Galilee

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

NOWE OBLICZE GROZY

GALILEE
Wielowątkowa saga, zawierająca w sobie elementy horroru, fantastyki, powieści przygodowej, a nawet romansu. Galilee to trwająca przez blisko dwa stulecia historia konfliktu pomiędzy rodem amerykańskich milionerów Gearych, dorobkiewiczów z czasów wojny secesyjnej, a na wpół mityczną, sięgającą korzeniami biblijnych czasów, niezwykłą rodziną Barbarossa, mieszkającą gdzieś wśród zapomnianych bagien Luizjany. Stosunki między rodzinami były napięte od dziesięcioleci, lecz z chwilą pojawienia się młodej wybranki dziedzica rodu Gearych i za sprawa gorącego uczucia, jakim darzy ona Galilee Barbarossę, dojdzie do gwałtownej eskalacji konfliktu. Wojna wydaje się nieunikniona, a jej areną staną się nie tylko posępne gotyckie rezydencje, nawiedzane przez mroczne siły, lecz również fantastyczne krainy, które w trakcie swej mistycznej podróży przez czas i przestrzeń odwiedza tytułowy Galilee.
Galilee to powieść-rzeka, w której splatają się fikcja i rzeczywistość, to prawdziwie magiczny kobierzec utkany z ludzkich losów, w które dyskretnie, acz nieustająco, ingerują tajemniczy bogowie…

Clive Barker [ur. w 1952 roku w Liverpoolu] u progu lat 90-tych został okrzyknięty przez Stephena Kinga "przyszłością horroru". W jego literackim dorobku prócz klasycznych już pozycji, jak Księgi Krwi, Cabal - Nocne plemię, od dawna pojawiały się dzieła coraz bardziej wykraczające poza gatunkowe ramy horroru, by wspomnieć Kobierzec, Everville, Imajicę, Wielkie, sekretne widowisko, Sacrament.  Galilee w zgodnej opinii krytyków stanowi najambitniejszą z dotychczasowych powieści Barkera.

"Niesamowite połączenie sagi w tradycji Faulknera z gotyckim thrillerem. Pełna intensywnych emocji, literacka elan vital w stanie czystym..."
"Washington Post"

"Clive Barker pisze o koszmarach, których większość z nas nie byłaby w stanie nawet sobie wyobrazić".
Ramsey Campbell

Rok wydania: 2003
Stron: 695
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 16
Tłumacz: Robert Lipski

Fragment tekstu:


PODZIĘKOWANIA

Na szczęście nie musiałem odbywać tej podróży samotnie. W tym miejscu pragnę złożyć serdeczne podziękowania tym, którzy mi towarzyszyli.
Vannowi Saulsowi z Mc Gee's Crossroads, z Karoliny Północnej, za przyjaźń, poczucie humoru i uwagi, którymi dzielił się ze mną podczas wspólnych wojaży po Karolinach. Bez naszych rozmów w czasie nocnych wędrówek po uliczkach Charleston i lasach pod Bentonville, gdzie toczyły zażarte boje armie Północy i Południa, ta książka wyglądałaby całkiem inaczej.
Robbowi Humphreysowi i Joe Daleyowi, którzy towarzyszyli mi w nieco bardziej złożonych badaniach i którzy zawsze zdołali odnaleźć na bibliotecznych półkach książki zawierające szczególnie istotne informacje, istne żyły złota.
Mojej drogiej Annie Miller, która wspólnie z Robem i Joe prowadzi naszą małą wytwórnię filmową, tu, w L.A. Podczas gdy ja byłem na morzu z Galilee, ona żelazną ręką dzierżyła wszystko w karbach i trzymała na dystans wszelkie powaby, szaleństwa i rozkosze miasta nad zatoką.
Donowi Mackayowi, który wyświadczył mi wielką przysługę, przepisując treść niniejszej książki i rezygnując na ten czas ze swych aktorskich zajęć, będących jego jedyną prawdziwą pasją.
A także Davidowi Johnowi Doddsowi, sprawiającemu, że świat, w którym żyję i pracuję, działa jak szwajcarski zegarek, co wcale nie jest łatwą sprawą. Od trzynastu lat jest on mym przyjacielem i opiekunem. To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie jego miłość i wiara we mnie.
C.B.

Część pierwsza
CZAS POZOSTAŁY

I

1

Z nakazu mojej macochy, Cesarii Barbarossy, dom, w którym siedzę obecnie, zbudowano tak, by był skierowany na południowy wschód. Architekt, ni mniej, ni więcej tylko trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson, wielokrotnie protestował przeciwko temu żądaniu, używając różnorakich argumentów. Na moim biurku mam pisane przez niego w tej sprawie listy. Jednakże moja macocha okazała się nieprzejednana. Dom miał być zwrócony w stronę jej ojczyzny, ku Afryce, a on - jako jej pracownik - musiał zrobić, co mu kazała.
Mimo to, czytając pomiędzy wierszami jej oficjalnych pism (mam je również, a w każdym razie kopie), łatwo domyślić się, że jest on kimś więcej aniżeli architektem do wynajęcia, a ona to nie tylko silna i zdecydowana kobieta przepełniona obsesją wybudowania na bagnach Karoliny Północnej domu skierowanego na południowy wschód. Ich wzajemne listy są listami ludzi znających pewną tajemnicę.
Ja także znam ich kilka; i na szczęście, gwoli jasności dalszych wydarzeń, nie zamierzam zachować ich dla siebie.
Nadszedł czas, abym opowiedział wszystko, co wiem. A w przypadku tego, czego nie wiem, to czego się domyślam lub co przypuszczam. A w każdym innym przypadku to, co potrafię wymyślić. Jeśli spiszę się dobrze, nie będzie miało większego znaczenia, co jest czym. To, co pojawi się na tych stronach, będzie, mam nadzieję, płynnie opowiedzianą historią traktującą o losach i wydarzeniach rozgrywających się niemal na całym świecie. Niektóre z tych wydarzeń będą, najogólniej mówiąc, dziwne, a główne role odegrają w nich nieprzyjemne, udręczone dusze. Zasadniczą regułą, jaką powinniście przyjąć, jest to, że im bardziej niezwykłe i nieprawdopodobne zdarzenie zostanie tu opisane, tym bardziej prawdopodobne jest, iż dysponuję dowodami potwierdzającymi jego prawdziwość. To, co sam wymyślę, będzie, jak podejrzewam, w porównaniu z prawdą banalne i nudne. Ponadto, jak powiedziałem, moim zamiarem jest, abyście nie byli w stanie rozróżnić prawdy od fikcji. Zamierzam tak sprytnie poprzeplatać poszczególne elementy mojej opowieści, abyście przestali zważać, czy dane wydarzenie faktycznie miało miejsce w tym samym świecie, w którym przyszło wam żyć, czy może raczej w umyśle kaleki, który już nigdy nie opuści domu swej macochy.

Ten dom, ten wspaniały dom!
Kiedy Jefferson mozolił się nad jego planami, od Pennsylvania Avenue dzieliła go jeszcze długa droga, ale nie był osobą całkiem nieznaną. Był rok 1790. Jefferson napisał już Deklarację Niepodległości i pełnił we Francji funkcję ministra Stanów Zjednoczonych przy rządzie francuskim. Spod jego pióra wypłynęły wielkie słowa. Mimo to regularnie odkłada on swoje obowiązki w Waszyngtonie i we własnym domu, by pisać długie listy do żony mojego ojca, w których porusza sprawy dotyczące budowy tego domu, a między wierszami nawiązuje do trapiących go rozterek sercowych.
Jeżeli to nie jest dostatecznie niezwykłe, posłuchajcie tego - Cesaria jest kobietą czarnoskórą; Jefferson pomimo swych demokratycznych oświadczeń był właścicielem blisko dwustu niewolników. Jakże wielki musiała mieć na niego wpływ, że zdołała przekonać go, by zdecydował się dla niej pracować. Oto świadectwo jej czarownych mocy - potęgi magii, z której w tym przypadku nie skorzystała; lubiła powtarzać, że "obyło się bez juju". Innymi słowy, w swych kontaktach z Jeffersonem była zwyczajnie, słodko, niewinnie wręcz ludzka. Pomimo posiadanych paranormalnych zdolności, mogących omotać ludzką duszę - a tych miała pod dostatkiem - nazbyt lubiła jego wnikliwość, aby go w ten sposób oślepiać.
Jeżeli był jej z głębi serca oddany, to tylko dlatego, iż była godna takiego właśnie oddania.

