Wampir Armand

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Kolejny tom "Kronik wampirów" przedstawia burzliwe dzieje Armanda, wiecznie młodego krwiopijcy o twarzy cherubina, który pojawił się po raz pierwszy w Wywiadzie z wampirem. Rozpoczynają się one na Rusi Kijowskiej, wiodą przez państwo Mongołów i tatarską niewolę do Konstantynopola i Wenecji, gdzie Armand spotyka wampira Mariusza.
Polecamy tejże autorki: Królowa potępionych, Wywiad z wampirem i Skrzypce.

Rok wydania: 2004
Stron: 364
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Ładysław Jerzyński

Fragment tekstu:

Dla Brandy'ego Edwardsa Briana Roberstona oraz Christophera i Michele Rice'ów

 


Jezus do Marii Magdaleny
"Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: "Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego"".
                 Ewangelia św. Jana 20,17

 

Część pierwsza
CIAŁO I KREW


1

Powiedzieli, że dziecko umarło na strychu. Ubranko znaleziono w ścianie.
Chciałem tam iść, położyć się koło ściany i nie mieć przy sobie nikogo.
Tu i tam widują teraz jej ducha, ale żaden z tych wampirów nie potrafi naprawdę widzieć duchów, a przynajmniej tak jak ja. Mniejsza z tym. To przecież nie o towarzystwo dziecka mi chodziło, lecz żeby być w tym miejscu.
Na nic już więcej nie zda się pozostawanie w pobliżu Lestata. Przybyłem. Wykonałem swoje zadanie. Nie byłem w stanie mu pomóc.
Widok jego skupionych i nieruchomych oczu wyprowadzał mnie z równowagi; chociaż byłem spokojny i pełen miłości do najbliższych - moich ludzkich dzieci: małego Benjiego i delikatnej, wiotkiej Sybelle - nie byłem jeszcze na tyle silny, aby je zabrać.
Opuściłem kaplicę.
Nie zapamiętałem nawet, kto tam był. Cały klasztor stał się teraz siedzibą wampirów. Nie zwróciłem uwagi, kto został w kaplicy, gdy ją opuszczałem.
Lestat leżał na marmurowej posadzce przed wielkim krucyfiksem. Spoczywał na boku, ręce bezwładne, lewa pod prawą, palce lekko dotykające kafli, jakby w jakimś zamyśle, chociaż nie było żadnego. Palce prawej dłoni lekko się kurczyły, układając ją w małą czarkę, do której jakby wlewało się światło i także to sugerowało jakieś znaczenie, chociaż nie było żadnego.
Było to po prostu nienaturalne ciało, leżące bez woli czy ruchu, nie bardziej pełne zamysłu niż twarz, prowokacyjnie wręcz inteligentna, jeśli zważyć, że Lestat nie poruszył się już od miesięcy.
Wysokie okna posłusznie zasłonięto dla niego przed wschodem słońca. W nocy odbijały się w nich promienie wszystkich tych wspaniałych świec poustawianych wokół pięknych statuetek i figurek wypełniających to miejsce, ongiś święte. Małe śmiertelne dzieci wysłuchiwały mszy pod wysoko sklepionym dachem; kapłan za ołtarzem wypowiadał łacińskie słowa.
Teraz ciało było nasze. Należało do niego, Lestata, mężczyzny, który bez ruchu spoczywał na marmurowej posadzce.
Mężczyzna. Wampir. Nieśmiertelny. Dziecko Ciemności. Wszystkie te wspaniałe słowa odnosiły się do niego.
Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo dzieckiem jak teraz, gdy spoglądałem na niego przez ramię.
Tym właśnie jestem. Odpowiadam definicji dziecka, jak gdyby było to we mnie perfekcyjnie zakodowane i nigdy nie istniał żaden inny zapis genetyczny.
Miałem siedemnaście lat, gdy Marius uczynił mnie wampirem. Przestałem rosnąć. Przez rok miałem bez zmian pięć stóp i sześć cali. Mam delikatne, dziewczęce dłonie i gładką, pozbawioną zarostu twarz młodzieniaszka, jak mówiło się wówczas, w szesnastym wieku.
Bardzo chętnie widziano wówczas chłopców o kobiecej urodzie. I dopiero teraz znowu ma to dla mnie jakieś znaczenie, ale tylko dlatego, że kocham własne dzieci: Sybelle z wydatnymi piersiami i długimi nogami oraz Benjiego z okrągłą arabską twarzyczką o zmyślnych oczach.
Stałem u stóp schodów. Żadnych luster, jedynie wysokie ściany bez tynku, ściany tylko w Ameryce uchodzące za stare, pokryte wilgocią nawet od wewnątrz, wszystkie ich elementy wygładzone przez rozedrgane lata Nowego Orleanu i jego mokre zimy, zielone zimy, jak je nazywam, gdyż drzewa nawet wtedy nie są całkiem nagie.
W zestawieniu z tą okolicą, o miejscu, gdzie się urodziłem, trzeba by było powiedzieć, że panowała tam wieczna zima. Trudno się dziwić, że w słonecznej Italii zupełnie zapomniałem o swych początkach i życie swe urobiłem wedle wzorca poddanego przez lata spędzone z Mariusem. Wyprzeć wspomnienia, zdać się na: "Nie pamiętam". Ach, to żarliwe ukochanie grzechu, zdanie się na włoskie wino i wystawne uczty, nawet ciepło marmuru pod bosymi stopami, kiedy komnaty pałacu były grzesznie, występnie ogrzewane przez niezwykłe ognie Mariusa.
