Gwiazda zwana Henry

  • szt.
  • 35,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Henry Smart, urodzony w dublińskich slumsach w 1902 roku syn jednonogiego bramkarza burdelu, najemnika do wyrównywania cudzych porachunków, musiał dorosnąć szybko. Jeszcze nie umiał dobrze chodzić, a już wypuszczał się na włóczęgi po mieście, drobne kradzieże i żebraninę; nierzadko zziębnięty, zawsze głodny, ale za to książę ulic. W Wielki Poniedziałek 1916 roku ma już czternaście lat, mierzy metr osiemdziesiąt pięć i jest żołnierzem Irlandzkiej Armii Obywatelskiej. Rok później znowu gotów jest oddać życie za Irlandię; buntownik, fenianin, zabójca. Henry Smart staje się żywą legendą, używając, jako strasznej broni, drewnianej protezy po ojcu - jest jednym z chłopców Michaela Collinsa, zabójcą policjantów i wojskowych, nieomylnym zamachowcem krążącym po kraju na kradzionych rowerach.
W swej zamaszystości i żywości diagnozowania wszystkiego, co wątpliwe w sumieniu Irlandii, powieść tę da się porównać do Blaszanego bębenka Grassa i Podróży do kresu nocy Celine'a. Podobnie jak tamte dzieła, jest to wspaniały, zapierający dech w piersiach akt apostazji… Właśnie w tym przypadku, choć raz, doskonale pasuje ów, jakże często nadużywany, zwrot: prawdziwe arcydzieło.
Carlo Gebler, "Irish Times"

"To naprawdę literacki majstersztyk"
"Irish Times"

"Jeden z najsławniejszych pisarzy Irlandii bierze się za bary z najbardziej przełomowym momentem jej historii… Gwiazda zwana Henry nosi wszelkie znamiona poważnego, literackiego portretu narodu i jego zbiorowego doświadczenia …"
"Guardian"

Podobnie jak w poprzedniej jego książce, siła oraz pełnokrwisty dialog Doyle'a są tu widoczne jak na dłoni. Gwiazdę zwaną Henry wydano jako część pierwszą cyklu "The Last Roundup". To początek wręcz znakomity.
"Daily Telegraph"

Doyle jest coraz lepszy. To historia wywołana na skali najbardziej intymnej, a zarazem wstrząsającej, z wciągającą narracją, która nie ma słabego punktu. Być może Wielka Powieść Amerykańska ciągle jeszcze nie powstała, jednak biorąc za dowód tę zaliczkę… wielka irlandzka epika jest już napisana i to z elokwencją najwyższych lotów.
"Publishers Weekly"

Żywa, tętniąca beletrystyka. W obu, równie władnych, rękach Doyle'a tworzenie współczesnej Irlandii zaznaje pełni życia i doznaje pouczającego pędu.

To Doyle w najwyższej formie… Portret najciemniejszych oblicz Dublina z przełomu wieków, jaki nakreślił na stronach tej książki, to prawdziwe arcydzieło. Z języka i postaci czerpiemy tu iście dickensowskie bogactwo.

Rok wydania: 2005
Stron: 410
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Paweł Laskowicz

Fragment tekstu:

Poświęcam Kate

W niebie
Jestem w niebie
Moje serce bije tak,
Że braknie słów
Irving Berlin


Część pierwsza

1

Mama patrzyła na gwiazdy. Były ich tysiące. Podniosła rękę. Zakołysała nią, gdy wybrała jedną z gwiazd. Wyciągnęła palec i wskazała ją.
- To mój mały Henry. Patrz. Tam.
Spojrzałem w górę, ja, drugi Henry, siedzący przy niej na stopniu. Spojrzałem w górę i znienawidziłem go w jednej chwili. Obejmowała mnie, ale patrzyła w górę, na tego innego, migoczącego chłopczyka. A ja, biedny, siedziałem obok niej blady, z zaczerwienionymi oczami, rana i wrzód. Żołądek krzyczący o pokarm, bose stopy, bolące bardziej niż stopy starego człowieka. Ja, wstrząsający zmiennik małego Henryka, który był zbyt dobry na ten świat. Henryczka, którego Bóg zechciał wezwać do siebie. Ja, biedny.
I matka biedna. Siedziała na tym stopniu, i innych rozpadających się stopniach, i spoglądała na pozostałe swoje dzieci, dołączające do Henryczka. Malutką Gracie, Lil, Victora i kolejnego małego Victora. Tych pamiętam. Wcześniej byli jeszcze inni, a wcześniej jeszcze inni, wysłani w Otchłań. Bóg zabrał wszystkich. Potrzebował ich, by rozświetlać noce. Ale też sporo jej pozostawił. Hałastrę brzydali i krzykaczy, tych, których On nie zechciał - a których tu nigdy nie da się wykarmić.
Biedna matka. Kiedy zerkała tak ku migoczącemu Henrykowi, miała niewiele ponad dwadzieścia lat, ale już była stara, rozkładająca się, zniszczona ponad miarę, dobra na kilkoro dalszych dzieci, ale potem skończona.
Biedna mamunia. Jej własna matka wyglądała na wysuszoną starą wiedźmę, choć najpewniej nie miała czterdziestu lat. Trąciła mnie lekko, jakby chciała się upewnić, że przy niej jestem.
- Jesteś duży - powiedziała.
Babka oskarżała mnie, oceniała, planowała odebrać dla siebie małą cząstkę mnie. Zawsze okryta wielką czarną chustą, zawsze pachnąca gnijącym mięsem i śledziami - ten zapach osiadał na niej jak pot. Zawsze z książką pod chustą, dziełami zebranymi Szekspira lub dziełem Tołstoja. Nazywała się Nash, ale nie wiem, jakie nosiła nazwisko, zanim wzięła ślub ze swym nieżyjącym już mężem. Nie słyszałem też, by miała jakieś chrześcijańskie imię. Zawsze była tylko babką Nash, po prostu. Nie wiem, skąd pochodziła. Nie pamiętam, by mówiła z jakimś akcentem. Zakutana w czarną, przepoconą chustę mogła wychynąć z byle stulecia. Mogła nadejść z Roscommon albo Clare, pchana naprzód odorem złego czaru. Może szła jak kraj długi i szeroki, póki nie zobaczyła dymu zżerającego szare mury i kamienie, kładącego się nad zagarniętymi zewsząd w jeden stos gniazdami nędzy i epidemii, które tworzyły nasze piękne miasto. Szła dalej, nurtem rzeki, coraz głębiej w smród, wstręt i ohydztwo, w hałas, chaos i pieniądze. Młodziutka, wiejska dziewczyna, nigdy nie całowana, nigdy nie dotykana, wystraszona, poruszona. Odwróciła się w jedną i drugą stronę, i z powrotem, i zobaczyła cztery strony piekła. Jej serce łkało za Leitrim, ale cycki rwały do Dublina. Ułożyła się na plecach i skrzyknęła majtków, by formowali kolejkę. Francuzi, Duńczycy, Chińczycy, Jankesi. Młodziutka wiejska dziewczyna, porzucona i niczyja, po prostu dzieciak, dla żarcia gotów na wszystko. Jej rodzina pomarła z głodu w jakimś polnym rowie, ich ciała zzieleniały trawiastymi sokami, ich trzewia gotowe eksplodować w południowym słońcu. Nic nie wiem z tych rzeczy. Być może odchowano ją w Dublinie. Być może była cudzoziemką. Sierotą z przytułku, siostrzyczką zakonną, co zeszła z drogi. Odesłaną z Australii, zbyt brzydką na Ziemię Van Diemena. Nie wiem. Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, była już wiedźmą. Nieustannie zatopiona w książce, w poszukiwaniu magii i zaklęć. Dobrze wiedziała, jak daleko sięgać może zło. Wpatrywała się we mnie ludożerczymi oczami, a ja pryskałem w strachu na ustęp. Jej wzrok zatrzaskiwał za mną drzwi.
A co wiem o biednej mamie? Beznadziejnie mało. Wiem, że nazywała się Melody Nash. Piękne imię. Tak wiele obiecujące. Wiem, że urodziła się w Dublinie i że mieszkała przy Bolton Street. Pracowała w fabryce różańców Mitchella przy Marlborough Street. Koraliki wyrabiano z krowich rogów. Cały długi dzień, sześć dni w tygodniu, w pocie czoła, powoli tracąc wzrok dla Pana i dla pana Mitchella. Dla Jezusa drążąc w koralikach dziurki. Palce krwawiły, oczy kłuły boleśnie. Aż wpadła na mojego ojca.
Melody Nash. Myślę o tym imieniu i nie widzę matki. Melody, melodia. Skacze, bawi się, śmieje, jej czarne oczy błyszczą szczęściem. Jej niebieskoczarne włosy tańczą, jej stopy muskają kocie łby. Nauczyciel jest z niej zadowolony, bo uczy się szybko, sprawnie dodaje, jej literki zakręcają piękne spirale. Czeka ją wielka przyszłość. Wyjdzie za nie byle kogo. Będzie miała w domu stół zastawiony mięsem i prawdziwą toaletę. Z drogi śledzie, bo melodia Melody jedzie! Z drogi śledzie, bo melodia Melody jedzie!
Ile miała lat, gdy poznała prawdę? Kiedy przekonała się, że w jej życiu nie zagra żadna muzyka? Jej imię to kłamstwo, zaklęcie rzucone przez wiedźmę. Miała dwanaście lat, kiedy trafiła do fabryki różańców Mitchella, szesnaście, kiedy wpadła na ojca. Między jednym a drugim cztery lata mrużenia powiek, liczenia, szatkowania palców u dłoni, w ciemnej dziurze, przy paciorkach. Melody melodia koraliki różańcowe. Śpiewali przy pracy. Piękna marzycielko, otwórz na mnie oczy. Mitchell chciał, by wszyscy się modlili. Światło ujrzysz gwiazd i krople rosy. Czy była cudowna? Czy jej białe zęby błyszczały, gdy z innymi dziewczętami unosiła głowę? Piękna marzycielko, królowo mej piosenki. Kobieta na stopniu nie miała zębów, nic nie błyszczało. Jak ja, nigdy nie była dzieckiem. W Dublinie nie było dzieci. W slumsach obietnic się nie dotrzymuje. Nigdy nie była piękna.
Wpadła na ojca. Melody Nash poznała Henry'ego Smarta. Wpadła na niego nagle, a on upadł. Ważyła połowę mniej niż on, była o połowę niższa, sześć lat młodsza, a mimo to zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo. Miłość od pierwszego wejrzenia? Powalony jej urokiem? Nic z tych rzeczy. Był zapruty do nieprzytomności, a bez jednej nogi. Podpierał się łopatą, którą znalazł gdzieś po drodze w otwartych drzwiach. Na Dorset Street Melody Nash wpadła na niego i zwaliła z nogi. To była niedziela. Ona wracała z porannej mszy o siódmej trzydzieści. On, z wielkim wysiłkiem, starał się godnie ukończyć sobotni wieczór. Nie mając nogi, zatraciwszy zmysł orientacji, padł, waląc czołem o ulicę, i znieruchomiał. Melody wypuściła z rąk zrobione przez siebie różańcowe koraliki i wpatrzyła się w leżącego pod jej stopami mężczyznę. Nie widziała jego twarzy; twarz całowała bruk. Widziała masywne plecy, plecy wielkie jak łóżko, wewnątrz płaszcza, tak starego i zdartego, jak okoliczny bruk. Dłonie wielkości szpadla na końcach długich ramion i jedna noga. Tylko jedna. Dla pewności podniosła połę płaszcza, by sprawdzić.
- Gdzie pana noga, proszę pana? - zapytała nieco strapiona.
Bardziej odchyliła płaszcz.
- Czy pan nie żyje, proszę pana?