Dom, który dla niej wybudował, nazwali L'Enfant. O ile się nie mylę, pełna nazwa brzmiała L'Enfant de les Carolinas. Mogę się jedynie domyślać, dlaczego wybrali taką właśnie nazwę. To, że dom nosi francuskie miano, wcale mnie nie dziwi - spotkali się wszak na złotych paryskich salonach. Ale sama nazwa? W jej kwestii mam dwie teorie. Pierwsza, i najbardziej oczywista, że dom ów był w pewnym sensie owocem ich romansu, innymi słowy - ich dzieckiem, stąd nazwa. Druga natomiast stanowi, że był on dzieckiem swego architektonicznego ojca, rodzicem tym była rezydencja Jeffersona w Monticello, w którą przez większość życia przelewał cały swój geniusz. Ten dom jest ponad trzykrotnie większy niż Monticello (Monticello ma jedenaście tysięcy stóp kwadratowych, a wedle moich szacunków L'Enfant ma jakieś trzydzieści cztery tysiące stóp kwadratowych z okładem), a w dodatku ma liczne przybudówki, podczas gdy dom Jeffersona to pojedyncza budowla, zawierająca w sobie pod jednym dachem pomieszczenia dla niewolników i służby, kuchnię oraz toalety. Jednak pod innymi względami obie budowle są podobne. Obie stanowią Jeffersonowskie wariacje na temat modeli palladiańskich, obie mają podwójne portyki, oktagonalne kopuły, wysokie sklepienia i wiele okien, a poza tym obie są raczej praktycznymi niż wystawnymi budowlami. I, moim skromnym zdaniem, obie są uosobieniem wielkiej ufności i wielkiej miłości.
Naturalnie różni je otoczenie. Monticello, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się na szczycie góry. L'Enfant natomiast na nizinie, połaci gruntu o powierzchni czterdziestu siedmiu akrów, której południowo-wschodni kraniec stanowią nie nadające się do rekultywacji bagna, a którą od północy porasta w większości sosnowy las. Sam dom stoi na niewielkim wzniesieniu, które chroni go nieznacznie od typowych dla tej okolicy wilgoci i rozkładu, nie na tyle jednak, by nie dopuścić do zalania piwnic po każdym większym deszczu; poza tym zimą w pokojach panuje okropny ziąb, latem natomiast jest parno jak w piekle. Nie, żebym się skarżył. L'Enfant to niezwykły dom. Czasami wydaje mi się, że ma własną duszę. Z całą pewnością zna nastroje swych mieszkańców i dostosowuje się do nich. Bywały takie chwile, gdy siedziałem w gabinecie i ogarniały mnie czarne myśli (skądinąd nie bez powodu) i gotów jestem przysiąc, że właśnie wtedy pokój stawał się mroczniejszy, jakby mi współczuł.
Nie zachodzą żadne zmiany fizyczne, zasłony nie zaciągają się, na ścianach nie pojawiają się osobliwe plamy, a mimo to wyczuwam w pokoju jakąś subtelną zmianę, jakby pragnął on współgrać z moimi nastrojami.
Podobnie rzecz się ma, gdy jestem radosny, trawią mnie wątpliwości czy czuję się przyjemnie rozleniwiony. Może to geniusz Jeffersona tworzy to złudzenie empatii. A może to dzieło Cesarii: efekt połączenia geniuszu ich obojga. Jakkolwiek by było, L'Enfant nas zna. Niekiedy odnoszę wrażenie, że zna nas lepiej niż my sami.

 

2

Dzielę ten dom z trzema kobietami, dwoma mężczyznami i pewną liczbą istot nieokreślonej płci.
Kobiety to oczywiście Cesaria i jej córki, moje przyrodnie siostry, Marietta i Zabrina. Mężczyźni? Jeden to mój przyrodni brat Luman (który właściwie nie mieszka w domu, lecz poza nim, w chacie na terenie rezydencji) oraz Dwight Huddle pełniący funkcję majordomusa, kucharza i złotej rączki: o nim opowiem wam później. Jak już wspomniałem, są tu jeszcze istoty nieokreślonej płci, ich liczba, jak łatwo się domyślić, także jest nieokreślona.
Jak mógłbym najłatwiej opisać wam te istoty? Nie jako duchy, to nazbyt prozaiczne i nieadekwatne porównanie. To po prostu bezimienni robotnicy podlegający wyłącznie Cesarii, którzy wykonują wszelkie niezbędne prace w domu. Muszę przyznać, że spisują się doskonale. Niekiedy zastanawiam się, czy Cesaria nie wyczarowała ich jeszcze w czasie, gdy pracował tu Jefferson, aby mógł przekazać im tajniki swego mistrzowskiego rzemiosła. Jeżeli tak, musiało być to niezwykłe wydarzenie samo w sobie - Jefferson, zatwardziały racjonalista, umysł ścisły, zmuszony uwierzyć w to, co widział na własne oczy, choć jego zdrowy rozsądek burzył się na myśl, że istoty tego rodzaju, przywołane rozkazem pani na L'Enfant, mogą w ogóle istnieć. Jak już wspomniałem, nie wiem, ile ich tu jest (może sześć, może mniej) ani czy stanowią w rzeczywistości projekcję myślową Cesarii, czy też może dysponują własną wolą i posiadają dusze. Wiem jedynie, że niezmordowanie wykonują powierzone im zadanie utrzymania tego wielkiego domu wraz z przyległymi gruntami w należytym porządku, lecz jak pracownicy fizyczni w teatrze robią to wyłącznie, gdy patrzymy akurat w przeciwną stronę. Może to brzmi trochę dziwnie, ba, może nawet jest dziwne, ja po prostu do tego przywykłem. Nie myślę już o tym, kto każdego ranka ściele moje łóżko, podczas gdy ja myję zęby, albo kto przyszywa mi guziki przy koszuli, kiedy się obluzują lub odpadną, ani kto naprawia wszelkie szkody w domu czy przycina magnolie. Niejako z założenia przyjmuję, że ktoś to zrobi i że ci robotnicy, kimkolwiek są, nie mają ochoty na pogawędkę ze mną, podobnie jak ja nie tęsknię za rozmową z nimi.
W domu mieszka ktoś jeszcze, o kim, jak sądzę, powinienem wspomnieć, a jest to osobisty służący Cesarii. O tym, w jaki sposób stał się jej pupilem, opowiem nieco później, tak więc na razie pozwolę sobie pominąć te szczegóły. Powiem tylko, że w moim mniemaniu jest to najsmutniejsza dusza w całym domu. A biorąc pod uwagę sumę smutków zgromadzonych pod tym dachem, jest to całkiem spory bagaż.
Ale nie popadajmy w melancholię. Kontynuujmy.
Skoro wymieniłem już ludzkich lub prawie ludzkich mieszkańców L'Enfant, może powinienem napomknąć również o zwierzętach. Posiadłość tych rozmiarów jest z natury rzeczy domeną niezliczonych gatunków dzikich zwierząt. Są tu lisy, skunksy, oposy, dzikie koty (zbiegłe z farm w Rollins County) oraz pewna liczba psów, które zadomowiły się w zagajniku. W koronach drzew za dnia i w nocy buszują ptaki, a od czasu do czasu z bagien zdarza się przywędrować jakiemuś aligatorowi, by powygrzewać się na słońcu na trawniku przed budynkiem.
To wszystko jest dość przewidywalne. Niemniej jednak można tu spotkać przedstawicieli dwóch gatunków, których obecność wielu ludzi mogłaby wprawić w głębokie zdziwienie. Pierwsze zostały sprowadzone przez Mariettę, która kilka lat temu ubzdurała sobie, że chciałaby wychować trójkę małych hien. Nie pamiętam, jak zdobyła te szczenięta (ani nawet, czy mi o tym powiedziała), wiem tylko, że szybko znudziła się jej funkcja matki zastępczej i wypuściła je na wolność. Zaczęły parzyć się (kazirodczo, rzecz jasna) i teraz na terenie posiadłości jest ich cała wataha. Drugą osobliwością są jeżozwierze, duma i chluba mojej macochy. Hodowała je tu od samego początku, odkąd zamieszkała w tym domu i zawsze dobrze im się wiodło. Żyją w domu, po którym poruszają się swobodnie, przez nikogo nie niepokojone ani nie przeganiane, choć zazwyczaj wolą przebywać na piętrze, ze swoją panią.
Oczywiście mieliśmy również konie - za czasów mego ojca stajnie były urządzone po królewsku - ale żaden z nich nie przeżył go choćby o godzinę. Nawet gdyby miały w tej kwestii jakiś wybór (a nie miały), były zbyt lojalne, aby móc żyć po jego odejściu, nazbyt szlachetne. Wątpię, by to samo można powiedzieć o innych gatunkach. Co prawda koegzystują z nami, podczas gdy tu jesteśmy, ale wątpię, by którekolwiek z nich po naszym odejściu pogrążyło się w nieutulonym żalu. Nie przypuszczam również, by długo respektowały świętość tego przybytku. W tydzień, dwa zawładnęłyby całym domem; hieny zajęłyby bibliotekę, aligatory piwnicę, lisy zawłaszczyłyby pomieszczenie pod wielką kopułą. Czasami zastanawiam się, czy już teraz o tym nie myślą, o dniu, kiedy będą mogły skalać ten dom swymi odchodami, od piwnic aż po dach.

