Dziennik Anais Nin t. II

  • szt.
  • 39,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Dzieło życia Anais Nin, które już przed publikacją stało się legenda, to jej dziennik intymny liczący… tysiące stron rękopisu. Oto drugi tom Dziennika, obejmujący lata 1934-1939. Dzieło niezwykłe.
Anais Nin jako kobieta, jako artystka zbudowała swój prywatny świat, w którym rozprawia się z samą sobą, z przyjaciółmi, z ludźmi poddanymi psychoanalizie, z nieśmiertelnym mitem pisarza, twórczości i miłości. Żyjąc więcej niż pełnią życia, dała odpowiedź na odwieczny dylemat ludzkiej egzystencji: "Życie osobiste głęboko odczute zawsze sięga prawd leżących poza nim". I ta odpowiedź nic nie straciła na aktualności.

"…gdy piszę ten drobny pean na cześć jej dzienników, przychodzi mi do głowy, że ani wcześniej, ani później nie czytałam już tak pięknego półnaukowego studium uczuć, sekcji duszy przeprowadzonych z tak membraniczną wrażliwością i chętnie wpisałabym sobie tę książkę do CV, gdyby nazwisko autorki kojarzyło się z czymś innym, niż że - jak głoszą legendy w gazetach popularnych - sypiała z ojcem, synem, bratem i kuzynem".
Dorota Masłowska, autorka Wojny Polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną
"Gazeta Wyborcza - Wysokie obcasy"

 

Rok wydania: 2005
Stron: 420
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 18
Tłumacz: Barbara Cendrowska

Fragment tekstu:

