Gęstwina dusz

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Czterech kumpli z dzieciństwa, Brandon, Greg, Stephen i Meredith, spędza swą młodość w Nowym Orleanie, jednak ich przyjaźń, w miarę dorastania, wyradza się w koszmar pełen przemocy i chaosu. Brandon i Greg zostają zawodnikami drużyny futbolu amerykańskiego, Meredith roztapia się w tłumie ich fanów, i tylko Stephen pozostaje outsiderem z zewnątrz, który nie potrafi zrozumieć okrucieństwa i nietolerancji dawnych przyjaciół. Autor wplata tę szokującą, przedstawioną niezwykle realistycznie, przesyconą erotyzmem opowieść między innymi wątki homofobii i choroby psychicznej.

Rok wydania: 2004
Stron: 296
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 14
Tlumacz: Jacek Spólny

MAMIE I TACIE
Skały wietrzeją. Pieśń pozostaje.
Lecz niebo jest jak zawsze księżycowe.

DLA BRANDY'EGO EDWARDSA PIGEONA
Los może odmówić nam sióstr,
by potem obdarzyć nimi w życiu.

DLA SPENCERA RYANA DOODY'EGO
Zbawienie może nadejść wraz z człowiekiem,
z którego inspiracji położymy dłonie na klawiaturze.

Nota odautorska

Akcja rozgrywa się przy rzeczywiście istniejących ulicach Nowego Orleanu, natomiast domy - oraz ich mieszkańcy - żyją tylko w wyobraźni autora.

Prolog
Lato 1992

Coraz częstsze grzmoty zapowiadały nadciągającą letnią burzę, gdy jechali rowerami na cmentarz Lafayette, gdzie zmarli spoczywają nad ziemią. Cała czwórka gnała Chestnut Street, koła podskakiwały na brukowych płytach, rozsadzanych przez sękate korzenie dębów. Mijali wysokie parkany z kutego żelaza, za którymi doryckie i jońskie kolumny podtrzymywały fasady neoklasycystycznych willi z werandami spowitymi gęstym winem.
Baldachim dębowych liści zaczynał się już na Jackson Avenue, obok dzwonnicy katedry biskupa Polka, która wznosiła się dziewięć metrów w górę. Na szczycie wykładanego ceramicznymi płytkami portyku znajdował się oślepiający, złocony krucyfiks. Wokół przez wiele przecznic ciągnęła się dzielnica kreolskich chat na palach i klasycznych rezydencji. Jechali Washington Avenue, zalaną blaskiem słońca, którego promienie załamywały się na nierównym asfalcie obsadzonych kwiatami ulic Garden District. W swoje trzynaste lato najbardziej bali się samochodów.
Meredith miała już nigdy nie zapomnieć dnia, gdy zamknęły się za nimi bramy i spadł deszcz.


W czasie rytualnej popołudniowej zabawy w chowanego stuletni grobowiec strażaka z remizy Chalmette zawsze służył im za "bazę", a Greg niezmiennie odgrywał rolę "Tego". Rowery zostawiali na środku cmentarza, gdzie zbiegały się trzy główne aleje. Greg opierał się o otaczającą grobowiec kolumnadę i zasłaniał rękami oczy, tym samym chroniąc twarz przed twardym marmurem. Jego głos z roku na rok nabierał głębi, a echo odliczania napełniało coraz większą grozą troje jego przyjaciół, którzy gorączkowo poszukiwali wśród grobów jak najlepszej kryjówki.
Brandon zawsze biegł najszybciej i najdalej. Meredith wyszukiwała jakiś zakątek w pobliżu bazy, chcąc słyszeć głos Grega, donośniejszy z każdą odliczaną liczbą.
Stephen z reguły całkowicie rezygnował i zmierzał ku mauzoleum Conlinów, gdzie umieszczono wąski grób jego ojca, wyróżniający się wśród zszarzałych nagrobków czystą, białą płytą marmuru. Jeden z ostatnich pochowanych na cmentarzu Lafayette, Jeremy Conlin, "ukochany mąż i ojciec", spoczywał w wysokim na półtora metra mauzoleum. Gotycki łuk drzwi zasłaniała marmurowa płyta, na której wyryte zostały imiona i nazwiska innych Conlinów zmarłych na choroby, na które lekarstwa wynaleziono, zanim Jeremy przystawił sobie do głowy pistolet.
Gdy zaczął padać deszcz, Meredith wcisnęła się między tylne ściany sąsiadujących ze sobą mauzoleów. Kamienne anioły stały odwrócone do niej tyłem. Kucnęła, zapierając się trampkami o podstawy dwóch grobów i wychylając głowę, żeby dojrzeć szczupłe plecy i grzywę blond włosów Stephena, który nie odrywał wzroku od nazwiska swego ojca.
Krople ulewnego deszczu spadły na nagrobne płyty i alejki zaczęła stopniowo wypełniać gęsta mgła. Gdy rozległ się pierwszy grzmot, Meredith zobaczyła, że Stephen raptownie unosi głowę. Wytrzeszczył niebieskie oczy i wrzasnął.
Przebierając bladymi, patykowatymi nogami, szybko zniknął Meredith z oczu. Greg rzucił się za nim w pogoń przez błoto. Słysząc krzyk pokonanego Stephena, Meredith przywarła do jakiejś ściany. Grzmot i szum deszczu zagłuszyły odgłosy upadku dwóch ciał, które najprawdopodobniej runęły w brudną maź.
Meredith nasłuchiwała. Po chwili ruszyła aleją, ostrożnie stąpając po podstawach grobowców, by jej przemoczone trampki nie utonęły w brei. Dotarła do krawędzi ostatniego grobu i wsparła się o niego jedną ręką.
Ze strachu cała się spociła. W chwili paniki pomyślała, że tamci gdzieś zniknęli. Wyjrzała zza krawędzi grobowca.
Goła noga Stephena wystawała spod ciała Grega. Uwalane błotem szorty kleiły się do białych ud. Greg sprawiał wrażenie powalonego ciosem w plecy, leżał bezwładnie na tamtym. Jego przemoknięte włosy zakrywały prawą połowę twarzy Stephena. Na pierwszy rzut oka trudno było zorientować się, o co w tym chodzi. Dopiero gdy Greg uniósł głowę, Meredith zauważyła, że kołysze się w tę i z powrotem.
Popłoch, który jeszcze przed chwilą zmrażał jej serce, roztopił się w gorącą falę, od której było jej niedobrze. Przez moment myślała, że jednemu z chłopców coś się stało. Instynkt podpowiadał jednak, że tak nie jest, i nie pozwalał do nich zawołać. Widziała, jak Greg pochyla się nad twarzą Stephena, którego niebieskie oczy rozszerzyły się, gdy potarli się nosami.
Wpatrywali się w siebie z zacięciem, które uświadomiło Meredith, że należą do świata, do którego ona nie ma prawa wstępu. Świata znanego tylko chłopcom.
Z zapatrzenia wyrwał ją gardłowy okrzyk wojenny; skoczyła i przywarła z powrotem do muru mauzoleum. Greg i Stephen oderwali się od siebie jak oparzeni.
Brandon dobiegł do bazy.


