Gwiazda jednego przeboju

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Ana Wills ma dwadzieścia pięć lat i mieszka w ładnym domu w Devon razem z Gay, swoją cierpiącą na agorafobię, ekscentryczną i egoistyczną matką. W życiu Any niewiele się dzieje. Tak właściwie to od śmierci swego ojca, porzucenia przez chłopaka i utraty pracy (wszystko wydarzyło się w przeciągu trzech miesięcy), Ana w zasadzie nie opuszcza domu, nie mówiąc już o rodzinnym mieście.
Bee Bearhorn wylansowała w 1985 roku singiel, który stał się numerem jeden na listach przebojów i nigdy więcej o niej nie słyszano. Piętnaście lat później zostaje znaleziona martwa i wygląda na to, że nic to nikogo nie obchodzi.
Ana zawsze marzyła na jawie o swojej egzotyczniej przyrodniej siostrze, z którą nie widziała się od lat. Kiedy przyjeżdża do Londynu, by uporządkować jej mieszkanie, Ana zaczyna się zaznajamiać z nieznanymi faktami z życia Bee: zaginionym kotem, tajemniczym domkiem na wsi i zagadkowymi wyjazdami z miasta w każdy weekend.
Zamiast więc wracać do rodzinnego Devon, Ana odnajduje najbliższych przyjaciół siostry: szaloną Lol i małomównego Flinta i wspólnie postanawiają odkryć, co dokładnie przydarzyło się Bee Bearhorn, gwieździe jednego przeboju…


Rok wydania: 2003
Stron: 416
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Monika Wiśniewska

Fragment tekstu:


Mojej mamie Kay i mojemu ojcu Anthony'emuz największą miłością

 


Ana Wills
12 Main Street
Great Torrington
Devon
EX38 2AE
12 września 1999
Najdroższa Ano,
nigdy nie przypuszczałam, że będę miała siostrę. Kiedy pojawiłaś się, miałam jedenaście lat i byłam przekonana, że cały świat obraca się wokół mojej osoby. Wszyscy się spodziewali, że będę zazdrosna, ale ja pokochałam Cię od pierwszej chwili, kiedy na Ciebie spojrzałam. W inkubatorze byłaś taka maleńka i słaba, iż pomyślałam sobie, że umrę, jeśli coś Ci się stanie. Mniej więcej wtedy zaczęłam miesiączkować i pamiętam, że zastanawiałam się nad tym, jak to by było, gdybym to ja była Twoją mamą. Kiedy zjawiłaś się w domu, chciałam Cię mieć całą dla siebie. Uważałam, że jesteś tylko moja. Nie pozwalałam mamie zbliżać się do Ciebie. Byłaś cenna i doskonała niczym mała lalka - miałam wrażenie, że zostałaś wykonana na zamówienie, tak, by pasować do moich małych ramion. I byłaś taką dobrą, małą dziewczynką. Taką grzeczną, zawsze szczęśliwą, gdy mogłaś się za mną włóczyć i załatwiać dla mnie różne sprawy. To właśnie Ty nazwałaś mnie Bee. Od zawsze nienawidziłam imienia Belinda i nagle pewnego dnia, gdy mnie wołałaś, użyłaś zdrobnienia "Bee", które przylgnęło do mnie na dobre. Od tamtej pory jestem Bee i trudno mi sobie wyobrazić czasy, kiedy nazywano mnie inaczej.
Pewnie nie pamiętasz zbyt wiele z tych kilku lat, które spędziłyśmy razem na Main Street. Ale ja tak. Pamiętam wszystko. A Ty i ja byłyśmy sobie bardzo bliskie. Po tym, jak odszedł tata, wydawało mi się, że jestem na świecie zupełnie sama. A kiedy mama powtórnie wyszła za mąż, poczułam się kompletnie opuszczona. Do czasu, gdy pojawiłaś się Ty. Byłaś moją małą siostrzyczką i kochałam Cię całym sercem. Nigdy nie zapomnę Twojej twarzy, kiedy wyjeżdżałam, łez spływających po Twoich policzkach i tego, jak się upierałaś, bym wzięła ze sobą Twojego królika Williama. Pamiętasz go? Nadal go mam, wiesz? Śpi koło mnie na poduszce. Zawsze uważałam, że przynosi mi szczęście, ale teraz nie jestem już tego taka pewna…
Kiedy wyjechałam, Ty miałaś cztery latka i sądziłaś, że Cię porzucam. Pragnę teraz wyjaśnić, dlaczego musiałam to zrobić. Życie z mamą było nie do zniesienia, to jasne, ale nie chodziło tylko o to. Miałam tak wiele planów i żaden nie uwzględniał Devon - wszystkie wiązały się z Londynem. Ale - jeśli mam być z Tobą zupełnie szczera, a teraz przecież mogę, gdyż nie zostało mi już nic do stracenia - wyjechałam głównie dlatego, iż byłam o Ciebie zazdrosna. O to, że miałaś Billa. Swego własnego ojca. Nawet, gdy byłaś mała, wyglądałaś dokładnie tak jak on i od zawsze istniała między Wami silna więź. Ja nie miałam nikogo. Jedynie mamę, a… cóż, sama wiesz.
Pragnęłam być z moim ojcem. Dlatego wyjechałam do Londynu i zamieszkałam tam razem z tatą, i mimo że pękało mi serce,  kiedy zostawiałam Cię w Devon, była to najlepsza decyzja w moim życiu. Tak bardzo kochałam mego ojca, Ano, i cierpię, myśląc, jak musisz się teraz czuć bez Billa. On był cudownym, przemiłym i uprzejmym człowiekiem. Delikatnym i cichym, tak jak i Ty, i nie potrafię wyrazić, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Chcę także, byś wiedziała, że w końcu będzie lepiej. Ból naprawdę przemija. Po jakimś czasie. Serio. Nie pojawię się na pogrzebie, Ano. To wszystko jest zbyt skomplikowane - o czym, jestem pewna, wiesz - ale pragnę, byś miała świadomość, że przez calutki czwartek myślami będę przy Tobie.
Często o Tobie myślę, Ano. Nie wiem, co teraz porabiasz ani z kim jesteś - niczego. Ale zawsze wtedy żałuję, że Cię tutaj nie ma. Powinnam była napisać już dawno temu, wiem o tym doskonale. Powinnyśmy były podtrzymać łączące nas więzi, ale okoliczności i mama, i wszystkie te głupie, ulotne sprawy namieszały w tym, co nas kiedyś łączyło. Byłabym szczęśliwa, gdybyś przyjechała, Ano, i zatrzymała się u mnie. Zajmuję piękne mieszkanie w Belsize Park (tak przy okazji - to dość wytworna okolica), mam kota i motor. Sądzę, że spodobałby Ci się Londyn. Zawsze byłaś taka nieśmiała. I nerwowa. Czasem trzeba opuścić dobrze znane otoczenie i rzucić się w wir niewiadomego, by właściwie siebie poznać, by odkryć, kim się naprawdę jest. Boże - posłuchaj mnie tylko - zachowuję się, jakby czas zatrzymał się w miejscu w chwili, gdy widziałam Cię po raz ostatni, jakbyś nadal miała trzynaście lat! Pewnie mieszkasz teraz w Nowym Jorku albo zdobywasz Himalaje lub coś w tym stylu. Ale jakoś, Ano, trudno jest mi to sobie wyobrazić…
W Twoim wieku niełatwo w to uwierzyć, ale pewnego dnia też skończysz trzydzieści sześć lat - a stanie się to szybciej, niż się spodziewasz. Nie będziesz już miała przed sobą młodości, na którą się czeka z niecierpliwością - to wszystko zostanie za Tobą i będziesz się zastanawiać, gdzie się do diabła podziało. Nie zmarnuj tego, proszę. Uświadomiłam sobie, że bycie kobietą w średnim wieku nie jest moim przeznaczeniem. Każdego wieczoru, kiedy stoję w łazience i myję zęby, spoglądam w lustro i płaczę, ponieważ dobiega końca kolejny dzień. To jest jak powolne umieranie każdego dnia. Muzyka już mnie nie porusza. Ani miłe słowa i dobrzy przyjaciele, i szczęśliwe dni. Nie porusza mnie myśl o przyszłości. Nie pozostało już ani odrobiny magii. Próbuję Ci przekazać, że młodość jest tak krótka i przelotna, że to właśnie teraz jest czas na podejmowanie ryzyka. Czy nie rzuciłaś lekcji muzyki? Gitary? Śpiewu? Teraz na pewno jesteś fantastyczna - nie zdziwiłabym się, gdybyś była sto razy bardziej utalentowana ode mnie. Cóż, nie zdziwiłabym się, gdyby każdy był bardziej utalentowany ode mnie, ale to już zupełnie inna historia!
Bardzo się zmieniałam, Ano, od chwili, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni. Nauczyłam się grać na gitarze! I wreszcie dorosłam. Nie jestem już tą ambitną, chciwą dziewczyną bez serca, którą kiedyś byłam. W ciągu tych lat wiele się wydarzyło. Okropnych rzeczy. Zdarzeń, które potrafią zmienić człowieka nie do poznania. Zdarzeń, o których nigdy nikomu nie mogłam powiedzieć. Jestem teraz pokorniejsza i mam nadzieję, że także milsza. Boże, niepotrzebnie się tak rozpisuję. Przepraszam. Próbuję Ci tylko powiedzieć, że bardzo chciałabym spędzić z Tobą trochę czasu. Tutaj, w Londynie. Wiem, że pewnie czujesz, iż nic nie jesteś mi winna, i w pełni się z tym zgadzam. Byłam dla Ciebie okropną siostrą - egoistyczną, zapatrzoną w siebie, bezmyślną. Ale zawsze Cię kochałam i nic nie uszczęśliwiłoby mnie bardziej niż spędzenie teraz z Tobą trochę czasu. Pokazanie mojego świata i nowej, lepszej Bee. Pragnęłabym spojrzeć na Londyn Twoimi oczami - może ponownie obudziłoby to we mnie magię… I poznać Ciebie. Tak - tego właśnie chciałabym najbardziej..
Nie spodziewam się, że Cię jeszcze zobaczę. Ale nic nie sprawiłoby mi większej radości. Bardzo tego pragnę.
Jutro myślami będę przy Tobie. Proszę, pomódl się w moim imieniu za Billa.
Twoja kochająca siostra,
Bee xxxx

