzał przez okno salonu i zobaczył, że ojciec ładuje swoje ubrania i gitary do furgonetki przyjaciela. Wrócił do domu, pocałował syna, a później pomachał mu z ulicy.
Gabriel pobiegł do furtki.
- Dokąd jedziesz?
- Wyjeżdżam. Na jakiś czas.
- Na tournée?
- Obawiam się, że nie.
- Na wakacje?
- Nie…
- Więc dokąd?
- Gabrielu…
- Czy to z powodu mojego… eee… złego zachowania?
- To możliwe… Och, nie bądź głupi.
Ojciec śpieszył się i najwyraźniej nie miał ochoty na dalszą rozmowę. Stał ze swoją najstarszą gitarą pod jedną, a torbą z przyborami do golenia, aktówką i trąbką pod drugą pachą. Z jakiegoś powodu na szyi zawiesił sobie aparat fotograficzny oraz worek z upchniętymi weń koszulami; z kieszeni wystawała mu bielizna i skarpety, a na głowie miał kilka wełnianych czapek.
- Idź do domu - rzekł do syna. - Zimno tu.
- Kiedy wracasz?
- Wszystko wytłumaczę ci później - odparł ojciec jak zawsze, gdy nie miał zamiaru nic mówić.
- Nie jedź. - Gabriel wziął go za rękę. - Zostań dłużej. Nie będę ci przerywał, jak zaczniesz się rozgadywać.
Ojciec cofnął się.
- Muszę wyjechać. Tego chce twoja matka. Podnieś mi te skarpety, dobrze? Widzisz, że nie mogę się schylić.
Gabriel wcisnął mu skarpetki do kieszeni na piersi. Tata wsiadł do furgonetki.
Kiedy samochód ruszył, z domu wybiegła mama i z histeryczną siłą rzuciła na drogę zapomnianą przez tatę parę butów. Koła przejechały po nich. Kiedy furgonetka zatrzymała się i ojciec wysiadł, by zabrać bezużyteczne już, spłaszczone obuwie, Gabriel zadał sobie pytanie, czy to możliwe, że ojciec wróci do domu.
- Moją ulubioną częścią tego faceta są jego plecy - powiedziała mama, trzaskając drzwiami. - Ale nie mam pojęcia, co teraz będzie. Ty przecież wiecznie jesz i masz wymagania!
- Ja? - zdziwił się Gabriel. Zwykle tak mówiła do taty.
- Nie mamy ani grosza!
- Zarobimy.
- Co za wspaniały pomysł. Kiedy idziesz do pracy? - Patrzyła na niego surowo. - Pod wieloma względami wciąż jesteś małym dzieckiem, choć bardzo wyrosłeś. Nie chciałabym, żebyś musiał przechodzić przez to, przez co ja przechodziłam.
Warkot maminej maszyny do szycia był ścieżką dźwiękową dzieciństwa Gabriela. W dawnych, lepszych czasach zaczęła od szycia ubrań dla swych młodych i atrakcyjnych przyjaciół z show-biznesu, później dla zespołów, menadżerów i groupies. Traktowała to jako przysługę, poza tym lubiła innym sprawiać przyjemność. Gdyby była projektantką jak jej idolka Vivienne Westwood, być może do czegoś by doszła.
Ponieważ jednak nie była, przez ostatnie kilka lat utrzymywała siebie, Gabriela i Reksa, pracując w zagraconym pokoju i szyjąc kostiumy na trasy koncertowe dla grup, wielbicieli i pomocników. Bywało, że tygodniami zarywała noce, by mieć je gotowe na czas. Wszystko robiła sama, za towarzystwo mając tylko opery nadawane w radio.
Kilka lat temu, kiedy kraj zdecydował, że czas na przedsiębiorczość, i zaczął się miotać jak człowiek przebudzony z długiego snu, mama próbowała powiększyć swoją firmę, wynajmując mały magazyn i zatrudniając bezrobotnych. Jednakże zlecenia napływały nieregularnie i wpadła w długi. Obecnie znowu pracowała samotnie. Rozglądała się za czymś innym; w pewien sposób całe jej życie stało się "szukaniem czegoś innego".