Pierwszy piorun uderzył kilka ulic od cmentarza. Odgłos przypominał szarpnięcie struny gigantycznej gitary, a krótki błysk białego światła zalał zamkniętą na kłódkę żeliwną bramę. Meredith wrzasnęła, zakrywając dłonią usta. Cofając się, wpadła na Stephena. Odsunęła się. Wszyscy stali z oczami utkwionymi w bramę.
- Możemy przeskoczyć! - rzucił Brandon.
- A co z rowerami? Jak je przeniesiemy? - zapytał Greg.
- I co z ostatnią osobą? Bo gdybyśmy stanęli sobie na ramionach…
Grzmot rozdarł czarne jak smoła niebo z ogłuszającym trzaskiem.
- …to ostatnia osoba nie miałaby na kim stanąć! - Stephen przekrzykiwał grzmoty, powaga sytuacji wyostrzała jego i tak piskliwy głos.
Meredith odwróciła się od pokrzykujących chłopców. Spojrzała na postrzępione chmury, przepływające nad horyzontem kamiennych figur Matki Boskiej i aniołów. Czy chmury były rzeczywiście tak blisko ziemi?
Stephen usłyszał jej pierwszy szloch.
Wściekły Brandon cisnął swój rower pod pobliskie mauzoleum. Ukląkł obok niego i popatrzył wyzywająco na pozostałych, jak gdyby czekał, aż skrytykują jego wybuch. Ale Stephen już objął Meredith ramieniem. Zesztywniała zawstydzona.
- Jezus Maria, Mer! - szydził Brandon.
Piorun uderzył znowu, tym razem bliżej.
- Odsuńcie się od bramy. Jest metalowa! - warknął Greg.
- Szlag by to trafił! - zawył Brandon, po czym stanął na nogi i rzucił się na żelazny parkan. Obiema rękami chwycił za ostre zakończenia i potrząsnął.
- Przestań - cichym, władczym tonem nakazał mu Stephen.
Meredith podniosła głowę. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że prowadzi ją z powrotem w głąb cmentarza, ku grobowi strażaka, gdzie kołysały się na wietrze gałęzie dębu, smagane strugami deszczu, jakie przetaczały się przez aleje.
- Gdzie leziesz? - ryknął Greg.
- Chodź… - rzucił przez ramię Stephen.
Oparł Meredith o pień dębu. Greg szedł w ich stronę niepewnie, rzucając ukradkowe spojrzenia na Brandona, który ociągał się jeszcze bardziej, trzymając w kieszeniach zaciśnięte pięści. Deszcz przemoczył koszulkę Brandona, pod którą widać było coraz wyraźniejszy zarys mięśni wokół barku. Meredith dostrzegła, że pod mokrymi rękawami koszulki polo ramiona Grega także sprawiały wrażenie masywniejszych.
Kiedy spojrzała na Stephena, zdała sobie sprawę z bladego odcienia jego skóry, delikatności stawów, które łączyły ręce i nogi z tułowiem.
- Tata nauczył mnie… - zaczął Stephen.
Brandon przystanął.
Meredith, Brandon i Greg złożyli historię życia ojca Stephena ze strzępów usłyszanych przypadkowo rozmów i niejasnych aluzji, rzucanych przez rodziców. Czasami rozmawiali o tym, gdy Stephen nie słyszał, ale gdy zdarzało mu się wspomnieć o Jeremym Conlinie, zapadała niezręczna, pełna przerażenia cisza.
- To wiersz. To znaczy on nazywał to wierszem, chociaż mama mówi, że to raczej rymowanka - podjął, wbijając wzrok w błoto.
- Rymowanki są do dupy - wymamrotał Brandon. Greg zerknął na niego nerwowo.
- O strachu - ciągnął Stephen, którego głos wznosił się teraz ponad kakofonię deszczu i wiatru. Meredith przyszło do głowy, że Jeremy Conlin musiał bardzo dobrze wiedzieć, co to znaczy się nie bać. Żeby się zabić, trzeba sporo odwagi.
Stephen ścisnął dłoń Meredith w swoich smukłych palcach. Brandon i Greg nie spuszczali z niego wzroku. Oczy Brandona zwęziły się w szpary, pełne podejrzliwej fascynacji. Greg przechylił głowę, z lękiem czekając, co może powiedzieć Stephen.
Meredith poczuła, jak coś ściska ją w piersi. Niespodziewanie odwzajemniła uścisk ręki Stephena. Próbowała zapomnieć o zespolonych biodrach, splątanych ciałach Grega i Stephena, które nie chciały się podnieść z błota. Zamknęła oczy.
Gdy je na powrót otworzyła, Greg stał bliżej Stephena. Brandon uparcie trzymał się kilka metrów dalej, odwrócony plecami.
- Brandon! - Meredith zaskoczył dźwięk własnego głosu.
Odwrócił się, raz jeszcze tupnął nogą na znak odrazy, i dopiero wtedy zajął miejsce między Gregiem a Meredith. Meredith zauważyła, że Stephen uśmiecha się tryumfalnie i zamyka oczy.
- "Lęk nie może mnie dotknąć…"
Jeszcze nim zamknęła oczy, Meredith dostrzegła, jak Greg obrzuca Brandona i Stephena nerwowymi spojrzeniami.
- "Może mnie tylko kusić, nie może zabrać, tylko powiedzieć, dokąd iść…"
Zerknęła spod uchylonych powiek. Greg ujął dłoń Brandona. Zamknęła oczy, a wtedy Brandon wziął ją za rękę.
- "Mogę albo pójść za nim, albo zostać w łóżku…"
Meredith czuła, że koło się zamknęło. Nie do końca wiedziała, co ma oznaczać takie trzymanie się za ręce, słyszała jednak, iż głos Stephena zagłusza gniewne pomruki szalejącej nad nimi burzy.
- "Mogę trzymać się świata, który znam…"
Jeszcze jeden pomruk grzmotu. Meredith odczuła go w piersi. Stephen odczekał, aż echo grzmotu przeminie, by podjąć:
- "Zmarli nie żyją, nie wstaną z grobu. Cienie to ciemność. Mrok nie ma głosu".
Milczeli.
Przez dłuższą chwilę wszystkim trojgu zdawało się, że cichy, monotonny głos Stephena uciszył gniew w dźwiękach burzy i odebrał im siłę. Rytm wiersza Jeremy'ego Conlina zagłuszył grzmot, błyskawicę i deszcz.
Meredith miała na zawsze zapamiętać dźwięk deszczu, któremu nie towarzyszą ludzkie głosy. Miała myśleć o kręgu, którego pełnię czuła, nawet nie otwierając oczu.
- Nie jest taki trudny - powiedział Stephen. - Tym razem mówcie razem ze mną.
Przyłączyły się do niego ich głosy - Meredith, Grega, na końcu Brandona, pomrukujący ciszej od pozostałych. Zanim skończyli, deszcz ustał. Od cmentarnej bramy dobiegł kobiecy głos. Meredith otworzyła oczy i ujrzała matkę Grega, która kłóciła się z dozorcą cmentarza. Powoli wypuściła dłoń Stephena. Przerwała koło.
Skierowała się ku wyjściu. Dozorca otworzył bramę, która zapiszczała na metalowych zawiasach, i kazał trzem chłopcom wyjść spod ociekających wodą gałęzi dębu. Czuła się jak idiotka, że w ogóle przestraszyła się deszczu. Zastanawiała się, czy powinna pożegnać się z przyjaciółmi.
Wiedziała, że Stephen zapłaci kiedyś za swoje szepty, za zdolność czerpania świętej siły z poezji nieżyjącego ojca.
Zanim wyszli z cmentarza, deszcz ustał zupełnie.