 


Prolog

styczeń 2000

Bee syknęła pod adresem kluchowatego taksówkarza, siedzącego z zadowoleniem w oparach papierosów Rothman i woni tłustych włosów, podczas gdy ona wypakowywała z tyłu jego samochodu pudło za pudłem. Potem odwróciła się i wpadła na pana Arifa, korpulentnego i obleśnego agenta nieruchomości, który szczerzył się do niej, stojąc na schodku przed wejściem, a ona odpowiedziała jednym ze swych najsłodszych uśmiechów - podczas gdy tak naprawdę miała ochotę wsadzić jego odrażające jądra w prasowalnicę do spodni i zacisnąć ją, aż pękną z hukiem.
To był jeden z tych dni. Dziki i mętny. Niebo było intensywnie niebieskie i zasnute barankowatymi chmurami, które nieustępliwy wiatr przeganiał wokół słońca. Panował paskudny, bez mała sadystyczny ziąb.
Pan Arif wciągnął brzuch, by umożliwić jej przeciśnięcie się przez drzwi, i uśmiechnął się lubieżnie. Mało brakowało, a Bee zakrztusiłaby się od zapachu wody po goleniu, której zdecydowanie sobie nie pożałował.
- Być może, panie Arif - zaczęła słodko - byłoby prościej, gdyby zaczekał pan na mnie w mieszkaniu.
- Och tak, pani Bearhorn, oczywiście. Będę na panią czekał. Na górze. - Odwrócił się, uśmiechając się przy tym tak, jakby stanowiła ona odpowiedź na jego modlitwy. I w pewnym sensie tak właśnie było. Zadzwoniła do niego dziś rano, poprosiła o pokazanie kilku lokali, zaledwie godzinę po ich telefonicznej rozmowie obejrzała to mieszkanie niedaleko Baker Street, oświadczyła mu, że je bierze, wróciła do jego biura, wypełniła dokumenty, zapłaciła za trzy miesiące z góry, a teraz wprowadzała się po upływie zaledwie czterech godzin od ich pierwszego kontaktu. Prawdopodobnie jeszcze nigdy nie musiał się tak mało napracować, by zarobić na prowizję.
To naprawdę było beznadziejnie ponure i nędzne mieszkanie, ale ze świadomością włączonego taksometru i Johna, grożącego zrobieniem w każdej chwili czegoś niecenzuralnego w swojej kociej klatce, czas na znalezienie doskonałego lokum był dla niej nieosiągalnym luksusem. A poza tym nawet podobała jej się panująca w tej okolicy anonimowość. Bezbarwność. Nie było tu żadnej szczególnej atmosfery ani aury, jedynie ulice, wzdłuż których po obu stronach wyrastały pozbawione wyrazu bloki, zamieszkane przez obcokrajowców i emerytów. W obecnym stanie ducha Bee nie była gotowa, by ponownie zakochać się w sąsiedztwie. A poza tym, miała to być sytuacja tymczasowa, maksymalnie sześć miesięcy, podczas których jakoś się pozbiera, zarobi trochę pieniędzy, a potem może nawet kupi coś własnego.
Starsza pani z misternie ułożonymi, kręconymi srebrnymi włosami i jej odziany w kraciasty sweterek jamnik czekali przed windą, gdy Bee wchodziła do góry ze schowanym w klatce Johnem. Kobieta uśmiechnęła się najpierw do Bee, otworzyła metalową kratę, a potem do Johna.
- No, no, no - rzekła, zwracając się do kota. - Cóż z ciebie za przystojny, młody mężczyzna.
Bee uśmiechnęła się do niej ciepło. Każdy przyjaciel Johna był i jej przyjacielem.
- Cóż za piękne stworzenie - stwierdziła kobieta. - Jak ma na imię?
- John.
- John? Boże drogi. Jak dla kota, to trochę nietypowe imię. Jakiej jest rasy?
Bee wsadziła palec pomiędzy kraty w klatce Johna i bawiła się futerkiem na jego piersi.
- To niebieski kot angielski. I jest najlepszym chłopcem na świecie. Prawda, mój mały aniołku? - John otarł się o jej palec, mrucząc głośno. - A to kto? - zapytała, wskazując na małego psiaka o dziwacznym kształcie, usadowionego na stopach starszej pani. Wcale nie miała ochoty się tego dowiadywać, ale uznała, że tego wymaga uprzejmość, skoro wcześniej pogawędziły sobie o jej pupilku.
- To jest najdroższy Freddie. Nosi imię po Freddiem Mercurym, wie pani?
- Naprawdę? - wykrzyknęła Bee. - A dlaczego akurat eee… po Freddiem Mercurym?
- On kocha Queen, uwierzy pani? Potrafi wyć przez calutką Bohemian Rhapsody. - Zachichotała i z czułością popatrzyła na swego ulubieńca.
Cóż, pomyślała Bee, doprawdy nie można sądzić ludzi po pozorach, nie można.
- A więc, moja droga, wprowadzasz się dzisiaj?
Bee przytaknęła i uśmiechnęła się.
- Numer dwadzieścia siedem.
- Och, to wspaniale - ucieszyła się starsza pani. - W takim razie będziemy sąsiadkami. Mieszkam pod dwudziestym dziewiątym. I czas już był najwyższy, by pojawił się tutaj ktoś młody. W tym bloku mieszka zdecydowanie zbyt wielu starszych ludzi. To może przyprawić o depresję.
Bee zaśmiała się.
- Nie nazwałabym siebie młodą.
- Cóż, moja droga, kiedy będziesz w moim wieku, właściwie każdy będzie ci się wydawał młody. Sama, tak?
- Słucham?
- Wprowadzasz się sama?
- Na to wygląda.
- No cóż. Trudno mi sobie wyobrazić, by młoda kobieta taka piękna jak ty długo pozostała samotna. - Ścisnęła ramię Bee drobną, pomarszczoną dłonią i powłócząc nogami, oddaliła się w kierunku windy. - Czas na mnie. Cudownie było cię poznać. A tak przy okazji, mam na imię Amy. Amy Tilly-Loubelle.
- Bee - odparła Bee, chociaż raz czując, że jej imię nie jest dziwaczne*. - Bee Bearhorn.
- Miło było poznać ciebie, Bee, i Johna. Do zobaczyska.
Uśmiechnęła się do siebie, słysząc to młodzieżowe określenie z ust starszej pani. Po chwili winda zgrzytnęła, brzęknęła i w ślimaczym tempie rozpoczęła podróż na parter. Bee udała się korytarzem w stronę drzwi z numerem dwadzieścia siedem - jej nowego mieszkania.
Pan Arif siedział i przeglądał jakieś dokumenty, ale kiedy zobaczył, że ona wchodzi, zerwał się z sofy tak gwałtownie, że wszystkie papiery spadły na podłogę.
- Nie, nie, nie, nie, droga pani. Nie, nie, nie. - Skrzyżował ręce na piersi i energicznie potrząsał głową. - To jest niedopuszczalne. To zwierzę. Musi zniknąć. Natychmiast. - Wskazał na Johna tak, jakby był on wędrownym szczurem.
- Ale… To mój kot.