WSTĘP
Gdy wiosną 1966 roku ukazał się dziennik Anaďs Nin z lat 1931- -1934, Karl Shapiro, poeta i laureat nagrody Pulitzera, napisał w "Book Week": "Przez całe pokolenie świat literacki po obu stronach Atlantyku żył pogłoskami o niezwykłym dzienniku. Szczęśliwcy, którzy mieli okazję wcześniej zapoznać się z rękopisem, wyrażali się o nim w zapierających dech w piersi superlatywach, umieszczając go pośród największych objawień literackich. Znaczna część dziennika ukazała się wreszcie drukiem, potwierdzając najpochlebniejsze o nim opinie".
W istocie uznanie, z jakim czytelnicy przyjęli pierwszy tom, świadczyło dobitnie, że choć ogromnego dzieła Anaďs Nin z różnych względów nie da się opublikować w całości, przedstawione fragmenty nie tracą nic na sile oddziaływania, prezentując zjawisko wyjątkowe, choć cięcia były  nieuchronne. Nawet bowiem pokaźny fragment owego pierwszego tomu, obejmujący niespełna trzyletni okres życia pisarki, to zaledwie sześćset z liczącego piętnaście tysięcy stronic zapisu pierwotnych tomów dziennika, które dziś wypełniają dwie, zawierające po cztery szuflady szafki w podziemiach brooklińskiego banku.
Wybór najodpowiedniejszych tekstów ze spójnej, organicznie rozwijającej się całości, jaką stanowi dziennik, z jego plątaniną czasu i zdarzeń, naturalnymi lukami i powtórzeniami, stopniowym dojrzewaniem, jest nieodmiennie przedsięwzięciem ryzykownym. Najpierw naturalnego doboru dokonuje pisarka, po czym proces ten zostaje powtórzony w pracy redakcyjnej. A i sam dziennik, mimo całej swej narracyjnej pełni, jest zaledwie odbiciem, refrakcją całości autorskiego "ja". Nie przedstawia on wiernego obrazu Anaďs Nin, jaką była na co dzień, osadzona w miejscu i czasie, nie jest to wizerunek podstylizowany z myślą o czytelniku. Ukazując swą osobowość bez obsłonek, czasami wręcz w niepochlebnym świetle, komunikując nam swe spontaniczne reakcje na ludzi, wydarzenia i idee, autorka odkrywa przed nami tajniki swego życia, serca i myśli bez pisarskich wybiegów. Lecz to właśnie dzięki owemu pisarskiemu talentowi i artystycznemu mistrzostwu, które objawiły się już we wczesnych latach, stronice dziennika tętnią życiem, a nawet wyimek z tego zapisu odznacza się rozmachem i siłą oddziaływania jednolitej całości. W którymkolwiek miejscu otworzylibyśmy tę książkę, zostajemy wciągnięci w powieść z życia autorki, toczącą się instynktownie, logicznie, niczym w marzeniu sennym, snującym się wedle własnych rytmów, napięć, działań i przeciwdziałań.
Pierwszy tom rozpoczyna się w czasie, gdy Anaďs Nin miała zadebiutować na literackiej scenie krótkim, pełnym zaangażowania studium pisarstwa D.H. Lawrence'a. Przyszła pisarka mieszkała wówczas wraz z rodziną w starodawnym, odgrodzonym od świata domu, w sennej wiosce Louveciennes na obrzeżach Paryża. Wychowana w wierze katolickiej Anaďs Nin miała wówczas za sobą burzliwe, lecz wspaniałe dzieciństwo, które spędziła w Europie, oraz trudną młodość imigrantki w Stanach Zjednoczonych. Ale pozorny spokój sielskiej okolicy wkrótce zburzyły jej coraz ściślejsze, niezwykle emocjonalne więzy z chmarą artystów i intelektualistów, wśród których czołowe miejsca zajmowali: nieznany wówczas "pisarz-rozbójnik" Henry Miller, jego niezwykła żona June oraz twórca pełnych ekscytacji, surrealistycznych poematów Antonin Artaud. Wciśnięta w liczne, wielostronne role: artystki, żony, siostry, córki, opiekunki, muzy, powiernicy i olśniewającej gwiazdy na towarzyskim firmamencie - które sama sobie narzuciła - miotała się pomiędzy wygładzoną pustką "towarzystwa" i szorstką swobodą "cyganerii". Anaďs dręczyło niejednokrotnie rozdzierająco bolesne poczucie samoświadomości, prześladował ją też elegancki, egotystyczny cień ojca, hiszpańskiego pianisty, który porzucił rodzinę, gdy córka była jeszcze małym dzieckiem. Za pomocą psychoanalizy usiłowała zrozumieć i rozwikłać liczne sploty swej osobowości. Lecz zarówno dr René Allendy, założyciel Francuskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego, jak i dr Otto Rank, odtrącony uczeń Zygmunta Freuda, z którym wspólnie zgłębiał rolę i możliwości twórcze kobiety we współczesnym świecie, zdołali udzielić jej zaledwie cząstkowych odpowiedzi. Ucieczki szukała w dzienniku, który nosiła ze sobą wszędzie niczym magiczny amulet - analizowała w nim analityków. We wrześniu 1934 roku Henry Miller, przy jej niezłomnym wsparciu, opublikował swą pierwszą powieść, Zwrotnik Raka. Dwa miesiące później, gdy Anaďs skończyła pisać pierwszy tom dziennika, gotowała się do wyjazdu z Paryża. Doktor Rank, który z powodu Wielkiego Kryzysu musiał przenieść swą praktykę do Nowego Jorku, usilnie namawiał swoją pacjentkę, by przez jakiś czas współpracowała z nim w Stanach Zjednoczonych.
Niniejszy tom dziennika podejmuje opowieść tuż po przybyciu Anaďs do Nowego Jorku. Podobnie jak pierwszy, stanowi całość samą w sobie, ograniczoną wydarzeniami, które wywołują ważne zmiany zarówno w życiu pisarki, jak i w jej rozwoju duchowym oraz stanowią naturalne obramowanie tej części narracji.
Tom ten zawiera mniej więcej połowę tekstu oryginalnego rękopisu - tomy od czterdziestego do sześćdziesiątego, obejmujące okres od 1934 do 1939 roku. Wątki dotyczące niektórych osób, jak męża Anaďs i członków jej rodziny, trzeba było usunąć. Nazwiska pacjentów, których poddawała psychoanalizie, zmieniono lub pominięto, podane zaś przez wydawcę daty porządkują jedynie poszczególne oznaczenia czasowe z oryginału, które - ze względu na późniejsze refleksje autorki na temat minionego wydarzenia - niekiedy są niejasne.