 

 


Część pierwsza
Płatki niemożliwości

 

  Powiedz, o, ziarno, jeśli spadniesz z nieba,
  W jakich śmiertelnych wyrosnąć raczysz glebach?
  Czy tam, gdzie cię ogrzeje monarchy miłe oko,
  Czy w kopalni diamentu rozpalisz się głęboko?

Alexander Pope, List IV,
Wiersz o człowieku

 


1

Szkoła Cannon zajmowała cały teren pomiędzy dwiema równoległymi przecznicami; rozległe, starannie przystrzyżone trawniki i neokolonialne budowle z cegły stanowiły jakby granicę pomiędzy dwiema częściami tej dzielnicy Nowego Orleanu. Usytuowane w pobliżu jednego z krańców szkolnego boiska futbolowego nieruchomości znacznie straciły na wartości, wskutek czego okolica zmieniła się w kłębowisko otwartych na przestrzał domów o murszejących gankach. Front szkoły wychodził na zamożniejsze kreolskie domy, położone bliżej centrum. Nazwę szkoły obwieszczała tablica z brązu zawieszona ponad drzwiami, a na ich mlecznych szybach, osadzonych w polerowanych, mahoniowych futrynach widniał herb Cannon. Wejście prowadziło do holu części administracyjnej, gdzie sprawy najlepszej nowoorleańskiej szkoły prywatnej załatwiano dyskretnym szeptem, przerywanym od czasu do czasu wybuchami serdecznego śmiechu.
Echa rozmów w przednim skrzydle szkoły Cannon łagodziły zaściełające podłogi gabinetów wykładziny, tylko czasami na twardym parkiecie holu rozlegało się stukanie wysokich obcasów. Z umieszczonych pod stiukami zdjęć, oprawionych w ramy (24 5 30 cm), spoglądali najwybitniejsi absolwenci.
Szatni i części administracyjnej nie łączyło żadne przejście. Chcąc przedostać się z jednej do drugiej partii budynku, nauczyciel musiał wyjść na zewnątrz, przemierzyć parking z boku szkoły i znów wejść do budynku drugimi drzwiami. Był to powód wiecznych narzekań większości ciała pedagogicznego Cannon, ponieważ pokój nauczycielski, gdzie królowały wytarte, miękkie kanapy i masywny stół z mahoniu, znajdował się na samym końcu holu administracyjnego. Nie było łatwo dostać się tam z sal lekcyjnych.
W przeciwległym końcu campusu ciągnął się otwarty pasaż o szkielecie z kutego żelaza, łączący trzykondygnacyjny kompleks lekkoatletyczny z mniejszym i bardziej przysadzistym budynkiem teatralnym; można było wręcz odnieść wrażenie, iż wydział kultury fizycznej świadomie naigrawa się ze swego mniej popularnego kuzyna. Garstka miłośników teatru musiała często pospiesznie wychodzić pasażem w jakąś boczną uliczkę, żeby uniknąć spotkania z członkami szkolnej drużyny futbolowej, którzy jakoś nigdy nie mogli wyładować całego nadmiaru energii podczas popołudniowych treningów. Próby teatralne przerywały czasami odgłosy piłek, odbijających się od ścian budynku teatralnego; aktorzy wiedzieli, że boisko jest za daleko, żeby uderzenia mogły być efektem niedokładnych podań.
Dziedziniec Maturzysty, na którym ustawiono rdzewiejące meble z kutego żelaza, zajmował samo centrum campusu, oddzielając budynek administracji od budynku anglistyki z szatniami w piwnicach. Jego obrzeża porastały pożółkłe bananowce. Miejsce wokół nich było tak ściśle zarezerwowane dla najstarszych klas, że gdyby przyłapano tam młodszego ucznia, który zjawiłby się nieproszony, natychmiast wsadzono by go do pierwszej lepszej pustej szatni. Ale jedyna droga z szatni do klas prowadziła właśnie przez Dziedziniec Maturzysty, skąd szło się betonowymi schodami na pierwsze piętro budynku anglistyki. W czasie tego przejścia nerwowi uczniowie wbiegali w popłochu po schodach, starając się uniknąć gniewnego wzroku starszaków, którzy tylko czyhali na okazję, żeby umocnić swoją pozycję elity arystokracji Cannon.
Połowę wiedzy, jaką wynosiło się z Cannon, zawdzięczało się obserwacji tej osobliwej architektury. Przejścia i pasaże poprowadzono nielogicznie tak, że wystawiały uczniów na wieczne męki i dezorientację. W ciągu czterech lat wychowankowie Cannon musieli odkryć w sobie odpowiednią mieszankę agresji i uroku, która prowadziła ich przez korytarze i  pozornie nie kończący się ciąg hierarchii, od jednego rytuału do drugiego, by wreszcie oddać ich z powrotem miastu, które wydało ich na świat - tak samo, jak wydało samą Cannon.