- Droga pani, nie interesowałoby mnie to nawet wtedy, gdyby należał do samej królowej. Żadne zwierzęta, jakiegokolwiek rodzaju, nie są dopuszczalne w którejkolwiek z moich nieruchomości. Musi stąd zniknąć. Natychmiast.
- Ale to jest kot domowy. Nigdy nie wypuszczam go z mieszkania. Jest doskonale wyszkolony, cichy i nawet nie linieje i…
- Droga pani. Nie interesują mnie żadne cechy pani zwierzęcia. Jedyne, co jest w tej chwili ważne, to to, by stąd zniknęło. I to natychmiast.
Bee chciało się płakać. Pragnęła uderzyć pana Arifa. Naprawdę mocno. Tak właściwie to po wydarzeniach ubiegłego wieczoru czuła się tak, że miała ochotę go zabić. Gołymi rękami. Otoczyć dłońmi jego grubą, mięsistą szyję i zaciskać, zaciskać, zaciskać, aż zrobi się purpurowy, oczy zaczną wychodzić mu z orbit, a potem…
- Panno Bearhorn. Proszę. Usunie pani to zwierzę. Nie mogę dać pani kluczy, dopóki zwierzę nie zniknie.
On nie jest zwierzęciem, chciała zawołać, on jest jak człowiek. Bee czuła pulsowanie w skroniach i bolesną gulę w gardle. Odetchnęła głęboko.
- Proszę, panie Arif. - Przysiadła na brzegu sofy. - Potrzebuję czasu, żeby pomyśleć. Potrzebuję…
- Droga pani. Nie ma czasu na myślenie. Te klucze pozostaną w mojej kieszeni, dopóki to zwierzę nie zniknie z moich oczu.
Bee nie była w stanie dłużej kontrolować gniewu.
- W porządku! - Wstała i chwyciła klatkę z Johnem. - W porządku. W takim razie zapomnijmy o tym. Zapomnijmy o tym mieszkaniu. I tak mi się ono nie podoba. Chcę z powrotem moje pieniądze. Proszę mnie zabrać do swojego biura i zwrócić moje pieniądze.
Pan Arif uśmiechnął się do niej z pobłażaniem.
- Pozwoli pani, że coś jej w tej chwili uświadomię, czarująca panno Bearhorn. Po pierwsze, umowa została już podpisana, a pani pieniądze są teraz w drodze do banku. Za późno na jakiekolwiek unieważnienie. A po drugie, czy naprawdę ma pani ochotę zabierać stąd wszystkie rzeczy, kiedy zaledwie przed chwilą je pani wniosła? Czyż nie byłoby prościej, gdyby przechowała pani swoje zwierzę u przyjaciół lub rodziny?
Bee przyjrzała się leżącym wokół pudłom i uznała, iż mimo że z największą przyjemnością poświęciłaby każdego pensa, którego dała panu Arifowi, w zamian za miejsce, gdzie John byłby mile widziany, to naprawdę nie potrafiła znieść myśli o taszczeniu całego tego majdanu z powrotem na dół w towarzystwie pana Arifa, obserwującego ją swymi zadowolonymi z siebie oczkami, a potem znalezieniu innej agencji nieruchomości, oglądaniu kolejnego mieszkania i przechodzeniu jeszcze raz przez te wszystkie korowody. Odetchnęła więc głęboko i postanowiła uciec się do kłamstwa.
- W porządku - oświadczyła. - Nie ma problemu, panie Arif. Żadnego. Ma pan całkowitą rację. Zaraz zadzwonię i znajdę zastępczy dom dla mojego… eee… zwierzęcia.
Wyciągnęła z torby komórkę i wystukała jakiś całkowicie zmyślony numer.
- Cześć! - rzuciła pogodnie do czasowo niedostępnego abonenta. - Tu Bee. Jesteś może w domu? Super. Mam do ciebie ogromną prośbę. Czy mogłabyś zaopiekować się Johnem? Nie wiem. Na jakiś czas. Najwyżej trzy miesiące. Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu? Dziękuję ci bardzo. Fantastycznie. Jesteś cudowna. Zjawię się za jakieś dziesięć minut. OK. Na razie.
- Wszystko załatwione?
- Tak - uśmiechnęła się promiennie, wkładając telefon z powrotem do torby. - Wszystko załatwione.

Przed blokiem umówiła się z panem Arifem, że później przyjdzie do jego agencji po klucze, po czym obserwowała wielki, kołyszący się na boki tyłek mężczyzny, kiedy odchodził w kierunku swego biura, mieszczącego się przy Chiltern Street. Pokazała jego oddalającym się plecom środkowy palec i język.
- Pieprzony, zalatujący koniochlast, kutas i opasły skurwiel - mruknęła pod nosem, po czym nachyliła się do taksówkarza, który z niecierpliwością czekał, by wypakowała resztę pudeł i wreszcie mu zapłaciła. - Witam! - uśmiechnęła się, uruchamiając na nowo swój czar. - Nastąpiła drobna zmiana planów. Chciałabym, żeby pojeździł pan trochę wokół bloku z moim kotem.
- Co takiego? - Gruby taksówkarz przyglądał się jej wyraźnie przestraszony.
- Słyszał pan - syknęła. - Proszę po prostu zabrać kota i trochę wkoło pojeździć. Spotkamy się tutaj za pół godziny.
Twarz kierowcy złagodniała, gdy Bee wcisnęła do jego spoconej dłoni trzy banknoty dziesięciofuntowe.
- Reszta będzie, kiedy pan go przywiezie. Zgoda?
- A co mi tam. - Wzruszył ramionami, składając egzemplarz "Racing Post". - A co mi tam.
Postawiła klatkę z Johnem na miejscu dla pasażera i połaskotała kota pod brodą.
- Bądź grzecznym chłopcem - wyszeptała mu do ucha. - Spotkamy się za pół godziny. Bądź grzeczny. - Po czym zamknęła drzwi i poczuła wzbierające w oczach łzy, gdy obserwowała odjeżdżający samochód i swego ukochanego Johna, znikającego we wczesnowieczornym, londyńskim ruchu.
Bee westchnęła i udała się do Starbucks, gdzie przysiadła na chwilę i popijając herbatę Earl Grey, zrobiła bilans wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Jej życie, wiedziała to, było skończone. Nie miała pojęcia, dlaczego opuściła dotychczasowe mieszkanie, nie rozumiała, dlaczego wprowadzała się właśnie do tego. To była jedynie instynktowna reakcja na to, co się zdarzyło zeszłego wieczoru. I w pewien dziwny sposób czuła, że jest to jakoś tak… przesądzone.
Po dziesięciu minutach podniosła torbę i udała się do biura pana Arifa. Był zachwycony, gdy zobaczył, że nie ma razem z nią kota, i podał jej klucze z grymasem, który miał oznaczać bezgraniczną radość.
- I niech mi wolno życzyć pani wielu, wielu radosnych lat w pani nowym, pięknym mieszkaniu, czarująca panno Bearhorn. Jestem przekonany, że będzie tam pani niezwykle szczęśliwa.
Bee wzięła kluczyki i znużona ruszyła w kierunku rezydencji Bickenhall, myśląc przy tym, że nieszczególnie się na to zanosi.