Jego śmiertelni przyjaciele - istoty ludzkie jak ja sam wówczas - nieustannie się skarżyli na wydatki: drewno, oliwa, świece. Tymczasem Marius mógł przystać tylko na świece z wosku pszczelego. Ważny był każdy najdrobniejszy nawet odcień zapachu.
Powstrzymaj te myśli. Wspomnienia mogą być bolesne. Przybyłeś tu z określonym zadaniem, wykonałeś je, teraz musisz znaleźć swych małych śmiertelników, Benjiego i Sybelle, i zrobić krok następny.
Życie nie było już teatralną sceną, na której duch Banka nieustannie zasiadał przy posępnym stole.
Moja dusza cierpi. Na górę schodami. Ułóż się na chwilę przy ceglanej zakonnej ścianie, tam, gdzie znaleziono ubranko dziecięce. Ułóż się obok dziecka, zamordowanego w tym klasztorze, jak utrzymują te pleciugi, wampiry, które nawiedziły te sale, aby obejrzeć Lestata pogrążonego w śnie niczym Endymion.
Nie, nie wyczuwam tu morderstwa, słyszę tylko ciche głosy zakonnic.
Wszedłem na schody, pozwalając, by ciało oblekło się w ludzką wagę i stąpało ludzkim krokiem.
Po pięciuset latach takie sztuczki przychodzą mi bez trudu. Potrafiłbym wystraszyć wszystkich młodych - czeladników i gapiów - tak sprawnie, jak czynili to dawni, nawet ci najskromniejsi, czy to w słowach objawiający swą telepatię, czy to znikający, gdy przyszła im na to ochota, czy też dla okazania potęgi wstrząsający murami. Tutaj to nawet byłoby ciekawe zadanie: mury grubości osiemnastu cali i belki, które nigdy nie przegniją.
Podobałyby mu się tutaj zapachy, pomyślałem. Gdzie był teraz Marius? Zanim pogrążyłem się w Lestata, nie chciałem zbyt wiele rozmawiać z Mariusem i wypowiedziałem ledwie kilka układnych słów, powierzając me skarby jego opiece.
Ostatecznie sam wciągnąłem dzieci w krąg nieśmiertelnych, a któż lepiej mógłby je ochronić niż ukochany Marius, tak potężny, iż nikt nie ośmielał się kwestionować najmniejszej jego zachcianki.
Nie ma między nami oczywiście więzi telepatycznej - to on mnie uczynił wampirem i na zawsze pozostanę mu podporządkowany - ale nawet bez tego wyczułem, że nie doświadczam w tym budynku obecności Mariusa. Nie miałem pojęcia, co działo się w tej krótkiej chwili, kiedy przykląkłem, aby spojrzeć na Lestata. Nie wiedziałem, gdzie jest Marius. Nie chwytałem znajomych ludzkich woni Benjiego i Sybelle. Sparaliżowało mnie dźgnięcie trwogi.
Byłem na pierwszym piętrze. Oparłem się o ścianę i z wystudiowanym spokojem wbiłem wzrok w ciemno polakierowany parkiet sosnowy. Na klepkach leciutko migotały krążki światła.
Gdzie teraz byli Benji i Sybelle? I cóż ja najlepszego zrobiłem, sprowadzając ich tutaj, dwoje rozwiniętych i cudownych śmiertelników? Benji był bystrym dwunastolatkiem, Sybelle - dwudziestopięcioletnią damą. A jeśli wielkoduszny Marius straci ich beztrosko z oczu?
- Tu jestem, młodzieńcze - odezwał się znienacka miękki, przyjazny głos.
Mój protektor stał kilka stopni niżej, wszedłszy po schodach za mną, czy też - jeśli uwzględnić jego moce - ulokowawszy siebie w tym miejscu, bez dźwięku i śladu pokonując dzielący nas dystans.
- Mistrzu - powiedziałem i przywołałem na twarz cień uśmiechu. - Przez chwilę się o nich zatrwożyłem. - Była to forma przeprosin. - To miejsce napawa mnie smutkiem.
Leciutko kiwnął głową.
- Są ze mną, Armandzie. To miasto pełne jest śmiertelników; starczy pokarmu dla wszystkich wałęsających się tu włóczęgów. Nikt nie skrzywdzi twoich podopiecznych. Nawet gdybym tego nie powiedział, nikt by się nie ośmielił.
Teraz ja przytaknąłem, chociaż mówiąc szczerze, nie miałem całkowitej pewności. Wampiry są z natury przewrotne i dla samej uciechy robią rzeczy występne i okropne. Stwór jakiś podły i wredny, ściągnięty wieścią o wielkich zdarzeniach, mógł dla rozrywki zabić czyjegoś śmiertelnego podopiecznego.
- Jesteś zachwycający, młodzieńcze - powiedział, uśmiechając się do mnie. Tylko od niego mogłem usłyszeć takie słowa. Czym było dla niego marne pięćset lat? - Wyszedłeś, synu, na słońce - ciągnął, a na jego twarzy pojawił się cień zatroskania. - Żyłeś, aby przedstawić swoją opowieść.
- Na słońce, Mistrzu? - spytałem tonem wątpliwości. Nie chciałem ujawniać nic więcej. Na razie nie chciałem opowiadać o tym, co się stało, o chuście Weroniki i odciśniętym na nim Pańskim Obliczu, ani o poranku, gdy w tak cudownym poczuciu szczęścia oddałem swą duszę. Cóż to bowiem za historia!