Jak Meredith Ducote dowiedziała się pierwszego dnia szkoły, a zarazem ostatniego dnia dzieciństwa, uczniowie Cannon byli zmuszeni co rano okrążać główny budynek campusu i wchodzić przez pojedyncze szklane drzwi. Szatnie zajmowały cały parter budynku anglistyki. Rozległe pomieszczenia, zastawione ławkami i pomalowanymi na niebiesko szafkami, z trudem mieściły trzystu uczniów Cannon.
Gdy Meredith wyszła zza węgła wydziału anglistyki, drzwi ze szkła właśnie się zasuwały. Szkło było kolorowe, przyklejono do niego zielony plakat z napisem: WITAMY PIERWSZAKÓW!, którego brzeg oddarły zamykające się drzwi.
Spocona dłoń Meredith zsunęła się z klamki. Delikatnie kopnęła w drzwi. Ani drgnęły.  Wytarła dłoń o spódnicę i pociągnęła. Przez moment wydawało jej się, że każda z trzystu twarzy, jakie ujrzała za drzwiami, odwraca się w jej stronę, po chwili jednak wszyscy wrócili do rozmów i śmiechów.
Jeszcze w domu Meredith pokłóciła się z matką o skąpy top z odsłoniętymi plecami, który kupiła w sklepie młodzieżowym tydzień przed rozpoczęciem kursu przygotowawczego do szkoły. Kłótnia przerodziła się w szarpaninę, w czasie której obie ciągnęły za brzegi topu, a Trish Ducote do znudzenia powtarzała: "Meredith, przecież masz dopiero czternaście lat!" I właśnie teraz, w tej wypełnionej harmidrem szatni, Meredith przypomniała sobie piskliwy głos matki, krzyczącej przez zaciśnięte zęby. Przestroga zmieniła się w oskarżenie.
Nagle wydało jej się, że ma olbrzymie piersi. Poczuła, jak napierają na top, a obnażone ramiona stają się rozpalone i lepkie od potu.
Stała jak wmurowana daleko od swojej szafki, otoczona hałaśliwie śmiejącymi się kolegami i koleżankami z klasy. W ciągu swego czternastoletniego życia Meredith doświadczyła zaledwie kilku chwili, w których czuła się osaczona. To była jedna z nich. Zerknęła za siebie na grupę dziewcząt (ubranych w koszulki z rękawami), które najwyraźniej zebrały się wokół jej szafki. Oglądały się na nią, jak gdyby coś knuły.
Czyjaś torba z książkami otarła się o ramię Meredith. Mało nie zapiszczała w popłochu, ale wtedy ujrzała Brandona.
Siedział na ławce pod przeciwległą ścianą, obok chłopaka, którego Meredith nie poznała. Twarz tamtego skrywał daszek baseballówki z napisem RYCERZE CANNON. Siedział skulony, z łokciami wspartymi na kolanach i najwidoczniej kończył jakiś kawał. Brandon wybuchnął śmiechem i odchylił się na ławce.
Gdy zobaczył Meredith, śmiech zamarł mu na ustach. Meredith poczuła, że jej wargi rozciągają się w uśmiechu, powstrzymała się jednak, gdyż Brandon zaczął lustrować ją spojrzeniem, niespodziewanie przybierając obojętny wyraz twarzy. Szturchnął łokciem sąsiada.
Greg Darby popatrzył na Meredith spod czapki.
W chwili gdy ogarnął ją wzrokiem, Meredith pojęła, jak cztery tygodnie wakacyjnego treningu futbolowego wpłynęły na Brandona i Grega. Zmieniły ich w mężczyzn. A przynajmniej wyglądali tak, jak zdaniem Meredith powinni wyglądać mężczyźni.
Gdy Greg się uśmiechnął, pięty Meredith dotknęły podłogi. Zdała sobie sprawę, że od chwili wejścia do Cannon szła na palcach.


Stephen stał w pobliżu szafki Meredith, usiłując chronić ją przed watahą dziewczyn. Chichotały, gdy podchodził, potem szeptały, ale on wytrwale pokazywał im plecy. Wiedział, że tylko w ten sposób mógł czekać na Meredith. Wyobraził sobie, że dziewczynie będzie trudno poprosić grupkę obcych, żeby zeszły jej z drogi, więc sam stał na straży przejścia.
Popatrzyła prosto na niego. I odwróciła głowę.
Usiadła między Brandonem i Gregiem, który objął ją ramieniem. Żartobliwie go odtrąciła. Stephen nie odrywał od nich oczu; stał tak blisko. Ale żadne z nich nie spojrzało w jego stronę. Gdy w końcu podnieśli się z ławki, przy czym Greg pomógł wstać Meredith, Stephen nie ruszył za nimi w kierunku Dziedzińca Maturzysty.
Czuł, jak ogarnia go ciemność.