Gabriel rozważał pomysły, które rodzice omawiali przy kolacji. Jednym był sklep, w którym sprzedawano by wyłącznie błękitne przedmioty, drugim sklep z piżamami.
- Nietrudno zrozumieć, dlaczego od lat nie stać nas na nowy dywan - powiedziała wówczas mama.
Lepszym pomysłem był gabinet, w którym tłumaczono by sny i przepowiadano przyszłość. Mama stwierdziła, że coś w tym jest: jeśli człowiekowi śni się teraźniejszość lub przeszłość, można na tej podstawie przepowiedzieć przyszłość, jako że dla większości ludzi teraźniejszość to po prostu przeszłość z późniejszą datą. Gabriel nie był pewny, jak intratny może być taki interes, chociaż sny, podobnie jak piżamy, niezbędne są każdemu.
- Nocą największy nawet konserwatysta staje się awangardystą - zauważyła matka.
Gabriela bardzo ta kwestia zainteresowała.
- Ja chcę być awangardystą przez cały czas.
- Po to są szkoły - wtrącił ojciec. - Żeby wybić z głowy takie pomysły.
Rodzice Gabriela często się kłócili, za każdym razem powtarzając to samo, tyle że głośniej. Pamiętał, jak ojciec ustawiał na podłodze przedmioty w najmniej spodziewanych miejscach, licząc, że mama się przewróci i złamie sobie kark.
Ona z kolei najwyraźniej oczekiwała, iż pewnego dnia Rex obudzi się jako zupełnie inny człowiek, taki, który zarabia pieniądze, z chęcią sprząta, czasami ją całuje i jest mniejszym od niej melancholikiem. Zamówienie spore, bez dwóch zdań.
Gabriel nigdy nie widział matki tak poruszonej, jak owego dnia, gdy wyjechał ojciec. Poszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Cóż innego pozostało Gabrielowi, jak siedzieć nad rysunkiem i czekać na nią? Przypomniało mu to dzieciństwo, gdy stał na krześle przy oknie i wypatrywał, kiedy mama wróci z zakupów.
"Jak wyjadę, nie poradzicie sobie beze mnie", mawiał tato.
"Jak wyjedziesz, doskonale sobie poradzimy. Serca nam będą skakać z radości. Jesteś zbędnym balastem w naszym balonie, stary. Będzie nam lepiej pod każdym względem", odpowiadała matka.
Czy naprawdę?
Gabrielowi wydało się, że z pokoju matki dobiega trzask otwieranego okna i wysuwanych szuflad, później chyba otworzyła szafę. A potem na długo, na zbyt długo zapadła cisza. Chciał kogoś wezwać. Ale kogo? Policję? Sąsiada? Mama może zostać w łóżku na wiele dni, może nawet tygodni. Jeśli nie będzie kłóciła się z ojcem, czym zajmie sobie czas?
Gabriel już dawno zauważył, obserwując rodziców swoich i kolegów, że istnieją odmienne style szaleństwa dla kobiet i mężczyzn, ojców i matek. Kobiety ogarnia obsesja, są nadmiernie nerwowe i przestraszone, nie znoszą samych siebie, migocząc i trzeszcząc zepsutą wewnętrzną elektrycznością. Mężczyźni oszałamiają się alkoholem i przekleństwami, obwiniają innych i znikają, wpierw w pubach, później w więzieniu.
W kwestii cierpienia matka Gabriela była, przynajmniej tutaj, kimś w rodzaju artystki dysponującej technikami zarówno subtelnymi, jak i brutalnymi. Potrafiła wkroczyć w pozbawiony powietrza tunel ciszy, który wyczerpywał Reksa i Gabriela, aż czuli się niczym suszone gałązki; potrafiła też miotać w nich słowami i krzykami z taką siłą, że odbijali się od ściany i przez kilka dni byli roztrzęsieni. Którąkolwiek metodę wybrała, mogła być pewna, że jej "legalny" mąż i syn czuli, iż to oni - źli, wstrętni faceci - duszą ją i tłamszą.