 


Rozdział pierwszy

sierpień 2000

Pociąg Any dotarł wreszcie do Londynu z godzinnym opóźnieniem. Wysiadła z niego w chwili, gdy jeszcze nie zatrzymał się na dobre, i z ulgą stanęła na zalanym słońcem peronie. Pociąg, do którego wsiadła w Exeter, pociąg, w którym miała miejsce siedzące, pociąg, w którym czuła się najzupełniej szczęśliwa, tuż za Bristolem miał awarię. Musieli potem iść prawie pół kilometra do najbliższej stacji, a że następny skład, który się pojawił, był już pełny, stała przez całą drogę z Bristolu do Londynu, ze stopami uwięzionymi pomiędzy trzema wielkimi, należącymi do innych pasażerów torbami, podczas gdy przez zablokowane okno wdzierał się wiatr, niesamowicie plącząc jej włosy.
Ana czasami zastanawiała się, czy nie ciąży na niej jakaś klątwa. Myślała też o tym, czy to aby nie Bee przypadło w udziale całe szczęście zarezerwowane dla jej rodziny, dla niej nie pozostawiając już niczego. Gdyby to właśnie Bee znajdowała się teraz w pociągu, wszyscy potykaliby się o własne nogi, byle tylko jej pomóc. Naprawdę nie było w tym przesady - robiliby to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Gdyby to Bee musiała wysiąść z pociągu i wlec się w skwarze noga za nogą prawie pół kilometra, ktoś zaoferowałby się, że poniesie jej torby. Tak właściwie, to na pewno wyczarterowano by dla niej helikopter. Z Bee sprawa miała się tak, że przede wszystkim, nie znalazłaby się w wadliwym pociągu - jechałaby pojazdem w pełni sprawnym. To była kwestia zasadnicza.
Ana zatrzymała się pośrodku hali na stacji Paddington i zastanowiła nad swoim następnym posunięciem. Południowe słońce, wpadając przez szklany dach, tworzyło połyskujące kolumny i układało gorącą szachownicę na marmurowej podłodze. Ludzie poruszali się nienaturalnie szybko, jakby zostali umiejscowieni w niewłaściwej scenerii. Wszyscy wiedzieli, dokąd idą i co robią. Wszyscy oprócz niej. Ona czuła się tak, jakby została wessana do samego środka ogromnego, pieniącego się wiru. Pomiędzy jej piersiami spływała strużka potu.
Ana nie miała pojęcia, w jaki sposób odnaleźć mieszkanie Bee. Nigdy wcześniej nie była w Londynie i przez to też nie posiadała w głowie jakiejkolwiek mapy, która mogłaby jej teraz pomóc. Wiedziała, że to miasto jest podzielone na część północną, południową, wschodnią i zachodnią i że przez jego środek płynie rzeka. Wiedziała, że mieszkanie Bee mieści się w pobliżu centrum, gdzieś niedaleko Oxford Street. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o stan jej wiedzy. Niezbędny był jej plan miasta.
Zauważyła kiosk z gazetami oraz książkami i z zażenowaniem ruszyła w jego kierunku na swoich długich nogach. Gdy się miało ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, na tym polegał problem, że się wyglądało niczym modelka na zdjęciu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby się było takim obrazkiem, a nie zwykłym człowiekiem. W tym drugim przypadku było to po prostu dziwaczne. Ana nieoczekiwanie jakoś tak "wyciągnęła się" w wieku dwunastu lat, i to całkiem porządnie. Przypominało to nieco jeden z efektów specjalnych w horrorze - prawie można było usłyszeć naciąganie się mięśni i trzask kości, gdy jej chude, dziewczęce ciało wydłużyło się o piętnaście centymetrów w przeciągu jednego roku, doprowadzając do tego, że miała najchudsze i najbardziej kościste ręce i nogi w Devon. Ludzie powtarzali jej, że "nabierze ciała", ale tak się nigdy nie stało. Zamiast tego jej postawa uzyskała charakterystyczne cechy: przygarbione plecy, pochylona głowa, długie, opadające na twarz włosy i styl ubierania - stonowane kolory i buty na płaskim obcasie - to była jej próba ukrycia wzrostu.
Idąc, Ana rozglądała się wokół i uświadomiła sobie, że kobiety w Londynie wyglądają jak dziennikarki z telewizji albo jakieś prezenterki. Przedstawiały sobą typ babek, które zazwyczaj ogląda się jedynie na ekranie telewizora. Ich włosy były błyszczące i pomalowane na interesujące odcienie blond bądź mahoniu. Nosiły obcisłe spodnie, sukienki na ramiączkach i buty na wysokich obcasach. Miały staranne makijaże i opalone ciała. Ich torebki były dopasowane do butów, a paznokcie równo opiłowane. Pachniały drogimi perfumami. Nawet młodsze, te koło dwudziestki, wyglądały na "dopracowane". Były to kobiety różnych ras i narodowości, ale wszystkie prezentowały się wytwornie i nienagannie.
No i te piersi - obecne absolutnie wszędzie: podniesione wysoko w stanikach typu push-up, ujarzmione i zarysowane pod obcisłymi topami w specjalnych stanikach, jędrne i nieskrępowane pod mikroskopijnymi sukienkami. I prawie każdej parze towarzyszyła mała pupa i szczupła, umięśniona talia. Mój Boże, pomyślała Ana, czy posiadanie doskonałych piersi jest w tym mieście obowiązkowe? Czy rozdają je na Oxford Circus? Ana zerknęła na swoją bluzeczkę z lycry i poczuła, że czegoś tam zdecydowanie brakuje. A później kątem oka zauważyła swoje odbicie w oknie wystawowym W.H. Smith's*. Jej długie, czarne włosy były brudne i potargane, a ponieważ opuszczała dom w pośpiechu, ubrania, które miała teraz na sobie, pochodziły prosto z podłogi w jej sypialni: wyblakłe, czarne dżinsy, bluzka z lycry w kolorze khaki z białymi plamami po antyperspirancie pod pachami, supełkowaty, stary, czarny rozpinany sweter, który jest w jej posiadaniu od wielu lat, i zniszczone, brązowe zamszowe buty - jedyna para, jaką miała, jako że niemal niemożliwe było znalezienie przyzwoitego obuwia damskiego w rozmiarze czterdzieści jeden i pół.
Pomyślała o pożegnalnych słowach, które padły z ust matki, kiedy dzisiejszego ranka odprowadziła ją do drzwi: "Jeśli podczas pobytu w Londynie znajdziesz trochę wolnego czasu, idź na zakupy, na miłość boską, i kup sobie jakieś porządne ubrania. Wyglądasz jak… - szukała w myślach odpowiednio pogardliwego określenia, a jej twarz była zmarszczona z wysiłku - wyglądasz jak jakaś… brudna lesbijka".
Matka może i ma rację, przyznała Ana. Może powinna trochę się wysilić i zadbać o siebie. Rozejrzała się po hali i uświadomiła sobie, że jedyną osobą, która wydawała się martwić o wygląd jeszcze mniej niż ona, jest facet siedzący pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami w towarzystwie rudawozłotego psa i tekturowej kartki, na której było napisane: "Potszebuje pieniendzy. Dziękuje".
Mężczyzna, który obsługiwał ją w kiosku, nie starał się nawiązać z Aną jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego, i tak naprawdę w ogóle jej nie zauważał. W Bideford, najbliższej filii Smitha, starano by się chociaż podtrzymać rozmowę, pojawiłyby się jakieś puste komentarze, uśmiech. W Bideford oczekiwano by od Any, że bez względu na to, czy jej się to podoba, czy nie, da w zamian sprzedawcy coś z siebie po to tylko, by nie zostać uznaną za niegrzeczną. Tutejszy brak potrzeby szerszej komunikacji uznała za przyjemnie odświeżający.
