Hawksmoor

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

W osiemnastowiecznym Londynie architekt Nicholas Dyer zajmuje się budową kościołów. W odróżnieniu od swego kolegi, Christophera Wrena, przesiąkniętego naukowym optymizmem, jest on ogarnięty obsesją wnikania w mroczne aspekyty ludzkiej natury, co determinuje jego życie i pracę. Jego dwudziestowieczne alter ego, detektyw Scotland Yardu nazwiskiem Hawksmoor, prowadzi dochodzenie w sprawie morderstw, dokonanych podczas badań i renowacji kilku londyńskich kościołów. Tak niegdyś Dyera, dręczą go wątpliwości, w następstwie których znajdzie się na krawędzi utraty zmysłów.
W dwóch dramatycznych, lustrzanych opowieściach Peter Ackroyd przedstawił nam historię o dochodzeniu do prawdy i o objawieniu.

Rok wydania: 2004
Stron: 343
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Zbigniew T.Gieniewski

Fragment tekstu:


Gilesowi Gordonowi


Anno Domini 1711, w dziewiątym roku panowania królowej Anny, parlament uchwalił był ustawę o wzniesieniu siedmiu nowych kościołów parafialnych w mieście Londynie i w mieście Westminsterze, które to zlecenie przekazane zostało Królewskiemu Urzędowi Prac w Scotland Yardzie. Nadszedł tedy czas, gdy architekt Nicholas Dyer zaczął budować model pierwszego kościoła. Jego koledzy najęliby do takiego przedsięwzięcia jakiegoś majstra stolarskiego, on jednakowoż wolał wykonać tę pracę własnymi rękami, wycinając prostokątne miniaturowe okienka i modelując schody z wygładzonej tarcicy: każdy element modelu można było wyjąć lub rozebrać na części, iżby kto dociekliwy, mógł wejrzeć do wnętrza i zobaczyć jak rozmieszczone są jego poszczególne części. Dyer dostosował skalę tej miniaturowej budowli do planów, które już wcześniej był nakreślił i, jak zawsze, posługiwał się przy tej pracy małym nożykiem, którego rękojeść z kości słoniowej owinięta była postrzępionym sznurkiem. Trudził się nad owym modelem przez trzy tygodnie i w miarę jak zbliżał się ku strzelistemu zwieńczeniu wieży, mogliśmy oczyma wyobraźni przyglądać się, jak w Spitalfields rośnie prawdziwy kościół. Lecz przecie pozostawało jeszcze sześć innych świątyń do wzniesienia, przeto Nicholas Dyer ponownie sięgnął po swoją krótką miedzianą linijkę, dwa kompasy tudzież gruby papier, którego używał do rysowania swych projektów. Pracował szybko, za jedyne towarzystwo mając swego asystenta, Waltera Pyne'a; podczas gdy na drugim krańcu wielkiego miasta kamieniarze pokrzykiwali do siebie, ociosując głazy zgodnie z wizją architekta. Wizję tę wciąż mamy przed oczyma, choć tymczasem słyszymy tylko ciężki oddech architekta, pochylonego nad swymi papierami, jako też nagły trzask ognia w kominku, który raptownie się rozpłomieniając, zapełnia pokój mrocznymi cieniami.

 