Gabriel czekał teraz na nią, a w jego myślach pojawiły się słowa "rozbity" i "dom". "On jest z rozbitego domu", mówili ze współczuciem ludzie. Wyobraził sobie rozdarty na dwoje obrazek i dom dla lalek z wbitą siekierą. Myślał o tym, jak to jest tęsknić do ludzi, a potem odczuwać ulgę z ich powrotu. Jednakże w przypadku ojca nieobecność zdawała się nie mieć wyznaczonego końca. Gabriel nigdy nie czuł większego gniewu. Nawet go nie uprzedzili, nie zapytali o zdanie. Ale czy jakakolwiek rodzina z punktu widzenia dziecka jest demokratyczna?
W końcu uniósł głowę. Dowie się, jaka będzie przyszłość.
Drzwi otworzyły się. Stanęła w nich matka w swoim najciemniejszym, najgroźniejszym stroju i makijażu, z gładko zaczesanymi włosami.
- Weź nasze płaszcze.
- Idziesz poszukać sobie nowego chłopaka?
- Najpierw znajdę pracę. Najwyższy czas ruszyć z miejsca. - Kiedy biegł po płaszcze, dodała: - Chyba podoba ci się ten pomysł.
- Tak samo jak tobie.
- Może. A teraz - w przyszłość!
Tamtego wieczoru i następnego ranka razem z Gabrielem chodzili do biur, sklepów i restauracji, prosząc, schlebiając i kłócąc się.
- Nie z panią chcę rozmawiać, tylko z szefem! - oznajmiła matka nieszczęśnikowi, którego wydelegowano, by ją spławił.
Technika ta okazała się skuteczna.
Od następnego poniedziałku matka rozpoczęła pracę jako kelnerka w modnym nowym barze, pełnym foteli, lamp i wielkich okien, gdzie młodzi ludzie mogli robić to, co najbardziej lubią: przyglądać się sobie w licznych lustrach. Jak wszystkie bary, ten też skąpany był w kolorowych światłach, niebieskim, czerwonym lub różowym.
- Pytali mnie, czy mam jakieś doświadczenie - powiedziała mama Gabrielowi. - Doświadczenie, powtórzyłam! Jestem matką i żoną. Przywykłam do usługiwania niewdzięcznikom i wstręciuchom.
Gabriel odwiedził bar, ale nie podobał mu się sposób, w jaki młodzi ludzie w golfach, puchowych kurtkach i skórzanych spodniach strzelali palcami w kierunku mamy i krzyczeli: "Przepraszam!" albo: "Kelnerka!", podczas gdy ona fruwała po sali ze stosem popielniczek, wyglądając tak, jakby dźwigała rozwinięte żaluzje. Teraz Gabriel przechodził na drugą stronę ulicy, gdy mijał bar. W pracy mama była kobietą, którą kiedyś znał.
Nowy bar był symbolem albo próżnej nadziei, albo nowego kierunku. Miasto przestało być domem dla emigrantów wyłącznie z dawnych kolonii plus kilku innych krajów: teraz obecna w nim była każda rasa, a wszystkie żyły obok siebie bez wzajemnego wyrzynania się, przynajmniej przez większość czasu. To nowe międzynarodowe miasto zwane Londynem trzymało się jeszcze jakoś, nie będąc przy tym niepotrzebnie anarchiczne lub skorumpowane. Co prawda istniała niewielka szansa, że człowieka zrozumieją w sklepie. Tata kiedyś powiedział: "Jak ostatnim razem poszedłem do fryzjera, wyszedłem stamtąd z miską kuskusu, pół gramem koki i fryzurą numer dwa. A ja chciałem się tylko ogolić!"
Ich dzielnica zmieniała się. Tylko tamtego ranka drogą szedł mężczyzna z zapleśniałym materacem na głowie i od razu wiadomo było, że zamierza na nim spać; inni, pchając wózek z supermarketu, rozglądali się za wyrzuconymi gratami, które można by sprzedać, a byli też tacy, którzy szczyt elegancji osiągali, goląc się lub wkładając sztuczną szczękę.