Mapa metra z tyłu dopiero co zdobytego planu miasta informowała, że od stacji Baker Street dzielą ją tylko dwa przystanki i że nie będzie musiała zmieniać linii, co stanowiło dla niej ogromną ulgę. Usiadła, obficie się pocąc, w prawie pustym wagonie na - jak jej się wydawało - nie więcej niż kilka sekund, po czym bez problemu trafiła na Bickenhall Street, krótką uliczkę z wyrastającymi po jej obu stronach, groźnie wyglądającymi czerwonymi, siedmiopiętrowymi blokami.
Na widok rezydencji Bickenhall Ana przeżyła szok. Kiedy tego ranka po raz pierwszy spojrzała na adres Bee i ujrzała słowo "rezydencja", bez zdziwienia pomyślała, że jej siostra mieszkała z pewnością w jakimś dużym, wolno stojącym budynku z ochroną i podjazdem. Ale to były zwykłe mieszkania. Poczuła, że jej inne oczekiwania co do stylu życia Bee - sprzątaczki, centra odnowy biologicznej i akcje charytatywne - ulegają odpowiedniej modyfikacji.
Usiadła na schodkach przed blokiem i nerwowo obgryzała paznokcie, obserwując pojawiających się przed nią ludzi. Turyści, biznesmeni, dziewczyny w modnych kombinezonach, kurierzy na ogromnych motorach. Ani jednej starszej osoby w zasięgu wzroku. Nie tak jak w Bideford, gdzie emeryci przewyższali liczebnie młodych w skali trzy do jednego.
- Panno Wills. - Podskoczyła, gdy ktoś pojawił się przed nią i odezwał tubalnym głosem. W jej kierunku wysunęła się potężna dłoń z grubymi kłykciami i wielką, złotą obrączką. Uścisnęła ją. Była lepka od potu i nieco przypominała wilgotną irchę.
- Dzień dobry - rzekła, wstając ze schodków i podnosząc torbę. - Pan Arif?
- A jak wielu jest ludzi, którzy na środku ulicy w Londynie mogą znać pani nazwisko, młoda damo?
Zaśmiał się teatralnie, najwyraźniej rozbawiony własnym poczuciem humoru. Weszli do budynku. Mężczyzna był dość niski i krępy i miał bardzo duży tyłek. Przez cienki, jedwabny materiał jego spodni, Ana dokładnie widziała zarys nieapetycznie małych slipek, wbijających się w pełne pośladki.
Roztaczał wokół siebie intensywną woń i kiedy zamknęły się drzwi przypominającej trumnę windy, Anę otoczył gryzący zapach jego perfum. Winda brzęknęła głośno, gdy wreszcie dotarła na trzecie piętro i pan Arif pchnął mosiężną kratę, by wypuścić Anę na korytarz. Energicznie gestykulował w kierunku mijanych drzwi, kiedy szli szerokim, słabo oświetlonym korytarzem, w którym unosiła się woń sosu do pieczeni i starego mopa.
- To są wszystko moje mieszkania. Wszystkie na krótki termin, ale wynajęte przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Tutaj. Tam i jeszcze tam. Tutaj sławna aktorka teatralna. Tutaj lord. Tam - poseł.
Ana nie za bardzo miała pojęcie, o czym on mówi, ale uprzejmie kiwała głową.
Pan Arif wsunął pochodzący z dużego pęka klucz w zamek mieszkania numer dwadzieścia siedem, otworzył szeroko drzwi i włączył światło.
- No więc cały dzień z policją, i tak dalej, i kto wie, co jeszcze, wtedy, kiedy ją znaleźliśmy. Zły dzień. Bardzo zły dzień. Leżała tutaj cztery doby. W tym upale. Wciąż jeszcze czuć. - Zmarszczył nos, a jego duże wąsy zadrżały. - Wystarczy głęboko odetchnąć, a ten odór, on tam pozostanie. - Wierzchem dłoni dotknął szyi, by zademonstrować, gdzie dokładnie pozostawał odór i zaczął mocować się z brudnymi, otwieranymi pionowo oknami po drugiej stronie pomieszczenia, zakrywając jednocześnie usta chusteczką z wyszytym na niej monogramem. - Jak to możliwe, że kobieta tak piękna - wskazał na wiszący na ścianie oprawiony w ramkę plakat Bee - umiera i nikt o tym nie wie? Jak to możliwe, że to właśnie ja, jej gospodarz, okazuję się być tym, kto ją znajduje? Nie jestem jej przyjacielem. Nie jestem jej kochankiem. Nie jestem jej rodziną. Jestem jej gospodarzem. To, to nie jest w porządku.
Przed dobre dwadzieścia sekund potrząsał głową, pozwalając, by niestosowność tej sytuacji w pełni dotarła do Any, a język jego ciała dyskretnie ją informował, że w jego kulturze coś takiego nigdy by się nie zdarzyło. Ana delikatnie postawiła torbę na podłodze i z zaskoczeniem wpatrywała się w wiszące na ścianie zdjęcie Bee, uświadamiając sobie, że zdążyła już prawie zapomnieć, jak wyglądała jej siostra.
- No więc tak. - Mężczyzna klasnął w dłonie, po czym je zatarł, wydając przy tym odgłos, jaki towarzyszy ugniataniu ciasta na chleb. - Panie od sprzątania zjawią się tutaj jutro o dziewiątej rano. Do tego czasu wszystkie nieistotne drobiazgi mają zostać usunięte. W sobotę rano wprowadza się sławna balerina. Wszystko musi być na cacy. Pani piękna siostra nie zapewniła pani dużo pracy. Pani piękna siostra nie pozostawiła po sobie wielkiego dobytku. - Ponownie się zaśmiał, po czym nagle urwał. - Oto spis. Będzie go pani potrzebować, aby nie zabrać własności należącej do… eee… własności. Niestety nie mogę zostawić pani klucza, moja damo, ale jeśli będzie chciała pani wyjść, portier wie, że pani tutaj jest i bez problemu dostanie się pani z powrotem do środka. A teraz wychodzę. - I tak właśnie uczynił, ponownie z werwą potrząsając jej dłonią i stukając obcasami mokasynów na podłodze długiego korytarza.
Ana zamknęła za nim drzwi i wydała z siebie westchnienie ulgi. Przekręciła zamek w drzwiach, założyła łańcuch, po czym przez chwilę się rozglądała.
Tak. A więc to jest mieszkanie Bee. Nie tak je sobie wyobrażała. W jej fantazjach pojawiały się jaskrawo pomalowane ściany i wielkie szkarłatne sofy, na ścianie grafiki w stylu Warhola, przedstawiające Bee, starodawne lampy, szklane kule i mnóstwo eklektycznego, odlotowego, kolorowego luzu. Wyobrażała sobie, że mieszkanie Bee jest przedłużeniem jej samej i jej ekstrawaganckiej osobowości. Jednak przede wszystkim, kiedy myślała o mieszkaniu siostry, widziała w nim zawsze mnóstwo ludzi. I oczywiście wśród nich była Bee - jej czerwone usta, rozchylające się co chwila, by odsłonić duże, białe zęby; jej ukazujący dołeczki w policzkach uśmiech; czarne, lśniące, równo obcięte na pazia włosy, kołyszące się na wszystkie strony. Mówiąca za dużo. Paląca za dużo. Śmiejąca się do rozpuku. Zawsze w centrum uwagi.
Żywa.
Zamiast tego Ana znajdowała się we wnętrzu ponurego, stonowanego, zakurzonego mieszkania starszego, owdowiałego dżentelmena. Ściany pokrywała wyblakła tapeta z wytłaczanym, kosztownie wyglądającym wzorem w kwiaty. Meble to reprodukcje z ciemnego mahoniu i drewna tekowego. W rogu stała bogato zdobiona klatka dla ptaków, którą wypełniały rupiecie. W oknach wisiały pożółkłe firanki.
Powoli zaczęła obchodzić mieszkanie. Było duże. Sufity znajdowały się na wysokości co najmniej trzech metrów, pomieszczenia były przestronne. Ale pomimo tej całej przestrzeni robiło przytłaczające wrażenie. Przez otwarte okna wdzierał się miejski gwar, ale w jakiś sposób było ono wyciszone, tak jakby dźwięk został przytłumiony.
Na ścianie w korytarzu wisiała złota płyta w ciężkiej, szklanej ramie. Ana zmrużyła oczy, by odczytać napis:

"GROOVIN' FOR LONDON" BEE BEARHORN
ELECTROGRAM RECORDS © 1985
DLA BEE BEARHORN
W UZNANIU SPRZEDAŻY 750 000 PŁYT

Drzwi po prawej stronie Any były otwarte i ukazywały wnętrze łazienki. Jej wyposażenie miało kolor bladozielony, a ciężkie kurki w stylu art déco wykonano z chromu. Podłogę pokrywało szare linoleum, matowe okna otaczały wiatrak wentylacyjny, który obracał się powoli, tak jakby ktoś zaledwie przed chwilą opuścił to pomieszczenie. Ana zadrżała.
W głębi korytarza znajdowały się zamknięte drzwi, do których przymocowany był wielki kartonowy trzmiel. Za pomocą druta doczepiono do niej chmurkę, w której było napisane: "Bzzzzzzzz". Sypialnia Bee.
Ana położyła dłoń na klamce i nagle poczuła chłód, prawie tak, jakby ciało Bee nadal leżało na łóżku, gdzie znaleziono je trzy tygodnie temu, jakby podłoga zaścielona była tabletkami i kapsułkami, a w pokoju roiło się od much. Powoli pchnęła drzwi, na chwilę wstrzymując oddech. Zasłony w oknach były zaciągnięte, ale pozostała między nimi kilkucentymetrowa szpara, przez którą sączył się snop jaskrawego światła, padającego na ogromne, podwójne łóżko oraz drewnianą podłogę i dzielącego pokój na dwie części. Z cienia wyłaniały się różne kształty. W pomieszczeniu unosiła się jakaś dziwna woń. Ana przyłożyła dłoń do ust i nosa i ponownie rozejrzała się po pokoju, po czym przestąpiła próg i dłonią poszukała kontaktu.
Włączyła światło, rozejrzała się po pokoju, i z gardła jej wydobył się mrożący krew w żyłach krzyk, kiedy dostrzegła drobną kobietę z czarnymi włosami i czerwonymi ustami, stojącą w rogu pokoju.
Đ
To była postać wycięta z tektury. Bee. Ana przyłożyła dłoń do galopującego serca i z ulgą oparła się o ścianę. To była idiotyczna, naturalnych rozmiarów postać z tektury, jeden z gadżetów promujących Groovin' for London. Przypomniała sobie, że widziała podobną u Woolwortha w 1985 roku, kiedy to miała zaledwie dziesięć lat, a singiel jej siostry właśnie się ukazał. Marzyła wówczas o tym, by móc jedną z tych kartonowych postaci zabrać do domu. Bee ubrana była w czarną minisukienkę ze skóry, wokół talii miała udrapowany ogromny, srebrny pasek, a na nogach buty na wysokich platformach. Obejmowała się w talii, a jednym palcem dotykała ust i wpatrywała się w aparat tak, jakby go właśnie zerżnęła. Wyglądało to dosyć absurdalnie i Ana nie potrafiła powstrzymać się od myślenia, że Bee była najprawdopodobniej jedyną znaną jej osobą (z wyjątkiem matki), której nie przeszkadzałoby spanie w jednym pokoju z gigantyczną, kartonową figurą przedstawiającą ją samą.
Ana ponownie cofnęła się myślami do tego popołudnia u Woolwortha całe lata temu, kiedy to po raz pierwszy zobaczyła postać Bee z tektury i prawdopodobnie także po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, jak sławna jest jej siostra. Zarumieniła się, gdy ją zobaczyła, rozejrzała się wokół, by dojrzeć, czy ktoś jeszcze zauważył figurę, i musiała przygryźć wargi, by nie krzyczeć na głos: "To moja siostra! To moja siostra!"
Rok 1985 był jednym z najbardziej ekscytujących okresów w życiu Any - był to czas, gdy Bee stała się sławna. Na początku roku podpisała kontrakt z wytwórnią płytową, która drapieżnie lansowała ją jako brytyjską odpowiedź na Madonnę, ale nikt nie był przygotowany na zaistniały w wyniku tego fenomen. Groovin' for London, napastliwie wpadający w ucho kawałek, wdarł się na listy przebojów od razu na pierwsze miejsce i pozostał tam przez pięć tygodni, a twarz Bee nagle znalazła się dosłownie wszędzie. Przez ponad rok Ana pławiła się w odbitej chwale swojej siostry. Była najpopularniejszą dziewczynką w szkole. Nawet starsze dzieciaki dokładnie wiedziały, kim ona jest. Była siostrą Bee Bearhorn. Kiedy cztery miesiące później drugiemu singlowi Bee nie udało się zrobić na listach przebojów takiej furory, status Any jako Najbardziej Interesującej Postaci w Szkole zaczął się chwiać. A gdy pojawił się trzeci singiel i został powitany ze zjadliwą krytyką - panowało zgodne przekonanie, że jest to najkoszmarniejsze nagranie roku, ledwie się otarł o Top 50, po czym zniknął bez śladu - Bee Bearhorn zaczęła być postrzegana jako kolejna beznadziejna gwiazda jednego przeboju z lat osiemdziesiątych, a pokrewieństwo jej i Any stało się dla tej drugiej bardziej przeszkodą niż towarzyskim atutem. Te najbardziej okrutne dziewczęta w szkole używały strasznego - i bardzo publicznego - załamania kariery Bee jako pretekstu do znęcania się nad Aną i przez resztę szkolnych dni znana ona była jako Willsówna - Gwiazda Jednego Przeboju.
Sypialnia Bee była olbrzymia. Znajdowały się w niej dwa wielkie, otwierane pionowo okna i ogromne małżeńskie łoże, które zostało pozbawione wszystkich nakryć z wyjątkiem czegoś, co wyglądało na kaszmirowy, jaskraworóżowy koc leżący zwinięty w nogach łóżka. Wezgłowie oplecione było boa w kolorze limonki, a wokół okien ktoś porozwieszał kolorowe lampki choinkowe. Drewniana podłoga została pomalowana na niebiesko. Ten pokój zdecydowanie bardziej przypominał miejsce z wcześniejszych wyobrażeń Any. Jak na ironię było to pomieszczenie, w którym jej siostra umarła.
Ana dotknęła najpierw materaca, delikatnie, tylko palcami, po czym na nim usiadła. Łóżko okazało się miękkie i zapadnięte i dziwnie zatrzeszczało pod jej ciężarem. Wzięła do rąk puszysty, różowy koc z kaszmiru i podniosła go do nosa. Trochę czuć było stęchlizną, a trochę jakimiś grejpfrutowymi albo jabłkowymi perfumami.
A tam, usadowiony na poduszce, ku zdziwieniu Any, siedział William. Był starszy i bardziej wytarty, niż go zapamiętała, ale to na pewno był on - mały, zrobiony na drutach królik w niebieskich ogrodniczkach, trzymający w łapkach marchewkę. Dała go Bee, kiedy ta oznajmiła jej, że w wieku piętnastu lat opuszcza dom. Ana miała wtedy zaledwie cztery lata, ale dokładnie pamięta ten moment, pamięta koronkowe rękawiczki bez palców i zapach Anaďs Anaďs, gdy siostra trzymała ją w ramionach i prosiła, by nie pisnęła ani słowa mamie. Pamiętała, jak Bee próbowała go jej oddać, mówiąc: "Nie mogę zabrać Williama, to twoja ulubiona maskotka", i jak siłą wciskała go z powrotem do rąk swojej starszej siostry, tak poważna jak nigdy wcześniej. "Nie, Be-Be, ty masz Williama. Ja mam mamusię".
Ana podniosła go i przyjrzała mu się ze zdumieniem. Bee miała Williama. Przez dwadzieścia lat. I nie tylko go miała, ale także trzymała na poduszce. Tam, gdzie spała. Był tutaj, kiedy umarła. Widział to wszystko.
- No, William - wyszeptała Ana do obszytego aksamitem ucha - powiedz mi, co takiego przydarzyło się Bee Bearhorn.