Jeśli między tym i poprzednim tomem zachodzi jakaś różnica, polega ona chyba na odwrocie od introspekcji, umocnieniu się postawy Anaďs wobec świata zewnętrznego. Bezsprzecznie, krytyczne spojrzenie pisarki na samą siebie pozostaje tak samo ostre i szczere. "Najbardziej w sobie lubię" - pisze - "swoją śmiałość i odwagę. Wynalazłam sposoby, by być wobec siebie szczera, nie sprawiając zbyt wielkiego bólu, nie wyrządzając nadmiernych szkód… Z całego serca nienawidzę swej próżności, potrzeby błyszczenia, zdobywania poklasku i mojej sentymentalności. Chciałabym być twardsza. Gdy tylko spróbuję z kogoś pożartować, podśmiewać się, czuję wyrzuty sumienia". Ale jej potrzeba wywnętrzania się, a zatem i konfesyjna funkcja dziennika, ulegają zmianie. Unicestwiła ducha ojca, choć nadal instynktownie poszukuje "przywódcy", figury ojca. Inaczej odnosi się do Henry'ego Millera i jego przyjaciół z artystycznej cyganerii. Mniej pobłaża cudzym wybrykom, marnowaniu talentu. Jej zaangażowanie we własną pracę, stosunki z Gonzalem, nieobliczalnym indiańskim rewolucjonistą, i jego słabującą żoną, Helbą, z młodym Lawrence'em Durrellem zyskują nowy wymiar, nieznaną dotąd stabilność. Nadal "nie mogę nigdzie spokojnie zapuścić korzeni, gdyż ciągle wypuszczam nowe pędy, tkwią we mnie pokłady skrytych tajemnic, muszę się jeszcze rozwijać". Nadal tkwi w sieci swych różnych personae, ale, jakimś sposobem, świat staje się bardziej realny, bardziej uchwytny, możliwości wyboru wyrazistsze.
"Dziennik" - pisze pod koniec lat trzydziestych - "niegdyś traktowałam jak chorobę. Teraz nie piszę go z tych samych powodów. Dawniej prowadziłam zapiski, bo czułam się samotna albo dlatego, że nie umiałam porozumiewać się z innymi. Takie porozumienie było mi potrzebne. Teraz piszę nie dla pocieszenia, lecz dla przyjemności opisywania bliźnich, z obfitości doznań".
Jej wrodzona technika, wybiórcze oko wcześniejszego dziennika, która poprzedniemu tomowi nadała tak żywą bezpośredniość, staje się coraz bardziej świadomą zasadą artystyczną: uchwyconą chwilą pełnej napięcia, emocjonalnej rzeczywistości. "Portrety", jak tłumaczy, tworzyła tylko "wówczas, gdy dana osoba była dla mnie ważna. Człek wznosi się i opada, pojawia się i znika tylko w stosunku do mnie". Narracja zewnętrzna, zaledwie opisowa, nadal jest fragmentaryczna. "Przypomina posąg bez ramienia czy ręki, odkopany, który trzeba rozszyfrować, odgadnąć". I tak, gdy przybywa do Nowego Jorku, postaci, które tak intensywnie zaludniały jej paryskie życie, bledną pod naporem nowych sytuacji, nowych uwikłań. Dziennik pęka od opowieści pacjentów, których Anaďs poddaje psychoanalizie. Gdy powraca do Francji, zmuszona dokonać wyboru między pracą psychoanalityka i potrzebą twórczości pisarskiej, temu samemu procesowi podlegają jej nowojorscy znajomi. Migają na ekranie dziennika tylko w chwilach wyjątkowego napięcia, przywołani poczuciem troski czy przebłyskiem kontaktu emocjonalnego.
Widoczne w tym tomie przesunięcie głównego akcentu, zmiana celu i funkcji dziennika, być może jest też odzwierciedleniem narastającej w Anaďs instynktownej świadomości nieuchronnego wyboru, przed którym we współczesnym świecie staje jednostka, a zwłaszcza artysta. W obliczu zbierających się w Europie politycznych burz - hiszpańskiej wojny domowej, tej krwawej próby kostiumowej przyszłych koszmarów, pisarka wyznaje: "Zdawałam sobie sprawę z rozgrywających się politycznych dramatów, lecz nie stawałam po żadnej stronie, gdyż w moich oczach politycy, wszyscy jak jeden mąż, są zepsuci do szpiku kości i obchodzi ich tylko gospodarka,  nie humanitaryzm. Wydaje mi się, że na cierpienia tego świata nie ma lekarstwa, możemy tylko indywidualnie udzielać pomocy. Nie ufam żadnemu ruchowi ani systemowi". A choć czynnie daje wyraz swoim przekonaniom, uczestnicząc w wiecach i przepisując na maszynie listy popierające sprawę lojalistów, jej postawa polityczna nadal tchnie pesymizmem. "Nic nie zmieni natury człowieka" - stwierdza gorzko. "Wiem aż nazbyt dobrze, iż człowiek może jedynie sam siebie zmienić pod względem psychologicznym oraz że strach i chciwość pozbawiają go człowieczeństwa, a każda rewolucja przynosi jedynie zmianę ról, oddając władzę w ręce innych ludzi, i tyle. Zło pozostaje".
Jako kobieta, jako artystka, dokonała wyboru, być może sięgającego korzeniami do samotności dzieciństwa: "Zbudowałam sobie prywatny świat, ale obawiam się, że nie zdołam przyczynić się do budowy świata zewnętrznego". A jednak jej wybór nie jest jedynie ucieczką od żywiołu, nad którym nie da się zapanować. To akt oporu, optymistyczne odgraniczenie kąta, w którym "da się żyć" na jej własnych warunkach. Jako przyjaciółka, słuchaczka, wspierająca to, co jej zdaniem zasługuje na wsparcie, wszczęła prywatną walkę ze złem, jakie niosą ze sobą człowieczy strach i pęd do niszczenia. Louveciennes, nowojorski pokój hotelowy ze śladami łez, łódź mieszkalna na Sekwanie pod dotknięciem osobistej magii Anaďs stały się wzorcowymi wyspami na wzburzonym morzu. Żyjąc pełnym, bogatym życiem, a zarazem, w miarę możliwości, troszcząc się o innych, pisarka daje własną odpowiedź na dylemat ludzkiej egzystencji. Idąc w ślad za jej odbiciem po zawiłym labiryncie dziennika, czytelnicy mogą zdobyć klucz do ogromnych komnat jaźni, czekających, by się w nie zapuścić. Albowiem, jak trafnie ujmuje to Anaďs Nin: "Życie osobiste głęboko odczute zawsze sięga prawd leżących poza nim".