W sąsiednim domu jednak mieszkały bezbarwne telewizyjne typy z robotnikami wiecznie potrząsającymi głowami na frontowych schodach. Jeśli nie zakłuto cię nożem po drodze, na rogu mogłeś znaleźć gabinet akupunktury albo wypożyczyć filmy z napisami. W menu najnowszej restauracji nazwy żadnego dania nie można było wymówić; plotka głosiła, że ludzie, idąc na obiad, zabierali ze sobą słowniki. W delikatesach królowe w fartuchach dostarczały przaśne zupy na wytworne przyjęcia. Jeszcze dziesięć lat temu trudno było dostać w tym mieście filiżankę porządnej kawy. Teraz klienci urządzali awantury, jeśli mleko nie zostało odtłuszczone tak, że niewiele w nim życia się tliło, a ziaren kawy nie zebrano na ich ulubionym metrze kwadratowym Arabii.
Dla wtajemniczonych zapowiedzią wzrostu cen domów była obecność ekipy filmowej. Niemal codziennie na chodniku kłębiły się kable, ulicę tamowały ciężarówki i kręcili się ludzie w obszernych kurtkach z papierami w ręku, a także wielbiciele, złodzieje i zazdrosne dzieci, które przyciągało zadufanie emanujące z tak powolnego rozwoju tak niewielkich zdarzeń. Gabriel był jednym z tych dzieci. Na niego okrzyk "Akcja!", poprzedzony szczególnie intrygującym "Klaps!", działał hipnotyzująco. Nie mógł się doczekać, kiedy sam będzie mógł je wypowiedzieć.
Ponieważ jego matka pracowała teraz prawie cały dzień, a często również wieczorami, i wracała, gdy Gabriel już spał, postanowiła, że ktoś musi mieć oko na niego i dom. Jak powiedziała jednej z przyjaciółek: "Nie zostawię nastolatka samego, tak samo jak nie zostawiłabym dwulatka. Po prawdzie ten pierwszy może napytać sobie większych kłopotów!"
Hannah, uchodźczyni z byłego komunistycznego państwa, była tym niestrudzonym okiem, które spało na kanapie w salonie.
- Dlaczego ją wybrałaś? - zapytał szeptem Gabriel, gdy Hannah pojawiła się w ich domu.
Była mocno zbudowaną, okrągłą kobietą; wyglądała niczym skrzynka pocztowa z maleńkimi nogami, zawsze odziana we wdowią czerń.
- W przeciwieństwie do ciebie jest tania w utrzymaniu - brzmiała odpowiedź. - A czego się spodziewałeś?
- Julie Andrews, prawdę mówiąc. Hannah jest tłusta.
- Wiem - roześmiała się matka. - Ale zaprzyjaźnij się z nią. Jeśli zdobędziesz się na wysiłek, żeby poznać ludzi, może ich nawet polubisz.
- Naprawdę?
- Proszę cię, postaraj się i pomóż mi, Gabrielu. Przechodzę teraz trudny okres. Chcę, żeby nasze życie znowu było dobre.
Musiał przyrzec, że się postara. Lecz matka mu nie ufała, a przecież mogła; wydawało się, że czerpie przyjemność z karania go, jakby chciała ranić wszystkich dokoła w odwecie za to, co jej się przydarzyło.
Hannah pochodziła, o ile Gabriel był w stanie odgadnąć, z miasta o nazwie Bronchit, przez które wiła się kręta rzeczka Grypa. Kobieta została im polecona przez przyjaciela, a może przez osobę w sekrecie będącą ich zagorzałym wrogiem. Jakkolwiek było, Hannah wprowadziła się do ich domu ze swymi wschodnioeuropejskimi ubraniami i tekturową walizką; nigdzie indziej nie mogła mieszkać.
Mama na swój praktyczny sposób wyjaśniła:
- Hannah, będziesz spała w salonie, ale przynajmniej masz dach nad głową, niewielkie kieszonkowe i tyle jedzenia, ile dasz radę zjeść.
To ostatnie - "ile dasz radę zjeść" - okazało się bardzo nierozważne.