W ciągu pierwszego dnia w Cannon Stephenowi towarzyszyły jedynie nieustające szepty, chichoty i pełne pogardy spojrzenia, jakimi obrzucano go, gdy przechodził. Wszystko to dotkliwie przypominało mu o fali blond włosów, które częściowo zakrywały mu oczy, ciężarze pasków plecaka, wrzynających się w chuderlawe ramiona, i, co najgorsze, o odruchowym drganiu nadgarstka, gdy przed lekcją wyciągał książki z plecaka. Szczytem wszystkiego był koszmar na WF-ie, po którym pognał do drzwi na zapleczu budynku teatralnego, przyciągnięty papierosowym dymem, wydobywającym się z otwartych drzwi jasno oświetlonego pokoju na zatęchłym, mrocznym korytarzu.
Świadomie zjawił się na WF-ie wcześniej. Przerażała go perspektywa zdejmowania ubrania przy wszystkich, zaplanował więc, że przebierze się i pierwszy zjawi na sali gimnastycznej. Wtedy do szatni wpadli futboliści, trzaskając metalowymi drzwiami i wydając wojenne okrzyki, które miały uprzedzić wszystkich, żeby zeszli im z drogi. Głowy ogolono im w czasie inicjacji pierwszaków przyjmowanych do drużyny. Stephenowi przywodzili na myśl faszystów. W Cannon zawodnicy nie musieli uczestniczyć w lekcjach wychowania fizycznego, ale w pierwszym tygodniu semestru przeprowadzano obowiązkowe dla wszystkich testy wytrzymałościowe.
Zebrali się w sali gimnastycznej i Stephen odniósł wrażenie, że wszystkie oczy wpatrzone są w niego. Uspokoił się nieco widząc, że nie ma zajęć z Gregiem ani Brandonem. Futboliści podarli koszulki do WF-u na znak protestu przeciwko tygodniowi lekcji kultury fizycznej z trzecią klasą. Daniel Weber zrobił dziury na sutki po obu stronach logo Cannon, jakie zdobiło koszulkę na wysokości piersi. Trener Stubin kazał mu je zakleić taśmą klejącą. Stephen przeniósł wzrok z sutek Webera na wypolerowaną podłogę sali, gdzie między tenisówkami dojrzał własne odbicie. Uniósł głowę, błądząc wzrokiem po jakimś odległym zakątku pomieszczenia, potem obejrzał szereg flag, zwieszających się z balustrady pod sufitem przy bieżni, flag, na których wypisano tytuły mistrzów dystryktu, zdobyte przez Rycerzy Cannon.
Za to teraz, w teatrze, czuł dym i widział światło, wystrzępione kostiumy i stare dekoracje. Carolyn Traulain otworzyła drzwi gabinetu i na Stephena padł oślepiający prostokąt światła. Zaskoczyło ją chyba, że chłopak nie podniósł ręki, żeby zasłonić oczy.
- Przyszedłeś na spotkanie? - spytała.
Stephen wydukał słowa potwierdzenia, nienawidząc się za to jąkanie. Kobieta skinęła głową i zniknęła w ciemnym gąszczu kurtyn. Zabłysły górne światła, oświetlając otaczające go teatralne rupiecie. Z trudem unikał potykania się o drewniane podkłady do dekoracji.
Biała szrama na szyi Carolyn Traulain znikała pod czarnym podkoszulkiem, by wyłonić się na karku. Od czasu do czasu kobieta zerkała na Stephena, rozkładając batalion metalowych krzeseł, kopniakiem wysuwając ich nogi.
- Jesteś z  Polka? - zapytała.
- Tak - odparł Stephen, przesuwając się w kierunku wyblakłej zielonej kanapy pod ścianą. Najwidoczniej pełniła rolę dekoracji we wszystkich przedstawieniach wystawianych tu od założenia szkoły w 1905 roku.
- Mamy dużo dzieci z Polka. - Carolyn była pierwszą tego dnia osobą, która rozmawiała z nim jak zwykły człowiek, za co natychmiast ją pokochał. Przy każdym pytaniu patrzyła mu w oczy, a on nie dostrzegał w nich ani śladu rozbawienia.
Wzmianka o Szkole Podstawowej im. Biskupa Polka, która znajdowała się bliżej jego domu i tak nagle odeszła w przeszłość, poruszyła w nim jakąś strunę. Położył na kolanach torbę z książkami i zaczął szarpać za jeden ze szwów paznokciem, którego nie zdążył jeszcze obgryźć. Starał się nie myśleć o dawnych porannych jazdach rowerem do szkoły. Gdy tłum uczniów skręcał w Jackson Avenue, przechodzili pod dzwonnicą z wysokim portykiem, w którym pobłyskiwały pierwsze promienie wschodzącego słońca, jeszcze niewidocznego spoza linii drzew.
Koniec, pomyślał Stephen. Tamto już nie wróci.
- Pierwszy dzień bywa ciężki. - Głos Carolyn wyrwał go z zamyślenia.
W jej oczach zabłysła iskra szczerego uczucia. W odpowiedzi Stephen mógł się zdobyć tylko na wymuszony uśmiech. Carolyn kiwnęła głową, jakby potwierdził jakieś jej podejrzenie.
Oboje poderwali się, słysząc odgłos otwieranych drzwi na zaplecze.
W ciemności szedł w ich stronę jakiś cień. Stephen widział masywny zarys sylwetki w skórzanej kurtce i na moment wstrzymał oddech. Pomyślał, że to Greg.
Mylił się. Cień był niższy, grubszy. Poruszał się ze swobodną pewnością siebie, depcząc suknie i koszule z cekinami. Muskularne ramię odsunęło z drogi kurtynę.
Niski, śniady chłopiec zmierzył Stephena spojrzeniem sennych, brązowych oczu. Na rękawie kurtki widniał miniaturowy, komiksowy rycerz, wznoszący miecz.
- Co jest? - rzucił.
Stephen usiłował skinąć głową, zamiast tego zdobył się jednak tylko na sztywne, gwałtowne pochylenie karku.
- Fajnie, że znalazłeś trochę czasu, Jeff - oznajmiła Carolyn, wyłaniając się z pokoju ze składanym krzesłem pod pachą.
Jeff spojrzał wprost na nią.
- Przepraszam, sorko. Bo trener urządził  spotkanie, bo gramy z Buras w…
Carolyn podniosła jedną rękę, żeby utrzymać równowagę. Uwolnione krzesło z trzaskiem upadło na stertę poplamionego farbą brezentu.
- Jasne. Nic nowego - stwierdziła, podnosząc krzesło i kopiąc jego nogi.
- Ja naprawdę przepraszam… - zaczął Jeff, rozkładając ręce.
- Zawsze przepraszasz i nigdy nie ma cię na spotkaniach!
Odwróciła się i zniknęła w schowku z rekwizytami. Wzrok Jeffa omiótł stojące wokół składane krzesła, przeniósł się na Stephena,  a potem powrócił do krzeseł.
- A jak znowu spytasz mnie o musical, to zaduszę gołymi rękami - dobiegł z rekwizytorni głos Carolyn, po czym rozległ się metaliczny łomot.
- Bo uschnę z tęsknoty, sorko! - zawołał Jeff.
- I uschniesz na amen, jeśli nie przestaniesz mówić do mnie "sorko". Zabieraj maczugę i biegnij na boisko!
- Co to jest maczuga? - spytał z uśmiechem Jeff.
- Do widzenia, Jeff!
Obrócił się na pięcie i stanął oko w oko ze Stephenem, o którego obecności najwyraźniej zapomniał. Stephen wolał nie patrzeć na chłopaka, który nawet z boku wyglądał na grubszego i szerszego niż on sam.
- Pierwszak? - zapytał Jeff.
- Tak - odpowiedział Stephen tak cicho i niepewnie, że Jeff aż się uśmiechnął, co jeszcze pogłębiło niezręczność sytuacji.
- Ja jestem  w drugiej - oznajmił Jeff. - Z czasem będzie lepiej, mały.
Stephen raz jeszcze spróbował przytaknąć. Jeff popatrzył na niego przez krótką chwilę, odwrócił się i wyszedł. Gdy Stephen usłyszał w końcu trzask zamykanych drzwi, zastygła w nim gwałtowna fala pożądania. Nagle zrozumiał szepty, które towarzyszyły mu przez cały dzień. Wiedział, co o nim mówiono. Wiedział też, że to prawda.