Część pierwsza

1

- Tak tedy możem zaczynać; a w miarę jak konstrukcya nabierać będzie przed twymi oczyma swego kształtu, nieustannie dbaj o to, by w umyśle twem zawsze rysowała się jej całość. Najpierwej trzeba ci tak dokładnie, jak tylko można, wymierzyć lubo naocznie odtworzyć obraz przestrzeni, a następnie narysować całą parcelę i ustanowić skalę. Zapoznałem cię z zasadami, które władają grozą i wspaniałością, albowiem zadaniem twoim będzie właściwe ich przedstawienie, a mianowicie poprzez stosowne rozmieszczenie poszczególnych części budowli tudzież ornamentów, jako też zachowanie kilku różnorakich rodzajów proporcyi; widzisz, Walterze, jak trzymam pióro? Tu zasię, na osobnym arkuszu, określisz pozycye oraz oddziaływanie gwiazd i wszelakich innych ciał niebieskich, abyś zawsze wiedział, w jakie dni trzeba przystąpić do pracy lubo jej poniechać. Proyekt tego dzieła, wraz z każdą z kilkorga zawartych w nim partycyj i otworów, nakreślony ma być za pomocą linijki i kompasu: budowla będzie zróżnicowana pod względem wysokości, przeto musisz wyraziście ukazać, jak jej linie niezbędnie się nawzajem ze sobą wiążą, zgoła jak owa sieć, którą pająk rozsnuwa w zamkniętym pomieszczeniu; wszelako, Walterze, posługuj się czarnym ołówkiem, a nie inkaustem, bom na razie jeszcze niepewny twojego pióra.
Na te słowa Walter Pyne smętnie zwiesił głowę, jak gdyby spodziewając się, że zaraz wychłostany zostanie rózgą; na który to widok nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
Walter wielce jest skłonny do popadania w markotny i ponury nastrój, aby go tedy rozpogodzić, przechylam się przez stół i ochotnie podaję mu kałamarz.
- Widzisz - mówię - na jakie ważę się ryzyko, byleś tylko pozostał w dobrym humorze? A teraz, skoroś już nie taki jak przedtem przygnębiony, proszę cię, byś kontynuował pracę. Nakreśl mianowicie od przodu czy, jak wolisz, od frontu elewacyę wzniesionej już na całą wysokość struktury, potem dorysuj do tego całą gotową budowlę i skup się na uwidocznieniu wszystkich jej optycznych załamań. Musisz to wszelako odróżnić od profilu, który tem się odznacza, iż krawędzie i kontury rysowane są bez troski o dokładne ciągnięcie kresek: takoż i księga zaczyna się tytułową stronicą, po której jest dedykacya, a następnie przedmowa lubo też wstępna zapowiedź. I oto dochodzimy teraz do serca naszego proyektu: musisz, Walterze, dobrze poznać sztukę nakładania cieni, przeto winieneś być nauczonym, jak je na rysunku umieszczać z odpowiednią dbałością. Jedynie bowiem mrok może pracy naszej nadać formę, która przydaje wiernej perspektywy naszej budowli oraz odzwierciedla całą o niej prawdę, jako że nie masz światła bez ciemności i nie masz rzeczy bez jej cienia.
(A mówiąc to, taką oto refleksyę obracam w swym umyśle: jakież może być życie, które by nie zawierało w sobie cieni i chimer?)
- Buduję za dnia, aby głosić wieść o nocy i smutku - ciągnę swój wywód, jednakowoż zaraz go z troski o Waltera przerywam, mówiąc: - Ale skończmy już z tym; uznaj, Walterze, iż był to tylko nawias. Będę ci zobowiązany, jeśli nakreślisz ten front z wielką dokładnością, gdyż na rysunku twoim opierać się będzie praca rytownika. A pracuj zgodnie z moim zamysłem i bez zbytniego pośpiechu. Nie należy się śpieszyć, gdy chodzi o coś, co ma przetrwać tysiąc lat.
Dotkliwie bolała mię głowa i choć w kominku płonął bardzo mały ogień, było mi nienaturalnie gorąco, tedy wyszedłem z domu na Scotland Yardzie; wiedząc wszakże, iż zatrudnieni w biurze urzędnicy mogą mi się przyglądać, gdyż stanowię dla nich przedmiot prześmiewek, śpiesznie skierowałem swe kroki ku mieszczącym się obok przystani składom drewna, o tej bowiem porze pracujący tam robotnicy spożywają obiad, mogłem się więc przechadzać, przez nikogo nie będąc widzianym ani zagadywanym. Że była to połowa zimy i dął silny wiatr, przeto rzeka nader wysoko jak na to miejsce toczyła swe wody, aż zgoła bywało, iż spodziewał się człek drugiego potopu, pola zaś na przeciwległym jej brzegu całkowicie zasłonięte były przed mym wzrokiem, jak gdyby okryła je jakowaś mgła. Lecz oto nagle dobiegły mych uszu urywki wesołej piosenki oraz pomieszane strzępy konwersacyi; obróciłem się wokół siebie, żadnym sposobem nie mogąc ustalić, skąd owe dźwięki dochodzą, aż dopiero uspokoiła mię myśl, że był to prom z Richmond, który też w samej rzeczy zaraz wpłynął w pole mego widzenia.
Tak tedy mnożyły się jedno po drugim moje spostrzeżenia, aczkolwiek zarazem myśli me skupiały się na moich siedmiu kościołach, znajdując się w całkiem innym czasie; otom jest jak podróżny: zamknięty w mej kabinie, wciąż przecie marzę o celu podróży. Zaczem, gdy tak stoję, wpatrzony w rzekę i w pola, jednym ruchem ręki odgradzam je od siebie i widzę już jedynie linie na swojej dłoni.
Z powrotem wracając do biura, spodziewałem się zastać Waltera zajętym kreśleniem generalnego planu i wznoszenia budowli, a on tymczasem rozsiadł się był na swoim stolcu przy kominku i tak wpatruje się w ogień, jakby w rozżarzonych węgielkach jawiły mu się jakoweś dziwne wizje, a przy tym oblicze ma melancholijne niczym nędzarka, która tęsknym spojrzeniem obrzuca kramy z mięsem na londyńskim targu w Smithfield. Cicho podchodzę do stołu i widzę na arkuszu tylko jeden, a i to zaledwie do połowy nakreślony inkaustem i ołówkiem szkic.