Nowy Jork             Gunther Stuhlmann listopad 1965

 


Dziennik ANAIS NIN
[Listopad 1934]
Mój statek płynąc do Nowego Jorku, chwalebnie pobił wszelkie rekordy prędkości. Przybiliśmy w nocy. Grała orkiestra, a drapacze chmur mrugały milionami oczu. Wypatrywałam na nabrzeżu doktora Ottona Ranka, wlepiając wzrok w to babilońskie miasto, ludzi pełnych napięcia, w Nowy Jork - marzenie spowite mgłą i zapachami morza.
Rank czekał w porcie. Dzięki interwencji jego wpływowego pacjenta szybko uwinięto się z formalnościami, w okamgnieniu wpakowano do taksówki mnie i cały bagaż, po czym pomknęliśmy do hotelu "Chaotica", jak go natychmiast nazwałam, gdzie Rank zarezerwował pokój.
Usiedliśmy w barze. Rank miał pełne kieszenie biletów do teatru oraz naręcze książek dla mnie. Porobił plany na każdy wieczór tygodnia. Umówił mnie z George'em Balanchine'em, gdyż kiedyś wspomniałam tęsknie, że chciałabym na nowo podjąć lekcje tańca.
Z miejsca, w którym siedzieliśmy, widziałam cały Nowy Jork pnący się w górę, ku wniebowstąpieniu, w przyszłość, ku radosnemu uniesieniu, Nowy Jork z jego naoliwionymi zawiasami w drzwiach, plastikowym blichtrem, powierzchniami z twardego metalu, blaskiem i hałasem, Nowy Jork, szorstki, ostry i wietrzny, całkowite przeciwieństwo Paryża.
Rank znalazł tu nowe życie. Dni już ma wypełnione po brzegi.
Zaraz następnego ranka poszłam do Adamsa, gdzie doktor przyjmuje, by się odeń uczyć i pomagać mu. Przybywali tu słynni ludzie, siedzieli w poczekalni. Od wdzięcznych pacjentów przychodziły prezenty, bilety na premiery, do opery, zaproszenia do nowych restauracji, nowych szkół. Pokazywał je z dumą, jakby zyskał panowanie nad życiem miasta, a ja natychmiast poczułam się w samym środku i wewnątrz zdarzeń, co uwielbiam.
Wieczorem zabrał mnie na stację metra Pensylwania, by mi pokazać magiczne drzwi, otwierające się, gdy się do nich zbliżyć, jakby odczytywały nasze myśli. Potem wjechaliśmy na taras Empire State, który zdawał się falować na wietrze, żeby obejrzeć stamtąd panoramę. Była piękna i wyrazista, jej zarys dźgał przestrzeń; zuchwałe, ostro zakończone strzały przeszywały niebo, jakby pragnąc uciec z ziemi na inne planety.
Akustyka Nowego Jorku nadzwyczaj dobrze wydobywa dźwięczność śmiechu, gdyż życie kieruje się na zewnątrz, ku działaniu, nie zaś ku myśli, medytacji, marzeniu, refleksji; uderzająca jest niezmierna ruchliwość. Nie ma tu miejsca na pamięć o przeszłości, obejrzenie się wstecz, wątpliwości, pytania.
Sztuki teatralne są jednowymiarowe i prozaiczne. Odgrywaliśmy z Rankiem ich poprawione wersje, które sobie wymyślaliśmy. Przy okazji wiele rozprawiał on o swym umiłowaniu twórczości Marka Twaina, a zwłaszcza Przygód Hucka, o kwestii uwolnienia Murzynów, podkreślając szczególnie awanturniczego ducha bohaterów. Rank wyrażał się z podziwem o parodiach literatury, które wyszły spod pióra Twaina, o Hucku szukającym komplikacji, dodatków, okrężnych dróg. "Nie, to byłoby zbyt proste, tak się nie robi w książkach".
Gabinet Ranka mieści się w trzypokojowym mieszkaniu na East Side, w pobliżu Central Parku. Zaznajomiłam się z każdym pacjentem, który się tam zjawiał, zagłębiałam się wraz z Rankiem w karty choroby, a doktor tłumaczył mi, jak postępować w poszczególnych przypadkach. Wyjaśnił mi swą metodę dynamicznego ataku, polegającą na szybkim zdiagnozowaniu istniejącego konfliktu, natychmiastowym przystępowaniu do leczenia, niezwłocznym przechodzeniu do następnego etapu terapii. Pokazywał każdy krok, każdy wzorzec. Jego pogadanki były pełne napięcia. Uważał, że nerwicowiec emocjonalnie przypomina paralityka i nie należy pozwolić, by stał w miejscu, zatapiając się w swej niemocy.
Może dlatego, że życie w Nowym Jorku było tak gorączkowe, wydarzenia biegły coraz szybszym rytmem i atmosfera zmieniała się z dnia na dzień, lecz i natura dynamicznej analizy Ranka najwyraźniej przyspieszała tempo funkcjonowania pacjentów.
Nagle znalazłam się w samym sercu intryg politycznych, w centrum życia opery, teatru, milionerów, gwiazd filmowych, fundacji i stowarzyszeń. Nie mogę wyjawić żadnych nazwisk (byłoby to nieetyczne), lecz historie tych osób zafascynowały mnie jako pisarkę.
Kurtyna unosi się, dając wgląd w sztuki nieporównanie głębsze i bardziej przerażające niż jakikolwiek spektakl teatralny czy film. Za wielkimi potęgami tragedia, zniechęcenie, obawy, rozgoryczenie. Śmierć samobójcza, śmierć w wyniku morderstwa psychologicznego. Przez cały dzień słyszę, jak szepczą w zamkniętym gabinecie. Siedzę w mniejszym pokoju, studiując i robiąc notatki. Symfonia. Otwieram drzwi człowiekowi, który dzierży w rękach los opery, inny buduje sieć hoteli, jeszcze inny może wpłynąć na kurs akcji na Wall Street. Tysiąc opowieści.
Rank zaczyna znajdować upodobanie w tutejszym życiu, tym większe, jak powiedział, gdy patrzę na jego pracę jako powieściopisarka, gdy reaguję na dramaty i niespodzianki. Jego dociekania odsłaniają nowe wątki i nowe aspekty postaci.
Im głębiej, za jego pośrednictwem, zapuszczam się w ich żywoty, tym bardziej od zewnątrz sprawiają wrażenie syntetycznej symfonii, tak ich odbieram na ulicach, w resturacjach.
Przejrzysty blask, opromieniający wszystko, od wystaw sklepowych, przez samochody po latarnie. Materia nierealna i nieludzka. Dni pełne blasku, świetliste. Codziennie człowiek czuje się jak nowonarodzony. Poezja płynnego ruchu, szybkiej obsługi, tanecznego drygu, przy kontuarach, gdy rozmieniam pieniądze na kolejkę podziemną. Rytm, rytm, rytm. Wiedząc, co wrze w ludziach, nie śmiem przyglądać się im zbyt bacznie, gdyż wydają się nieco sztuczni, niczym roboty, złożeni z betonowych części, okablowani. Milion okien, wysokie napięcie, ciśnienie, ludzie naładowani witaminami, miasto jutra i ludzie jutra, którzy nie mogą być istotami ludzkimi i, być może wiedząc o tym, przychodzą do doktora Ranka, by szlochać i wyżalić się po raz ostatni, gdyż i oni mogą być ginącą rasą. Tak jak arystokraci są ginącą rasą w Europie, może i tu człowiek, który sądził, że to ma być jego świat, również jest składany w ofierze czemuś innemu. Tu, w gabinecie doktora Ranka, słyszę słowa protestu, buntu, smutku, lecz na zewnątrz przechodzący tłum wydaje się częścią pokrytych białą powłoką, sterylnych budynków.