Po tym, jak spędziła ranek w towarzystwie Brandona Charbonneta i Grega Darby'ego, Meredith mogła spokojnie podejść do grupy dziewcząt, które spędzały przerwę obiadową na wzgórzu obok stołówki, podwijając rękawy i spódnice, by wystawić ciało na działanie promieni słońca. Kate Duchamp od razu przekręciła się na brzuch, przesunęła przeciwsłoneczne okulary Oakleya na włosy i przywitała się słowami, których raczej rzadko używają pierwszoklasiści na początku roku szkolnego:
- Sie ma!
- Cześć - odpowiedziała z udawaną obojętnością Meredith, siadając.
- Chodziłaś do Polka, nie?
- Tak.
- I stąd znasz się z tamtymi chłopakami?
- Jeden jest naprawdę niezły…
- Greg - dokończył inny głos.
- Nie… to Brandon jest ekstra! Widziałyście jego brata? - pytał inny dziewczęcy głos, którego Meredith nie potrafiła rozpoznać. Wszystkie dziewczęta leżały na wznak w palącym słońcu.
- A ten drugi, co to za jeden? - spytała Kate.
Meredith poczuła się tak, jakby kawałek ziemi, na którym siedziała, zapadł się o kilka centymetrów. Ten drugi!
- Jezuu… - Meredith wreszcie poznała ten głos. Cara Stubin, córka trenera futbolu i jedyna poza Meredith pierwszoklasistka dopingująca drużynę. - Jest taki…
- Stephen. Uroczy - rzuciła jedna z dziewcząt na trawie.
- Słyszałam, że jego matka jest trochę walnięta - ciągnęła Cara. Instynkt podpowiadał Meredith, że powinna wstać i wymierzyć Carze kopniaka w brzuch.
- Mama mówiła, że ona przyszła na zebranie rodziców w sukience, co w ogóle nie trzymała cycków…
Dziewczęta wybuchnęły śmiechem. Meredith zdała sobie sprawę, że Kate nie spuszcza jej z oka.
- Sorry, ale zdaje mi się, że ja też miałabym trochę nie po kolei, gdyby mój mąż palnął sobie w łeb - zaprotestowała jakaś inna dziewczyna.
- Znasz go? - spytała Kate.
Meredith przypomniał się cmentarz smagany potokami deszczu. Kłębowisko zachlapanych błotem nóg. Wspomnienia skłoniły ją do popełnienia czynu, który z czasem miał odcisnąć w jej pamięci coraz wyraźniejsze znamię wyrzutu sumienia.
- To pedał - oświadczyła.
Gdzieś wewnątrz niej dopalił się jakiś płomień, cicho i bez protestu. Zrobiło jej się gorąco, ale pomyślała, że to od słońca przypiekającego nagie ramiona.
Kate zaśmiała się na znak, że stwierdzenie Meredith miało raczej wagę zarzutu niż dowcipu.
Dziesięć minut przed dzwonkiem na lekcje Kate Duchamp kazała Meredith pójść ze sobą do toalety. Meredith w milczeniu przemierzała za nią opustoszałe korytarze anglistyki, mijała sale lekcyjne, gdzie nauczyciele rozkoszowali się ciszą przerwy obiadowej. Gdy znalazły się w ubikacji, Kate nakazała jej pilnować drzwi, pokazując w ich kierunku kciukiem, a sama przeszła obok czterech kabin, obserwując, czy pod drzwiami nie widać czyichś nóg. Otwarła drzwi do pierwszej, a Meredith oparła się dłońmi o framugę.
- Jak długo się znacie? - spytała Kate, zbierając na karku swoje platynowo blond włosy.
- Od małego. Mieszkamy blisko siebie.
- Brandon jest OK. Wy chyba nie… Nie…
- Nie! - odpowiedziała Meredith tak szybko, że Kate zdążyła się jeszcze roześmiać, zanim uklękła na podłodze. Meredith słuchała, jak Kate wymiotuje do muszli klozetowej. Po chwili wynurzyła się tyłem z drzwi kabiny, wycierając usta trójkątem papieru toaletowego.
- To gówno, które dają na obiad, to nawet nie mięso. Bardziej mięsny wywar z dodatkiem tłuszczu.
Meredith zdołała się roześmiać. Kate nie musiała nawet wywoływać wymiotów.
- A ten drugi? - spytała Kate, odsuwając się od drzwi kabiny.
- Greg? - spytała niepewnie, jakby nawet ona - koleżanka z dzieciństwa - nie była pewna, jak chłopak ma na imię.
- Tak - potwierdziła Kate, gorączkowo wodząc wzrokiem od Meredith do drzwi kabiny. Meredith domyślała się, że jeśli się zawaha, Kate przestanie interesować ta rozmowa i prosto z mostu zapyta, dlaczego nie zwróciła obiadu.
- Cóż…
Kate uśmiechnęła się.


Pod koniec tygodnia klasa orzekła, że Meredith Ducote i Greg Darby "są razem".
Wieść dotarła do Stephena na historii, która w piątek była czwartą lekcją. "Meredith Ducote i Greg Darby ze sobą chodzą". Szept dobiegający od sąsiedniego stolika ciągle rozbrzmiewał mu w uszach. Nauczyciel, pan Humboldt, zadał jakieś pytanie. Stephen znał odpowiedź. Popatrzył na podręcznik, otwarty na zdjęciu zigguratu w Mezopotamii, i poczuł coś pomiędzy mdłościami a ukłuciem bólu. Niewiele myśląc, podniósł rękę.
Klasa najeżyła się. Pan Humboldt nie potrafił ukryć zaskoczenia. Stephen przez cały tydzień ani razu nie podniósł ręki.
- Tak, Stephen?
Udzielił odpowiedzi. Upadek starożytnych cywilizacji stanie mu się odtąd bliższy niż siedzący wokół uczniowie.

 

 