Hannah, której kwalifikacje do opieki nad dziećmi polegały wyłącznie na tym, że kiedyś sama może będzie je mieć, jeść potrafiła. Kiedy znalazła się w Anglii, zdezorientowana po trzydniowej podróży autokarem, z którego okien podziwiała autostrady Europy Zachodniej, ruszyła do supermarketów, skręcając się z pożądania i jęcząc pod nosem, jak ktoś, kto pchnął drzwi z napisem "Raj", a nie "Tesco". Dla niej odpadki wyrzucane przez ludzi byłyby bankietem.
Hannah potrafiła jeść; każda ilość jedzenia stanowiła dla niej wyzwanie, była górą, z którą należy się zmierzyć, połknąć, spłaszczyć. Kiedyś Gabriel przyłapał ją, jak wyciskała sobie do gardła tubkę przecieru pomidorowego.
Czasami żartował z niej i pytał:
- Gdybyś mogła wybrać sobie coś z całego świata do zjedzenia, to co by to było?
- Lody - odpowiadała ze swym dziwnym akcentem. - Eee… i burgery. Nóżki wieprzowe. Ciasta. Potrawka z królika. Dżem. I… i… i…
Gdy tak opisywała ulubione dania, oczy jej błyszczały, z ust ciekła ślinka, piersi wznosiły się i opadały w przyśpieszonym oddechu. Gabriel rysował jedzenie, a ona śmiała się i udawała, że zjada papier. Raz narysował ją z kilkoma podbródkami; z jednego, zapinanego na zamek błyskawiczny, wystawało pół kiełbaski z grudką majonezu i smugą musztardy na czubku. To ją dotknęło i poczuła się urażona.
Cieszyła się natomiast, gdy Gabriel fotografował ją "w Londynie", jak mawiała. Ostatnimi czasy Gabriel robił zdjęcia tanimi, jednorazowymi aparatami, które używał jak notatniki. Lubił fotografować rzeczy nietypowe: ludzi od tyłu, słupy lamp, okna wystawowe. Potem brał zdjęcia i rysował na nich ołówkiem. Nie znosił niczego, co było zbyt wysmakowane, zbyt staranne lub sztuczne. Niektóre zdjęcia przyjaciel ojca powiększył wielokrotnie, a Gabriel na nich rysował i malował.
Zauważył, że jeśli brał aparat, Hannah stawała się czujna, wycierała usta z okruchów, poprawiała zniszczone włosy i kołnierz. Fotografie, które jej robił, wysyłała rodzinie. Po takich sesjach zdjęciowych zawsze była dla niego miła.
Mama orientowała się, że towarzystwo Hannah nie jest nadmiernie zabawne. Na początku Gabriel odmówił powrotów w jej towarzystwie ze szkoły do domu. Nie chodziło o to, że był za duży na odprowadzanie; nie chciał, by koledzy się dowiedzieli, że ma au pair. W pewnych szkołach klasa średnia - do której Gabriel prawie, acz nie całkiem należał - była prześladowaną mniejszością i każdy, kto miał pecha z takiej mniejszości się wywodzić, dokładał wszelkich starań, by fakt ten ukryć. Członkowie owej klasy byli otoczeni pogardą, mieli nawet swoje własne szkoły. Na szczęście do szkoły Gabriela prowadziło kilka wejść, tak więc udawało mu się zmylić Hannah albo po prostu jej zwiać. Jednakże matka tak się tym martwiła, że zgodził się na kompromis: Hannah będzie się z nim spotykać nie przed szkołą, tylko za rogiem, a do domu pójdzie za nim.
- Ta baba chyba nas śledzi - mówili jego koledzy.
- To miejscowa wariatka - odpowiadał Gabriel. - Nie zwracajcie na nią uwagi.
Zawsze miała dla niego chrupki i napoje, a kiedy zbliżali się do domu i koledzy ruszali w swoją drogę, dołączała do Gabriela.
Jako zadośćuczynienie oraz na dowód korzyści wynikającej z napiwków mama zabrała go na koncert The Who, swojej ulubionej kapeli, do Shepherd's Bush Empire. Z dawnych czasów znała kogoś związanego z zespołem, dzięki czemu dostali bilety na najlepsze miejsca przed samą estradą.