Porzuciłam zamiar tańczenia w klasie Balanchine'a, by skupić się na tej nowej sztuce, sztuce zgłębiania ludzkiej natury na głębszym poziomie, archeologii duszy.
Anaďs w roli sekretarki nie działa zbyt sprawnie. Ale Rank traktuje mnie pobłażliwie, gdyż swoje braki nadrabiam zrozumieniem jego pomysłów. W istocie, pojmuję je tak dobrze, że teraz pragnie, bym przeredagowała tłumaczenia jego książek i nadała im większą klarowność, jako że toporne, dosłowne przekłady ciężkiego, niemieckiego stylu zaciemniają myśli autora.
Moje biureczko ugina się pod ciężarem ogromnych ksiąg o niemieckich tytułach. Pracy wystarczy do końca życia. Codziennie tłumacz przynosi kolejne części tekstu, ja zaś piszę je na nowo w strawniejszej formie.
O szóstej kończymy pracę. Idziemy do restauracji. Rozmawiamy o pacjentach. Rank, chcąc nie chcąc, ciągle robi mi wykłady, gdyż jego interpretacyjny umysł pracuje bez ustanku. Abstrakcje po jakimś czasie mnie nużą, proponuję więc, byśmy wybrali się do Harlemu.
Harlem. Savoy. Od muzyki drży parkiet ogromnej sali, gdzie podają kremowe drinki, światła są przyćmione, panuje prawdziwa wesołość, a Murzyni tańczą jak opętani. Rytm wprowadza w trans każdego, kto wchodzi na parkiet.
Rank powiedział, że nie umie tańczyć.
- Nowy świat, nowy świat - wymamrotał, zadziwiony i oszołomiony.
Nigdy bym nie przypuszczała, że nie potrafi tańczyć, że w jego rozważnym życiu nie było miejsca na taniec.
- Niech pan zatańczy ze mną - powiedziałam.
Z początku ruszał się sztywno, potykał się, był zmieszany i kręciło mu się w głowie. Lecz już pod koniec pierwszej melodii porzucił swą rezerwę i puścił się w tany. Sprawiło mu to radość. Wokół nas Murzyni tańczyli szaleńczo i wdzięcznie. A Rank stawiał kroki powoli, jakby uczył się chodzić. Tańczyłam, a on tańczył ze mną. Chciałam zatańczyć z Murzynami, którzy ruszają się tak spontanicznie i elegancko, ale uznałam, że powinnam ofiarować Rankowi radość płynącą z odkrycia wolności, jaką niesie ruch fizyczny, skoro on obdarzył mnie wolnością emocjonalną. Dać przyjemność, muzykę, zatracenie się, w zamian za wszystko, czym on obdarzył mnie.
W drodze do domu radio w taksówce podtrzymuje jazzowy nastrój. Można by odnieść wrażenie, że jazz dyryguje Nowym Jorkiem, ożywia go. Jest to zasadniczo miasto rytmu.
Rank nie mógł zapomnieć Harlemu. Pragnął tam powrócić. Nie mógł się doczekać końca pracowitego dnia.
- Kusi mnie, by przepisać go moim pacjentom - oznajmił. - Jedźcie do Harlemu! Ale musieliby udać się tam z panią.