2

Imię matki Stephena brało się z bełkotliwego wypowiedzenia słowa "księżyc", z jego barwy, żółci zgnilizny i zraczenia, która okryła dachy domów nad Kanałem Irlandzkim pewnego lepkiego czerwcowego wieczoru w 1943 roku.
Wygląd księżyca wywabił mieszkańców zwykle przykutych do krzeseł na gankach, na Constance Street, gdzie zaczęli rozważać jego święte znaczenie. Jakkolwiek by na to patrzeć, była to dzielnica biedoty, gdzie otwarte na przestrzał domy (nazywane tak, bo gdyby ktoś wypalił ze strzelby od drzwi frontowych, kula bez przeszkód wyleciałaby tylnym wyjściem), które pokrywały pajęczyną niewłaściwą stronę Magazine Street naprzeciw Garden District, ciągnęły się ku nabrzeżom i zaludniały zakole rzeki cieszącymi się najgorszą reputacją mieszkańcami Nowego Orleanu.
W 1943 roku byli to akurat Irlandczycy, którzy przybyli do Ameryki na tak zwanych "statkach-trumnach", wiozących ciżbę zmarłych podczas długiej przeprawy przez Atlantyk z głodu i chorób. Bogaci Amerykanie na Wschodnim Wybrzeżu nie wpuszczali wycieńczonych imigrantów do kolejnych portów, nazywając ich nosicielami śmierci i zarazy.
Nowy Orlean - miasto wzniesione na niepewnych brzegach mokradeł - był bardziej niż odpowiedni dla Irlandczyków. Najlepsze zajęcia czekały na nich w wystawnych salonach i kuchniach willi Garden District  po drugiej stronie Magazine Street. Kanałem Irlandzkim raz po raz żeglowała malaria, czasami zmarłych porzucano po prostu na ulicy. W nowoorleańskich bagnach moskity czuły się lepiej niż ludzie.
Beatrice Mitchell wyjęła z piekarnika płaski placek i postawiła go na płycie kuchenki, potem przesunęła bujak z Matką Millie na ganek. Złośliwie trzymająca się swego siedemdziesięciodwuletniego życia teściowa Beatrice wyraziła burzliwie życzenie, że "rzuciłaby w ząb coś słodkiego". Chociaż Matka Millie często kaleczyła utarte zwroty, synowa rzadko jej to wytykała.
Ich dom na Constance Street wypełniały prośby zbywane milczeniem, pozostawiającym dużo miejsca na bolesne wspomnienia synów, mężów i córek, które zabrała febra. Oprawione w ramki zdjęcia Johna Mitchella - uśmiechniętego, w mundurze - wywoływały koszmarne obrazy jego myśliwca, nurkującego w Pacyfiku, i służyły jako wątłe potwierdzenie jedynych więzi łączących Matkę Millie i Beatrice. Wspólna śmierć.
Kilka dni po otrzymaniu telegramu Beatrice zorientowała się, że jest w ciąży.
Owego czerwcowego wieczoru 1943 roku wracająca do kuchni Beatrice zastygła na progu, jedną ręką dotykając dziecka w brzuchu, drugą przytrzymując się futryny. Wstrząsnęło nią to, co zobaczyła na płycie kuchni. W gorącym cieście nurzały się dwa tłuste, szare szczury. Ich brzuchy ślizgały się po gorącej powierzchni, długie, różowe ogony uderzały w bok tacy z ciastem. Jeden z nich zasyczał.
Beatrice bez namysłu rzuciła się do kuchenki i cisnęła tacą przez otwarte okno nad zlewem. Błysnęła srebrzysta cyna i ostatni, daremny raz uderzył różowy ogon. Usłyszała brzęk metalu odbijającego od betonu zaułka przed domem i pisk szczurów, co znaczyło, że taca przekręciła się w locie i nakryła zwierzęta ciastem.
Dobrze, pomyślała. Niech zdychają w powolnych mękach za to, że weszły mi do kuchni.
Słysząc pierwsze okrzyki z ulicy, uświadomiła sobie, że drżą jej ręce. Zastanawiała się, czy szatan jest konkretną, rzeczywistą istotą, czy też rozproszył się po świecie w postaci szczurów nad rzekami i gorączek, które trawiły ciało. Lepsza taktyka, pomyślała.
Wyszła na ganek, chcąc oznajmić Matce Millie, że tego wieczoru nie będzie żadnego ciasta, a wtedy zobaczyła, że ulicę zalega ciżba ciemnych postaci, wznoszących ręce do nieba. Fotel Matki Millie był pusty. Beatrice zauważyła, że teściowa siedzi na krawężniku z Margaret O'Connell, wdową z sąsiedniego domu, której mąż potknął się i spadł z nabrzeża przy First Street. Bystre i nieprzewidywalne prądy Missisipi zaniosły go wprost między łopaty koła parowca, które schwyciły go i w całej okazałości zaprezentowały grupie turystów na pokładzie.
W poświacie księżyca Beatrice widziała, jak Margaret puka trzema palcami w środek swojej dłoni, wygłaszając jakieś biblijne proroctwo. Beatrice podeszłą do skraju werandy. Najpierw ujrzała wieżę katedry Najświętszej Marii Panny, wznoszącą się nad skośnymi dachami: punkt orientacyjny dzielnicy. Nagle wieża zmieniła się w czarny krucyfiks, zawieszony pod ogromną, żółtą tarczą księżyca.
- Moon…… auh………… cuuuuu-oahmmme!*
Ludzie na ulicy obrócili się w stronę, skąd dobiegał krzyk. Beatrice znała ten głos. Dochodził z ganku dokładnie po drugiej stronie Constance Street, gdzie większość swych dni spędzał ośmioletni Willie Rizzo.
Willie Rizzo pływał w rzece z jakimiś Murzyniątkami, gdy pal pomostu uderzył go w bok głowy, od czego pękła mu szczęka i jedno oko o mało nie wyskoczyło z oczodołu. Pozostałe dzieci, przerażone, że spadnie na nie wina za śmierć białego chłopca, który odważył się kąpać w ich towarzystwie, wyciągnęły go na brzeg. Willie wyżył, lecz zgruchotana żuchwa nie pozwoliła mu już normalnie mówić. Chodził o drewnianej lasce, którą zrobił mu ojciec. Margaret O'Connell wyjawiła Beatrice i Matce Millie, że pan Rizzo wykonał laskę z tego samego pala, który omal nie zabił mu syna, co miało nieustannie przypominać chłopcu o jego obezwładniającej głupocie.
Willie stał teraz na krawędzi ganku przed domem, wsparty o laskę, jego jedno dzikie, pozbawione władzy koncentracji oko wypełniała żółta poświata księżyca. Mieszkańcy ulicy jeszcze nigdy nie słyszeli, żeby zawodził z takim stanowczym przekonaniem. Przez wiele kolejnych miesięcy Beatrice rozpoznawała ten sam ton w głosach księży odprawiających msze u Świętego Alfonsa.
Oczy wszystkich przeniosły się z księżyca na Williego. Za pomocą laski zwlókł się z werandy i kuśtykając, skierował się ku Beatrice, nie zwracając uwagi na przerażone spojrzenia Margaret O'Connell i Matki Millie.
- Da…… mhoon… uh… come!
Nim pan Rizzo zdążył przybiec po syna, Beatrice pomyślała, że być może Willie włada jakimś dziwnym, świętym językiem, jakim posługują się na wpół umarli, którzy przemawiają znad granicy dwóch światów. Gdy ręce Williego oderwały się od jej brzemiennego ciała, a ojciec niósł go po schodach, potężnym ramieniem schwyciwszy syna w pasie, Beatrice pojęła sens i wymowę tego języka. Wybrała imię dla córki.
Monica.
u
- Niektórzy brali mnie za czarownicę - szepnęła Monica Conlin, podnosząc do ust kieliszek wina.
Z okazji końca pierwszego tygodnia szkoły średniej i wobec faktu, że nie miał żadnych planów na piątkowy wieczór, Monica zabrała syna na kolację. Restauracja "U Houstona" rozbrzmiewała brzękiem kieliszków i szumem podsycanych alkoholem rozmów. Delikatne światło z sufitu mieszało się z aureolami blasku rzucanego przez lampki na każdym stole.
Łoskot towarzyszący przejazdowi tramwaju po St. Charles Avenue zagłuszył milczenie panujące między Monicą a Stephenem.
Monica nie bardzo wiedziała, czy wyraz roztargnienia na jego twarzy wynika z nudy, czy jest pierwszym etapem wiecznej depresji, którą - jak się zawsze obawiała - chłopiec odziedziczył po ojcu. Dlatego pod koniec kolacji podjęła opowieść o swoim dzieciństwie, przechodząc od dziejów imienia do wyczynów w katolickiej szkole.
- Zakonnica chodziła od ławki do ławki, kazała nam wstawać i odczytywać na głos fragmenty podręcznika. Wiesz, co wtedy robiłam?
Stephen wbił wzrok w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał jego talerz.
- Obliczyłam, ile tekstu musiała odczytywać każda z dziewcząt. Tak więc gdy doszła do mnie, wstałam i wyrecytowałam wszystko z pamięci. Wiesz, co kazała mi wtedy zrobić?
- Stać do końca lekcji w koszu na śmieci - odpowiedział Stephen. - Opowiadałaś mi to już setki razy. I za każdym razem kończyło się tym, że stałaś w koszu.
Monica wbiła w sarkastycznie wykrzywione usta syna tak ostre spojrzenie, że ten zaczerwienił się i odwrócił głowę. Podążyła za jego wzrokiem i ujrzała kelnera, który otwarcie wpatrywał się w eteryczną piękność tuż po pięćdziesiątce o wodospadzie blond włosów, które opadały jej na plecy, a potem w chudego jak tyczka, hermafrodytycznego chłopca, siedzącego - jakby niechętnie - naprzeciw niej.
- Ty przez cały wieczór nie wykrztusiłeś ani słowa. - Wzięła rachunek i wyjęła z portfela kartę kredytową. - Ktoś musiał prowadzić rozmowę.
Podpisała paragon. Siedzieli pogrążeni w lodowatym milczeniu.
Niewypowiedziany gniew, jakim wrzał Stephen, aż nadto przypominał jej nieprzeniknione milczenie, w jakie zapadł jej mąż na kilka lat przed śmiercią. Zanim chłopiec poszedł do Cannon, Monica żyła w przekonaniu, że Jeremy nie pozostawił mu w spadku swojej mrocznej natury. Tak wydawało się sprawiedliwie. Jeremy zrezygnował z prawa współwłasności Stephena, kiedy odebrał sobie życie, a wdowa musiała toczyć samotną walkę z ostatnimi śladami człowieka, który opuścił ją i syna.
Drażniła się ze Stephenem, świadomie go zanudzała, próbując wyciągnąć ze skorupy, w której się zamknął.
- Późno już - mruknął.
Popatrzył jej w oczy. Przeraziło ją coś w wyrazie jego twarzy.
Cierpienie. W ciągu jednego tygodnia w spojrzeniu Stephena pojawiła się przenikliwość, która bierze się z drobnego szlamu rezygnacji, osadzającego się na dnie duszy. Tego rodzaju spojrzenie było tak rzadkie u młodzieńców w jego wieku, że to właśnie jego brak stanowił istotę ich natury.
Nie odwrócił głowy.
- Kocham cię, Stephen. - Zdumiała ją łatwość, z jaką te słowa przeszły jej przez gardło. - Przyjdą chwile, kiedy nie będzie to dla ciebie miało zbyt wielkiego znaczenia i będziesz brał moją miłość za coś oczywistego. Wyda ci się mniej ważna niż akceptacja… innych. Ale uwierz mi, potrzebujesz jej. I jeszcze będziesz potrzebował, więc…
Monica nerwowo zerknęła na swoje ręce, złożone na kolanach, potem uniosła wzrok i zobaczyła, jak Stephen podnosi zaciśniętą pięść do prawego oka, z którego nie zdążyła popłynąć łza.
- Powinieneś pamiętać, że cię kocham - dokończyła.
Niespodziewanie kiwnął głową, jak gdyby chciał wytrząsnąć z uszu echo jej słów. Opuścił pięść. Łzy popłynęły mu z oczu, pomimo że je zamknął. Nie przestawał sztywno kiwać głową. Monica usiadła przy nim, objęła go ramieniem i wyprowadziła z restauracji, odwzajemniając spojrzenia ciekawskich groźnym wzrokiem, którego nauczyła się w dzieciństwie.
Wracali do domu w milczeniu. W głowie Moniki kołatała się tylko jedna myśl, której omalże nie wyszeptała na głos: Niech cię szlag trafi, Jeremy.