 

II

Mój apartament znajduje się na tyłach domu; składają się nań w sumie cztery pokoje, z których żaden nie jest wykorzystywany zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Pomieszczenie służące mi obecnie za sypialnię, skądinąd najbardziej czarujące w całym domu, było jadalnią mego nieżyjącego już ojca, Hurseka Nicodemusa Barbarossy, który nigdy, jak długo żyję, nie zasiadł przy jednym stole z Cesarią. Oto, jak wygląda małżeństwo.
Obok gabinetu, w którym siedzę obecnie, Nicodemus przechowywał swoją kolekcję pamiątek, których sporą liczbę - na jego wyraźne życzenie - pogrzebano wraz z nim, kiedy umarł. Miał tam czerep pierwszego konia, jakiego posiadał, oraz pokaźny zbiór osobliwych akcesoriów seksualnych, wytwarzanych w różnych epokach, by zadowolić gusta wybitnych koneserów. (Każdemu z nich towarzyszyła stosowna historyjka, zwykle bardzo zabawna). To nie wszystko, co tam składował. Miał na przykład rękawicę należącą do Saladyna, muzułmańskiego kochanka Ryszarda Lwie Serce. Był tam zwój, namalowany dla niego w Chinach, przedstawiający, jak mi kiedyś wyjaśnił, historię świata (choć jak dla mnie, nieoświeconego ignoranta, przypominało to zwykły pejzaż z wijącą się na wskroś niego rzeką), tuziny rzeźbionych męskich genitaliów - lingam, nefrytowy flet, laska Aarona (lub ulubione określenie mojego ojca - Il Santo Membro, święty członek) - dzieła, jak przypuszczam, jego własnych kapłanów, przedstawiające narzędzie, które przyczyniło się do mego powstania. Niektóre z tych przedmiotów stoją nadal na półkach. Możecie uznać, że to dziwne, czy nawet niesmaczne. Szczerze mówiąc, nie potrafię stwierdzić, czy próbowałbym zaoponować przeciwko takiemu stwierdzeniu. Mój ojciec był po prostu zwolennikiem uciech zmysłowych, a te rzeźby, pomimo swej oczywistej toporności, uosabiają go lepiej niż najbardziej wnikliwa autobiografia czy tysiąc zdjęć.
Poza tym nie są to jedyne eksponaty, jakie stoją na półkach. Przez dziesięciolecia zgromadziłem tu olbrzymią bibliotekę. Choć mówię wyłącznie po angielsku, francusku i odrobinę po włosku, czytam po hebrajsku, grecku i po łacinie, a moje księgi są często białymi krukami traktującymi o rzeczach osobliwych i ważkich. Gdybyście mieli tyle czasu co ja, ciekawość zapewne także pchnęłaby was ku mrocznym i zagadkowym ścieżkom. W kręgach uczonych bez wątpienia uznano by mnie za eksperta w rozlicznych dziedzinach, o których przeciętny zjadacz chleba, pochłonięty trywialnymi, codziennymi obowiązkami w rodzaju dzieci, podatków czy miłości, nie ma w ogóle pojęcia.
Mój ojciec, gdyby tu był, nie zaaprobowałby tych wszystkich ksiąg. Nie podobało mu się, że poświęcam się lekturze. Mawiał, że nazbyt przypomina mu to, w jaki sposób stracił moją matkę. Nawiasem mówiąc, po dziś dzień nie zrozumiałem znaczenia jego słów.
Jedyny wolumin, do studiowania którego nieodparcie mnie namawiał, to dwukartkowa księga otwierająca się między udami kobiety. Gdy byłem dzieckiem, zabronił mi korzystać z atramentu, pióra czy papieru, choć rzecz jasna jako zakazanego owocu pożądałem ich jeszcze bardziej. Ojciec uważał, że jedyne, czego powinienem się uczyć, to hodowanie koni czystej krwi, która to sztuka, po seksie, była jego największą pasją.
W młodości za jego sprawą sporo podróżowałem po świecie, kupując i sprzedając konie, organizując ich przewóz do stajni w L'Enfant i ucząc się poznawać ich naturę, tak jak on ją pojmował. Byłem dobry w tym, co robiłem, lubiłem podróżować. To w czasie jednej z takich eskapad poznałem moją nieżyjącą już żonę Chiyojo i sprowadziłem ją do naszego domu z zamiarem założenia rodziny. Na nieszczęście moje radosne plany zostały zniweczone przez łańcuch tragicznych wydarzeń, których kres stanowiła śmierć zarówno mojej żony, jak i Nicodemusa.
Ale wybiegam zanadto w przyszłość. Opowiadałem o tym pokoju i o tym, co mieścił za życia mego ojca: fallusy, zwoje, koński czerep. Co jeszcze? Niech się zastanowię. Był tu dzwon, w który, według Nicodemusa, dzwonił trędowaty uzdrowiony podczas Ukrzyżowania (zabrał ten dzwon do grobu), oraz urządzenie nie większe niż skrzyneczka, w której przechowuję hawańskie cygara. Kiedy jej dotknąć, rozbrzmiewa osobliwą, tęskną pieśnią; głos, jaki się wówczas rozlega, przypomina ludzki, a jak twierdził mój ojciec, wewnątrz zapieczętowanej skrzynki znajdował się żyjący mechanizm.
Możecie myśleć o jego słowach, co się wam żywnie podoba. Ani mi w głowie was szczególnie przekonywać. Choć mój ojciec nie żyje od blisko stu czterdziestu lat, nie zamierzam na tych stronicach publicznie nazywać go łgarzem. Ludzie pokroju mego ojca nie przywykli do tego, by kwestionowano prawdziwość ich słów, i choć Nicodemus nie żyje, nie do końca wierzę, że znajduję się poza jego zasięgiem.
Tak czy owak, to miły pokój. Jako że jestem zmuszony siedzieć tu przez większość dnia, poznałem już wszystkie niuanse jego formy i objętości i gdyby w tej chwili stanął przede mną Jefferson, powiedziałbym mu - drogi panie, nie mógłbym wyobrazić sobie wspanialszego więzienia, żadne inne miejsce nie mogłoby też bardziej rozbudzić mej prymitywnej wyobraźni.
Możecie zatem zapytać - czemu, skoro jestem tu tak szczęśliwy, siedząc sobie z książką w dłoni, postanowiłem sięgnąć po papier i pióro, by spisać historię naznaczoną od samego początku tragicznym piętnem? Po co się tak zadręczam, skoro mógłbym wytoczyć się na balkon, siedzieć z tomem dzieł świętego Tomasza z Akwinu na kolanach, obserwując życie tętniące dookoła?
Są dwa powody. Pierwszym jest moja przyrodnia siostra - Marietta.
To się stało zupełnie niespodziewanie. Jakieś dwa tygodnie temu weszła do mego pokoju (jak zawsze bez pukania), jak zawsze bez pytania nalała sobie szklaneczkę dżinu i nie czekając na zaproszenie, usiadła w starym fotelu mego ojca, mówiąc:
- Eddie…
Marietta wie, że nie cierpię, gdy ktoś nazywa mnie Eddiem. Moje pełne imię i nazwisko brzmi - Edmund Maddox Barbarossa. Może być Edmundzie, może być Maddox, w młodości mówiono nawet na mnie Ox, lecz nie obrażałem się za porównanie mnie do wołu. Ale Eddie?! Eddie może chodzić. Eddie może się kochać. Ja nie jestem Eddiem.
- Czemu zawsze mi to robisz? - zapytałem.
Rozparła się w skrzypiącym fotelu i uśmiechnęła łobuzersko.
- Bo cię to drażni - odparła. Można się było spodziewać takiej odpowiedzi. Marietta potrafi być złośliwa i perfidna, choć na pozór sprawia bardzo miłe wrażenie. Nie zamierzam wygłaszać tu peanów na jej cześć (ma od tego przyjaciółki), ale jest piękną kobietą, i to pod każdym względem. Kiedy się uśmiecha, przypomina mi ojca, jej otwarta, nienasycona lubieżność to jakby echo Nicodemusa. Gdy odpoczywa, jest w pełni córką Cesarii; ciężkie, leniwie opadające powieki i niezgłębiony spokój przesycony pewnością siebie, jej spojrzenie, gdy padnie na ciebie dłużej niż przez chwilę, wydaje się niemal fizycznym kontaktem. Moja Marietta jest niewysoka, nieco ponad pięć stóp, gdy nie ma na nogach butów, a teraz, na tle tego wielkiego fotela, w którym siedzi ze słodkim uśmieszkiem na twarzy, wygląda niemal jak dziecko. Nietrudno byłoby sobie wyobrazić stojącego za nią mojego ojca, obejmującego ją ramionami i kołyszącego delikatnie. Może gdy tam siedziała, ona także to sobie wyobrażała. Może właśnie to wspomnienie skłoniło ją, by powiedzieć:
- Czy ostatnio czujesz się smutny? Ale tak prawdziwie smutny?
- Co to znaczy prawdziwie smutny?
- No… wiem, że przesiadujesz tu całymi dniami i bywa, że ogarniają cię czarne myśli.
- Nie ogarniają mnie żadne czarne myśli.
- Odcinasz się od świata.
- Z własnego wyboru. Nie jestem nieszczęśliwy.
- Mówisz szczerze?
- Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. Moje książki. Moją muzykę. Mam nawet telewizor na wypadek nagłej potrzeby. Co więcej, umiem go również włączyć.
- A więc nie jest ci smutno. Nigdy?
Tak mnie zaczęła naciskać, że musiałem się nad tym przez chwilę zastanowić.
- W gruncie rzeczy muszę przyznać, że ostatnimi czasy miałem jeden lub dwa napady melancholii - stwierdziłem. - Nic wielkiego, ale…
- Nie cierpię tego dżinu.
- Jest angielski.
- Jest gorzki. Dlaczego pijesz wyłącznie angielski dżin? Słońce zaszło nad Imperium już dawno temu.
- Lubię gorycz.
Skrzywiła się.
- Gdy następnym razem będę w Charleston, przywiozę ci jakąś naprawdę dobrą brandy - zaproponowała.
- Brandy jest strasznie przereklamowana.
- Jest dobra, jeśli rozpuścić w niej odrobinę kokainy. Próbowałeś tego kiedykolwiek? Daje niezłego kopa.
- Kokaina rozpuszczona w brandy?
- Gładko wchodzi, a następnego ranka nie masz nosa zapchanego szarymi glutami.
- Nie potrzebuję kokainy, Marietto. Dżin w zupełności mi wystarcza.
- Ale po alkoholu człowiek robi się senny.
- No to co?
- A to, że kiedy już zabierasz się do pracy, nie będziesz sobie mógł pozwolić na długi sen i leniuchowanie.
- Czyżbym coś przeoczył? - zapytałem.
Wstała i chociaż mój dżin jej nie smakował, ponownie napełniła szklaneczkę i stanęła przy moim fotelu.
- Czy mogę wytoczyć twój wózek na balkon?
- Przejdź do rzeczy, jeśli łaska.
- Sądziłam, że wy, Anglicy, lubicie wymijające odpowiedzi - powiedziała, wytaczając mnie zza biurka w stronę rozsuwanego, balkonowego okna. Było już otwarte, gdy Marietta weszła, rozkoszowałem się właśnie wonnym, nocnym powietrzem. Wytoczyła mnie na balkon. - Tęsknisz za Anglią? - zapytała.
- Cóż to za… osobliwa rozmowa… - odparłem.
- To proste pytanie. Na pewno czasami za nią tęsknisz.
(Jestem wam winien wyjaśnienie: moja matka, jedna z licznych kochanek ojca, była Angielką).
- Tyle czasu minęło od mojej ostatniej wizyty w Anglii. Pamiętam ją tylko w snach.
- Zapisujesz je?
- Och… - mruknąłem. - Zaczynam rozumieć. Wracamy do naszych baranów.
- Już pora, Maddox - rzekła z powagą, jakiej od dawna u niej nie słyszałem. - Nie zostało nam wiele czasu.
- Kto tak twierdzi?
- Och, na Boga, rozejrzyj się dookoła. Coś się zmienia, Eddie. Zmiany są subtelne, ale widać je wszędzie. W murach. W kwiatach. W ziemi. Poszłam w pobliże stajni, gdzie pochowaliśmy tatę, i gotowa jestem przysiąc, że poczułam, jak ziemia się trzęsie.
- Nie powinnaś tam chodzić.
- Nie zmieniaj tematu. Jesteś w tym bardzo dobry, zwłaszcza gdy starasz się wymigać od odpowiedzialności.
- A niby od kiedy to…
- Ty jeden z całej rodziny możesz to wszystko opisać, Eddie. Masz tu wszystkie dzienniki i pamiętniki. Wciąż otrzymujesz listy wiesz-od-kogo.
- Trzy w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Nie nazwałbym tego ożywioną korespondencją. I, na miłość boską, Marietto, nie obawiaj się wymówić jego imienia.
- Niby dlaczego? Nie cierpię tego małego skurwiela.
- Nie nazywaj go tak, Marietto. Nie zasłużył sobie na to. A teraz może dopijesz swój dżin i zostawisz mnie samego?
- Odmawiasz, Eddie?
- Coś kiepsko u ciebie ze słuchem, nieprawdaż?
- Eddie… - wykrztusiła.
- Marietto. Kochanie. Nie planuję zmienić mego życia w piekło tylko dlatego, że chcesz, abym opisał dzieje naszej rodziny.
Spiorunowała mnie wzrokiem i jednym łykiem opróżniła swoją szklaneczkę, po czym odstawiła ją na poręcz balkonu. Po precyzji jej ruchów i krótkiej pauzie poprzedzającej wyjście zorientowałem się, że miała już z góry przygotowaną kwestię "na odchodne". Moja Marietta uwielbia teatralne zagrania. Ma do tego prawdziwy talent.
- Nie chcesz zmieniać swego życia w piekło? Nie bądź żałosny, Eddie. O czym ty w ogóle mówisz? Przecież ty nie masz swojego życia. Właśnie dlatego musisz napisać tę książkę. Jeśli tego nie zrobisz, umrzesz, nie uczyniwszy absolutnie niczego.