Mój pokój w hotelu "Chaotica" jest szeroki na długość łóżka, stoi w nim biureczko i komódka, wszystko w odcieniu rdzawego brązu. Rank wybrał ten hotel, gdyż ogłaszał się, że podają w nim "kontynentalne" śniadania. "Kontynentalne" śniadanie wsuwano przez otwór w drzwiach z trzaskiem rewolwerowego strzału, o siódmej rano. Było to kartonowe pudełko, zawierające termos z wodnistą, letnią kawą, ćwierciocalową kosteczkę smarowidła w sreberku oraz czerstwą wczorajszą bułkę. Ale u wezgłowia łóżka stało radio.
Gdy Rank szedł na oficjalną kolację bądź miał inne zaproszenia, zostawałam w pokoju i pisałam dziennik albo wychodziłam ze swoimi znajomymi.
Rank powiedział mi, że kobiety stosują swe zwodnicze sztuczki w sposób bardzo nieudolny, że wiele jego pacjentek, prowadzących jakieś intrygi, miłosne czy polityczne, zawsze zostawiało "trop", pragnęło, by je odkryć, zapanować nad nimi, chciało być stroną przegraną. Można było odnieść wrażenie, jakby nadal uprawiały miłość w sposób pierwotny, kiedy to kobietę zwyciężała siła mężczyzny. By poczuć się pokonanymi w sytuacji bardziej abstrakcyjnej, radowały się porażką.
W musicalu Gilberta i Sullivana  żołnierz dostaje skurczu, gdy usiłuje odgrywać rolę poety. Rank twierdzi, że każdy grając rolę, dostaje skurczu, fizycznego bądź umysłowego. Skurcze duszy, skurcze ciała, artretyzm emocji.
Radio gra bluesy. Paryż, Nowy Jork - dwa bieguny magnetyczne świata. Paryż - miasto zmysłowe, które uwodziło ciało, ożywiało zmysły; Nowy Jork - nienaturalny, syntetyczny; Paryż - Nowy Jork, dwa wysokonapięciowe, magnetyczne bieguny pomiędzy życiem, życiem zmysłów, ducha w Paryżu i czynnym życiem w Nowym Jorku.
Rank przez cały dzień czyni cuda, cuda z bólem, słowami, które leczą niczym ręce dawnych religijnych uzdrawiaczy, a wieczorami wkracza do mojego królestwa, w którym rządzę ja, życiem i teraźniejszością.
Gdy siedzieliśmy w restauracji, zaczęłam wypytywać doktora o jego dzieciństwo. Niespodziewanie jął snuć niekończące się opowieści. Potem urwał nagle, a jego oczy wypełniły się łzami.
- Do tej pory nikt nigdy nie zainteresował się mną ani moim życiem. Ciągle muszę wysłuchiwać innych. Jeszcze nikt nigdy nie zapytał, jakim byłem dzieckiem.
Teraz zrozumiałam, dlaczego tak bardzo zachwycił go Huckleberry Finn. Jako chłopiec musiał być do niego podobny: piegowaty, o pospolitym wyglądzie, obdarty, prostacki, awanturniczy, tryskający pomysłami psotnik. Chętnie wspominał, jak w płytkiej rzece łapał ryby gołymi rękami, dumny, że był szybszy od nich. Musiał mieć żywe usposobienie i poczucie humoru.
Następnego dnia przyłapałam go, jak wpatrywał się w dzieci jeżdżące na łyżwach w Central Parku. Miały na sobie jaskrawoczerwone wełniane czapki oraz czerwone, białe albo niebieskie paltociki. Śnieg sypał, a one śmiały się i wrzeszczały.
- Chciałbym tam być i śmiać się razem z nimi.
Tkwił jednak w zamknięciu ze zrozpaczonymi i nieszczęśliwymi, z ludźmi uwięzionymi w sidłach tragedii, szczególnych tragedii, dla których reszta świata żywi niewiele współczucia. Tego dnia, o wczesnej godzinie, Rank stojąc przy oknie jakby przygnieciony wielkim ciężarem, sprawiał wrażenie więźnia swej pracy, swego zawodu i powołania. Chorzy przybywali bez ustanku, a ozdrowieńcy przyprowadzali ojca, matkę, rodzeństwo, przyjaciół. Mnożyli się w zastraszającym tempie. Byłażby to nowa choroba, wykwit naszych czasów? Brak czasu na miłość, brak czasu na przyjaźń, brak czasu na zwierzenia.
Rank dotyka wszystkiego magią znaczenia. Ludzie przychodzący do niego są jak ślepi, niemi, głusi. Gdy odkrywa "główny wątek" ich życia, wykazują zainteresowanie. To zainteresowanie ich ocala. Ów wątek, zrodzony w podświadomości, okazuje się bardziej interesujący niż jakakolwiek historia kryminalna. Rank ukazuje powiązania, sieci, wzorce. Jest to niezmiernie ciekawe, pełne niespodzianek.
Pisze swe wykłady w pociągu, w drodze do Filadelfii czy Hartfordu.
Obstaje przy twierdzeniu, że psychologowie mało wiedzą o kobiecie.
- Ponieważ niewiele stworzyła, nie potrafi się wypowiedzieć, naśladuje mężczyznę.
A zatem Rank nalega, bym - gdy on dyktuje wykład - nanosiła własne uwagi czerwonym atramentem na marginesie.
- Dzięki temu poznamy sprawę z obu stron.
Co drugie zdanie wypowiadane przez Ranka zaczyna się od słów: "Mam pomysł". Odkrycie znaczenia pogłębia doświadczenie i przydaje mu piękna. Znaczenie rzuca światło na każdy przedmiot, każdy gest, każdą czynność.
Staliśmy przed kamienicą z piaskowca przy West Seventy-fifth Street 158, gdzie w dzieciństwie mieszkałam przez parę lat, gdzie poznałam największe trudności, upokorzenia, biedę.