Postąpił dwa kroki w mym kierunku, zachowując jednak uprzejmy dystans. Zawsze był dżentelmenem, nawet gdy nie istniało jeszcze to słowo. W starożytnym Rzymie musieli mieć odpowiednie określenie dla osoby o nieskazitelnie dobrych manierach, głębokim poczuciu honoru i uprzejmości równie wielkiej wobec bogaczy, jak wobec nędzarzy. Taki właśnie był Marius, a wedle mojej wiedzy był taki od zawsze.
Śnieżnobiała ręka spoczywała na ciemnym atłasie balustrady. Miał na sobie opończę z szarego aksamitu, niegdyś wielce wytworną, teraz jednak noszącą wyraźne ślady wiatrów i deszczów, długie jak u Lestata włosy, żółte, pełne światła i lekko zmierzwione przez wilgoć, której kropelki można było dojrzeć nie tylko na ich koniuszkach, ale i na złocistych brwiach i na długich rzęsach, okalających duże, kobaltowoniebieskie oczy.
O wiele więcej było w nim nordyckości i mrozu niż w Lestacie, którego włosy więcej miały złocistości i blasku, oczy zaś, niczym pryzmaty, zbierały dookolne światło, a wystarczyła najdrobniejsza prowokacja ze strony zewnętrznego świata, by napełniły się głębokim fioletem.
W Mariusie zawsze widziałem słoneczne niebo północnej głuszy, a oczy jego promieniowały własnym, odtrącającym wszelkie zewnętrzne barwy światłem. Perfekcyjne wierzeje do duszy o niezwykłej stabilności.
- Armandzie - rzekł. - Chcę, abyś udał się ze mną.
- Dokąd, Mistrzu?
Także i ja chciałem odpowiednio się zachować. Zawsze wyzwalał we mnie takie subtelne instynkty.
- Do mojego domu, gdzie i oni się znajdują, Sybelle i Benjie. Nie, nie, nie lękaj się ani przez chwilę. Została z nimi Pandora. Doprawdy, to zadziwiające istoty śmiertelne, błyskotliwe, tak odmienne, a zarazem podobne. Kochają cię, wiedzą tak wiele i razem z tobą odbyły całkiem długą podróż.
Poczułem nagły przypływ krwi i kolorów. Było to ciepło niemiłe, cuchnące, a kiedy krew znów odpłynęła z mej twarzy, pojawił się chłód i dziwna jakaś słabość, spowodowana doznaniem czegokolwiek.
Pobyt tutaj był prawdziwym szokiem i chciałem mieć to już za sobą.
- Mistrzu, nie wiem, kim jestem w tym nowym życiu - powiedziałem. - Istnieję na nowo? Odmieniłem się? - Zawahałem się, ale nie było sensu tego odkładać. - Nie każ mi teraz tu zostawać. Może kiedyś, gdy Lestat znowu będzie sobą, może kiedy czas już jakiś upłynie… Wiele jest niejasności, w każdym razie nie mogę w tej chwili przyjąć twego łaskawego zaproszenia.
Lekko skinął głową na zgodę, co potwierdził gestem dłoni. Opończa zsunęła się z jednego ramienia, na co jednak nie zareagował. Odsłoniła się czarna, wełniana szata, jakby zaniedbana, klapy i kieszenie obrębiał szary kurz. Zupełnie to do niego nie pasowało.
Wokół szyi miał kawałek białego atłasu, dzięki czemu twarz była bardziej ludzka i zabarwiona, ale materiał wyglądał jak poszarpany przez kolce. W sumie strój, który bardziej straszył, niż przyodziewał, bardziej odpowiedni dla włóczęgi niż dla mego starego Mistrza.
Wiedział, jak myślę, że czuję się zagubiony. Zerkałem w mrok nad głową. Chciałem dostać się na strych, znaleźć się obok ubrania po nieżywym dziecku. Impertynencko pozwoliłem swym myślom wędrować, podczas gdy on czekał.
Uprzejme słowa pozwoliły mi się skupić.
- Sybelle i Benji będą ze mną, kiedy zechcesz je zobaczyć. Bez trudu nas znajdziesz, jesteśmy niedaleko. Wystarczy, byś zechciał, a posłyszysz Appassionatę.
Uśmiechnął się.
- Dałeś jej fortepian - rzekłem. Myślałem o złotej Sybelle. Swe nadnaturalne słyszenie zamknąłem na świat, a nie chciałem otwierać uszu nawet dla cudownych dźwięków jej gry, za którą i tak już tak tęskniłem.
Ledwie znaleźliśmy się w klasztorze, Sybelle zobaczyła fortepian i szeptem spytała, czy może zagrać. Było to nie w kaplicy, gdzie leżał Lestat, lecz w innym, pustym pomieszczeniu. Odrzekłem jej, że nie byłoby to właściwe, gdyż mogłoby jakoś doskwierać leżącemu tu Lestatowi, a my nie wiemy, co myśli i czuje, czy coś go dręczy uwięzionego we śnie.