Mężczyzna jęknął. Melody upuściła połę płaszcza i cofnęła się o krok. Mimowolnie rozejrzała się, szukając pomocy, ale ulica świeciła pustkami. Mężczyzna znowu jęknął. Podciągnął pod siebie ręce, natężył się i uniósł trochę. Potem, klęcząc na jedynym kolanie, wypełzł z ulicy do rynsztoka. Melody podniosła łopatę. On jeszcze raz jęknął i zwymiotował do ścieku. Półtora dnia picia wylało się z niego jak woda w oczyszczalni ścieków. Melody odskoczyła. Strumień zatrzymał się po chwili. On otarł usta rękawem, najobrzydliwszym, jaki Melody widziała w życiu. Wyciągnął rękę. Melody natychmiast zrozumiała, że chodzi o łopatę. Podała ją. Teraz mogła dokładniej przyjrzeć się jego twarzy. Niemytej od wieków. Krwiste plamy, bruzdy i linie nadawały jej wygląd świeżo zaszlachtowanego mięsa. Ale, jak uznała, nie można było powiedzieć, by nie był przystojny. Cała sytuacja jednak - stary płaszcz, zarzygany rynsztok, jedna noga - nie pozwalała jej też zaryzykować stwierdzenia, by był przystojny. Ale z całą pewnością nie był nieprzystojny. Mężczyzna przylgnął do łopaty i wolno się podniósł. Melody cofnęła się jeszcze o krok, by wyjść z jego cienia. Spojrzał na nią, ale ona się nie przestraszyła.
- Przepraszam, proszę pana - szepnęła Melody.
Potrząsnął głową.
- Nie widziała pani nogi gdzieś w pobliżu? - zapytał.
- Nie.
- Drewnianej.
- Nie.
Wydawał się mocno rozczarowany.
- No, to jej nie ma - stwierdził. - Wczoraj jeszcze była.
Wówczas Melody wypowiedziała słowa, które stały się początkiem ich drogi ku małżeństwu i mnie.
- Bez nogi świetnie pan wygląda, proszę pana.
Dopiero teraz spojrzał na Melody w sposób właściwy. Powiedziała tak z litości, żeby go pocieszyć, ale jednonogi człowiek chwyta się byle czego.
- Jak się nazywasz, panienko? - zapytał.
- Melody Nash - odparła.
W tej chwili Henry Smart się zakochał. Zakochał się w imieniu. Z takim imieniem u boku znajdzie swoją nogę, z kikuta wyrośnie mu nowa, czeka go długie i piękne życie. Już nie będzie musiał wylewać siódmych potów. Henry Smart, mój ojciec, patrzył na Melody Nash. Widział to, co chciał widzieć.
Wiem, jak wyglądał Henry Smart. Ona mi powiedziała. Siedząc na stopniu, patrząc w ulicę, raz w jedną, raz w drugą stronę, czekając na niego. Także później, kiedy on odszedł na zawsze, ona nadal patrzyła i czekała. Jej opisy, jej słowa pozostały niezmienne. Nie dopuściła nigdy, by tę historię zmieniły samotność, głód i bieda. Jej myśli błądziły, potem rozkładały się, butwiały, ale swą historię, jak to wpadła na Henry'ego Smarta, pamiętała dobrze. Wszystko było oczywiste. Wiedziałem, jak wyglądał Henry Smart. Ale ona? Jak wyglądała Melody Nash? Miała szesnaście lat. Wiem tylko tyle. Widzę tę kobietę później, pięć, sześć lat później. To cała wieczność. Jest już stara. Zwalista, niezdarna, smutna. Melody Smart. Widzę tę kobietę siedzącą na schodku i usiłuję przywrócić jej minione sześć lat, usiłuję strącić z niej wiek i boleść. Usiłuję sprawić, by wstała i ruszyła drogą wstecz, by zobaczyła siebie z tamtych lat. Ujmuję jej dwadzieścia kilogramów, wygładzam wargi, próbuję wpisać radość w jej oczy. Włosom nadaję powiew wiosny, zmieniam jej ubranie. Mogę zrobić z niej pierwszorzędną szesnastolatkę. Mogę zrobić z niej bombę. A potem mogę ją rozjaśnić, mogę poszerzyć, zepsuć cerę. Mogę grać w tę grę przez resztę moich dni. Ale przecież nigdy nie ujrzę Melody Nash, mojej szesnastoletniej mamy.
W mroku i wilgoci pracowała cały boży dzień. Mrużąc oczy, opierała się każdej smudze światła; jej dłonie były spracowane, zszarpane i stężałe. Była dzieckiem dublińskich slumsów, dzieckiem nie takim oczywistym. Jej rodzice, jej dziadkowie nigdy nie poznali dobrego jadła. Zła żywność, złe picie, złe powietrze. Złe kości, złe oczy, zła skóra. Chudziutka, przygarbiona, zmiętoszona. Henry Smart patrzył na Melody Nash i widział to, co chciał widzieć.
- Jak się nazywasz, panienko? - zapytał.
- Melody Nash. Jak pan stracił nogę?
- Ech… Diabli wiedzą - odparł Henry.
Spojrzał w dół, w miejsce, gdzie powinna stać jego stopa, i niezdarnie wyskoczył z rynsztoka, który przed chwilą zabrudził. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Był już nowym człowiekiem. Myślał szybko, planował. Widziała, jak padł twarzą na bruk, jak wymiotował, nie miał nogi - wiedział, że nie mógł wywrzeć na niej dobrego wrażenia. Ale były inne sposoby, by złapać rybkę. Spojrzał na Melody, a potem spuścił wzrok.
- To była ta lepsza - powiedział cicho.
- Lepsza?
- Wyjściowa, to była moja niedzielna noga.
- Och - westchnęła Melody. - Na pewno się znajdzie, proszę pana. Proszę się nie martwić. Może zostawił ją pan w domu.
Henry zastanowił się.
- Wątpię - odparł po chwili. - Dom też gdzieś zagubiłem.
Było jej go żal. Ani nogi, ani domu - jedyne, co go jeszcze trzymało, to słabość i wrażliwość. Widziała w nim uczciwość. Mężczyźni, których poznawała Melody, popisywali się przed nią lub na nią warczeli. Pan Mitchell z fabryki różańców, jej ojciec, wszyscy mężczyźni byli srodzy i surowi. Ten nie był taki. Przewróciła go na bruk, krwawił na twarzy, nie miał domu, do którego mógłby dokuśtykać - nie miał jej nic za złe. Dopiero teraz zobaczyła: uśmiechał się. Miły uśmiech. Wcale nie wyglądał na kalekę. Polubiła to puste miejsce, gdzie normalnie powinna się znajdować noga.
- Pójdziemy na mały spacer? - zaproponował.
- Tak - odpowiedziała.
- No, to dobrze.
Otarł sztych łopaty o rękaw płaszcza.
- Dla panienki musi błyszczeć - orzekł.
Po chwili swobodnie opuścił łopatę na ziemię. Melody usłyszała muzykę.
- Teraz możemy iść - oświadczył Henry Smart.
Podał jej ramię, by się na nim wsparła.
- Chwileczkę - powstrzymała go Melody.
Zdjęła chustę i otarła nią jego twarz. Przykładała ją delikatnie, dotykała, starła krew, ale zostawiła brud - był wyłącznie jego własny, to już nie jej interes. Zresztą nie przeszkadzał jej. Brud i plugastwo były klejami, które spinały Dublin w całość. Z gracją splunęła na róg chusty i ostrożnie usunęła ostatnie, wysuszone, chropawe, plamki krwi. Potem zarzuciła chustę z powrotem na szyję.
- Teraz możemy iść - powiedziała.
Właściwie byli już parą.
On wsparł się na łopacie i szykownie podał jej ramię. Ona oparła dłoń na jego ramieniu i ruszyli przed siebie, na wędrówkę, która wywoływała uśmiech na jej twarzy jeszcze wiele miesięcy później, kiedy wspominała tę historię na schodkach różnych kolejnych domów, do których nas wrzucano i z których nas potem wyrzucano. Czerwcowa niedziela tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku, kiedy jeszcze panowała nam miłościwie Królowa Wiktoria Głodowa. Cudowny, letni poranek. Zajęło im to trochę czasu; przywyknięcie do rytmu marszu. On chylił się nad pustkę po brakującej nodze. Ona, wczepiona w rękaw jego płaszcza, szła tam, gdzie ją prowadził. On podciągał się, wsparty na łopacie, a potem wlókł się krok naprzód. Ona ciągnęła za nim, potem krok w bok i naprzód. Niewiele znalazło się miejsca na rozmowy. Kocie łby były zdradliwe, narożniki ulic nieuchwytne, więc szli prosto, do Drumcondra i za miasto.