Gabinet Jeremy'ego na drugim piętrze willi Conlinów pozostał w nienaruszonym stanie od dnia, w którym jego właściciel się zastrzelił.
Jako dziecko Garden District, uwodził Monicę poezją. Często wchodziła do jego gabinetu późnym wieczorem, gdy Stephen spał już piętro niżej. Wpadające przez jedyne okno światło rzucało pajęcze cienie gałęzi dębu na ściany oklejone cytatami - zaczerpniętymi z twórczości zarówno jego własnej, jak i jego idoli, Theodore'a Roethke i Tomasza Manna. Jeremy wydał jeden tomik poezji, Opowieści z piętra, który został wprawdzie surowo oceniony przez krytyków, zapewnił mu jednak posadę wykładowcy pisarstwa na Uniwersytecie Tulane. Monica trzymała egzemplarz tej książki na biurku Jeremy'ego. Był to jedyny w całym pokoju przedmiot, którego dotykała.
Stephen już spał, a ona wertowała strony tomiku. Znała te wiersze na pamięć. Gniew nie pozwalał jej swobodnie myszkować po mądrości Jeremy'ego, odszukiwać jej w wersach poezji. Gniew ten jednak nigdy nie był na tyle silny, by zdołała uprzątnąć pracownię, spakować notatki do pudełek i pomalować ściany. Po kilku godzinach zaczynała się uspokajać. Wiedziała, że jednoczy się z duchem Jeremy'ego. Nie nawiedzał tego domu w postaci widma. Trwał na pierwszym piętrze jako niezmienna, milcząca obecność, przenikając papier, półki i biurko z maszyną do pisania. Gdyby chciał podzielić się z nimi jakąś mądrością, musiałby spłynąć z tej pracowni na dół, tam, gdzie prowadzili ze Stephenem swoje wspólne życie.