 

III


1

Naturalnie miała rację. W istocie kiedyś naprawdę żyłem! Zanim zostałem kaleką, przejawiałem niemal równie wielkie pragnienie najrozmaitszych doznań jak Nicodemus. Nie, cofam to. W przeciwieństwie do niego, podróże nie stanowiły dla mnie okazji zaspokajania i poznawania nowych uciech natury seksualnej. On znał chyba każdy burdel w Europie; ja wolałem odwiedzać katedry lub upijać się w barach do nieprzytomności. Nie ulega wątpliwości, że moją słabością jest zamiłowanie do kieliszka, niejeden raz napytałem sobie przez to biedy. Od tego również utyłem. Poza tym trudno jest zachować szczupłą talię, siedząc na wózku inwalidzkim. Prędzej czy później zaczyna ci rosnąć tyłek, a w pasie przybywa centymetrów, natomiast twarz, na Boga, to przystojne oblicze, które sprawiało, że wystarczyło pokręcić się trochę wśród ludzi, czy to w barze, czy w klubie, by za każdym razem poderwać jakąś atrakcyjną dziewczynę, zrobiło się blade i nalane. Jedynie w oczach wciąż jeszcze można dostrzec cień dawnego magnetyzmu. Mają osobliwą barwę - zmieszanego z szarością błękitu. Reszta mnie została bezpowrotnie utracona. Przypuszczam, że prędzej czy później to spotyka każdego. Nawet Marietta, czystej krwi Barbarossa, wyznała, że w miarę upływu lat dostrzegła u siebie subtelne oznaki starzenia, choć proces ten postępuje znacznie wolniej niż u istot ludzkich. Upominałem ją, że jeden siwy włos na dziesięć lat to jeszcze nie powód do narzekania, zwłaszcza jeśli natura obdarzyła ją wieloma innymi bezsprzecznymi atutami - Marietta ma nieskazitelną skórę jak Cesaria (choć ani ona, ani Zabrina nie są tak czarne, jak ich matka) i cechuje ją fizyczna swoboda Nicodemusa. Podziela moją słabość do trunków, ale jej alkohol nie wchodzi w talię, lecz w pośladki. Znów odszedłem od tematu. Jakim cudem zacząłem opowiadać o pośladkach Marietty? Ach tak, mówiłem o tym, że podróżowałem, załatwiając interesy ojca. To było cudowne. Rzecz jasna, przez całe lata byłem zmuszony odwiedzać cuchnące łajnem stajnie, ale zdarzało mi się również bywać w naprawdę wspaniałych miejscach - na bezdrożach Mongolii, pustyniach Afryki Północnej czy równinach Andaluzji. Zrozumcie przeto, że choć zostałem obecnie zredukowany do roli podglądacza - lub raczej obserwatora - nie zawsze tak było. Nie piszę tego wszystkiego jako teoretyk rozprawiający na temat świata znanego jedynie z telewizji czy z gazet.
W miarę rozwoju mej opowieści bez wątpienia okraszę ją dygresjami na temat miejsc, które miałem okazję widzieć, oraz ludzi, których spotkałem podczas mych wojaży. Na razie pozwólcie, bym wtrącił kilka słów o Anglii, kraju, gdzie zostałem poczęty.
Moją biologiczną matką była kobieta nazwiskiem Moira Feeney i choć zmarła wkrótce po moim urodzeniu wskutek choroby, której natury nigdy nie zrozumiałem, pierwsze siedem lat mego życia spędziłem w jej rodzinnym kraju, pod opieką jej siostry, Giseli. Nie była to bynajmniej sielanka - Gisela wpadła we wściekłość, gdy odkryła, że ojciec jej siostrzeńca bynajmniej nie zamierza wprowadzić nas do swego czarownego kręgu i zamiast zgodzić się na zaproponowaną przez niego niebagatelną sumkę, mającą zapewnić mi godziwe utrzymanie i należne wychowanie, z dumą i niemal lekkomyślnie odmówiła przyjęcia jakiejkolwiek pomocy materialnej z jego strony. Nie chciała go widzieć. Dopiero gdy Gisela również umarła (stało się to w dość zagadkowy sposób, a mianowicie trafił ją piorun), ojciec pojawił się w moim życiu i zacząłem towarzyszyć mu w jego podróżach. Przez następne pięć lat mieszkaliśmy w wielu niezwykłych domach, będąc gośćmi wielkich i znamienitych ludzi, którzy pragnęli porady mego ojca jako znakomitego hodowcy koni (i Bóg wie czego jeszcze; mam wrażenie, że niejako na marginesie kształtował on również losy wielu narodów). Jednakże pomimo wspaniałości tych lat - dwóch w Granadzie, wiosny w Wenecji i wielu innych, które zatarły się już w mej pamięci - w dalszym ciągu z największą lubością powracam do dni, gdy mieszkałem w Blackreath z Giselą. Lata były tam łagodne, podobnie jak łagodna była moja ludzka ciotka. Pamiętam je jak dziś. Pamiętam mleko, deszcz i starą śliwę w ogrodzie za domem, z górnych konarów której widać było kopułę kościoła Świętego Pawła.
Pamiętam, jak lubiłem godzinami przesiadywać wśród tych poskręcanych gałęzi, zapadając w radosny trans, usypiany dźwiękami melodyjnych piosenek i rymowanek. Jedną z nich pamiętam po dziś dzień.