Kim był i skąd pochodził? Drzewa genealogiczne nędzarzy nie rosną wysoko. O własnym ojcu nie wiem nic realnego. Nie wiem nawet, czy prawdziwe było jego imię. Nigdy nie mówiło się o dziadku Smarcie albo babci Smartowej. Żadnych braci, żadnych kuzynów. Ubarwiał swe życie w miarę, jak przemijało. Gdzie podziewa się jego noga? W Południowej Afryce, w Glasnevin, na dnie oceanu. Słyszała dość historii na pogrzebanie dziesięciu nóg, nie jednej. Wojna, infekcja, złe wróżki, pociąg. Wymyślał siebie ciągle na nowo. Nim zniknął na dobre, zostawił za sobą szlak znaczony śladami Henry'ego Smarta. Żołnierz, marynarz, lokaj - pierwszy jednonogi lokaj usługujący Królowej. Swą utraconą właśnie kończyną zabija szesnastu Zulusów.
Był tylko łgarzem? Nie, nie sądzę. Walczył o przetrwanie; jego opowieści utrzymywały go przy życiu. Były jedyną rzeczą, jakie ten biedak posiadał. Biedny człowiek, sam dał sobie życie. Wypełnił czeluść wieloma życiami. Był synem wieśniaka ze Sligo, zjedzonego przez własnych sąsiadów; dobierali się także do ojca, ale zdołał uciec. Podskakując na jednej nodze, rwał w dół zbocza wąską ścieżką, życie aż tryskało z jego drewnianej protezy, ciskał kamienie w goniących go, głodnych sąsiadów i w ten sposób, krótkimi susami, doskoczył aż do Dublina. Był domokrążcą, hazardzistą, sutenerem jakiejś dziwki. Usiadł w rynsztoku obok mamy i wymyślił siebie.
- Nie przedstawił mi się pan - zauważyła.
- Henry Smart - odparł. - Do usług.
Czy ta rezolutna godność osobista miała zrekompensować brak jednej nogi, czy jego nazwisko*  miało się równać z jej imieniem? Zakochał się w jej imieniu - Melody, melodia, Melody Nash - a ona zakochała się w jego nazwisku.
Wzięli się za ręce.