 


Rozdział drugi

Mimo że ona i Bee miały wspólną matkę, Ana uważała zazwyczaj, że prędzej prapraprapraprababkę albo i jeszcze dalszego przodka. Innym razem traktowała Bee jak sen - kogoś, kogo sobie tylko wymyśliła.
W czasach dezintegracji tradycyjnych instytucji, rodzinie Any udało się być w zasadzie nawet bardziej skomplikowaną i niekonwencjonalną niż większości innych. Matka Any, Gay, wyszła za Gregora Bearhorna w 1963 roku i urodziła dziewczynkę, Belindę. Po kilku latach Gregor poddał się swemu długo tłumionemu, ale ostatecznie niemożliwemu do kontrolowania, popędowi homoseksualnemu i porzucił Gay w 1971. Trzy lata później Gay wyszła za mąż po raz drugi, tym razem za Billa, emerytowanego dyrektora szkoły, starszego od niej o dwadzieścia dwa lata. Druga córka, Anabella - albo też Ana, jak później wolała, by ją nazywano - przyszła na świat w roku 1975. (Anabella i Belinda - Ana czasami uważała, że jej matka urodziła raczej parę rzadkiej rasy psów). Cztery lata później Bee porzuciła dom, by zamieszkać w Londynie razem ze swym ojcem. Zmarł on w 1988. Bill także, tyle że jedenaście lat później.
Jakkolwiek zawiłe stało się później to wszystko, zaczęło się całkiem zwyczajnie. Matka Any, obiecująca aktorka, poznała Gregora, młodego, przysadzistego reżysera w miejscowym teatrze, kiedy miała dwadzieścia dwa lata. Pobrali się, miesiąc miodowy spędzili na wybrzeżu Amalfi, jeździli zielonym, wyścigowym morganem, urządzali hałaśliwe imprezy i prowadzili życie charakterystyczne dla spokojnej, zamożnej bohemy. A potem Gay zaszła w ciążę i wszystko zaczęło się psuć.
Przez sześć długich miesięcy Gay cierpiała na depresję poporodową, spowodowaną głównie fizycznym horrorem tego, co ciąża i poród uczyniły z jej dotychczas nieskazitelnym, drobnym ciałem, szokiem wywołanym nagłym brakiem swobody i końcem jej marzeń o byciu sławną aktorką teatralną. Gay nie udało się stworzyć silnej więzi ze swą pierworodną i stała się zgorzkniałą, nieszczęśliwą neurotyczką. W konsekwencji Bee wyrosła na buntowniczkę, a mąż Gay wreszcie wyszedł z ukrycia i uciekł do Londynu, by gonić za karierą i młodym mężczyzną o imieniu Joe.
Nawet w niewielkim Devon nikt nie poczuł się tym szczególnie zaskoczony. Barwnego, kochającego apaszki olbrzyma zawsze podejrzewano o lekko inne skłonności. Ale Gay była tak zrozpaczona, że przez miesiąc nie opuszczała domu i do końca roku ubierała się wyłącznie na czarno. Trzy lata później wyszła za Billa - który znał ją, odkąd była dzieckiem - a powodem tego był raczej zmysł praktyczny i potrzeba towarzystwa niż uczucie. Ana urodziła się dziewięć miesięcy później, kiedy Gay miała lat trzydzieści sześć, a Bill pięćdziesiąt osiem. Ich późne rodzicielstwo przez jakiś czas stanowiło główny temat rozmów całej wsi.
Bill skończył osiemdziesiąt dwa lata, kiedy dziesięć miesięcy temu zmarł na zawał - był w wieku, w którym nie powinno to dziwić, ale i tak tragicznie młody w opinii Any. Brakowało jej go tak bardzo, że aż bolało.
Gay twierdziła, że ona także za nim tęskni. Co jakiś czas jej obrysowane konturówką oczy wypełniały się łzami i spoglądała wtedy z zadumą w przestrzeń, szepcząc z rozpaczą imię zmarłego męża, po czym nagle zaczynała zajmować się czymś innym. Została pozbawiona - pozbawiona! - najlepszego człowieka na świecie. Pozbawiona Billa. Swego cudownego, uprzejmego, kochającego Billa, który ustawił ją na piedestale i niczego nie odmawiał - co było doprawdy całkiem śmieszne, jak uważała Ana, mając na uwadze fakt, że gdy jeszcze żył, jej matka zachowywała się wobec niego jak prawdziwa jędza.
Gay tak naprawdę nigdy nie przebolała odejścia swego wspaniałego, utalentowanego i szorstko przystojnego pierwszego męża i zawsze traktowała Billa jako swego rodzaju nagrodę pocieszenia. Ale jakkolwiek cudowny i niezwykły był Bill, pozostawał on wciąż tylko mężczyzną i kochał swoją piękną Gay tak bardzo, że psuł ją, do ostatnich swoich dni zaszokowany, iż udało mu się przekonać kobietę taką jak ona, do poślubienia takiej "pomarszczonej, starej tyczki" jak on.
Bill nie był odosobniony w adorowaniu swojej żony. Wszyscy w Torrington kochali Gay Wills. Panowie z rumianymi policzkami, którzy pamiętali ją jako młodą dziewczynę, miejscową piękność, przypominającą z wyglądu Elizabeth Taylor, ze szczuplutką talią, połyskującymi czarnymi włosami i fiołkowymi oczami. Dopóki nie okazało się, że cierpi na agorafobię, często widywano Gay w Great Torrington, kręcącą się po miasteczku na swym starym, czarnym rowerze, z koszykiem pełnym kwiatów przymocowanym artystycznie do kierownicy, w haftowanej spódnicy powiewającej na wietrze, co i rusz unoszącej się zalotnie aż do ud. Była kobietą, która dokładnie wiedziała, w jaki sposób działa na mężczyzn i wykorzystywała to do maksimum - szczęśliwa czuła się jedynie wtedy, gdy przynajmniej jeden z nich nieszczęśliwie się w niej kochał. Gay stanowiła uosobienie czaru. Trochę roztrzepana - to prawda. Czasami nieco dziwaczna - bez wątpienia. Ale taka piękna, czarująca, sympatyczna kobieta. Naprawdę. Prawdziwe cudo. Anioł. Dla wszystkich.
Z wyjątkiem własnych dzieci.
- Naprawdę, Anabello - często wzdychała z irytacją - jak dziewczyna tak nieatrakcyjna jak ty mogła narodzić się z mego ciała, tego nie jestem w stanie pojąć. Pewnie takie jest ryzyko, kiedy miesza się geny z innym człowiekiem. Nigdy nie wiesz, co się z tego wykluje.