- Może kiedy się zjawisz, zostaniesz trochę dłużej - powiedział Marius. - Z przyjemnością posłuchasz, jak gra na moim fortepianie, będzie okazja do rozmowy i do odpoczynku, a zostać będziesz mógł, ile zechcesz. - Milczałem. - Jest wielki, w stylu Nowego Świata - ciągnął, a na jego wargach igrał ironiczny uśmieszek. - Niedaleko stąd. Ogromny park ze starymi dębami, znacznie starszymi niż te tutaj na Avenue, okna od podłogi do sufitu, sam wiesz, jak to lubię. W stylu rzymskim. Dom otwarty na wiosenny deszcz, a wiosenne deszcze tutaj potrafią być jak sen.
- Wiem - szepnąłem. - Chyba teraz pada? - uśmiechnąłem się.
- Widać na mnie, prawda? - powiedział niemal radośnie. - Przyjdź, kiedy będzie ci pasowało. Jeśli nie dzisiaj, to jutro…
- Nie, nie, dzisiaj będę tutaj - rzekłem zdecydowanie.
Za nic nie chciałem go urazić, ale Benji i Sybelle dość już się napatrzyli tych potworów o białych twarzach i aksamitnych głosach. Nadszedł czas, by trzymać ich na uboczu.
Spojrzałem na niego niemal zuchwale, przez moment radując się pokonywaniem tego wstydu, który stał się naszym przekleństwem we współczesnym świecie. W dawnej Wenecji stąpał dumnie w swych szatach jak ówcześni ludzie, zawsze taki widoczny, wytworny, strojny, magister elegantiarum, jak się wtedy mawiało. Kiedy w delikatnej purpurze zachodzącego słońca szedł przez Piazza San Marco, wszyscy się za nim oglądali. Czerwony herb, czerwony aksamit płaszcza, wspaniale haftowany kaftan, a pod nim koszula ze złotego jedwabiu, tak wówczas popularnego.
Widząc jego włosy, miało się wrażenie, iż młody Lorenzo di Medici zstąpił na chodnik z fresku.
- Mistrzu, kocham cię - rzekłem - ale teraz muszę zostać sam. Nie potrzebujesz mnie teraz, panie, prawda? Bo jakże? Nigdy nie potrzebowałeś.
Natychmiast pożałowałem tych słów; to one, a nie ton, były obraźliwe. A skoro umysły nasze tak były oddalone przez krew, lękałem się, że źle mnie zrozumie.
- Chcę cię, cherubinie - powiedział wybaczającym głosem - ale mogę poczekać. Wydaje się, że tak niedawno mówiłem te słowa, gdy byliśmy razem, a teraz je powtarzam.
Nie mogłem zdobyć się na to, aby mu wyznać, że teraz wolę towarzystwo śmiertelnych, opowiedzieć, jak pragnąłem dzisiaj wieczorem porozmawiać z małym Benjim, tak bystrym i mądrym, czy posłuchać, jak ukochana Sybelle raz za razem odgrywa przepiękną sonatę. W tej chwili na nic były jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia. I znowu wielkim, przygniatającym ciężarem zwalił się na mnie smutek, że oto przybyłem do tego zagubionego, pustego klasztoru, gdzie Lestat leżał bez słowa i bez ruchu, ale nikt z nas nie wiedział: z własnej woli czy z musu.
- Na nic by ci się dzisiaj nie zdało moje towarzystwo, Mistrzu - powiedziałem. - Gdybyś mi jednak zechciał dać jakiś klucz, jak cię odnaleźć, tak by kiedy czas już będzie odpowiedni…
Zawiesiłem głos, nie kończąc zdania.
- Lękam się o ciebie - szepnął znienacka, z wielkim uczuciem w głosie.
- Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, panie? - spytałem.
Przez chwilę się zastanawiał, a potem odrzekł:
- Tak. Kochasz dwoje śmiertelnych dzieci. Stały się twoim księżycem i twymi gwiazdami. Zostań ze mną chociażby tylko na krótką chwilę. Opowiedz mi, co sądzisz o naszym Lestacie, a także o wszystkim, co się wydarzyło. Opowiedz o rzeczach, które ostatnio widziałeś, a ja przyrzekam, że będę słuchał spokojnie, nie naciskając na ciebie.
- Ujmujesz to bardzo delikatnie, Mistrzu, i podziwiam cię za to. Chodzi ci o to, dlaczego uwierzyłem Lestatowi, kiedy oznajmił, że był w niebiosach i w piekle, a także, co zobaczyłem, gdy pokazał mi przyniesioną przez siebie relikwię, chustę Weroniki.
- Jeśli zechcesz mi to powiedzieć. Ale najbardziej chcę, abyś przybył i odpoczął.
Przykryłem ręką jego dłoń, zachwycając się, że pomimo wszystkiego, co przeżyłem, mam skórę tak białą jak on.
- Znajdziesz w sobie cierpliwość do mych dzieci, zanim się nie zjawię, prawda? - spytałem. - Wydaje im się, że są tak nieustraszone w występności, skoro przybyły tu, aby być ze mną i - by tak rzecz - nonszalancko gwizdać na krucyfiks Zmartwychwstałego.
- Zmartwychwstałego - powtórzył z wyrzutem. - Taki język i to w mojej obecności! Dobrze wiesz, jak go nienawidzę.
Szybko ucałował mnie w policzek, a ja, zaskoczony, dopiero w następnej chwili się zorientowałem, iż już go nie ma przy mnie.
- Ach, te stare sztuczki - powiedziałem na głos, zastanawiając się, czy jest dostatecznie blisko, aby mnie usłyszeć, a nawet jeśli, czy aby nie zamknął swych uszu na mnie z taką pasją, z jaką ja ogłuchłem na świat zewnętrzny.