Lata później wpatruje się w nocne niebo, liczy swoje dzieci. Biedna, zniszczona matka. Siadywała w deszczu, gradzie albo upale. Odwracała się plecami do domostw za nami i patrzyła w kojące niebo. Za nią wilgoć, pleśniejące ściany, zgniłe drewno, chłód, mokre powietrze, zacieki, pękające sufity. Odpadające i gnijące tapety, kałuże stojącej wody, szczury wychylające łebki, gdy wyczuły woń mleka dla dzieci. W wilgoci roje much, sypiące się ściany. W każdym oddechu tyfus lub inna śmierć, na każdej powierzchni. Poręcze drżące pod chwytającymi je dłońmi, podłogi skrzypiące, jęczące. Drewno łaknące iskry. Nie było odpoczynku. Nie było miejsca, gdzie mogłaby się położyć i zapomnieć. Krzyki i kłótnie, złość, gniew i kaszel - kaszel, śmierć czająca się za drzwiami. A pokoje za schodkami, za jej plecami, stawały się coraz ciemniejsze i coraz więcej było w nich zła. Spadaliśmy coraz głębiej. Ściany skruszyły się i zamknęły wokół nas. Jej dzieci marły i dołączały do gwiazd na niebie. Pokoje traciły okna, podłogi stawały się karmą dla karaluchów. Płakaliśmy, czując mdły zapach jedzenia innych. Płakaliśmy z bólu, który palił przełyki. Płakaliśmy, wołając o ramiona, które by przygarnęły i objęły. Wołając o ciepło, o skarpety, o mleko, o światło i o koniec swędzenia, które nie dawało nam zasnąć. Płakaliśmy z powodu wszy, które błyszczały i wiły się na nas, kpiąc z nas w żywe oczy. Płacząc, wołaliśmy matkę, by przybyła i ocaliła nas. Biedna mama. Wreszcie, wreszcie wczołgaliśmy się najgłębiej, już do ostatniego pomieszczenia, do piwniczki. Najniżej, jak było można, w wielką dziurę pod ziemią, która ziewnęła i wchłonęła nas. Położyliśmy się i spaliśmy wśród gruntowych wód rzeki Liffey, spaliśmy jedno na drugim, razem ze ściekowym robactwem. Mama siedziała na rozpadających się schodach, odwrócona plecami do niepokojących, zatrważających faktów jej życia i przez kwaśny smog spoglądała na gwiazdy migoczące nad Dublinem.