Zawsze zamieszkiwał tam jakiś członek naszej ogromnej kubańskiej rodziny. Gdy żaden krewniak się nie pojawiał, matka odnajmowała górę i drugie piętro znajomym artystom. W suterenie mieszkała córka wielkiej pianistki, Teresy Carreńo. My wprowadziliśmy się na pierwsze piętro, gdzie niegdyś znajdowały się salon i jadalnia. Górę zajmował Enrique Madriguera (pianista, który później został słynnym dyrygentem, lecz wówczas był szesnastoletnim cudownym dzieckiem). W domu było wesoło, ciągle dźwięczała muzyka, przewijali się znamienici goście. José Mardones przychodził, by zaśpiewać, Miguel Jovet grał na gitarze, moja matka śpiewała, mój brat Joaquin uczył się grać na fortepianie, Enrique ćwiczył na skrzypcach.
Gdy na Kubie wybuchała rewolucja (a zdarzało się to wielokrotnie), któregoś z moich wujków skazywano na wygnanie, a wówczas przybywał do nas. Krewni, którzy z nami mieszkali, zabierali nas na przejażdżki samochodowe, do teatru, pozwalając nam posmakować luksusu. A kiedy odjeżdżali, wracaliśmy do domowego kieratu i publicznych szkół. Wiedliśmy życie burzliwe, barwne, obfitujące w wydarzenia dramatyczne i komiczne, lecz zawsze grzęźliśmy w długach.
W owym czasie dom znajdował się dopiero w drugim cyklu swej historii. Jego pierwsi właściciele żyli wystawnie, kuchnię urzą- dzili w piwnicy, mieli pokój kredensowy, pomieszczenie dla pokojówek na górze, elegancką jadalnię wychodzącą na ogród, salon pełen luster, sypialnie z garderobą i luksusowymi łazienkami na drugim piętrze. Z dawnego mieszczańskiego dobrobytu pozostały jeszcze kunsztowne lampy, dywany i lustra. Lecz gdy sprzedali dom, podzielono go na poszczególne pokoje z łazienką na każdym piętrze. Matka, moi dwaj bracia i ja spaliśmy w dawnej jadalni. Przemywaliśmy twarz w dawnym pokoju kredensowym i korzystaliśmy z prysznica dla służby obok kuchni w suterenie. Mieliśmy dwa składane łóżka, które w dzień zmieniały się w solidne komody, gdy pokój znowu przekształcaliśmy w jadalnię. Duże okno wykuszowe wychodziło na podwórze, które niezwłocznie zamieniłam w ogród. Biurko stało przy tym oknie. Ciężka stolarka, półokrągłe wycięcia na obwodzie, fryzy - wszystko to nadawało domowi wygląd rodzinnej siedziby, której właściciele, niegdyś bogaci, popadali w ubóstwo z godnością.
To tutaj wpadłam na pomysł urządzania improwizowanych przedstawień. Choć już pisałam, upierałam się, byśmy grali z wyobraźni, bez scenariusza, bez z góry powziętych zamysłów ani planu. Podawałam jedynie temat. Przebieraliśmy się w kostiumy w którymś z wolnych pokojów, a potem czekałam, aż moi bracia czy kuzyni zaczną występ. Żaden jednak nie chciał ze mną współ- działać. Stali jak sparaliżowani na zaimprowizowanej scenie, w zaimprowizowanych kostiumach z moskitiery, bożonarodzeniowych ozdób, firanek i szali. Spoglądali na mnie i nalegali:
- Powiedz, co mamy robić, co mówić.
Lepiej szło mi opowiadanie historyjek. Gasiliśmy światła, a ja snułam opowieści, aż zdejmował nas strach (makabreski, historie mrożące krew w żyłach, opowiadania o duchach). Gdy wszyscy byliśmy już dość przerażeni, by zapalić światła, zdawałam sobie sprawę, że udało mi się osiągnąć efekt dobrego przedstawienia teatralnego.
Rank wiedział o tym okresie mojego życia i chciał zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się zdarzyło. Ale niebawem zaczął mówić o sobie.
Buntował się przeciw swojej profesji. Czuł się jak w potrzasku.
- Zawsze byłem więźniem człowieczej potrzeby czynienia wyznań. Moja cierpliwość się wyczerpała. Oddawałem się ludziom,  wykorzystywano mnie i mam już tego dość. Chcę zacząć żyć dla siebie. Całymi dniami siedziałem w fotelu, wysłuchując zwierzeń, aż wreszcie się przeciw temu zbuntowałem. Chcę być wolny, Anaďs. Tylko przy tobie mogę być zwykłym człowiekiem, pacjenci mi na to nie pozwalają. Dla jednych jestem bóstwem, ideałem, inni widzą we mnie demona albo uważają mnie za ojca, matkę czy babkę. Za tego, kogo pragną kochać bądź na kim chcą się zemścić. Mam dość siedzenia w fotelu, skoro tyle jest we mnie niewykorzystanego życia. Chciałbym jeszcze wiele z siebie dać.
Rozbudziłam w Ranku głód życia i wolności, który Henry [Miller] i jego żona June rozbudzili we mnie! Co za ironia!
Rank uświadomił sobie, że nie żył dość intensywnie. Zbuntował się przeciw schematowi swego życia, przeciwko dawaniu, unicestwianiu, poświęceniom, jakie wymusza profesja lekarza. Powiada, że wzywają go nawet w nocy, kiedy śpi. Krzyki rozpaczy, groźby samobójcze, zbiegowie.
Dlatego wolałby, żebym raczej została tancerką niż analityczką.
Pomogłam mu przetrwać ten kryzys. Zaproponowałam po prostu, by zachował równowagę między pracą i przyjemnością, wypeł- nianiem obowiązków i wypoczynkiem. Zaczął ograniczać napływ pacjentów, więcej czasu poświęcał teatrowi, kolekcjonowaniu ksią- żek, własnemu pisaniu.
Aby się odciążyć, przysłał mi też pierwszych pacjentów.