Zapatrzyłem się, marząc nagle - i to nie w słowach, lecz w obrazach, jak uczyniłby mój dawny umysł - by położyć się na ogrodowej grządce pośród kwiatów, wciskać twarz w ziemię, cicho nucąc tylko dla siebie.
Na zewnątrz wiosna, ciepło, mgła, która spłynie deszczem. Tego chciałem. Chciałem podmokłego zagajnika, ale także Sybelle i Benjiego, jak również być gdzieś indziej i znaleźć w sobie wolę dla dalszych postępków.
Ach, Armandzie, to tego przede wszystkim zawsze ci brakuje: woli. Nie pozwól, żeby się wszystko zaczęło od nowa. Niechaj twą bronią będzie to, co się wydarzyło.
Inny wampir był w pobliżu.
Znienacka wydało mi się to wstrętne, że jakiś nie znany mi nieśmiertelny miałby zakłócić bieg mych prywatnych myśli, być może egoistycznie zgadując, co czuję.
Był to jednak tylko David Talbot.
Nadszedł od strony kaplicy, przez ciąg komnat, które łączą ją z głównym budynkiem, gdzie ja stałem na szczycie schodów wiodących na pierwsze piętro.
Zobaczyłem, jak wkracza w korytarz, za nim widniały drzwi na krużganek.
- Cicho tu - powiedział. - I poddasze puste, a ty wiesz, oczywiście, że możesz tam iść.
- Odejdź - rzekłem.
Nie było we mnie gniewu, a tylko szczere pragnienie, by moje myśli nie zostały odczytane, uczucia zaś nietknięte.
Najpierw z wystudiowanym opanowaniem zignorował mnie, potem jednak oznajmił:
- Tak, boję się ciebie, ale jestem też straszliwie ciekaw.
- Rozumiem, i to ma tłumaczyć, dlaczego mnie śledzisz.
- Nie śledzę cię, Armandzie. Ja tutaj mieszkam.
- W takim razie przepraszam. - Lekko skłoniłem głowę. - Nie wiedziałem. Chyba jestem rad z tego. Strzeżesz go. Nie jest nigdy sam.
Na myśli miałem, oczywiście, Lestata.
- Wszyscy się ciebie boją - powiedział spokojnie. Zatrzymał się o kilka stóp ode mnie, nonszlancko zaplótłszy ręce na piersi. - To ogromna wiedza, nauka i zwyczaje wampirów.
- Nie dla mnie - odparłem.
- Tego jestem świadom. Tak tylko się zastanawiałem i mam nadzieję, że mi wybaczysz. Chodziło o to dziecko na strychu, zamordowane, jak mówią. To wielka historia o bardzo małej osóbce. Może jeśli większe masz szczęście od wszystkich, zobaczysz ducha dziecka, którego ubranie uwięzło w ścianie…?
- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, mam nadzieję, że wejrzę w ciebie? Skoro najwyraźniej zamierzasz zagłębić się w mój umysł. Spotkaliśmy się jakiś czas temu, zanim doszło do tego wszystkiego: Lestat, podróż w niebiosa, to miejsce. Nie bardzo jednak zwróciłem na ciebie uwagę. Z powodu obojętności czy uprzejmości, już nie pamiętam. - Sam byłem zdziwiony, słysząc tyle pasji w swoim głosie. Nie było w tym winy Davida Talbota. - Mam na myśli konwencjonalną wiedzę o tobie - ciągnąłem. - Że nie urodziłeś się w tym ciele, że byłeś już w podeszłym wieku, gdy poznał cię Lestat, że ciało, które teraz zamieszkujesz, należy do przebiegłej duszy, która potrafi przenosić się z jednego śmiertelnego ciała do drugiego, zawierając tam pakt z jego przemijającą duszą.
Obdarzył mnie dość rozbrajającym uśmiechem.
- Tak powiedział Lestat - rzekł. - Tak napisał. To oczywiście prawda. Wiesz o tym. Wiedziałeś od chwili, gdy twój wzrok na mnie spoczął.
- Spędziliśmy razem trzy noce, a ja cię nigdy prawdziwie nie zbadałem. Nigdy naprawdę nie zajrzałem w twoje oczy.
- Myśleliśmy wtedy o Lestacie.
- A teraz jest inaczej?
- Nie wiem.
- David Talbot - powiedziałem, mierząc go zimnym spojrzeniem. - David Talbot. Generalny Zwierzchnik Zakonu Detektywów Duszy, znanego jako Talamasca, ciśnięty w ciało, w którym się teraz porusza. - Nie wiedziałem, czy powtarzam to za kimś, czy też tworzę w chwili mówienia. - Ugrzązł w nim czy uwiązł, zaplątany w tak liczne żyły, po czym za sprawą fortelu stał się wampirem, gdy spieniona, niekrzepnąca krew zalała jego szczęśliwą cielesność i unieruchomiła w niej duszę, czyniąc z niego nieśmiertelnego: mężczyznę o ciemnobrązowej skórze i lśniących, gęstych, czarnych włosach.
- Masz chyba rację - powiedział z cierpliwym ugrzecznieniem.
- Gładki jegomość - ciągnąłem - o barwie karmelu, poruszający się z lekkością kota, a każący mi myśleć o rzeczach ongiś pożądanych, a teraz zlewających się w potpourri zapachów: cynamon, goździki, łagodny pieprz i inne przyprawy, złote, brunatne i czerwone. Ten zbiór aromatów drażni mój mózg i pogrąża mnie w erotycznych tęsknotach, które w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek chciałyby się spełnić. Skóra jego musi mieć woń orzechów i gęstego olejku migdałowego. I ma.