Wzięli ślub w bocznej kaplicy kościoła Jezuitów przy Gardiner Street. Do ołtarza poprowadził ją jej ojciec (zmarł rok później). Drużbą Henry'ego był jego najlepszy kolega, wykidajło z baru, na którego wołano Brannigan, druhną dziewczyna chuda jak szczapa, o nazwisku Faye Cantrell, która przez cały czas drapała się głośno, aż w końcu ksiądz zagroził, że jeśli natychmiast nie przestanie, to nie udzieli ślubu. Dziewczyna spuściła ręce wzdłuż bioder i tak bardzo skoncentrowała się na trzymaniu ich nieruchomo, że z nerwów się zmoczyła.
Melody brakowało trzech tygodni do siedemnastych urodzin. Wyżeglowała z kościoła, wyniesiona wonią palonych świec, świeżo werniksowanych ław i sików Faye. Na zewnątrz czekały dzieci, tłum główek ze świerzbem i strupkami, czekający, aż pan młody sypnie drobnymi monetami. Henry sięgnął do kieszeni w spodniach, nabrał garść ćwierć- i półpensówek i wypuścił je wysoko tak, że przez ułamek sekundy monety zakryły niebo. Dzieci patrzyły z zapartym tchem na wiszącą chmurę, potem nagle przebudziły się i ruszyły pędem, popychając się, poszturchując, walcząc o każdą monetę. Przegrani odwrócili się i czekali na więcej. Stali i czekali, z otwartymi oczami i długimi smarkami zwisającymi z nosów, na kolejną sztuczkę magiczną Henry'ego. Ale więcej sztuczek nie było.
Przyjęcie odbyło się w pokoju jej rodziców przy Bolton Street. Nic wielkiego, parę butelek i trochę muzyki. Sąsiadki ustawiły się w kolejce do Melody, by przekazać jej mądrości.
- Kochaniutka, pamiętaj - prawiła pani Doody z pokoju od podwórka. - Co wieczór dawaj bobasowi pół butelki mocnego portera, to zabije wszystkie robaki.
- Nie mam dzieci - odparła Melody.
- Ale będziesz miała bobasa - zapewniła pani Doody, kobieta równie brudna i stara, jak dom, w którym mieszkała. - Wszystkie miałyśmy bobasy. Sama miałam piątkę czy szóstkę.
- Ale teraz nie mam dzieci - podkreśliła jeszcze raz Melody. - Nie wiem, kto panią wprowadził w błąd.
- Ech, kochaniutka - sapnęła stara pani Doody. - Będziesz miała jednonogie bobasy. Jedno po drugim. Będą skakać lepiej od koników polnych.
Z kolei pani Dempsey z mieszkania obok powiedziała jej wszystko o syfilisie.
- Wypali ci mózg, słodka moja - mówiła. - Oczywiście, ty tego nie złapiesz. Ale on, kto wie. A wtedy zarazi ciebie. Ostrożność nie zawadzi. Wypali mózg, aż padniesz na ulicy, bo twoje nogi nie będą miały pojęcia, co robią. Umrzesz w jękach i mękach. Na to nie ma lekarstwa. Jeśli będziesz miała trochę szczęścia, to zawiozą cię do szpitala Locke i przyduszą poduchą. Tak robią nieszczęsnym dziewczynom, które złapią coś u marynarzy. Najlepiej bacz, by każdego wieczoru wracał do domu, to nic złego się nie stanie. Aha, albo wetrzyj w niego trochę wapna zdrapanego z kościelnej ściany. To znaczy wetrzyj, kiedy stoi, jeśli wiesz, o czym mówię, słonko. Dasz sobie radę, nie martw się, wszystkiego się nauczysz.
Melody była zauroczona; jak się okazuje, jest głupiutka. Każda kobieta kolejno siadała u jej boku, po jednej z każdej strony, i prosto w panieńskie ucho szeptała śmiertelne sekrety. "Uważaj, jeśli na jego palcie wyczujesz zapach eleganckiej kobiety, powinnaś uprać je we wrzątku z łbem makreli złowionej w zatoce Malahide". Jedynym, jak dotąd, stopniem wtajemniczenia, jaki posiadła w swym świecie seksualnej niewinności, był pocałunek jednego mężczyzny, nic ponad to. Wiedziała, że istnieje coś takiego jak seks. Podobnie, jak wiedziała, że gdzieś za obłokami jest Bóg. Wiedziała, że kobiety znikają w swych domach, a po jakimś czasie wychodzą z nich z dziećmi. "Dwa porządne pociągnięcia i na resztę nocy da ci spokój". Owszem, słyszała jakieś hałasy pod czarnymi schodami. "Nigdy z ciebie nie zejdzie, pomnij moje słowa. Jeśli jedna noga z drewna, to krew musi inną drogę biegu znaleźć". Była nieprawdopodobnie niewinna. Mama powiedziała jej, że w nowym domu będzie musiała pozostać przez trzy kolejne dni po nocy poślubnej. Była gotowa na to uwięzienie, choć nie rozumiała dlaczego. "Jeden liść ładnej kapusty załatwi sprawę!" Mieszkała w samym środeczku miejsca, które żyło z kupczenia seksem. To wisiało w powietrzu; ryki i plamy otaczały ją z każdej strony, krzyki, pojękiwania, westchnienia, dzieciaki i brzdące raczkujące na każdym wolnym metrze kwadratowym, dziwki i marynarze, okupujący każdy narożnik w promieniu kilku kilometrów, ale ona, Bóg jeden wie jak, nic nie zauważyła. A teraz jest bombardowana. "Jeśli zmusi cię, byście robili to tak jak pieski, to urodzisz bliźniaki, a może nawet trojaczki. Chyba że słoma w waszym materacu pochodzić będzie spod konia księdza". Rozejrzała się za mężem, by sprawdzić, czy zobaczy potwora, o jakim, tak pewnym i gorzkim głosem, mówią te spokojne kobiety. Nie dostrzegła go. Nie usłyszała ani jego, ani jego śmiechu, ani jego drewnianej nogi. Traciła oddech. "Dostałam słoik tego czegoś od pewnego Żyda. Jak ręką odjął! Pomogło, zanim zdołałam zamknąć wieczko". Myślała, że zaraz umrze; kilka następnych słów po prostu ją zabije; język zaczynał puchnąć.
Uratowała ją niespodziewana bójka, która wywiązała się, gdy zauważono, jak dwóch nikomu nie znanych przybłędów zabiera się do butelek portera.
- Eeehej! Kanalie posrane!
Babka Nash błyskawicznie naskoczyła na jednego z nich i wgryzła mu się w policzek. To właśnie jego wrzaski ocaliły Melody. Szybko oderwała się od kobiet. Jednak widok matki uwieszonej u policzka jakiegoś biedaka znowu napełnił ją przestrachem. Czy to część ceremonii weselnej? Czy będzie musiała zrobić to samo? Mężczyzna usiłował się wyrwać, ale ręce miał unieruchomione butelkami i kanapkami upchniętymi w oba rękawy. Jego przyjaciel był w tej samej chwili regularnie grzmocony przez ojca Melody, posługującego się drewnianą nogą jej męża. Tymczasem Henry siedział przy stole, mając oko na resztę butelek. Sąsiedzi czekali na swoją kolejkę, by dołożyć przybłędom, ale babka Nash wcale nie zamierzała nikomu oddać swej ofiary. Warczała i furczała, niczym przypalona jędza z piekła rodem; jej brudne, stare kciuki wpijały się w twarz mężczyzny, szukając po omacku oczu do wydrapania. Faye siedziała pod stołem, drapała się i darła wniebogłosy. Stara pani Doody radośnie klaskała w dłonie.
- Raz, dwa, trzy… gonisz ty!
Melody miała wszystkiego dość.