Tymczasem w Paryżu Henry poznał Blaise'a Cendrarsa i pisze mi o ich spotkaniu*. Blaise Cendrars chciał jako pierwszy człowiek polecieć na księżyc, a gdyby mu się udało, jakże wspaniale by to opisał.
Henry usłyszał o jego córce, że studiuje muzykę.
Przybył do Nowego Jorku, jego statek był opóźniony z powodu mgły. Wynajął pokój w dzielnicy, gdzie kiedyś pracował w zakładzie krawieckim ojca.

* Patrz: Henry Miller, Letters to Anaďs Nin, G.P. Putnam's Sons, Nowy Jork 1965 (przyp. G.S.).

 

[Styczeń 1935]
Poszłam do hotelu Ansonia odwiedzić Theodore'a Dreisera. Jego pokój sprawiał bezosobowe wrażenie, duże okno wychodziło na Broadway. Było tam mnóstwo książek i biurko zasypane papierami.
Dreiser miał różową cerę, był wysoki, jak wieśniak. Mówił powoli, chichotał, miał wyblakłe niebieskie oczy i ręce upstrzone piegami.
Podczas kolacji usługiwali hotelowi kelnerzy. Rozmawialiśmy o rozmaitych rzeczach, o pisarzach, o książkach. Powiedział, że wielu ludzi pisze do niego jak do spowiednika, by zwierzyć mu się z kłopotów i poprosić o radę, uznając, że pisarz powinien wiedzieć, jak mają kierować swoim losem. Otrzymywał tyle listów, że musiał zatrudnić sekretarkę.
- A pani, pani o nic mnie nie pyta. Mam rozumieć, że przyszła pani po prostu się ze mną zobaczyć, a nie o coś prosić?
- Nie zamierzam pana o nic prosić. Szanuję pana jako pisarza i chciałam pana poznać, to wszystko.
Najwyraźniej ogromnie mu ulżyło. Zachichotał z radością. Opowiedział mi następującą historyjkę:
- Istnieje legenda o królu, który wszystko, czego dotknął, zamieniał w złoto. Przybywało doń coraz więcej ludzi, przynosząc przeróżne rzeczy, by zamienił je w złoto. Fama o jego mocy rozeszła się szeroko, tłumy zbiegały się zewsząd, tłoczyły się w pałacu, wokół samego króla, napierały nań, błagały go, upraszały, popychały, aż w końcu udusił się w ścisku. I ja się czasami tak czuję, widząc góry listów od zagubionych nieszczęśników, którzy piszą do mnie, błagając o radę: "Co mam zrobić?" Dlaczego uważają, że pisarz potrafi pokierować ich życiem?
Dreiser nie wierzy w istnienie duszy. Jest materialistą.
Światła Broadwayu tańczą migotliwie podczas naszej rozmowy. Nawet w pokoju hotelowym Dreiser zdołał stworzyć tę samą, rzeczową atmosferę, jaką odznaczają się jego książki.
Zapytał, jak przy mojej wyrazistej osobowości zdołałam zachować kobiecość i być tak powściągliwą.
Po kolacji usiadł w bujanym fotelu, jakby znajdował się w wiejskiej posiadłości, i podziwiał moje ręce, które przyrównał do łodyg selera.
Omal się nie roześmiałam z tej siermiężnej poezji, ale potem pomyślałam, że to bardzo dreiserowskie określenie. Kiedy tak bujał się w fotelu, wyglądał na bardzo zadowolonego.
Gdy zbierałam się do wyjścia, nie podniósł się, lecz nadal kołysał w fotelu. Włożyłam płaszcz i stanęłam przy drzwiach.
- To znaczy, że nie spędzi pani ze mną nocy?
- Nie - odparłam uprzejmie, jakby proponował mi kieliszek wina. - Serdeczne dzięki.
- Szkoda, szkoda - wymamrotał, chichocząc, a potem podniósł się i odprowadził mnie do wyjścia, śmiejąc się przy tym radośnie.

Na przyjęciu w pracowni Henry'ego poznałam jego znajomych: doktora Conasona, fotografa Sylvię Salmi i malarza Emila Schnellocka. W Paryżu Henry ciągle pisał listy do Emila.
Rank wyjeżdża do Kalifornii na trzytygodniową turę wykładów. W drodze powrotnej będzie też wykładał w Nowym Orleanie.

Rank jest tak samo pochłonięty problemem zła jak Henry. Po całym dniu przyjmowania pacjentów zanotował:

Obudziłem się z pełną świadomością, że przez całe życie nie zachowywałem się jak człowiek. Idzie mi o to, że nigdy nie reagowałem naturalnie, zgodnie ze swoimi uczuciami. Powodowałem się, oczywiście, zasadą samoobrony, którą tłumaczyłem sobie jako głęboko ludzką - chodzi o to, by nie urazić innych. Okrucieństwo, tandetność, nikczemność - to jest ludzkie. Ludzkość jest zła. Zazdrość, brak dyskrecji, zaborczość, lenistwo i brak samodzielności, wykorzystywanie innych - to jest ludzkie. Okazywanie współczucia i zrozumienia, cierpliwość i pomaganie innym, co uważa się za cechy ludzkie, to dobroć ideologiczna. Wierność w miłości jest nienaturalna. Nie tylko bóg i religia, nieśmiertelność i moralność są składnikami stworzonej przez człowieka ideologii, należy też do niej miłość. Tylko człowiek, który w rzeczywistości zachowuje się jak kobieta - który jest kobietą, kierującą się swymi instynktami - jest naprawdę ludzki. Kobieta lubi "drania" nie dlatego, że jest zły, lecz że jest naturalny. Bardziej po ludzku byłoby odrzucić wszelką terapię i korzystać z wolności - nie by dopuszczać się zła, lecz by kierować się instynktem, działać zgodnie z naturą. Zaparcie się siebie, niezbędne, by być dobrym, ludzkim, to wyparcie się złej strony swej natury, a zatem nie jest to wcale poświęcenie, lecz działanie w obronie własnej, co stanowi postępek w najwyższym stopniu samolubny. Z drugiej strony, rzekome poświęcenie się dla innych to w istocie dominacja, obrona przed okazywaniem zbytniej ludzkości. Taka osoba nadal ulega złu z tego powodu, że nie przestaje udawać dobrej.
     
Poszłam z Henrym odwiedzić "ulicę pierwszych smutków", na której bawił się w dzieciństwie. Noc w Brooklynie, sypie śnieg. Małe domki z czerwonej cegły, jak w niemieckich miasteczkach. Szkoła, do której chodził Henry. Okno jego pokoju, kompletnie gołe, ze starą żaluzją. Fabryka wyrobów z blachy, opisana w Czarnej wiośnie. Ulica wiodąca do promu, po której chadzał z matką. Matka nosiła futrzaną mufkę, a on na zawsze zapamiętał rozkosz, jaką czuł, wsuwając zimną rękę w ciepłe futro. Z jego słów wywnioskowałam, że matka obdarzała syna ciepłem jedynie wówczas, gdy chroniła go przed śniegiem i zimnem; zwierzęce futro i ani odrobiny ludzkiego ciepła. Dziwnie się czułam, oglądając teraz te miejsca, słuchając wspomnień, które ożyły w Louveciennes, w cieple mojego zainteresowania i przekształciły się w poezję Czarnej wiosny.