- Mam nadzieję, że będzie łomot - powiedziała mama, kiedy wchodzili do sali. Po koncercie, wciąż ogłuszeni, poszli na kolację. Wydawało się, że od tamtego dnia minęło wiele czasu.
Teraz Gabriel siedział przy stole i jadł podwieczorek.
- Będę go obserwować, mamusiu - przyrzekła Hannah. - Nie martw się, jak jastrząb będę obserwować niegrzecznego chłopca.
I rzeczywiście go obserwowała, a on obserwował, jak ona go obserwuje. Hannah miała dziwne spojrzenie, bo jej oczy, zamiast skupiać się na jednym punkcie, patrzyły każde w innym kierunku. Gabriel zastanawiał się, czy potrafiłaby równocześnie oglądać dwa programy w dwóch telewizorach ustawionych w przeciwległych kątach pokoju.
Na pewno jednak potrafiła równocześnie oglądać telewizję i mieć go na oku, wpychając przy tym słodycze w ciasną dziurkę pod nosem. Aby "poprawić mój angielski", jak mówiła, bez przerwy oglądała australijskie opery mydlane, w rezultacie czego jej nieliczne angielskie zdania miały akcent z Brisbane.
Nawet jeśli Gabriel nie robił nic złego, jedno jej oko pilnie go śledziło. Matka musiała wygłosić niepotrzebnie tendencyjny wykład o kłopotach i problemach, jakie Gabriel może sprawić. Dla Hannah jednak już samo to, że jest się dzieckiem, automatycznie oznaczało popełnianie błędów, a błędy te i nieprawidłowości, którym nigdy nie było końca, naprawiać musieli dorośli, sami zawsze nieomylni, jako że dorośli przez cały czas, cokolwiek robili, stanowili Prawo. Być może koncept ten wziął się z jej doświadczenia komunizmu. Niezależnie jednak od przyczyn, Hannah życzyłaby sobie, żeby Gabriel w ogóle przestał się ruszać. Najbardziej lubiła, kiedy nie było go w pobliżu, lecz przebywał gdzie indziej, a najlepiej, kiedy spał i nie śnił.
Uwielbiała jedzenie, ale potrawy, które gotowała, smakowały jak brudne ścierki i paznokcie zanurzone w sosie z krwi i moczu. Gabriel rozważał pomysł rzucenia talerzem o ścianę. Przynajmniej makaron utworzyłby ładny wzór na żółtej tapecie.
Jego taktyka polegała na okropnym traktowaniu Hannah. Miał nadzieję, że skłoni ją tym do odejścia i matka znowu sama się nim zajmie. Jeśli jednak bałaganił, Hannah sprzątała. Jeśli miał zły nastrój, w ogóle tego nie zauważała, jeśli zrzędził, nastawiała głośniej telewizor.
Odpechnął od siebie talerz. Dzisiaj miał pewien pomysł.
- Hej! - powiedziała Hannah.
- Praca domowa z francuskiego. Vous comprendez? Jeśli tata zadzwoni, zawołaj mnie.
- O ile będę na miejscu.
- Na miejscu? - roześmiał się Gabriel. - A cóż innego mogłabyś robić?
- Nie twoja sprawa - odparła, klepiąc się w czoło. - On i tak nie zadzwoni. Odszedł na dobre.
- Nie, Hannah, nie znasz go. Nigdy go nie spotkałaś.
- I nie spotkam.
- Na twoim miejscu uważałbym na to, co mówię. Był przyjacielem Rolling Stonesów! Grał z Lesterem Jonesem! Oczy robiły mu się wielkie jak spodki i cały się trząsł. Może wrócić i ugryźć cię tam, gdzie ci się to nie spodoba.
- Aha!
Gabriel wziął swój szkolny worek, zabrał parę rzeczy ze swojego pokoju i poszedł do sypialni mamy.