- Psujecie mi taki piękny dzień! - krzyknęła zrozpaczona.
Dziadek Nash opuścił drewnianą nogę.
- Jezu, słonko kochane - stwierdził. - Gdyby zwędzili nam wszystkie butelki, dzień byłby zepsuty i tak, i tak!
Na razie jednak bójka ustała. Włóczędzy wytoczyli się przez drzwi, z hałasem zbiegli po schodach, jęcząc i krwawiąc, zostawiając za sobą ślady krwi, które wywąchiwały potem i schłeptywały uliczne psy. Zostawili też butelki, nie zbili ani jednej. I zostawili większość kanapek, z których niejedną udało się w miarę wyprostować i skonsumować. Henry z powrotem przywiązał sobie nogę i podszedł do Melody. Miał nietęgą minę osoby zatrwożonej, ale jednak dzielnej.
- Gotowa?
- Tak - odparła Melody.
Czas w drogę. Pożegnali się. Melody nie chciała pocałować matki; na jej policzku widoczne były ślady krwi jednego z włóczęgów, a oczy miała ciągle zmrużone i szalone. Ruszyli pieszo w niedługą drogę do własnego domu. Melody wspierała się na ramieniu Henry'ego i znowu czuła się szczęśliwa. Powietrze było chłodne i przyjemne. Miała męża i szła do własnego domu. Już niedaleko, jeszcze kilka narożników, jeszcze tylko parę ciemnych uliczek.
Na Silver Alley 57.
Do pokoju przy Silver Alley 57. Dwa piętra w górę, drzwi, pierwszy pokój od frontu. Ich własny pokój. Pokój z oknem. Ze sprawnym oknem, które można było otworzyć i zamknąć. Kiedyś, dawno temu, był to pokój dziecinny. Sto lat później w posiadanie objęła go szczęśliwie młoda para Smartów. Mieli go tylko dla siebie; całą jego przestrzeń i cały spokój tej przestrzeni. Nigdy wcześniej nie posiadali tak wiele. Stali w drzwiach, wstrzymując oddechy, i spoglądali na swój nowy dom. Mieli tak dużo. Mocne, grube ściany i okno. Mieli materac, wypchany świeżą słomą, i krzesło, i taboret. Mieli drewnianą skrzynię z metalowym okuciem, służącą do transportu herbaty, a teraz do przechowywania węgla. I drugą taką samą, służącą jako stół. Mieli mniejszą skrzynkę za oknem, czekającą na kwiaty. Mieli kominkowy gzyms i stojący już na nim błękitny posążek Najświętszej Dziewicy. Mieli dwa kubki, niezbyt poobijane, i dwa talerze w ogóle nie poobijane. Mieli noże, widelce i jedną łyżkę. Dzban na wodę, miednicę, duży, dobry czajnik i wiadro na pomyje. Lampę parafinową i nowiutką kostkę mydła "Sunlight". Mieli stare, blaszane pudełko po herbatnikach, do przechowywania żywności i prawdziwą gazę do nakrycia dzbanka z mlekiem. Mieli ubrania, te na sobie i jeszcze troszkę innych w zapasie. I mieli człowieka, który regularnie zgłaszał się po czynsz dla właściciela; policjanta o nazwisku Costello. Przychodził w każdy piątek o szóstej i wcale ich nie przerażał. Pieniądze czekały zawsze na kominkowym gzymsie. Deski podłogowe były czyste, szyba okienna błyszczała. Noga Henry'ego przez cały dzień spoczywała w tym samym kącie. Prześcieradło mieli uszyte z worów po mące, a koc z toreb po cukrze. W puszce mieli trochę chleba i sera, i mnóstwo masła, które nie psuło się w wiadrze z wodą. Mieli wszystko, czego trzeba; i to wszystko należało do nich.
On siadał na krześle; ona na taborecie.
Własny pokój. Mogli zamknąć drzwi i odciąć się od reszty domu. Mogli zapomnieć o całkowitej ciemności, w której musieli tu wchodzić, o niewidzianym brudzie na klatce schodowej, który każdy krok czynił prawdziwą przygodą. Mogli żartować na temat poręczy przy schodach, której zwykle brakowało, gdy sięgali do niej ręką. Mogli nie zwracać uwagi na wytarte rękawy, którymi ścierali ściany klatki schodowej, ani na stęchły smród, który wisiał wiecznie na schodach. Mogli po cichu, albo głośno, komentować suche kaszle i odgłosy plucia krwią, jakie dochodziły z pokoju pod spodem, kiedy go mijali, i które słyszeli nawet teraz, u siebie, jeśli tylko chcieli słyszeć. Słyszeli też drapanie pazurków na strychu, ponad zniszczonym sufitem, i drapanie za ścianami. Siedzieli obok siebie, jak w tramwaju, przepięknie nieśmiali, młodzi małżonkowie, pozostawieni sami sobie, i wpatrywali się w ściany i okno.
Ściany żyły. Odpowiadały im spojrzeniem. Wszy i pluskwiaki, żywe miasta tętniące pod powłokami farb. Wystarczyło przyłożyć dłonie do ściany, by wyczuć ruch, dygot, skradanie się, przemarsze. Melody i Henry żyli w przekonaniu, że takie są wszystkie ściany. Że nie są ani twarde, ani solidne; że nie sposób im zawierzyć. W masie węglowej, którą ogrzewali pokój, znajdowało się krowie włosie, mające podtrzymywać temperaturę. Jego woń wznosiła się po wysokie niebiosa i opadała w stronę przeciwną, po piekielne doły.
Patrzyli na popękaną szybę w oknie. Patrzyli na pożółkłą i poczerniałą gazetę, upchniętą ciasno w szczeliny pod parapetem. Pokój z oknem. Pokój frontowy, na górnym piętrze. Pokój z widokiem. Mogli wyjrzeć i zobaczyć świat. Mogli zobaczyć snujące się dymy, płatki sadzy wielkości małych kociaczków i szary, cuchnący deszcz. Mogli podejść do okna i zobaczyć inne okna, oddalone o niespełna metr, na wyciągnięcie ręki dorosłego człowieka. Kamienice kłaniające się ku sobie nad ginącą w dole uliczką, gotowe runąć w każdej chwili. Skruszałe cegły, podgniłe drewno; wystarczyłby silny podmuch albo pchnięcie, by zwalić ściany. Widzieli z okna drwiące repliki ich własnego pokoju, chylące się ku nim ze smutkiem; widzieli, jak konają domy. Po prawej stronie od okna widzieli ciemną szczerbę, puste miejsce po trzech kamienicach, które pięć lat temu strawił pożar. Trzy kamienice i osiemdziesiąt siedem osób; płomienie lizały okno Melody i Henry'ego. Mogli otworzyć okno i spojrzeć wzdłuż długiej uliczki, na chude, bezpańskie psy i na bose dzieciaki z krzywicą, bite i wyrzucane z domów; biegający brud i ból. Mogli zobaczyć swoją przyszłość. "Ach, niech Bóg będzie z nami". Mogli zamknąć okno i trzymać z dala od siebie to, co żywe, i to, co martwe, wrzaski i bolejące serca. W środku byli szczęśliwą młodą parą. Na zewnątrz czekał ich wyrok.
Henry i Melody siedzieli na krześle i taborecie. Podnieceni i przerażeni, przerażeni i podnieceni. Ona miała szesnaście lat. On dwadzieścia dwa. Moi rodzice. Moja mama i mój tato.
Ja jestem już w drodze; gromadzę parę. Urodziłem się w tym pokoju. Lub w takim jak ten. Urodziłem się w tej uliczce, w tym mieście, w drobnym zakątku Imperium. Szukam jeszcze drzwi, szukam wejścia. Jest ciemno. Ale już prawie jestem.