Roześmiał się.
- Pojmuję, w czym rzecz.
Byłem wstrząśnięty: przez chwilę taka marność.
- Nie jestem pewien, czy sam siebie pojmuję - wyznałem.
- To chyba proste. Chcesz, abym cię zostawił samego.
- Posłuchaj - szepnąłem. - Coś się ze mną dzieje: zmysły splatają się niczym nici: smak, wzrok, powonienie. Wzbiera we mnie dzikość.
Z zimnym okrucieństwem zastanawiałem się, czy mógłbym go napaść, pojmać, poddać mej większej zręczności i przebiegłości, aby bez jego zgody zakosztować krwi.
- Na to za daleko już zaszedłem - zauważył. - I po co miałbyś się na coś takiego porywać?
Cóż za opanowanie. Obecny w nim wiekowy mężczyzna władał niepodzielnie w dziarskim, młodym ciele, mądry śmiertelnik z władzą nad wszystkimi rzeczami wieczystymi, potężny nad naturalną miarę. Cóż za mieszanina energii! Jakże przyjemnie byłoby pić jego krew na przekór jego woli. Nic na ziemi nie może się równać gwałtowi na kimś, kto jest tobie równy.
- Nie wiem - odrzekłem zawstydzony. Gwałt jest taki prostacki. - Nie wiem, czemu cię obrażam. Widzisz, chciałem załatwić to szybko. Chciałem odwiedzić strych i opuścić to miejsce. Chciałem uniknąć takich sytuacji jak ta. Jesteś zachwycający, ty to samo myślisz o mnie; ileż w tym bogactwa.
Nie dojrzałem go; byłem ślepy, gdyśmy się przedtem widzieli: taka była prawda.
Miał zabójczy strój. Z przemyślnością dawnych czasów, gdy można się było pysznić niczym paw, odział się w złotą sepię i umbrę. Elegancki, gładki, starannie rozmieszczone skrawki czystego złota, w pasie na biodrach, guzikach, spince krawatowej, ta misterna kompozycja barw, w jaką się ongiś oblekano. Głupie ozdoby. Nawet koszula z lśniącej bawełny była rozwiąźle pełna słońca i ciepłej ziemi. Nawet buty lśniły niczym pancerzyki chrząszczy.
Postąpił ku mnie.
- Wiesz, o co chcę prosić - powiedział miękko. - Nie zmagaj się z tymi nieforemnymi myślami, zupełnie nowymi doświadczeniami, przytłaczającym zrozumieniem. Uczyń z tego dla mnie księgę.
Nie mogłem przewidzieć, że tak będzie brzmieć prośba. Zaskoczenie, chociaż słodkie, wytrąciło mnie z równowagi.
- Uczynić księgę? Ja? Armand?
Zrobiłem krok w jego kierunku, raptownie się odwróciłem i pomknąłem na strych, ledwie muskając drugie piętro i zatrzymując się na trzecim.
Powietrze gęste i ciepłe. Miejsce za dnia grzejące się w słońcu. Suchość, słodycz, drewno niczym kadzielnica.
- Gdzie jesteś, dziewczynko? - spytałem.
- Chodzi ci o to dziecko - usłyszałem z tyłu. Podążył za mną, z grzeczności odrobinę zwlekając. - Nigdy jej tu nie było - dorzucił.
- Skąd wiesz?
- Gdyby była duchem, mógłbym ją przywołać.
Zerknąłem przez ramię.
- Masz taką moc? Czy też po prostu chcesz na mnie w tej chwili zrobić wrażenie? Zanim postąpisz dalej, muszę cię przestrzec, że niemal nigdy nie mamy władzy widzenia duchów.
- Jestem zupełnie nowy - odrzekł David. - Niepodobny do innych. Wkroczyłem w Mroczny Świat z innymi zdolnościami. Czy mogę się ośmielić i rzec, że także nasz gatunek, wampirów, ewoluuje?
Skrzywiłem się.
- To głupie konwencjonalne słowo.
Ruszyłem dalej. Zerknąłem do malutkiego pokoiku, gdzie na tynku pięknie odmalowano dorodne, weneckie róże z bladozielonymi listkami. Wszedłem do środka. Światło spływało z wysokiego okna, przez które dziecko nie mogło wyjrzeć. Cóż za bezwzględność.
- Kto mówił, że dziecko tu umarło?
Czysto, jeśli nie liczyć wieloletniego kurzu. Wszystko uporządkowane i schludne, żadnego ducha, aby mnie ukoił. I po cóż dla mnie tylko miałby się duch wyrywać z błogiego spokoju i tu stawać?
Może więc powinienem nachylić się nad wspomnieniami o niej, nad jej czułą legendą. Jak giną dzieci w sierocińcach, gdzie prócz nich są tylko zakonnice? Nigdy nie sądziłem, że kobiety mogą być tak okrutne. Może wyschnięte, bez wyobraźni, ale bez agresji, jak u nas, pozwalającej zabić.
Zakręciłem się na pięcie. Drewniane szafki wzdłuż jednej ze ścian, jedna otwarta, w niej buciki, małe, brązowe, z czarnymi sznurówkami. Zatrzymałem się, poszarpana dziura, z której wydarto ubranko, ciśnięte teraz, pomięte, zbrukane.