Matka zawsze z nieznośną skrupulatnością podchodziła do jego prac domowych. Chciała, by Gabriel odniósł w szkole sukces, ponieważ obawiała się, że zostanie artystą. Spędziwszy życie pośród muzyków, piosenkarzy, kompozytorów, autorów tekstów, projektantów mody i producentów płyt, doskonale się orientowała, jak nieliczni z tej branży mają domy na wsi z prywatnymi studiami nagrań i stawy pełne pstrągów. Pozostali w przeważającej większości żyli z zasiłku, leczyli się z uzależnień, na kilometr cuchnęli porażką lub umierali z rozczarowania. I nie chodziło tylko o brak talentu, choć rzeczywiście najczęściej byli wręcz uderzająco nieuzdolnieni, okazując przy tym głupotę, która emanowała z nich niczym zła charyzma. Na palcach jednaj ręki można było policzyć tych, którzy posiadali podstawowe zdolności organizacyjne oraz utrzymywali na poziomie swoje kwalifikacje. Kiedy była w dobrym humorze, matka żartobliwie mówiła, że nie chce tłumić artystycznych zapędów Gabriela, ale w zarodku je zgasić, tak by w przyszłości został biznesmenem, lekarzem albo prawnikiem, kimś, kto będzie w stanie pomagać jej "na stare lata".
Przez chwilę Gabriel stał w oknie i zastanawiał się, czy ktoś znajomy nie nadejdzie przypadkiem ulicą. Zamknął oczy w nadziei, że kiedy je otworzy, osoba ta się pojawi. Było niespokojnie: chmury przepływały jakby ciągnięte na niewidzialnych sznurkach, słońce i księżyc stały obok siebie, to pojawiając się, to znów znikając. Wyglądało to tak, jakby wszystkie rodzaje pogody panowały równocześnie. Być może, kiedy ten dziwny okres dobiegnie końca, w ogóle nie będzie żadnego klimatu, tylko wielka pustka.
Gabriel miał wrażenie, że jego umysł podporządkował się jednej z tych psychodelicznych płyt, których tak chętnie słuchał ojciec. Zamknął oczy i zaczął wykonywać ruchy rękami niczym zahipnotyzowane węże. Była to tajemnicza podróż, której nie umiał przerwać.
Zaciągnął zasłony i wdrapał się na łóżko matki. Aby w wysokim pokoju uzyskać więcej przestrzeni, wchodziło się na łóżko po drabinie, a pod nim stały stół i krzesło. U podstawy znajdowała się metalowa, zamykana na kłódkę szuflada, pełna starych kosmetyków. Na półce koło łóżka wznosił się stos małych i dużych albumów o sztuce, które Gabriel uwielbiał przeglądać. Matka korzystała z nich dawno temu, kiedy studiowała w akademii. Książki pachniały kurzem, ale to było jak uwodzicielskie perfumy. Dzięki nim otwierały się niezliczone światy. W przeciwieństwie do filmów, albumy były nieruchome, a Gabriel zatracał się w ich barwach i kształtach.
Zastanawiał się, jak wyglądałaby rozmowa z ludźmi. Przyjacielski listonosz van Gogha, bez wątpienia pachnący tytoniem, sprawiał wrażenie człowieka udzielającego wyczerpujących rad. Tancerki Degasa, stojące w bogato zdobionej sali przed grubiańskim nauczycielem wymachującym laseczką, wyglądały jak dziewczyny, którymi Gabriel mógłby się zainteresować. Wydawało mu się, że jedna z gorących różowych tancerek chce ująć go za rękę.
Gabriel do matczynej sypialni przyniósł szkicownik i stare pudełko na ołówki z żelaznymi narożnikami, które ojciec podarował mu tuż przed opuszczeniem domu. W pudełku były szufladki na kredki, przegródki na gumki i temperówki oraz skrytka, na razie pusta.
Przez kilka ostatnich dni rozrysowywał kadry do krótkiego metrażu. Razem z ojcem oglądali film Carol Reed Olivier!, uwielbiany przez Gabriela, kiedy był młodszy. Dodger był jego pierwszym bohaterem punkowym. Na dorocznym koncercie szkolnym zaprezentował własną wersję Consider Yourself. Miał na sobie podarty frak, cylinder, zabłocone buty i pomarańczowe okulary. Gorącą owację zgotowali mu ćpuny, pedofile, nieudacznicy i chciwi dranie zwani rodzicami. Przyszło mu do głowy, że wciąż możliwe jest nakręcenie filmu o takich zakątkach Londynu, których większość ludzi nigdy nie widziała.