Płacili czynsz w każdy piątek wieczorem. Melody wręczała pieniądze panu Costello, superglinie, wielgachnemu i tłustemu policjantowi municypalnemu, który pierwszy raz w życiu zobaczył Dublin dzień przed podjęciem pracy. Nienawidził tego miasta, ludzi, ich akcentu i brudu. Uważał, że zasługiwali na swoje rynsztoki i slumsy. Zbieranie czynszu było lewą fuchą. Uwielbiał to zajęcie. Zwłaszcza jeśli domownicy nie mieli czym płacić. Costello miał potężne, sumiaste wąsiska, na miarę swego poczucia macho, i potężne stopy, które rozciągały się bodaj na trzy parafie.
Uważnie liczył szylingi i pensy wręczone przez Melody. Zważył je w dłoni z nadzieją, że będą ważyć mniej niż powinny.
- No, niech… będzie - orzekł wreszcie, czekając wystarczająco długo, by Melody zaczęła się już martwić.
Wsunął z brzękiem pieniądze do kieszeni, na stos innych zebranych monet. Potem poślinił końcówkę ołówka.
- Gdzie dziś polazł? - zapytał, udając, że wpisuje coś do notesu, który mocno ściskał w dłoni.
- Do pracy, panie Costello - odpowiedziała Melody.
- Pracy? - sarknął policjant. - On to nazywa pracą, tak?