- Toż to się do niczego nie nadaje, ty bezczelny łajdaku - mówię. - Chodź no tu i sam zobacz!
Tedy wyrwany z zamyślenia Walter wstaje od kominka i wielce zmieszany przeciera oczy, a gdyby mógł, to pewnie by i oblicze całe sobie starł z zawstydzenia.
- Słuchaj no, mistrzu Pyne - ciągnę swe wymówki. - Nie podoba mi się, żeś umieścił kolumny tam, gdzie poleciłem ci wstawić filary; a znowu tutaj portal przesunięty jest prawie o trzy stopy. Czyżbyś aż taki był tępogłowy, żebym cię musiał uczyć, ile wynosi stopa i cal?
Na co Walter wkłada ręce do kieszeni swych bryczesów i coś mamrocze, czego za nic nie udaje mi się zrozumieć.
- I czy w takim jesteś stanie ogłupienia, że nawet nie potrafisz mi odpowiedzieć?
- Siedziałem na swoim stolcu - mówi wreszcie - i rozmyślałem o naszym zadaniu.
- Doigrasz ty się stolców, mój panie, kiedy ci je wybiję z tyłka! - Zaczem podjąłem temat: - A czy twoje rozmyślania przywiodły cię do jakowejś konkluzyi?
- Myślałem o sir Christopherze oraz zastanawiałem się nad naszym nowym kościołem w Spittle-Fields.
- I cóż takiego podpowiedział ci w tej kwestyi nasz mądrala?
("Mam gdzieś sir Chrisa", rzekłem sobie przy tem w duchu).
- Mistrzu - powiada na to Walter. - Budowaliśmy już w bliskości cmentarza, i taka tam spoczywa mnogość zwłok, że kościelne ławki zawsze będą wilgotniały i gniły. To pierwsze zagadnienie. Drugie zaś zagadnienie jest następujące: sir Christopher stanowczo zakazuje jakichkolwiek grobów pod kościołem, a nawet i na kościelnym dziedzińcu, gdyż zarówno wzmagają one zgniliznę struktury, jak i przyczyniają szkody na zdrowiu tem, którzy się tam modlą.
Zaczem Walter znowu przeciera twarz i spuszcza wzrok na swe zakurzone buty.
- To jest zbyt mało znaczący drobiazg, by zasługiwał na twoje rozmyślania - perswaduję mu; on wszelako spogląda mi w oczy i widzę, iż nie dał się odwieść od swego, przeto po chwili argumentuję dalej: - Dobrze wiem, iż sir Chris jest przeciwny takim pochówkom, jako też wiem, że z takim zapałem opowiada się za światłem i przyjemną lekkością, iż pogrążyłby się w rozpaczy, gdyby budowle jego kiedykolwiek owiało tchnienie śmiertelności i mroku; w jego mniemaniu byłoby to sprzeczne zarówno z rozsądkiem, jak i z naturą. Zważ wszakże, Walterze, iż pośród wielu rzeczy, których cię uczyłem, przewijało się takie oto pryncypyum: nie jestem niewolnikiem geometrycznego piękna. Odczuwam przymus budowania tego, co jest najuroczystsze i najmocniej przesycone grozą.
Po czem zmieniam taktykę.
- Skąd biorą się pieniądze, za które budujemy te kościoły, Walterze?
- Z opodatkowania węgla.
- A czyż nie jest ów węgiel najczarniejszym spośród wszystkich składników materii? Czy wydzielany przezeń dym nie przesłania nam słońca?
- Ale też przyznać trzeba, że to dzięki niemu kominki ogrzewają nasze miasto - odpowiada mi na to Walter.
- Jakąż jednak dostrzegasz w tem światłość i jaką znajdujesz przyjemną lekkość? Zastanów się, Walterze: skoro środki na nasze budowle pochodzą z podziemnego świata, to cóż w tem będzie zdrożnego, jeśli i budować będziem na zmarłych?
W tejże chwili w przedpokoju rozległ się dźwięczny stukot (z dwóch izb zrobiliśmy jedno obszerne pomieszczenie, w którym echo ma dla siebie więcej miejsca), który to stukot zapowiadał czyjeś śpieszne kroki; i w samej rzeczy po chwili stanął przed nami sir Chris, wyglądem swym nasuwający na myśl chłopca, który biega z gazetami: z kapeluszem pod pachą, i choć pomimo swego wieku niezbyt korpulentny, to całkiem bez tchu. Przerażony Walter tak gwałtownie zerwał się na nogi, że zalał inkaustem swój rysunek (co skądinąd nie było żadną stratą), wszelako sir Chris nawet nie zwrócił na to uwagi, od razu przystępując do mnie, a sapiąc chrapliwie niczym stary cap.
- Mistrzu Dyer - rzecze - komisja oczekuje twego raportu w sprawie nowych kościołów. Jeśliś go jeszcze nie sporządził, to zaraz do niego się zabierz, albowiem ci panowie w wielkim są pośpiechu i…
- Pośpiech cechuje głupców - mruknąłem sam do siebie.
- I co się tyczy kościoła w Spittle-Fields, to czy jest już na ukończeniu?
- Brakuje mi tylko ołowiu na portyk.
- Pośpiesz się z jego zakupem, jako że ołów jest teraz poniżej dziewięciu gwinei za tonę, a zanosi się na to, że w przyszłym miesiącu pójdzie w górę.
Co powiedziawszy, sir Chris zagryzł dolną wargę niczym chłopczyk pozbawiony swej zabawki lubo też skazaniec, doprowadzony do stóp szubienicy.
- A pozostałe kościoły? - pyta po chwili. - Znacznie już posunęła się ich budowa?
- Uporałem się z ich sprawami i trzy są już wznoszone.
- Muszę mieć dokładne plany obecnego stanu tych budowli - przynagla mię sir Chris - a nadto musisz dopilnować, by stolarze pilnie zbudowali kilka modeli.
- Ja sam wykonuję swoje modele, sir Christopherze.
- Jak wolisz, mistrzu Dyer, jak wolisz.
Po czem, z wyrazem niewypowiedzianego zmęczenia potoczywszy ręką po moich szkicach, wychodzi, zostawiając po sobie stęchliznę swej peruki.
Kiedym był młody i pełen wigoru, i pierwszy raz zostałem przez niego wynajęty, ułożyłem na sir Chrisa taki oto wierszyk:

  Glob cały badasz myślą; umysł tak ciekawy
  Nie może się rozdrabniać na pomniejsze sprawy.
  Portret twój mię zachwyca, sprawiając wrażenie,
  Że-ć równie miłe księgi, jako i pierdzenie.
  Oblicze twoje zdradza tę oto rzecz główną:
  Iż tęga twoja głowa mieści samo gówno.

To wszakże dawne czasy. Wracając do chwili obecnej, przywołuję Waltera, który wizytę sir Christophera wolał przeczekać w kantorku płatniczego.
- Czy opowiadałem ci już - mówię za jego powrotem - historyjkę o Nestorze?
A gdy kręci przecząco głową, przystępuję do opowiastki:
- Nestor był wynalazcą napędu mechanicznego, o którym teraz tak głośno, i pewnego razu skonstruował gmach wdzięcznej formy, tak jednakowoż przemyślnie zaproyektowany, iż zdolny był utrzymać tylko swój własny ciężar.
Walter kiwa głową na znak zrozumienia.
- I otóż, mistrzu Pyne, rozpadła się owa budowla pod wyłącznym naciskiem zwykłego strzyżyka, który był przysiadł na jej szczycie.
Zaczem mój pomocnik nagle wybucha śmiechem na wyobrażenie naszego zwierzchnika, co się wszak imieniem owego ptaszka nazywa, przysiadającego na kościelnym dachu; lecz równie nagle milknie, przez co zabrzmiał ów śmiech jak szczeknięcie psa.
Walter odnosi się do mnie z pewną rezerwą i niewiele mówi, co jednakowoż nie ma żadnego znaczenia, jako że ja sam jestem podobnego charakteru. A skoro już mowa o moim pomocniku, to zechciejcie teraz łaskawie zapoznać się z takim oto szkicem jego osoby: odziany jest w stary żakiet, któremu brakuje paru guzików, oraz w spodnie tak gęsto połatane kawałkami skóry, że przydałyby się zgoła strachowi na wróble. To jego niechlujne odzienie, jako też skłonność do dziwacznych zachowań (którymi zyskał sobie w biurze miano dziwaka) uczyniły zeń przedmiot powszechnych żartów: zwą go człowiekiem mistrza Dyera. Ale też w samej rzeczy trafne to jest określenie, charakter Waltera bowiem pozwala mi go formować na podobieństwo ciasta, które piekarz miesi i kształtuje, zanim je wstawi do pieca: uczyniłem zeń człeka prawdziwie uczonego, zręcznie nim sterując pośród ksiąg, jakie znajdował na swej drodze.
Zapoznawałem go z rycinami przedstawiającymi egipskie obeliski i nalegałem na to, by dobrze je przestudiował, zarazem rysując ich kopie; objaśniałem mu swoje własne ulubione lektury, jako to Britannia antiqua illustrata Ayleta Sammesa, pana Baxtera Kwestia pewności istnienia świata duchów, pana Cottona Mathera Opisy cudów niewidzialnego świata, i jeszcze wiele innych ksiąg tego rodzaju, albowiem najwłaściwsze są to lektury dla kogoś, kto pragnie stać się prawdziwym mistrzem. Całość udzielonych mu przeze mnie nauk nazbyt jest obszerna, by je tutaj szczegółowo wyliczać, wszelako główne rzeczy, które nauczyłem go zawsze mieć na uwadze, są następujące: 1) że to Kain zbudował pierwsze miasto; 2) że prawdziwa wiedza zgromadzona jest w Scientia umbrarum, a choć usunięto ją z powszechnego nauczania, to każdy kreator, który chce być godny tego miana, musi mieć o niej niejakie pojęcie; 3) że architektura kieruje się ku wieczności, przeto musi w sobie zawierać wiekuiste moce: nie tylko nasze ołtarze i ofiary, ale i formy naszych świątyń winny być nasycone mistyką; 4) że niedole naszego obecnego żywota, barbarzyństwa, jakich dopuszcza się ludzkość, jako też nasza nieuchronna śmiertelność, której wszyscy podlegamy, a której w dodatku towarzyszy ryzyko wiecznej zguby - wiodą prawdziwego architekta nie ku harmonii lubo zracyonalizowanemu pięknu, lecz w całkiem innym kierunku. Boć przecie czyż nie wierzymy, że już niemowlę, zaledwie objawi się światu, winno być postrzegane jako dziedzic piekła, zrodzony z nasienia Szatana?
Ja otóż oświadczam, iż kościoły swoje twardo osadzam na tym ziemskim gnojowisku i wznoszę je w pełnej zgodności z zamysłem zdegenerowanej natury. Starczy mi miejsca już tylko na to, by dodać, iż może się w tym wszystkim kryć podstęp jakiegoś pijanego szaleńca ("Hej wy tam! Szatan jest martwy!"); co jeśli miałoby być prawdą, znaczyłoby, żem całe swoje życie przeszedł niewłaściwą drogą.
By jednakowoż wrócić do głównego wątku tej historii, mówię do Waltera:
- Sir Chris tak mocno nam depcze po piętach, iż koniecznie musimy sporządzić owo sprawozdanie dla komisji; podyktuję ci je teraz, a ty potem przepiszesz rzecz całą na czysto.
Zaczem odchrząkuję, czując przy tym w ustach smak krwi.
- Do Czcigodnej Komisji, w sprawie budowy siedmiu nowych kościołów w miastach Londynie i Westminsterze. Data: 13 stycznia 1712; nadawca: Biuro Robót, Scotland Yard. Czcigodni Panowie, podporządkowując się Waszemu poleceniu, jako ten, którego sir Xstopher Wren, nadzorca robót jej królewskiej mości, obarczył całkowitą odpowiedzialnością za wspomniane kościoły, najpokorniej przedkładam poniższe sprawozdanie. Dzięki wielce sprzyjającej pogodzie nastąpił bardzo znaczny postęp we wznoszeniu nowego kościoła w Spittle-Fields. Roboty kamieniarskie na zachodniej stronie zostały już doprowadzone do końca i obecnie trzeba przystąpić do pokrywania portyku ołowiem. Takoż zadowalająco postępuje tynkowanie, toteż przed upływem miesiąca prześlę na miejsce wskazówki względem urządzenia galerii i wnętrz. Wznoszona jest stale dzwonnica, która od poprzedniego mojego sprawozdania urosła o mniej więcej piętnaście stóp.
(A mój własny zamysł co do dzwonnicy jest taki: umieszczę na niej tylko jeden dzwon, albowiem nadmiar dzwonienia zakłóca spokój duchom).
- Co się tyczy - dyktuję dalej Walterowi - pozostałych kościołów, których konstrukcya została mi zlecona, to: nowy kościół w Limehouse osiągnął wysokość wystarczającą na przetrwanie obecnej pory roku i będzie z pożytkiem dla robót, jeśli zostaną one teraz wstrzymane. Dołączony do niniejszego raportu szkic ukazuje zaproyektowaną bez zbytnich ozdób połowę zewnętrza budowli - nie zapomnisz o tym rysunku, prawda, Walterze? - do której posłuży głównie kamień ciosowy. Do ścian dodałem wąskie filary, łatwe do zbudowania przy użyciu cegły. Dachowi nadałem starodawny kształt, jako że z doświadczeń wszystkich ubiegłych wieków wynika, iż jest on najpewniejszy; w żadnym innym nie można by pokładać pełnego zaufania bez uprzedniego podwojenia grubości murów. Gdy tylko mularz przyśle mi swoje proyekty, zapoznam panów z dokładnym oszacowaniem kosztów, jak również ponownie zwrócę wam oryginalne rysunki, albowiem w rękach robotników już niedługo tak się one pozacierają, iż nie byliby w stanie doprowadzić do konkluzyi robót, nie mogąc się z nich doczytać moich wskazówek. Podwaliny nowego kościoła w Wapping zrównały się już z powierzchnią gruntu i gotowe są do podtrzymania ciężaru materiałów, przewidzianych w mych szkicach i planach, które wraz z niniejszym sprawozdaniem zostaną wam doręczone. Co się tyczy tegoż kościoła w Wapping, to upraszamy czcigodną Radę, aby była łaskawa zlecić pokrycie kosztu poszczególnych materiałów oraz by zadbała o otoczenie całej parceli ceglanym murem, który przeszkodziłby pospólstwu i motłochowi w zakradaniu się na plac budowy, gdzie następnie intruzi bezustannie dokonują szkód. I jeszcze to dodaj, Walterze: Spełniając Wasze rozkazy, dokonałem oglądu czterech pozostałych parafii, a w szczególności placów nadających się pod kościoły; mianowicie… Tu, Walterze, opisz stan rzeczy w odniesieniu do St Mary Woolnoth, nowych kościołów w Bloomsbury i w Greenwich, jako też kościoła Świętego Małego Hugona na Black Step Lane.
- Tej śmierdzącej alejki w bliskości Moor-Fields?
- Adres zapiszesz jako Black Step Lane. A całość tak oto zakończysz: "Które to sprawozdanie najpokorniej przedkłada Wasz najuniżeńszy sługa, pozostający do Waszego rozporządzenia. Podpisano: Nicholas Dyer, asystent nadzorcy w Biurze Robót Jej Królewskiej Mości, Scotland Yard". A kiedy już, ty marzycielska głowo, przepiszesz rzecz całą na czysto, to zamknij inkaust pod kluczem.