Znieruchomiałem, jak gdyby osiadał na mnie lodowaty pył, z wysokich i nieczułych szczytów osuwający się, aby zmrozić wszystkie żywe istoty, aby zdusić i unieruchomić na zawsze wszystko, co oddychało, czuło, marzyło, żyło.
Przemówił wierszem.
- "Nie straszny ci już skwar duszny słońca ni dzikiej zimy podmuchy straszliwe. Nie straszne już ci…"
Z błogością przymknąłem oczy. Znałem te słowa. Kochałem je.

 

Ukląkłem, niczym przed Przenajświętszym Sakramentem, i dotknąłem jej ubranka.
- Mała, nie więcej niż pięć lat, i wcale tutaj nie umarła. Nikt jej nie zabił. Nie wyczuwam nic niezwykłego.
- Jakżeż twoje słowa kłamią twym myślom - powiedział.
- Nie, myślę naraz o dwóch rzeczach. Morderstwo jest czymś innym. Mnie zamordowano. O, nie, nie Marius, jak mógłbyś przypuścić, lecz inni. - Wiedziałem, że mówię cicho i z przekonaniem, albowiem nie chodziło tylko o czysty dramat. - Wspomnienia spowijają mnie niczym welon. Unoszę ramię i zaraz otacza je rękaw wspomnień. Spoglądam i widzę mnogość czasów. Najbardziej jednak lękam się tego, że podobnie jak z innymi kwestiami, okaże się, że tak się one tylko ciągną przez stulecia na samej granicy nicości.
- Nie tego naprawdę się lękasz. Czego chciałeś od Lestata, zjawiając się tutaj?
- Davidzie, przybyłem, aby go zobaczyć. Aby stwierdzić, co się stało, dlaczego leży nieporuszony. Przybyłem…
Urwałem, gdyż nie chciałem powiedzieć niczego więcej.
Lśniące paznokcie sprawiały, iż dłonie przyciągały uwagę, pieszczotliwe, urocze, rodzące pragnienie dotyku. Podniósł porwaną sukieneczkę, szarą, ze zwisającymi falbankami. Obleczone w ciało, wszystko może stać się olśniewająco piękne, jeśli tylko skoncentrować się na nim odpowiednio długo, a jego piękno bezwstydnie wręcz tryskało.
- Tylko ubranie. - Kwiecista bawełna, odrobina jedwabiu, bufiaste rękawy z czasów, gdy ręce nosiło się nagie za dnia i w nocy. - Nie ma wokół niego żadnej przemocy - dodał jakby z żalem. - Po prostu biedne dziecko, z natury smutne nawet w mniej ponurych warunkach.
Westchnąłem zrezygnowany.
- Powiedz mi jednak, czemu uwięzione w ścianie? Czym zgrzeszył ten kawałek materiału? Na Boga, Davidzie Talbot, czemu nie pozwolić tej dziewczynce, aby tu miała swą opowieść, swą sławę? Przyprawiasz mnie o gniew. Twierdzisz, że potrafisz widzieć duchy. Wydają ci się przyjemne? Lubisz do nich przemawiać. Mógłbym ci opowiedzieć o pewnym duchu…
- A kiedy? Naprawdę nie widzisz, jak ważna byłaby księga…?
Powstał i prawą ręką otarł kolano z kurzu. W lewej trzymał resztki ubranka. Coś mnie niepokoiło w tym widoku, wysoka postać dzierżąca w ręce zmiętą sukienkę.
- Kiedy zastanowić się nad tym - powiedziałem, odwracając się, aby nie patrzyć na te resztki materiału w jego palcach - nie widać racji, dla której miałyby istnieć małe dziewczynki i mali chłopcy. Pomyśl o innych ssakach, o szczeniakach, kociętach, źrebiętach. Czy mają płeć? Nigdy. Te nierozwinięte istoty są bezpłciowe, nieokreślone. Tymczasem, cóż wspanialszego od widoku chłopca czy dziewczynki? Tyle myśli się kłębi w mojej głowie. Eksploduję, jeśli czegoś nie zrobię, a ty powiadasz: "Uczyń dla mnie księgę". Myślisz, że to możliwe, że…
- Sądzę, że jeśli uczynisz księgę, opowiesz historię taką, jaką chciałbyś ją widzieć.
- Nie widzę w tym większego sensu.
- No cóż, zastanów się. Czy nasze przemowy nie są w większości wybuchami uczuć? Zwracaj uwagę, jak to się dokonuje.
- Nie chcę.
- Chcesz, tylko nie są to słowa, które byś z ochotą czytał. Kiedy piszesz, dzieje się coś innego. Tworzysz opowieść, niezależnie od tego, jak jest pokawałkowana, eksperymentalna, gardząca konwencjonalnymi i gotowymi formami. Porwij się na to dla mnie. Nie, nie, mam lepszy pomysł.
- Jaki?
- Zejdźmy do moich komnat. Jak ci mówiłem, mieszkam teraz tutaj. Z moich okien zobaczysz drzewa. Nie żyję tak jak nasz przyjaciel Louis, chodzący po ulicach, a potem wracający do swej izby przy Rue Royal, gdy po raz tysięczny któryś przekonał się, że nikt nie może zaszkodzić Lestatowi. U mnie jest ciepło, światło świec. Chodź i pozwól mi spisać twą opowieść. Opowiedz mi. Spokojnie czy, jeśli wolisz, gniewnie, z wyzwiskami, tak, z wyzwiskami, ale nawet wtedy sam ten fakt, że spisuję, sprawi, iż będziesz nadawał temu kształt. Dojdzie do tego…
- Do czego?