Wygląda na to, że jestem,
Wygląda na to, że byłem,
Wygląda na to, że będę.
Narodzę się, bo
Wygląda na to, że jestem,
Wygląda na to, że byłem,
Wygląda na to, że będę,
Narodzę się, bo…

I tak bez końca.
Marietta ma rację, faktycznie tęsknię za Anglią i robię, co w mojej mocy, by o niej pamiętać. Angielski dżin, angielska flegma, angielska melancholia. Ale Anglii, do której tęsknię i o której śnię, gdy zapadam w drzemkę w moim fotelu, już nie ma. To jedynie widok z korony starej śliwy i wspomnienie szczęśliwego dziecka. Jedno i drugie od dawna jest już historią. I to jest paradoksalnie drugi powód, dla którego piszę tę książkę. Otwierając śluzy wspomnień, mam nadzieję choć na chwilę powrócić do błogich czasów mego dzieciństwa.


2

Powinienem opowiedzieć wam, choćby pokrótce, o tym, co wydarzyło się tego dnia, kiedy wyznałem Marietcie, że rozpocząłem pisanie mojej książki, gdyż dzięki temu lepiej zrozumiecie, co znaczy mieszkać w tym domu. Siedziałem na balkonie z ptakami (jedenaście z nich, głównie kardynały, trznadle i czarne jak smoła kosy, przylatuje regularnie, by jeść mi z ręki, a potem umilać mi czas swoją muzyką) i karmiąc je, usłyszałem, jak na dole Marietta kłóci się zawzięcie z moją drugą przyrodnią siostrą, Zabriną. O ile zdołałem się zorientować, Marietta jak zawsze zachowywała się władczo, a Zabrina, zwykle starająca się nie wchodzić nikomu w paradę i milcząca, tym razem zaczęła ostro bronić swoich racji. Powód kłótni był następujący: najwyraźniej Marietta poprzedniej nocy sprowadziła do domu jedną ze swoich kochanek, a jej gość okazał się dość sprytnym detektywem. Najprawdopodobniej ta kobieta wstała, gdy Marietta jeszcze spała, i zaczęła spacerować po domu, aż zobaczyła coś, czego nie powinna była ujrzeć.
Obecnie zaś umierała z przerażenia, a Marietta straciła do niej cierpliwość, toteż starała się namówić Zabrinę, by sprokurowała naprędce jakiś specyfik, który do czysta wymaże pamięć wścibskiej kobiety. Wówczas Marietta mogłaby odwieźć ją do domu i cała ta nieprzyjemna sprawa poszłaby w zapomnienie.
- Mówiłam ci ostatnim razem, że absolutnie nie aprobuję…
Głos Zabriny jest zwykle cienki i piskliwy, teraz brzmiał wyjątkowo ochryple.
- O Boże - mruknęła ze znużeniem Marietta. - Nie bądź taka despotyczna.
- Wiesz, że nie powinnaś sprowadzać do domu zwyczajnych ludzi - ciągnęła Zabrina. - Ściągając tu byle kogo, aż się prosisz o kłopoty.
- Ona jest kimś szczególnym - powiedziała Marietta.
- Wobec tego czemu miałabym wymazywać jej pamięć?
- Bo obawiam się, że jeśli tego nie zrobisz, straci zmysły.
- Co widziała?
Nastała chwila ciszy.
- Nie wiem - odparła w końcu Marietta. - Nie jest w stanie wykrztusić z siebie choćby jednego sensownego zdania.
- No dobrze, gdzie ją znalazłaś?
- Na schodach.
- Nie widziała mamy?
- Nie, Zabrino. Nie widziała mamy. Gdyby ją zobaczyła…
- Byłaby martwa.
- …byłaby martwa.
Znów chwila ciszy. Wreszcie Zabrina rzekła z rozmysłem:
- Gdybym to zrobiła…
- Tak?
- Quid pro quo.
- Niezbyt to chwalebne - przyznała Marietta. - Bądź co bądź, jesteś moją siostra. Ale dobrze. Niech będzie. Quid pro quo. Czego chcesz?
- Jeszcze nie wiem - odrzekła Zabrina. - Ale bez obawy, coś wymyślę. I to ci się nie spodoba. Możesz być tego pewna.
- Milutka jesteś - zauważyła Marietta.
- Posłuchaj. Chcesz, żebym to zrobiła, czy nie?
Kolejna chwila ciszy.
- Jest w mojej sypialni - dodała Marietta. - Musiałam przywiązać ją do łóżka. - Zabrina zachichotała. - To wcale nie jest śmieszne.
- One wszystkie są śmieszne - odparła Zabrina. - Słabe głowy, słabe serca. Nigdy nie znajdziesz takiej, która naprawdę mogłaby być z tobą. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę, co? To niemożliwe. Jesteśmy i pozostaniemy samotne aż do końca.