Zaczem kładę mu dłoń na karku, co sprawiło, iż zadrżał i niespokojnie patrzy na mnie z ukosa.
- I żebyś sobie, Walterze, na ten wieczór nie roił żadnych planów względem muzyki lubo tańców - dodaję żartem, a w duchu dopowiadam: O nie, nic z tego, choćbyś nawet nie odstępował mię na krok.
Było już całkiem blisko ósmej godziny. Mgła tak przesłoniła księżyc, że Scotland Yard skąpany był w czerwieni, i spojrzawszy nań przez okno, odczułem jakowyś niespokój; bo też prawdę mówiąc i bez tego tak wiele obaw wkradło się do mego umysłu, iż każdej chwili mogłyby mię ciężarem swym przygnieść do ziemi. Lecz przecie sięgam po swój kaszmirowy płaszcz, wiszący na kołku przy drzwiach, a przed wyjściem krzyczę jeszcze do Waltera:
- I pośpiesz się z tym listem, bo jako głosi pastor, nader niepewne są nasze początki na tym świecie.
Na co on odpowiada mi swoim szczekliwym śmiechem.
Kiedy tylko wyszedłem na Whitehall, zaraz przywołałem powóz. Trafił mi się pojazd zgoła starożytny, z okienkami nie szklanymi, lecz blaszanymi, i tylko podziurawionymi niczym cedzak, żeby przez dziurki mogło się przedostawać do środka powietrze. Przybliżyłem do nich oczy, by mieć widok na mijane miejsca, i oto miasto jakoby rozpadło się na pojedyncze cząstki: tu wyjący pies, tam biegnące dziecko etc. Atoli światła i turkotanie kół nader mi były przyjemnymi, i aż nawet wywołały we mnie wyobrażenie samego siebie jako tyrana, który włada własną swoją krainą. Moje kościoły przetrwają, pomyślałem w tym pochyleniu ku mijanym widokom; a co węgiel zbuduje, tego popiół nie pochłonie. Wystarczająco już długo żyłem dla innych, na podobieństwo jarmarcznego psa, który biega po wnętrzu koła; przyszła pora, by zacząć żyć dla siebie. Wprawdzie tej rzeczy, którą zwą czasem, zmienić nie mogę, lecz przecie mogę zmienić sposób korzystania z niego, jak to czynią chłopcy ze słońcem, zwracając ku niemu zwierciadełko; a wówczas wszystkich was oślepię.
Tak oto toczyły się moje myśli wraz z kołami wiozącego mię powozu, ale przecie tym prawdziwym powozem moim było me nędzne ciało.
Na Fenchurch Street taki był natłok pojazdów, że przy Billiter Lane zmuszony byłem wysiąść z powozu i pieszo podążyć Lime Street. W końcu udało mi się przemknąć przez odstęp pomiędzy pojazdami na drugą stronę ulicy, która dalej przechodziła w Grace Church Street, i wkroczyłem w Lime Street, skąd już znałem drogę. Zaczem klucząc uliczkami, dotarłem do Moor-Fields; tam, zaraz za aptekarzem, na którego szyldzie widniał baran, trafiłem na wąską i ciemną jak grobowiec alejkę, która prześmiardła odorami stęchłych szprotek, szczyn i jeszcze gorszych nieczystości. Odnalazłszy drzwi z widniejącym na nich znakiem, delikatnie zapukałem. Nadszedł czas wyrównania rachunków; teraz zobaczą, jak wspaniałych dokonam rzeczy.
Albowiem kiedy spoglądam wstecz na przeżyte lata, przywołując je wszystkie na pamięć, widzę, jak powikłanym dziełem natury było moje dotychczasowe życie. Gdyby przyszło mi teraz spisać moją własną historię, pełną nieopisanych cierpień i zdumiewających przygód (które księgarze odpowiednio by skomponowali), to pewien jestem, iż większość tego świata nie uwierzyłaby w przytoczone przeze mnie wydarzenia, a to z przyczyny ich dziwności; ja wszakże nic na tę niewiarę nie mógłbym poradzić, gdyż jeśliby je Czytelnik uznał za jakoweś mroczne urojenia, to już tylko jemu samemu pozostałoby zastanowienie się nad tym, czy ludzki żywot całkiem jest pozbawiony światłości i czy jesteśmy wszyscy tworami mroku.
Przyszedłem na ten świat z płaczem w roku pańskim 1654. Ojciec mój był piekarzem i wyrabiał ciasteczka z owocami morza; urodził się był jako obywatel miasta Londynu, gdyż był nim także jego ojciec, a i matka ma wywodziła się z uczciwej rodziny. Wyszedłem z jej łona na Black Eagle Street w parafii Stepney, w pobliżu Monmouth Street i sąsiadującej z nią Brick Lane, w nieuchronnie rozpadającym się drewnianym domku, który zapewne już wcześniej zostałby rozebrany, gdyby nie wspierające go z obu stron liczne, takoż drewniane budowle. Podobnie jak wiele innych noworodków, zaraz w dniu swego pojawienia się na świecie padłem ofiarą gorączki, toteż od tej pory mam nader zasadny powód, by każdego piątego dnia grudnia oblewać się potem, jako że pierwszemu mojemu ukazaniu się na scenie towarzyszyły rozliczne symptomy śmierci, jak gdybym zgoła już wtedy przeczuwał, jakiego to rodzaju czeka mię w dorosłości praca.
Matka moja urodziła mię (czy, jak to mówią, zniosła jajo) całego zakrwawionego i obszczanego podczas godziny poprzedzającej świt; mogłem się tedy przypatrywać pierwszym snopom szarego światła i przysłuchiwać poszumom owego wiatru, który zapowiada koniec nocy. W rogu wąskiej, ubogo wyposażonej izby stał mój ojciec, głowę mając smętnie zwieszoną, gdyż jego pani, przecierpiawszy wielogodzinną mękę rodzenia, zdawała się opuszczać ten padół. Słońce wzniosło się na wprost domu; widziałem jego rozpłomieniającą się tarczę, jako też kontur chodzącego niespokojnie z kąta w kąt ojca, który co chwila przesłaniał słoneczne światło, zdając mi się jedynie jakowymś cieniem. Doprawdy rzec by można, iż pojawiłem się na tym padole łez, mogąc się przyrównać do Adama, który usłyszawszy w rajskim ogrodzie głos Boga, rozpłakał się w pierwotnym przerażeniu.
Gdyby natura desygnowała mię do zajęcia jakiegoś nic nie znaczącego i skrytego w mroku zakątka wszechświata, to niniejsza relacya z mego życia byłaby tylko nudną paplaniną; ci jednakowoż, którzy widzą moje dzieło, zapewne życzą sobie poznać okoliczności mego pierwszego pojawienia się na tym świecie; nie ma wszak najmniejszej wątpliwości co do tego, iż przyjrzawszy się z bliska i dokładnie charakterowi oraz cielesnej konstytucyi dziecięcia, już możemy w owym zarodku człowieka wypatrzyć te jego zalety, które później znajdą uznanie w oczach wszystkich.
Matka moja bardzo szybko wróciła do zdrowia, zaczem wychowała mię na nader ruchliwe dziecko, którego wszędzie było pełno, zgoła jak suchych liści, które dostaną się w wietrzny wir. Lecz przecie już wtedy objawiały się we mnie dziwne stany ducha tudzież zachowania: podczas gdy inni chłopcy chwytali motyle i trzmiele, lubo też mocowali się ze sobą na gołej ziemi, mnie przepełniały lęki i przestrachy; na tych samych polach w Spittle-Fields, na których teraz wznosi się mój kościół, zdarzało mi się płakać, i to bez żadnego wyraźnego powodu.
Wszelako przemilczę dalsze szczegóły mych najmłodszych lat i od razu przejdę do tego etapu mojego żywota, który stał pod znakiem nauki. Uczęszczałem mianowicie do szkółki dobroczynnej przy Świętej Katarzynie, niedaleko Tower, aczkolwiek cały postęp, jakiego dokonałem dzięki lekcyom Sary Wire, Johna Ducketa, Richarda Bowly i w ogóle całego tamtejszego grona nauczycieli, ograniczył się do znajomości podstaw mego ojczystego języka. Przeżyłem tam jednakowoż wielce radosne, a przy tym bynajmniej nie całkiem niewinne dni: wraz z grupką mych szkolnych kolegów bawiłem się w rozmaite gry, jako to na przykład w szturchanie ślepego, które zaczynało się od zawołania: "Masz zawiązane oczy i musisz się teraz po trzykroć obrócić dokoła"; a zarazem dowiadywałem się od innych chłopców różnych rzeczy, na przykład, że odmawiając pacierz od końca do początku, można przywołać do siebie Szatana (na co ja sam nigdy się nie poważyłem). Wiele też innych niedorzecznych przekonań od nich przejąłem, jak choćby to, że każdy pocałunek kradnie minutę z naszego życia, lubo też, że natknąwszy się na martwe stworzenie, musimy na nie splunąć i zaśpiewać:

  Wrócić tam, skądeś przyszedł, jest ci nakazane
  A imię me na zawsze będzie ci nieznane.

Kiedy po lekcyach zaczynało się już zmierzchać, co odważniejsi spośród chłopaków zakradali się na przykościelny cmentarz, zapewniając nas potem, że chwytali tam cienie zmarłych (co dzisiaj wcale mi się nie zdaje czystą fantazyą). Nie był to wszakże sport dla mnie, który przez większość czasu sam byłem dla siebie jedynym towarzystwem; ja bowiem pobierałem nauki, wymagające raczej samotności, całe moje skromne kieszonkowe wydając na książki. Jeden z mych szkolnych towarzyszy, Elias Biscow, pożyczył mi Doktora Faustusa, którego czytałem z wielką przyjemnością, a zwłaszcza tę część, która opisuje jego powietrzne podróże, kiedy to oglądał z góry cały świat; bardzo jednakowoż byłem poruszony, kiedy zjawił się Szatan, żeby go zabrać do piekła, który to okropny koniec tak mi nie dawał spokoju, że nawet często śnił mi się po nocach.
Cały swój wolny od szkoły czas, a mianowicie czwartkowe popołudnia oraz soboty, spędzałem na czytaniu tego rodzaju historii: po Faustusie przyszła kolej na Brata Bacona, potem na Monteliona, rycerza wyroczni, a następnie na Ornatusa. Pożyczywszy książkę od jednego kolegi, po przeczytaniu pożyczałem ją jakiemuś innemu, który z kolei pożyczał mi swoją, toteż choć czasem w szkole brakło mi pióra, inkaustu, papieru i innych niezbędnych rzeczy, to książek nie zabrakło nigdy.
Kiedym nie był pogrążony w lekturze, to często włóczyłem się po okolicy. Uciekałem się do najbardziej oklepanych tłumaczeń z nieobecności w szkole, aliści żadnym sposobem nie mogłem się uwolnić od manii wędrowania: już o pierwszym brzasku wdziewałem na gołe ciało bryczesy, myłem się, czesałem i zaraz wymykałem się na swobodę. Kościół mój góruje teraz nad mnogością alejek, dziedzińców, zaułków i wszelakich miejsc, w których mieszkają niezliczone rzesze biedaków; wszelako w tamtych leciech, przed pożarem, uliczki w pobliżu Spittle-Fields były zaśmiecone i mało uczęszczane: kwartał, który obecnie zwie się Spittle-Fields Market lubo też Flesh Market, wtedy był błoniem, na którym pasły się krowy, w miejscu zaś, gdzie stoi mój kościół i spotykają się trzy ulice, a mianowicie Mermaid Alley, Tabernacle Alley i Balls Alley, była w owym czasie rozległa pusta przestrzeń, którą później zaraza przeobraziła w wielki kopiec rozkładu. Brick Lane, będąca dziś długą i dobrze wybrukowaną ulicą, wtedy była piaszczystym traktem, głęboko pooranym kołami furmanek, które dostarczały cegły z wypalarni na polach do Whitechapel. Tam właśnie włóczyłem się jako chłopiec, choć często wybierałem się też poza tę okolicę, by odwiedzić ogromny, monstrualny zgoła Londyn, przy czem takiego nabrałem zwyczaju, że gdy tylko pod stopami poczułem miasto, zaraz zaczynałem gromadzić w głowie zwroty takie, jak: "a teraz proroctwo", "żarłoczny ogień" czy "brutalne ręce", które po powrocie do domu spisywałem sobie alfabetycznie w moim kajeciku, umieszczając je obok najróżniejszych i najdziwaczniejszych zestawień słów, które sam zmyślałem.
Tak tedy sobie wędrując, niemal za każdym razem odwiedzałem małe poletko, położone wzdłuż New Key, tuż obok Angel Alley. Zwykłem tam siadać pod jakimś starożytnym głazem, zaczem myśli moje zwracały się ku przeszłym wiekom, ale też i ku przyszłości. Oto przede mną kamienny piedestał, a na nim stary i zardzewiały zegar słoneczny z odłamanym gnomonem; przypatruję się temu instrumentowi czasu z uczuciem niewyrażalnego duchowego spokoju. Pamiętam ów zegar tak wyraziście, jak gdybym oglądał go ledwie wczoraj, a nie przed wieloma laty, podczas których przywalił go ciężar czasu.
(I oto nachodzi mię zastanowienie: czyżbym żył w jakowymś śnie?)
Wszelako o tamtej epoce będę mógł jeszcze opowiedzieć w innym miejscu, tymczasem zaś powrócę do mojej historii, na podobieństwo uczonego historyka zapoznając was zarówno z tłem, jak i z istotnymi faktami. Nie rozporządzam darem narracyi, przeto również i to opowiadanie o mnie samym zostanie zapewne przez wszystkich uznane za marną opowieść zimową, zamiast żeby ich przepełniło lękiem przed innym światem i postawiło oko w oko z powszednimi grozami, które dotychczas lekce sobie ważyli; albowiem - żeby skrócić tę przydługą preambułę - dochodzę oto do najsmutniejszej części tej historii, a mianowicie do zarazy.
Przekonany jestem, iż większość śmiertelników myśli o tym świecie lekko i powierzchownie: wszystko jest, jak należy, Jack ma swoją Joan, John - jak to mówią - odzyskał swoją kobyłę, tedy można iść przez życie jakoby po ścieżce nad przepaścią, wszelako bez żadnego pojęcia o niezmierzonym morzu i o przerażającej otchłani ciemności, które są poniżej. Ze mną jednakowoż jest całkiem inaczej. Zarówno umysł, jak i ciało dziecka chłoną wrażenia, od których potem nie sposób się uwolnić, co do mnie zaś, to już jako mały chłopiec znalazłem się w najskrajniejszym położeniu, jakie może się stać udziałem człowieczej istoty: nawet teraz w arteriach mej pamięci krąży cała mnogość myśli o tamtych chwilach, albowiem to właśnie w owym nieszczęsnym roku zarazy odsłonięta została przede mną zapleśniała kurtyna świata i ujrzałem prawdziwe oblicze potężnego i napawającego zgrozą Boga.
Byłem w jedenastym roku, gdy matka moja padła ofiarą tej osławionej plagi. Najpierw pojawiły się na jej skórze małe, nie większe od srebrnego pensa guzki, które były oznaką zarażenia, po nich zaś przyszła opuchlizna ciała. Przywołany na pomoc chirurg przyjrzał się symptomom choroby, po czem nieznacznie odsunął się od matki.
- Cóż trzeba nam uczynić, żeby położyć temu kres? - pyta go wówczas ojciec, na co chirurg usilnie zaczyna nalegać, abyśmy ją zanieśli do otwartego w pobliżu Moor-Fields Domu Zarazy, gdyż jego zdaniem symptomy nie pozostawiają żadnej nadziei. Aliści ojciec mój żadnym sposobem nie daje się do tego przekonać, tedy chirurg mówi mu:
- W takim razie radzę ci przywiązać ją do łóżka.
Zaczem daje mu kilka flakoników z kordiałem oraz z mineralnym eliksirem.
- Jesteście wszyscy na tej samej tonącej łodzi - mówi - i albo utoniecie, albo razem spróbujecie dopłynąć do brzegu.
Wówczas matka zaczęła mię do siebie przywoływać: "Nick! Nick!", atoli ojciec nie pozwolił mi się do niej zbliżyć; niedługo potem zaczęła wstrętnie cuchnąć i w atakach delirium rwała na sobie koszulę. Aż doszło do tego, że ten jej okropny stan sprawił, iż stała mi się nienawistna: nie mogła się uwolnić od choroby inaczej niż tylko poprzez śmierć, mnie zaś obojętne było, jak szybko się to stanie. Ojciec chciał, żebym schronił się na polach, zanim dom zostanie zamknięty i oznaczony symbolem zarazy, ja wszakże stanowczo odmówiłem ucieczki: dokąd miałbym się udać i jakim sposobem zapewnić sobie byt na tym świecie, który mię przerażał? Wszak mój ojciec wciąż jest żywy, przeto być może uda mi się uniknąć zarażenia. Rozważałem to wszystko w myślach, podczas gdy ta rzecz smrodliwie gniła na swoim łóżku, aż raptem zawładnęła mną jakowaś pogoda ducha, która tak mię rozsadzała, że chciało mi się śpiewać i tańczyć wokół śmiertelnego łoża matki (sami widzicie, na co się zanosiło w moim życiu).