Gay nie mówiła tego wszystkiego, by zranić Anę - ona po prostu nie dostrzegała, że może być coś niewłaściwego w poglądach, które wygłasza. Jeżeli o nią chodzi, było to jedynie stwierdzenie faktu. Gay zbyt mocno wsiąkła w Cudowny Świat Gay Wills, by zdawać sobie sprawę z konsekwencji swych komentarzy. Miała znacznie ważniejsze sprawy na głowie niż uczucia swej córki - takie, jak na przykład ręczne zbieranie liści z trawnika za domem, haftowanie poduszek krajobrazami Turnera bądź obsesyjne liczenie każdej spożytej w ciągu dnia kalorii, by nie dopuścić do przekroczenia tysiąca pięciuset.
Poza agorafobią, która ujawniła się krótko po pogrzebie Gregora w 1988 roku, wydawało się, że Gay każdego dnia odkrywa u siebie jakąś nową nerwicę. I tak aktualnie odmawiała odbierania telefonów, nie reagowała na dzwonek, chyba że spodziewała się gości, nie jadła czerwonego mięsa, nie piła wody z kranu, buty zdejmowała dopiero tuż przed pójściem spać, nie dotykała nieznajomych, nie zgadzała się na jakiekolwiek zwierzęta w domu, na używanie odkurzacza, zmywarki do naczyń, mikrofalówki ani suszarki do bielizny (mimo że nie przestała korzystać z pralki), a włosy czesała jedynie starą szczotką z końskiego włosia, która należała kiedyś do jej babki i cuchnęła wprost nieziemsko. Miała także swoje dziwaczne rytuały, na przykład za każdym razem do przejścia przez jadalnię musiała użyć takiej samej ilości kroków, każdego dnia podlewała kwiaty dokładnie w takiej samej kolejności i nosiła te same siedem kardiganów w tygodniowej rotacji. Najmniejsze nawet zakłócenie tychże czynności momentalnie doprowadzało ją do histerii.
Ana wróciła do domu w zeszłym roku, wkrótce po pogrzebie Billa, i szybko przyzwyczaiła się do obecnych w zachowaniu matki dziwactw, głównie dlatego, że aż tak bardzo jej one nie przeszkadzały. Jedyne, czego od niej oczekiwano, to niekwestionowania zachowania Gay i nieprzeszkadzania jej częściej niż to konieczne. Jedyne, czego Gay wymagała od swej córki, to robienia raz w tygodniu większych zakupów w Bideford, czasami nabywania jakichś drobiazgów w miasteczku i odbierania telefonów. Dopóki Ana wykonywała to wszystko, Gay ani trochę się nią nie przejmowała, nie obchodziło ją to, o czym jej córka myśli, z kim się spotyka ani w jakim kierunku zmierza jej życie. Czasami wydawała się zaskoczona widokiem Any w swoim domu, prawie tak, jakby zapomniała, że jej córka tu mieszka, a ona tak naprawdę nie mogła jej za to winić, gdyż sama często się zastanawiała, czy w ogóle jeszcze istnieje na tym świecie.
Wspomnienia Any związane z Bee były zamazane i przepojone kolorowym, wysokooktanowym dołeczki-włosy-i-biust i popatrz-na-mnie-popatrz-na-mnie zachowaniem jej siostry. Kiedy Bee była nastolatką, na jej wizerunek składały się rękawiczki bez palców, różowe włosy, papierosy i chłopcy. Gdy wyprowadziła się z domu i przeniosła do Londynu, charakteryzował ją wystudiowany, odjazdowy, awangardowy makijaż i nieskrywana, niczym nie ujarzmiona ambicja. I od dnia, w którym stała się sławna, cechowało ją lekceważenie w stylu szybciej-szybciej-szybciej, kawa-fajka-kawa, ten-lot-tamten-wywiad-jeszcze-inny-program-telewizyjny, przepraszam-czy-ja-panią-znam-och-pani-jest-moją-matką-chyba-do-brze-poznaję-a-kim-jest-ta-dziwna-koścista-wysoka-postać-och-tak-prawda-jesteś-moją-siostrą.
Uczucia Any wobec Bee zawsze pozostawały niezwykle ambiwalentne. Z jednej strony uważała ją za fascynującą. Bee była hipnotyzującą postacią, która potrafiła uczynić twój dzień wyjątkowym jednym zaledwie uśmiechem. Kiedy Bee znajdowała się w jakimś pomieszczeniu, nie istniał w nim nikt poza nią. Była urzekająco piękna i gdy tylko miała odpowiedni nastrój, potrafiła zachowywać się niezwykle zabawnie. Ale z drugiej strony, Ana zawsze uważała Bee za frustrująco płytką i czasami jawnie okrutną. Przezwisko, które nadała Anie, kiedy ta była dzieckiem, brzmiało Patyczak i nawiązywało do kościstych kolan i rąk, a po nagłym wystrzeleniu Any w górę w wieku dwunastu lat, Bee zaczęła nazywać swoją młodszą siostrę Strzelistym Patyczakiem. Niektórzy mogą to uznać za całkiem urocze, nawet zabawne - co najwyraźniej dotyczyło Gay, natomiast Bee uważała to określenie za histeryczne. Ale nie Ana. Ana całe życie starała się odwracać uwagę innych od swego wzrostu, a wystarczał jeden komentarz Bee i czuła się jak dziwolągowaty wybryk natury.
Odkąd wyprowadziła się z domu, Bee konsekwentnie odmawiała przyjazdu do Devon, nawet podczas Bożego Narodzenia albo urodzin, twierdząc, że najmniejsze nawet wspomnienie tego miejsca przyprawia ją o atak paniki, natomiast Gay równie głęboką nienawiścią darzyła Londyn. Nienawiść ta pojawiła się po tym, jak porzucił ją Gregor, skuszony perspektywami, które otwiera wielkie miasto. Wyrażała się o Londynie tak lekceważąco, jakby był on jakąś wyzywającą ladacznicą z fatalnie ufarbowanymi włosami, roztaczającą wokół siebie woń ryby.
Tak więc w ramach desperackiej próby kompromisu, Ana wraz z rodziną musiała telepać się do Bath albo Bristolu, by w jakimś zadymionym barze spotkać się z wiecznie spieszącą się Bee. Rozmowa zawsze stawała się napięta, a czasami zrzędliwa, zwłaszcza podczas ich ostatniego spotkania latem 1988 roku. Ana nie miała wtedy pojęcia, że po raz ostatni widzi swoją siostrę. Gdyby tak było, może trochę bardziej doceniłaby to wydarzenie. Zaledwie trzy tygodnie później Gregor już nie żył, a drogi Gay i Bee bezpowrotnie się rozeszły.