Jakąś godzinę później Marietta zjawiła się w moim pokoju. Twarz miała szarą jak popiół, szare oczy przepełniał smutek.
- Słyszałeś naszą rozmowę - powiedziała. Nie raczyłem odpowiedzieć. - Czasami ta suka aż się prosi, aby jej przyłożyć. I to mocno. Choć i tak zapewne nic by nie poczuła. Tłusta krowa.
- Po prostu nie lubisz być czyjąś dłużniczką.
- Mogłabym być twoją - odparła.
- Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
- Tak. Domyślam się. - I widząc mój wyraz twarzy, wybuchnęła: - Co ja niby takiego powiedziałam? Zwyczajnie przyznałam ci rację, i to wszystko, na miłość boską! Dlaczego wszyscy w tym domu są tak cholernie wrażliwi?
Podeszła do mojego biurka i skontrolowała zawartość butelki dżinu. Zostało go nie więcej niż na jedną szklaneczkę.
- Masz jeszcze trochę?
- W szafie w sypialni stoi pół skrzynki.
- Czy mogłabym…?
- Śmiało.
- Wiesz, Eddie, powinniśmy częściej rozmawiać - zawołała do mnie, buszując po sypialni w poszukiwaniu dżinu. - Poznać się nawzajem. Nie znajduję wspólnego języka z Dwightem, a Zabrina przez ostatnie parę miesięcy nieprzerwanie jest w paskudnym nastroju. I do tego jeszcze tak bardzo utyła, Eddie. Widziałeś ją? Jest tłusta jak świnia.
Choć zarówno Zabrina, jak i Marietta upierają się, że są diametralnie różne - i pod wieloma względami faktycznie to prawda - mają mimo wszystko kilka cech wspólnych.
Są to z gruntu nieustępliwe, uparte i natrętne kobiety. Marietta, młodsza od Zabriny o jedenaście lat, zawsze szczyciła się sportową sylwetką i szczupłą budową ciała, które do dziś zachowało nieodparty urok, Zabrina natomiast wiele lat temu poddała się swym nałogom, do których należy między innymi zajadanie się pralinkami i pekanowym ciastem.
Od czasu do czasu widuję ją z okna, jak kaczkowatym chodem maszeruje przez trawnik. Gdy widziałem ją ostatnio, ważyła jakieś trzysta pięćdziesiąt funtów. (Jak zapewne zaczynacie się już orientować, stanowimy silnie cierpiącą grupę ludzi. Zaufajcie mi jednak: gdy nieco lepiej poznacie szczegóły naszego życia, zdziwicie się, że w ogóle jesteśmy jeszcze w stanie funkcjonować).
Marietta pojawiła się z nową butelką dżinu i otworzywszy ją, nalała sobie kolejną szklaneczkę.
- Po co trzymasz w szafie tyle ubrań? - zapytała, opróżniając szklaneczkę. - Większości z nich i tak nie wkładasz.
- Podejrzewam, że coś wpadło ci w oko.
- Marynarka od smokingu.
- Weź ją sobie.
Nachyliła się i pocałowała mnie w policzek.
- Nie doceniałam cię przez te wszystkie lata - stwierdziła i czym prędzej wróciła do sypialni po marynarkę, na wypadek gdybym się rozmyślił.
- Postanowiłem napisać książkę - wyznałem jej, gdy wróciła.
Rzuciła marynarkę na fotel Nicodemusa i nieomal zatańczyła z podniecenia.
- To cudownie - rzekła. - Boże, Eddie, ale będziemy mieli ubaw!
- My?
- Jasne że my. To znaczy ty będziesz przez większość czasu pisał, ale ja też ci w tym pomogę. Jest sporo rzeczy, o których nie wiesz. Choćby brudy na temat Cesarii… Opowiedziała mi, kiedy byłam mała.
- Może powinnaś mówić ciszej.
- Nie usłyszy mnie. Ostatnimi czasy spędza całe dnie w swoich pokojach.
- Nie wiemy, co słyszy, a czego nie - rzuciłem. Wedle jednej z opowieści nakazała Jeffersonowi tak zaprojektować dom, aby wszystkie dźwięki były kierowane do jej pokoi (w których, nawiasem mówiąc, ani ja, ani Marietta nigdy nie byliśmy). Możliwe, że to tylko legenda, ale ja bym jej nie lekceważył. Choć upłynęło wiele miesięcy, odkąd widziałem ją po raz ostatni, nietrudno mi jest ją sobie wyobrazić, siedzącą w swym buduarze i słuchającą swych dzieci i dzieci swego męża, pobłażliwych, szlochających i powoli tracących zmysły. Podejrzewam, że to ją cieszy.
- A jeśli nawet mnie słyszy, to co? Powinna się cieszyć, że chcemy zadać sobie tak wiele trudu. Bądź co bądź, to przecież ma być historia rodu Barbarossa. Uczyni ją nieśmiertelną.
- Jeżeli już nią nie jest.
- O nie… ona się starzeje. Zabrina stale ją widuje i mówi, że z tą starą suką jest coraz gorzej.
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
- To właśnie jej słowa sprawiły, że zaczęłam myśleć o naszej książce.
- To nie jest nasza książka - odparłem z naciskiem. - Jeżeli ją nawet napiszę, zrobię to po swojemu. A co za tym idzie, nie będzie to wyłącznie historia rodu Barbarossów.
Opróżniła szklaneczkę.
- Rozumiem - stwierdziła chłodno. - Wobec tego o czym będzie traktować?
- O rodzinie. Ale także o Gearych.
Zamilkła i wyjrzała przez okno na miejsce, gdzie zwykle siadam z ptakami. Odezwała się ponownie dopiero po minucie:
- Jeśli napiszesz choć słowo o Gearych, to ja nie chcę mieć z tą książką nic wspólnego.
- Jak mógłbym napisać historię…
- Z tobą też nie.
- Pozwól mi skończyć, dobrze? Jak mógłbym spisać historię naszej rodziny - a zwłaszcza jej część współczesną - i nie wspomnieć przy tym o Gearych?
- To szumowiny, Eddie. Ludzkie męty. W dodatku okrutnicy. Wszyscy, co do jednego.
- Nieprawda, Marietto. A jeżeli nawet, pozwól, że powtórzę - cóż byłaby warta moja książka, gdybym zdecydował się ich mimo wszystko pominąć?
- W porządku. W takim razie wspomnij o nich, ale tylko mimochodem.
- Są częścią naszego życia.
- Nie mojego - odcięła się gniewnie. Powróciła do mnie wzrokiem i zauważyłem, że przepełnia ją nie tyle gniew, ile raczej smutek. Okazałem się zdrajcą, wyjawiając, że mam zamiar opowiedzieć całą tę historię akurat w taki sposób. Kolejne słowa dobierała wyjątkowo starannie, jak adwokat podczas mowy końcowej.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że może to być jedyny sposób, aby ludzie z zewnątrz dowiedzieli się o naszej rodzinie?
- Tym bardziej…
- Teraz ty mi pozwól skończyć - ucięła. - Kiedy tu przyszłam i zaproponowałam ci, abyś napisał tę cholerną książkę, zrobiłam to, bo miałam przeczucie, ba, mam je nadal, że nie zostało nam już wiele czasu. A jak sam wiesz, mój instynkt rzadko się myli.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odparłem półgębkiem. Marietta bez wątpienia miała prorocze zdolności. Odziedziczyła ten talent po matce.
- Może to dlatego ona tak kiepsko ostatnio wygląda - ciągnęła Marietta. - Wychudła, i w ogóle.
- Uważasz, że wyczuwa to samo co ty?
Pokiwała głową.
- Biedna, parszywa suka - wycedziła przez zęby. - Zresztą to kolejny powód, który należy wziąć pod uwagę - Cesaria. Ona nienawidzi Gearych jeszcze bardziej niż ja. Przecież odebrali jej ukochanego Galilee.
Parsknąłem, słysząc te nonsensowne słowa.
- To jeden z sentymentalnych mitów, które pragnę obalić na samym początku - stwierdziłem.
- Zatem nie wierzysz, że został uprowadzony?
- Jasne, że nie. Nikt nie wie lepiej ode mnie, co się wydarzyło tamtej nocy, kiedy odszedł. I zamierzam opowiedzieć wszystko, co wiem.
- Oczywiście może się okazać, że nikogo to nie obchodzi - zauważyła Marietta.
- Grunt, abym to ja miał świadomość, że opowiadam wszystko, tak jak było. Czy nie o to ci chodziło?
- Nie jestem pewna - odparła Marietta. Dopiero teraz zaczęła okazywać niesmak oraz rozgoryczenie proponowaną przeze mnie formą i treścią opowieści. - Zaczynam żałować, że w ogóle zachęcałam cię do napisania tej cholernej książki.
- No cóż, jest już za późno. Właśnie ją zacząłem.
- Już zacząłeś?
Nie było to całkiem zgodne z prawdą. Jak dotąd nie przelałem na papier ani jednego słowa. Ale wiedziałem już dokładnie, od czego zacznę: od domu, od Cesarii i Thomasa Jeffersona. Równie dobrze mogłem uważać moje dzieło za rozpoczęte.
- W takim razie nie powinnam ci chyba przeszkadzać - rzuciła Marietta, kierując się w stronę drzwi. - Ale nie licz raczej na moją pomoc.
- W porządku. Wcale o nią nie proszę.
- Jeszcze nie. Ale zrobisz to. Będziesz po prostu musiał. Mam wiele informacji, których będziesz potrzebował. A wówczas okaże się, ile warta jest twoja uczciwość.
To rzekłszy, pozostawiła mnie sam na sam z dżinem. Nie wątpiłem w prawdziwość jej ostatnich słów - szykowała się, aby ubić ze mną jakiś interes. W zamian za żądaną informację zażyczy sobie zapewne usunięcia lub przeredagowania jakiegoś spornego fragmentu mojej książki. Postanowiłem sobie, że nie usunę z tekstu ani jednego słowa. Nie ugnę się. To, co jej powiedziałem, było prawdą. Nie można było opowiedzieć historii Barbarossów, nie wspominając przy tym o Gearych, a zatem była to również historia Rachel Pallenberg, której nazwisko, jak sądzę, nigdy nie przejdzie Marietcie przez usta. Celowo sam o niej nie wspomniałem, nie chcąc narazić się na gniew Marietty. Z pewnością obrzuciłaby mnie stekiem wyzwisk. Nie muszę chyba dodawać, że zamierzam poświęcić znaczną część mojej książki na opisanie cnót i przywar Rachel Pallenberg..
Jak już zostało powiedziane, niniejsza opowieść bez wsparcia Marietty może okazać się nieco uboższa w treści, zamierzam przeto być wybiórczy, relacjonując jej postępy moich prac. Prędzej czy później zjawi się, choćby dlatego, że jest egotystką i świadomość, że mogłaby nie przyłożyć ręki do powstania tej książki, byłaby dla niej boleśniejsza aniżeli fakt, że spore jej fragmenty są poświęcone Gearym. Poza tym Marietta wie doskonale, że w wielu kwestiach mogę w pełni zaufać swojemu instynktowi i chodzi tu o sprawy nie w pełni weryfikowalne. Sprawy ducha, sprawy sypialni, sprawy grobu. To są najistotniejsze rzeczy. Reszta to dane geograficzne oraz daty.