Chciał zrobić film pod tytułem Dzień dilera, o młodym kurierze narkotyków wykorzystywanym przez starszego brata do dostarczania towaru klientom, który w końcu zostaje złapany i wysłany do poprawczaka.
Gabriel oszczędzał na kamerę 16 mm, ale na to potrzeba czasu. Będzie musiał zdobyć oświetlenie i kupić materiały filmowe. Nie zamierzał korzystać z taniego sprzętu. Główną rolę miał zagrać jego najlepszy przyjaciel Zak, urodzony ekshibicjonista, który lubił myśleć o sobie jako o aktorze i piosenkarzu, chłopiec, który za pewnik uważał to, że odniesie sukces. Miejscowej młodzieży Gabriel przeznaczył rolę statystów i pomocników. Chciał zrobić film szybko, nim Zak będzie za stary, żeby grać smarkacza.
Tymczasem, choć widział film oczami wyobraźni, dręczył go strach, że zapomni jakieś jego fragmenty - od kiedy rozpoczął pracę, nowe pomysły wpadały mu do głowy codziennie, zwykle znienacka, najczęściej w drodze do szkoły, gdzie też blakły niczym ukryte freski nagle wystawione na światło - więc ojciec poradził mu, żeby ów film utrwalał na papierze. Poszedł z nim i kupili odpowiednie szkicowniki, zeszyty zawierające rzędy białych kwadratów, w których mógł rysować kolejne kadry. Pod obrazkami starannie zapisywał dialogi, udało mu się też namówić ojca, by zaczął komponować ścieżkę dźwiękową.
Ostatnio jednak Gabriel nie robił dosłownie nic. Nie chodziło o to, że po wyjeździe ojca nie mógł się skoncentrować, ponieważ skupienie przychodziło i odchodziło jak wszystko inne, lecz tracił poczucie sensu. Zainteresowanie ojca popychało go do działania, motywowało. Dlaczego człowiek sądzi, że jest w stanie cokolwiek osiągnąć? Jedynie dlatego, że ktoś w niego wierzy.
Dziadek Gabriela, ojciec taty, był sklepikarzem na przedmieściach. Dnie spędzał, służąc innym, których wysoko cenił. Każdy, kto przekraczał próg jego sklepu, był od niego lepszy. Małomówny dziadek należał do pokolenia przekonanego, że miłe traktowanie "psuje" dzieci, a już w żadnym razie nie można ich chwalić. Tak głęboko w to wierzył, że w ogóle nie interesował się synem. Tata miał wrażenie, że to "niskie" mniemanie o sobie nie pozwoliło mu się w pełni rozwinąć. Nie chciał, by to samo stało się udziałem jego syna.
Gabriel myślał o ojcu wsiadającym do furgonetki i odjeżdżającym Bóg wie gdzie. Zdarzenie to odgrywało się wciąż na nowo w jego myślach, jak piosenka, która nie chce się odczepić. Przypominał sobie matkę płaczącą w tym pokoju, sypialni rodziców, ogołoconej teraz z gitar i innych instrumentów ojca.
Myślał też o okresie sprzed kilku miesięcy, kiedy ojciec zaczął go pilnować, bo Gabriel włóczył się po melinach.
Matka pracowała ciężko w swoim pokoju, a ojcu udało się w końcu załatwić sobie robotę: grał piosenki z lat sześćdziesiątych w barze w Oslo, siedząc na taborecie w otoczeniu blondynek i śpiewając: Rebel, rebel, you're a star…
A Gabriel po szkole spotykał się ze starszymi i bardziej "rozwiniętymi" nastolatkami, którzy zajęli mieszkanie - znane jako "bęben" - w pobliskim bloku. Lokal pełny był kradzionych gratów w rodzaju czarno-białych telewizorów, których miejscowi paserzy nie mogli sprzedać pubom.