Że tedy tak się rzeczy miały, iż nie chciałem jeszcze zasmakować wolności, choć na przyszłość się od niej nie odżegnywałem, ukryłem się dopiero wtedy, gdy dom został zamknięty przez konstabla, a na drzwiach namalowano krzyż, otoczony inskrypcyą "Panie, zlituj się nad nami". Postawiono przed wejściem strażnika, i choć tak wiele domów na Black Eagle Street nawiedziła zaraza, że niemożliwością było, aby wiedział on, kto gdzie przemieszkuje, to bardzo się starałem, by nie zostać przez niego spostrzeżonym, na wypadek gdybym pilnie musiał uciekać.
Aż tu pewnego dnia także i ojciec mój zaczyna się obficie pocić, a przy tym bije od niego dziwny odór, podobny do tego, jaki wydziela mięso, gdy się je włoży w ogień. Położył się na podłodze w pokoju, w którym leżała jego pani, lecz choć wołał mię do siebie, to nie podszedłem; stanąwszy w progu, spojrzałem mu prosto w oczy, a on odpowiedział mi takim samym spojrzeniem i przez chwilę myśli nasze wzajemnie wokół siebie krążyły, aż na koniec powiedziałem:
- Jesteś zgubiony - po czem z tłukącym się w piersiach sercem opuściłem go.
Zebrałem jaki taki zapas piwa, chleba i sera i żeby nie oglądać widoku ojca, przeniosłem się do ciasnego pomieszczenia nad pokojem, w którym oboje rodzice leżeli w agonii; przypominało ono strych z oknem szczelnie zaciągniętym pajęczyną. Zamknąwszy się w nim, doczekałem chwili, gdy oboje udali się wreszcie w bezpowrotną drogę, toteż jeszcze i dziś, patrząc w zwierciadło wspomnień, wszystko w nim z tamtych chwil odnajduję: cienie, które przesuwały się za oknem i po mojej twarzy; zegar, który wybijał godziny, dopóki ostatecznie nie zamilkł za przykładem świata samego; dobiegające z dołu jęki i krzyki mego ojca, jako też ledwie słyszalne głosy, które dochodziły mych uszu z sąsiedniego domu.
Trochę się pociłem, wszelako żadnych nie odczuwałem objawów choroby i tylko - jak wtrąconego do lochu więźnia - prześladowały mię wizje rozmaitych szerokich traktów, chłodnych wodotrysków, cienistych zaułków, pachnących ogrodów i placów zabaw; zaczem myśli me dokonały nagłego zwrotu i ogarnęło mię przerażenie, gdyż pojawiły się przede mną widma zmarłych, które zdawały się przybierać moją własną postać i rozglądały się trwożliwie wokół siebie; aż gdy się obudziłem, otaczała mię zupełna cisza. Żadnych jęków, pomyślałem; martwi są już i zimni. I nagle rozwiały się moje lęki, i ogarnął mię wewnętrzny pokój; uśmiechnąłem się i długo jeszcze pozostawałem uśmiechnięty niczym ów kot ze znanej bajki.
Dom był teraz tak cichy, że strażnik, zawoławszy, a nie słysząc w środku żadnego dźwięku, zawezwał dwukółkę śmierci, tym zakrzyknięciem budząc mię i wyrywając ze świata koszmarów. Zagrożonym będąc przypadkowym odkryciem mej obecności w domu zmarłych, w samej rzeczy stałem się więźniem, przeto począłem się rozglądać za jakąś drogą ucieczki. Znajdowałem się wprawdzie na trzecim piętrze, ale że wprost pod oknem przylegała do ściany duża szopa (był to tył domu, zwrócony ku Monmouth Street), z prędkością błyskawicy spuściłem się po niej na ziemię, nie pomyślawszy nawet o zabraniu ze sobą zaopatrzenia i nie mając choćby słomy, na której mógłbym ułożyć się do snu.
Tak tedy stałem pośród brudu, ciszy i ciemności, jako że żadne nie paliły się światła z wyjątkiem tych, które postawiono przy trupach jako znaki dla dwukółek śmierci. Kiedym się już oddalał wzdłuż Black Eagle Street, obróciwszy w pewnej chwili głowę, zobaczyłem w pełgającym świetle takiej właśnie lampy mych własnych rodziców, których strażnik wywlókł był przed dom; ich twarze całe były błyszczące i w plamach. Omal nie rozpłakałem się ze zgrozy, alem w porę sobie przypomniał, że przecie jestem żyw i te dwie martwe rzeczy żadnej mi nie mogą zrobić krzywdy, tedy uczyniwszy się niewidocznym (bo też i mało co można było wypatrzyć podczas tak ciemnej nocy), czekałem, aż wózek zabierze swój ponury ładunek.
Oba martwe stworzenia umieszczone zostały na wierzchu stosu trupów, wszystkich tak samo wynędzniałych i spuchniętych, i pomieszanych wzajemnie niczym rojowisko robaków, po czem zbieracz z dzwonkiem i dwaj jego pomocnicy pociągnęli wózek dalej wzdłuż Black Eagle Street, a następnie obok Corbets Court i przez Brownes Lane. Podążyłem za nimi, toteż słyszałem, jak sobie wesoło podśpiewywali: "Panie, zlituj się nad nami", "Nikt nie będzie" i "Poczekaj na mnie, kochanie moje"; byli w najwyższym stopniu pijani i tak się zataczali, że omal nie powytrząsali zwłok z wózka, zderzając się z drzwiami domów.
Aż nareszcie wyszli na Spittle-Fields, i teraz już truchtając obok nich jakoby w jakimś zadziwieniu lubo może delirium (do dziś nie wiem, co to był za stan), raptem zobaczyłem tuż przed sobą obszerny grobowy dół. Zatrzymałem się jak wryty, popatrzyłem weń, po czem podbiegłem nad samą krawędź, ogarnięty nagłym pragnieniem rzucenia się do owego grobu, aliści w tej samej chwili wózek zrównał się ze mną, weseli zbieracze obrócili go tyłem do krawędzi i następnie przechyliwszy go, wysypali trupy w panujący na dnie mrok. W tamtej chwili nawet nie zapłakałem, teraz wszakże, będąc budowniczym, na tym miejscu pamięci stworzę labirynt, w którym zmarli będą mogli raz jeszcze przemówić.
Całą tę noc przewędrowałem po pustkowiu pól, to dając upust rozpierającym mię uczuciom głośnym śpiewem, to pogrążając się w najbardziej przerażających rozmyślaniach: w jakimż to znalazłem się ślepym zaułku? Mając w głowie zupełny zamęt, nie wiedziałem, co ze sobą począć, znalazłszy się bez żadnej kotwicy na oceanie tego świata. Anim nie zamierzał powrócić do swego domu, ani, jak się okazało, nie było to możliwe: wkrótce odkryłem, że wraz z kilkoma sąsiednimi budynkami został on zburzony z obawy przed pozostałością morowego powietrza.
Tak tedy zmuszony byłem opuścić rodzinne strony, ożywiając w sobie na nowo niegdysiejszego ducha włóczęgi. Aliści teraz byłem już ostrożniejszy: opowiadano wszak (ja sam pamiętałem, jak rodzice o tym mówili), iż przed zarazą nawet w publicznych miejscach pojawiały się demony w człowieczej postaci, by zadawać ciosy każdemu, kogo napotkały, zaczem tak uderzeni padali później ofiarą plagi; przeto teraz również i ci, którzy tylko widzieli owe zjawy (a których zwano nadpsutymi), mieli się na baczności. Tak w każdym razie gadali wówczas miejscowi ludzie; dzisiaj wierzę raczej, iż owo nadpsuwanie było swoistą zabawą dla wszystkich wyziewów i oparów ludzkiej krwi, które wydobywały się z miasta na podobieństwo jęku. I żaden to dziw, że ulice były wtedy wielce wyludnione: co krok leżały na ziemi zwłoki, a takim tchnące odorem, że miast chodzić, przez cały czas biegałem, by oddychać wiatrem, który wciskał się do mych nozdrzy. Wielu spotykanych przeze mnie żywych było w istocie tylko żywymi trupami, wdychającymi śmierć i patrzącymi po sobie z wzajemnym zalęknieniem. "Jeszcześ żyw?" lubo "Jeszcześ nie pomarł?", to były najczęstsze ich do siebie powitalne pytania, choć przecie niektórzy szli w takim aż otępieniu, że nie obchodziło ich nawet, dokąd idą, a jeszcze inni wydawali iście małpie wrzaski. A też były i dzieci, których skargi mogłyby nawet w umierającym wzbudzić litość i których wierszyki do dziś rozbrzmiewają echem w zaułkach i na rogach ulic:

  Cicho sza! Cicho sza! Słowa nawet pół!
  Wszystkich nas czeka wszak ten sam ciemny dół.

Takie to najrozmaitsze oznaki nauczyły mię, iż żywot człowieczy jest w najwyższym stopniu niepewny: włada nami ktoś, kto jak psotny chłopiec wtyka bezmyślnie palec w sam środek pajęczej sieci i rozrywa ją na strzępy.
Zanudziłbym Czytelnika, gdybym się zaczął rozwodzić nad różnorakimi przygodami małego ulicznika, którym się stałem, przeto od tej chwili ani słowem już o nich nie wspomnę. Nawiążę wszelako do refleksyi, jakie wzbudziły we mnie owe wypadki, jako też do mych rozmyślań nad słabościami i nierozumnością człowieka.
Gdy tylko plaga ustała, pospólstwo na nowo poczęło się bawić i radować maskaradami, uroczystymi pogrzebami, ludowymi tańcami, piwem, wróżbami, kuglarzami, loteriami, nocnymi potańcówkami i sprośnymi balladami. Ja atoli z innej byłem ulepiony gliny: rozglądałem się wokół siebie i wnikałem w istotę spraw i zdarzeń, nie odnosząc się do nich jak do snu chorego lubo sceny z teatralnej sztuki, która nie ma żadnego logicznego wątku. Zobaczyłem, że cały ten świat to jedna wielka kraina śmiertelności, w której demony mogą się przechadzać ulicami, podczas gdy ludzie (wielu z nich u progu śmierci) tarzają się w rozpuście. Ja jednakowoż, kiedym tamtego dnia ujrzał muchy nad trupim dołem, począłem się zastanawiać nad tym, kto by to taki mógł być ich Bogiem.
"Lecz oto postrzępiło się dzieło czasu i noc przeminęła", ja zaś z powrotem jestem w biurze, a u mego boku stoi Walter Pyne i postukuje podeszwą buta o podłogę. Jak długo tak tu siedziałem, pogrążony w transie rozpamiętywania?