3

Nieco później tego samego dnia widziałem, jak Marietta wyprowadza z domu kobietę, o której rozmawiała z Zabriną i którą to rozmowę podsłuchałem. Była drobną blondynką, jak wszystkie kochanki Marietty, i chyba nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Sądząc po ubiorze, mogła być turystką lub autostopowiczką; raczej nie pochodziła z tych okolic.
Wszystko wskazywało na to, że Zabrina spełniła żądanie Marietty i uwolniła nieszczęsną dziewczynę od trwogi (a także od wszelkich związanych z tym incydentem wspomnień). Obserwowałem je z mojego balkonu przez lornetkę. Pusty wyraz twarzy dziewczyny zaniepokoił mnie. Czy naprawdę istoty ludzkie umiały radzić sobie z rzeczami niezwykłymi tylko w jeden sposób - poprzez przerażenie narastające aż do utraty zmysłów lub, jeśli im się poszczęści, dzięki uzdrawiającemu wymazaniu pamięci, które, tak jak w przypadku tej kobiety, przynosiło im spokój, lecz zubażało ich umysł? To doprawdy żałośnie skąpy repertuar możliwości wyboru. (Ta myśl kieruje mnie na powrót ku książce. Czy byłoby nadmierną ambicją z mojej strony, gdybym żywił nadzieję, że dzięki temu, co zawrę na tych stronach, w jakiś sposób przygotuję grunt dla tego typu rewelacji i objawień, tak że kiedy wreszcie nadejdą, ludzki umysł nie trzaśnie w zetknięciu z nimi jak kruche lustro, niezdolne do utrzymania w sobie potęgi odbijanych cudowności?) Trochę mi żal tej dziewczyny, której umysł dla jej własnego dobra został pozbawiony wszelkich wspomnień związanych z doznaniem, które mogło odmienić całe jej życie. Zastanawiałem się, jaka byłaby po tym doświadczeniu. Czy Zabrina pozostawiła głęboko w jej wnętrzu ziarno wspomnień, które niczym ziarnko piasku w skorupie ostrygi może z czasem przerodzić się w coś rzadkiego i cudownego? Będę musiał zapytać.
Tymczasem pod osłoną drzew Marietta i jej towarzyszka przystanęły, by móc się pożegnać w, delikatnie mówiąc, czuły sposób. Obiecałem mówić prawdę, choć nie przychodzi mi ona łatwo, z trudem powstrzymałem się przed przemilczeniem tego, co wtedy ujrzałem: patrzyłem jak zauroczony, podczas gdy Marietta obnażyła piersi dziewczyny, zaczęła pieścić jej sutki i całować jej wargi. Patrzyłem na to wszystko, a ona wyszeptała coś i na te słowa kobieta osunęła się na klęczki, rozpięła pasek, a potem guzik i rozporek w spodniach Marietty, zsunęła je i zaczęła ją pieścić językiem, weszła w nią głęboko, pobudzając tak mocno, że nawet siedząc na balkonie, słyszałem, jak Marietta pojękuje z rozkoszy. Bóg mi świadkiem, że jestem wdzięczny za każdy dany mi przejaw zmysłowych doznań i nie będę udawał, że obserwowanie, jak się kochały, w jakikolwiek sposób mnie zawstydziło. Tak cudownie było na nie patrzeć, że kiedy skończyły i Marietta odprowadziła dziewczynę do ścieżki odchodzącej od L'Enfant i wiodącej na powrót do realnego świata, poczułem - choć może się to wam wydać absurdalne - dojmujący ból nieukojonej samotności.

 