- Powiesz mi, jak to się stało. Jak umarłeś i jak żyłeś.
- Nie oczekuj cudów, natrętny uczniu. Nie tamtego ranka w Nowym Jorku. Wtedy niemal umarłem.
Wzbudził we mnie lekką ciekawość, ale nie mogłem uczynić tego, czego oczekiwał, był jednak szczery, zaskakująco szczery, na ile mogłem się zorientować.
- Ach, nie, nie rozumiałem tego tak dosłownie. Myślałem o opowieści, jak to było wspiąć się tak wysoko ku słońcu i tyle, jak mówisz, wycierpieć, aby w bólu odkrywać wszystkie te wspomnienia, splątane nici. O tym mi opowiedz, tak!
- Nie, jeśli chciałbyś nadać temu spójność - rzekłem, aby zobaczyć jego reakcję. Nie bał się mnie. Chciał dalej rozmawiać.
- Spójność? Armandzie, spiszę jedynie twoje słowa.
Prosta odpowiedź, pełna jednak osobliwej pasji.
- Obiecujesz?
Rzuciłem mu zalotne spojrzenie. Ja i coś takiego!
Uśmiechnął się. Zmiął w palcach strzępy, potem rozprostował dłoń i pozwolił im spłynąć na pozostałe skrawki ubrania.
- Nie zmienię nawet jednej sylaby. Chodź do mnie, mów do mnie, bądź moją miłością.
Znowu się uśmiechnął.
Znienacka postąpił ku mnie z podobną agresją w ruchach, z jaką ja zrazu chciałem go potraktować. Zanurzył ręce w moich włosach, objął twarz, potem zebrał loki, zanurzył w nich oblicze i zaśmiał się cicho. Pocałował mnie w policzek.
- Twoje włosy są jak utkane z bursztynu. Roztopionego, potem wyciąganego w płomieniu świec na długie, cieniutki nitki, którym pozwolono potem wystygnąć. Jesteś chłopięcy, ale o dziewczęcym pięknie. Chciałbym przez chwilkę patrzyć na ciebie spowitego w dawne aksamity, jak czynił Marius. Chciałbym zobaczyć, jak stąpasz w obcisłych spodniach, kaftan mając zdobny w rubiny. Spoglądać na ciebie, lodowate dziecię. Moja miłość nie ma do ciebie przystępu.
Nie była to prawda.
Miał gorące wargi, czułem natarczywość w palcach obejmujących głowę, po mnie zaś spłynął dreszcz, ciało zesztywniało, a potem zadrżało, napełniając mnie nieprzewidzianą słodyczą. Było to doświadczenie zbyt oburzające, abym potrafił przetworzyć je w odwrotność czy też całkowicie się od niego uwolnić. Prędzej umrę albo zamknę się w ciemnej samotni, lejąc banalne łzy.
Z wyrazu jego oczu zgadywałem, że potrafiłby kochać, nic nie dając. Bynajmniej nie koneser, żaden prosty chłeptacz krwi.
- Przyprawiasz mnie o głód - szepnąłem. - Chcę nie ciebie, lecz kogoś, kto skazany już wprawdzie, ciągle jednak żyje. Chcę zapolować. Przestań. Czemu mnie dotykasz? Czemu tak delikatnie.
- Każdy cię pragnie.
- A jakże, wiem. Każdy chciałby zniszczyć dziecię winne swego sprytu. Każdy chciałby mieć roześmianego chłopca, który wie, jak sobie radzić z kolegami. Dzieci to lepsze jadło od kobiet, a dziewczynki nazbyt podobne są do dojrzałych niewiast, ale chłopcy? Nie są podobni do mężczyzn, nieprawdaż?
- Nie szydź ze mnie! Chciałem cię tylko dotknąć, poczuć twoją gładkość, twą wieczystą młodość.
- O, tak, wieczysta młodość, oto i ja, Armand! Jak na osobę tak urodziwą, wygadujesz nonsensy. Znikam stąd. Muszę się posilić. A kiedy będę to już miał za sobą, przyjdę rozmawiać z tobą i opowiem ci wszystko, co zechcesz. - Cofnąłem się o krok, czując dreszcz, gdy jego palce wysuwały się z moich włosów. Spojrzałem w puste okno, zbyt wysoko umieszczone, by można było dojrzeć szczyty drzew. - Nic stąd nie widać, a na zewnątrz wiosna, południowa wiosna. Czuję ją poprzez ściany. Chociaż przez chwilę chcę spojrzeć na kwiaty. Zabić, napić się krwi i zerwać kwiaty.
- To mnie nie zadowala. Chcę księgi. Chcę księgi teraz i chcę, abyś poszedł ze mną. Nie będę wiecznie tutaj się błąkał.
- Cóż za nonsens, oczywiście, że będziesz. Przecież uważasz mnie za lalkę, czyż nie? Za ładną, woskową lalkę, zostaniesz więc tak długo, jak długo tu będę.
- Jest w tobie odrobinę podłości, Armandzie. Wygląd masz anielski, mówisz jednak jak plugawy łajdak.
- Cóż za arogancja. Myślałem, że mnie pragniesz.
- Tylko na pewnych warunkach.
- Kłamiesz, Davidzie Talbot - powiedziałem.
Minąłem go, kierując się ku schodom. Na zewnątrz słychać było nocne cykady, tak częste w Nowym Orleanie.