IV

Choć Marietta podrwiwała z mego przekonania, że dom stanowi jedno wielkie urządzenie podsłuchowe, które przenosi informacje ze wszystkich pokoi do uszu jednej, konkretnej osoby, jednakże tej nocy owo przeświadczenie potwierdziło się.
Nie spałem dobrze. Nigdy dobrze nie sypiam i już raczej nie będę. Niezależnie, jak bardzo jestem zmęczony, gdy tylko przyłożę policzek do poduszki, w mojej głowie zaczynają krążyć najróżniejsze, często trywialne myśli. Nie inaczej było zeszłej nocy. Ścieżkę dźwiękową w mojej czaszce stanowiły tym razem fragmenty rozmowy z Mariettą przemontowane niemal bezsensownie i przeplatane jej zmysłowymi jękami. Towarzyszyły temu obrazy z całkiem innej beczki. W myślach nie widziałem twarzy ani postaci Marietty, były tam natomiast twarze i postaci innych, nie znanych mi kobiet. Nie, cofam to. Rozpoznałem je, tyle tylko, że nie potrafiłem przypisać im konkretnych imion. Niektóre wydawały się dziwnie zadowolone z tego, co robiły, albo spacerowały (w większości nago), albo biegały po ulicach jakiegoś miasta (sądzę, że było to Charleston), a niektóre wypróżniały się, siedząc na gałęziach kasztanowców. Były również inne, o których śniłem, i te nie wydawały się wcale szczęśliwe - w jednej chwili wyglądały jak bliźniacze siostry lub bracia konkubiny Marietty, o tępych, beznamiętnych twarzach, w następnej zaczynały wyć jak torturowane zwierzęta, jakby usunięto blokadę w ich pamięci, a to, co sobie przypomniały, było nie do wytrzymania. Wiem, że pewni psychoanalitycy uważają, iż wszelkie stworzenia pojawiające się we śnie stanowią jakiś aspekt śniącego. Skoro tak, mogę przypuszczać, że nagie stworzenia na ulicach Charleston są tą częścią mnie, która pochodzi od mego ojca, a te inne przerażone dusze, szlochające przeraźliwie, stanowią z kolei ludzką część, którą stworzyła moja matka. Podejrzewam wszelako, że to zbyt prosty schemat. W poszukiwaniu wzorca teoretyk ignoruje wszystko, co do niego nie przystaje, czy też jest z nim sprzeczne, i koniec końców otrzymuje jedynie zgrabne kłamstwo. Nie jestem dwoma w jednym, lecz wielością. Ta jaźń zawiera w sobie współczucie mojej matki i apetyty mego ojca na surową baraninę. Jest w niej miejsce na zamiłowanie mojej matki do opowieści o morderstwach i pasję mego ojca do słoneczników. Któż wie, ile jeszcze nie odkrytych pokładów skrywa mój umysł? Na pewno zbyt wiele, by można je było zawrzeć w jakimś dogmacie.
Sęk w tym, że te sny wprawiły mnie w przeraźliwy stan. Byłem bliski łez, co jest w moim przypadku rzadkością.
I nagle w ciemnościach usłyszałem szuranie i zgrzyt pazurów o drewniany parkiet, a gdy spuściłem wzrok w stronę źródła dźwięku, w strudze księżycowego światła ujrzałem kolczasty kształt drepczący w kierunku mojego łóżka. Był to jeżozwierz. Nie poruszyłem się. Po prostu pozwoliłem stworzeniu podejść do mnie (jedną rękę zwiesiłem z łóżka, palcami niemal dotykałem podłogi) i poczułem wilgotny nosek muskający moją dłoń.
- Często tu przychodzisz? - zwróciłem się do zwierzątka. Czasami tak robiły. Zwłaszcza te młodsze, bardziej spragnione przygód. Schodziły po schodach w nadziei na znalezienie jakiejś przekąski. Ledwie jednak zadałem to pytanie, gdy otrzymałem odpowiedź, a moje ciało zareagowało na pojawienie się pani jeżozwierza, Cesarii. Bo widzicie, to moje żałosne ciało, kalekie i niezdolne prawie do niczego, zaczęło nagle zdradzać oznaki ozdrowienia.
To było niesamowite. Bardzo rzadko miałem okazję znaleźć się w bezpośredniej bliskości tej kobiety, żony mojego ojca, ale z doświadczenia wiedziałem, że efekt jej wizyty będzie utrzymywał się jeszcze przez kilka dni. Nawet gdyby już teraz wyszła z pokoju, przez tydzień lub nawet dłużej czułbym spazmatyczne drżenie dolnych kończyn, choć mięśnie moich nóg dawno już uległy atrofii. A mój członek, służący od jakże długiego czasu wyłącznie do oddawania moczu, prężyłby się jak u nastolatka, domagając się upuszczenia zeń soków dwa razy na godzinę. Boże, pomyślałem, czy to dziwne, że oddawano jej cześć? Podejrzewam, że gdyby tylko zechciała, mogłaby pewnie ożywiać umarłych.
- Odejdź, Tansy - zwróciła się do jeżozwierza.
Zwierzątko zignorowało rozkaz, co, muszę przyznać, spodobało mi się. A wiec nawet jej można się było sprzeciwić.
- Niech sobie będzie. Nie przeszkadza mi - rzekłem.
- Tylko uważaj. Te kolce…
- Wiem. - Wciąż miałem blizny, kiedy jedna z jej kolcoświnek, jak lubiła je nazywać, zaatakowała mnie. Sądzę, że Cesarię bardzo poruszyło, gdy ujrzała mnie krwawiącego. Pamiętam wyraźnie jej twarz: oczy niczym płynna noc, zatopione w głowie z obsydianu; jej współczucie mnie przeraziło, bo chyba podświadomie lękałem się jej dotyku, jej uzdrowicielskiej mocy. Bałem się, że to mnie odmieni, przeistoczy na zawsze w jednego z jej wyznawców. I tak tkwiliśmy w całkowitym bezruchu, strapieni czymś, co dla każdego z nas było fundamentalną, nieodłączną rzeczą - ja jej mocą, ona moją krwią, podczas gdy kolcoświnka siedziała na podłodze między nami, czochrając się.
- Ta książka… - rzuciła wreszcie.
- Marietta doniosła ci o niej? - spytałem.
- Mnie nie trzeba nic mówić, Maddox.
- Nie. Oczywiście, że nie.
To, co powiedziała później, zdumiało mnie. Ale, rzecz jasna, nie byłaby tym, kim jest - nie mogłaby być owiana tyloma legendami, gdyby stale i wciąż nie budziła zakłopotania i zdumienia.
- Musisz ją napisać bez trwogi - powiedziała. - Tworzyć ją z głowy i z serca, nie bacząc na konsekwencje.
Nigdy jeszcze nie słyszałem, by przemawiała równie łagodnym głosem. Nie mówiła cicho ani słabym tonem, lecz z czułością, jakiej z jej strony dotąd nie zaznałem. Nie sądziłem, że w ogóle mogłaby obdarzyć taką czułością mnie czy kogokolwiek innego.
- A zatem ta sprawa z Gearymi…?
- Musisz ją opisać. Całą. Niczego nie pomijając. Opisz każdy szczegół. Nie oszczędzaj żadnego z nich. Ani nikogo z nas, bądź obiektywny. Przez lata wielokrotnie zdarzało się nam iść na kompromisy. Paktowaliśmy z wrogami, zamiast zatrzymywać ich serca.
- Czy darzysz Gearych nienawiścią?
- Powinnam powiedzieć - nie. Są tylko ludźmi. Nie wiedzą wielu rzeczy. Ale tak, nienawidzę ich. Gdyby nie istnieli, nadal miałabym męża i syna.
- Przecież Galilee nie umarł.
- Dla mnie jest martwy - ucięła. - Umarł z chwilą, gdy opowiedział się po ich stronie przeciwko twemu ojcu. - Lekko pstryknęła palcami, a jej kolcoświnka odwróciła się i przytruchtała do niej. Przez całą rozmowę widziałem ją tylko kątem oka, teraz jednak, gdy jeżozwierz zbliżył się do niej, pochyliła się, by wziąć go na ręce, i przez krótką chwilę w blasku księżyca mogłem się jej przyjrzeć. Nie była, jak twierdziła Marietta, słaba ani schorowana; wręcz przeciwnie. Przynajmniej w moich oczach wyglądała na młodą kobietę, hojnie obdarowana przez naturę; jej uroda była wyrafinowana i surowa zarazem, płaszczyzny twarzy tak silne zarysowane i nieskazitelnie gładkie, że wyglądała niczym posąg odlany ze srebrnego blasku, w którym stała. Czy powiedziałem, że była piękna? Pomyliłem się. Piękno to nazbyt stonowane określenie. Jest adekwatne co najwyżej do twarzy na okładkach kolorowych czasopism. Cudowna wymowność, kojąca symetria, żadne z niniejszych określeń nie jest w stanie opisać twarzy tej kobiety. Może nie da się jej określić słowami. W tej sytuacji powiem tylko, że gdybyście ją zobaczyli, pękłoby wam serce i w jednej chwili by się ono zagoiło, a wy stalibyście się dwakroć bogatsi aniżeli przed tym niezwykłym doświadczeniem.
Z jeżozwierzem na rękach zaczęła sunąć w stronę drzwi. W progu przystanęła (jedynie to usłyszałem, ponieważ stała się dla mnie niewidoczna).
- Początek jest zawsze najtrudniejszy - stwierdziła.
- No cóż… właściwie to już zacząłem… - powiedziałem niepewnie.
Choć nie zrobiła ani nie powiedziała niczego, co mogłoby wzbudzić we mnie niepokój, nadal - być może bezpodstawnie - w każdej chwili obawiałem się ataku z jej strony.
- Od czego? - spytała.
- Od czego zacząłem?
- Tak.
- Naturalnie od domu.
- Ach… - Usłyszałem rozbawienie w jej głosie. - Od pana Jeffersona.
- Tak. Od pana Jeffersona.
- To dobry pomysł. Tym samym zacząłeś mniej więcej od środka. I od mojego drogiego, wspaniałego Thomasa. Wiesz, że był miłością mego życia?
- Jefferson?
- Uważasz, że powinien nią być twój ojciec?
- Nno…
- Związek z twoim ojcem nie miał nic wspólnego z miłością. Miłość przyszła później, ale z początku wcale jej nie było. Gdy dwoje takich ludzi jak my łączy się w parę, nie robi tego ze względów uczuciowych. Parzymy się, by mieć dzieci. By chronić nasz geniusz, jak by powiedział twój ojciec.
- Może powinienem zacząć właśnie od tego?
Zaśmiała się.
- Od tego, jak się parzyliśmy?
- Nie, nie o to mi chodziło. - Cieszyłem się, że było ciemno, bo mrok skrywał rumieńce na mojej twarzy, choć biorąc pod uwagę jej przenikliwy wzrok, zapewne i tak je zauważyła.
- Ja… miałem na myśli pierworodnego, Galilee.
Usłyszałem jej westchnienie. A potem nastała cisza. Trwała tak długo, że pomyślałem już, iż zechciała mnie opuścić. Ale nie. Wciąż była w pokoju.
- Nie ochrzciliśmy go imieniem Galilee - stwierdziła. - Przyjął je sam, gdy skończył sześć lat.
- Nie wiedziałem.
- Wielu jeszcze rzeczy nie wiesz, Maddoksie. Wielu innych nawet się nie domyślasz. Właśnie dlatego przyszłam, by zaprosić cię… gdy będziesz gotów… by ujrzeć pewne wydarzenia z przeszłości…
- Masz więcej książek?
- Nie chodzi o książki. O nic równie materialnego…
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
Ponownie westchnęła i zacząłem obawiać się, że ponieważ ją zirytowałem, wycofa swoją propozycję niezależnie od tego, czego miała ona dotyczyć. Ale ona nie westchnęła z irytacji, lecz dlatego, że zrobiło się jej ciężko na sercu.
- Galilee był dla nas wszystkim - powiedziała. - A stał się niczym. Chcę, abyś zrozumiał, jak do tego doszło.
- Postaram się, obiecuję.
- Wiem, że się postarasz - rzekła półgłosem. - Ale to może wymagać więcej odwagi, aniżeli jej w sobie posiadasz. Jesteś taki ludzki, Maddoksie. Nigdy tego w tobie nie lubiłam.
- Nic na to nie poradzę.
- Wiesz, że ojciec kochał cię głównie za to… - Urwała. - Cóż za tragedia - jęknęła. - Cóż za straszna tragedia. Mieć tak wiele i przepuścić to wszystko między palcami…
- Chciałbym zrozumieć, jak do tego doszło - odparłem - bardziej niż cokolwiek innego chciałbym to właśnie zrozumieć.
- Tak - mruknęła jakby mimochodem. Myślami była już gdzie indziej.
- Co będę musiał zrobić? - zwróciłem się do niej.
- Wyjaśnię wszystko Lumanowi - odparła Mama. - On będzie nad tobą czuwał. No i, rzecz jasna, gdyby to wszystko okazało się nadmiernym brzemieniem, nie do wytrzymania dla twej kruchej ludzkiej wrażliwości…
- Zabrina będzie mogła wymazać wspomnienia.
- Otóż to. Zabrina będzie mogła je wymazać.