Mma Ramotswe i łzy żyrafy

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Drugi odcinek cieszącego się dużym uznaniem cyklu powieściowego o Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 autorstwa Alexandra McCalla Smitha ukazuje dalsze losy zajmującej i rezolutnej Precious Ramotswe, właścicielki jedynej botswańskiej agencji detektywistycznej prowadzonej przez kobiety. Tym razem pani detektyw podejmuje takie sprawy jak cudzołożne żony i pozbawione skrupułów służące. Zbliżający się ślub mmy Ramotswe z najbardziej dżentelmeńskim z mężczyzn, panem J.L.B. Matekonim, zawrotny awans jej sekretarki na stanowisko asystenta detektywa i powiększenie się rodziny Matekonich to smakowite składniki niezwykle zabawnej i uroczej opowieści.
Powieść Mma Ramotswe i łzy żyrafy znalazła się w gronie dziesięciu najlepszych "Fiction paperbacks of the Year, 2000" dziennika "Guardian".

"Oczarowała mnie postać mmy Ramotswe i cierpki humor pisarstwa Alexandra McCalla Smitha, jak również sprawność, z jaką buduje on obraz botswańskiej kultury".
Anthony Minghella

"Styl autora jest tak wytworny i powściągliwy, że powieść wydaje się ponadczasowa. [...] Czysta przyjemność".
Trevor Royle

Rok wydania: 2004
Stron: 180
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DOM PANA J.L.B. MATEKONIEGO

 

Pan J.L.B. Matekoni, właściciel warsztatu samochodowego Tlokweng Road Speedy Motors, nie mógł uwierzyć, że mma Ramotswe, założycielka kwitnącej Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, zgodziła się wyjść za niego. Poprosił ją o rękę po raz drugi. Za pierwszym podejściem, które wymagało od niego ogromnej odwagi, dała mu kosza - aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma Ramotswe już nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż, że jej krótkie i katastrofalne małżeństwo z Note Mokotim, trębaczem i wielkim miłośnikiem jazzu, zrodziło w niej przekonanie, iż małżeństwo niesie ze sobą wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym była samodzielną kobietą, prowadziła interes i miała wygodny dom przy Zebra Drive. Po cóż taka kobieta miałaby wiązać się sakramentalnie z mężczyzną, skoro po złożeniu ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten mógłby się okazać trudny do okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe, przypuszczalnie odrzuciłby oświadczyny nawet człowieka tak rozsądnego i szacownego jak pan J.L.B. Matekoni.
Aż tu nagle, w ten po kantowsku niepochwytny zmysłami wieczór, gdy siedzieli razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał jej furgonetkę, powiedziała "tak". Odpowiedzi tej udzieliła w sposób tak prosty i serdeczny, że pan J.L.B. Matekoni utwierdził się w przekonaniu, iż ma do czynienia z jedną z najlepszych kobiet w Botswanie. Tego wieczoru, po powrocie do swojego domu w pobliżu starego lotniska, rozmyślał o tym, jak bardzo mu w życiu sprzyja szczęście. Oto człowiek po czterdziestce, który przed laty po krótkim małżeństwie został wdowcem, teraz ma się żenić z kobietą podziwianą nad wszystkie inne. Taki bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż pan J.L.B. Matekoni zastanawiał się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu, do którego najwyraźniej zawędrował.
A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące przy łóżku radio i usłyszał znajomą symfonię krowich dzwonków, którą Radio Botswana poprzedzało swoją poranną audycję, zdał sobie sprawę, że to się rzeczywiście wydarzyło i jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta, pierwsze promienie słońca oświetlały akację za oknem jego sypialni. Powietrze wkrótce wypełni piękny, zaostrzający apetyt zapach dymu porannych ognisk, rozlegną się głosy ludzi przemierzających labirynt ścieżek wokół jego domu, okrzyki dzieci idących do szkoły. Zaspani mężczyźni pójdą do pracy w mieście, kobiety będą się nawzajem nawoływały. Afryka się budzi i rozpoczyna się nowy dzień. Mieszkańcy Gaborone wstają wcześnie, ale pan J.L.B. Matekoni postanowił zaczekać około godziny z telefonem do mmy Ramotswe, żeby miała czas wstać i wypić poranną filiżankę herbaty Rooibos. Wiedział, że po wypiciu herbaty mma Ramotswe lubi posiedzieć pół godzinki na zewnątrz i poobserwować urzędujące na jej trawniku ptaki. Czarno-białe dudki dziobią owady jak nakręcane zabawki, a paradujące dumnie gołąbki czarnogardłe stale uprawiają miłosne gruchania. Mma Ramotswe lubiła ptaki. Gdyby była zainteresowana, to może kupiłby jej ptaszarnię. Mogliby hodować gołębie, a nawet, jak niektórzy, coś większego, na przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z myszołowami, gdyby już je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być pożyteczne, ale do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies.
Kiedy pan J.L.B. Matekoni był jeszcze chłopcem w Molepolole, miał psa, który wyrósł na legendarnego łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma białymi łatami i urwanym ogonem. Znalazł je, porzucone i zagłodzone prawie na śmierć, na skraju wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie chciała marnować jedzenia dla zwierzęcia, z którego - jak się wydawało - nie było żadnego pożytku. Wnuk zdołał ją jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku tygodni dowiódł, że może się na coś przydać, zabijając trzy węże na podwórzu i jednego w grządce melonów sąsiada. Od tej pory cieszył się renomą pogromcy węży i jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał pana J.L.B. Matekoniego i jego psa.
Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba wyczuwały, że są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z nastroszoną sierścią i pałającym z przejęcia wzrokiem pies zbliżał się do węża osobliwym cwałem - wyglądało to tak, jakby biegł na czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary, warczał basowo i wąż odbierał drgania przenoszone przez ziemię. Zdezorientowany gad zaczynał uciekać i w tym momencie pies rzucał się na niego i wbijał kły tuż za łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było po walce.
Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że psy polujące na węże nie dożywają sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i szanse przechylają się na stronę węża. Pies pana J.L.B. Matekoniego w końcu padł ofiarą kobry paskowanej - zdechł kilka minut po ukąszeniu. Żaden pies nie mógł go zastąpić, ale teraz… To była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i wspólnie nadać mu imię. Pan J.L.B. Matekoni zamierzał nawet zasugerować, żeby mma Ramotswe wybrała zarówno psa, jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce o wszystkim sam decydować. Wręcz przeciwnie - najchętniej podejmowałby jak najmniej decyzji. Mma Ramotswe była kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby ich wspólnym życiem ku obopólnemu zadowoleniu, pod warunkiem że nie próbowałaby wciągnąć pana J.L.B. Matekoniego w sprawy detektywistyczne. Nie o to mu chodziło. Ona była detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało.

Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie ucieszonej i spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem grzecznościowym.
- Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej mądrej i pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść.
Urwał. Jeśli zamierzała go poinformować, że się rozmyśliła, to teraz był po temu odpowiedni moment.
Mma Ramotswe zaśmiała się.
- Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno byłby to sen o tym pierwszorzędnym mechaniku, który kiedyś zostanie moim mężem.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się z ulgą. Nie odmieniło się jej, nadal byli zaręczeni.
- Musimy iść dzisiaj na obiad do hotelu President, żeby uczcić to ważne wydarzenie - powiedział.
Mma Ramotswe przystała na tę propozycję. Powiedziała, że będzie gotowa o dwunastej, a później, jeśli jemu by to odpowiadało, chętnie obejrzałaby jego dom. Dysponowali teraz dwoma domami i musieli wybrać jeden z nich. Jej dom przy Zebra Drive miał wiele zalet, ale znajdował się dosyć blisko centrum, a wiele przemawiało za tym, żeby mieszkać trochę dalej. Jego dom, opodal starego lotniska, miał większy ogród i stał w spokojniejszej okolicy, ale czy w pobliżu nie było więzienia i zarośniętego cmentarza? Istotny czynnik. Gdyby z jakiegoś powodu mma Ramotswe musiała sama spędzić w domu noc, bliskość cmentarza by ją deprymowała. Nie była wprawdzie zabobonna, wyznawała ortodoksyjną teologię, w której nie było miejsca na upiory i tym podobne, ale…
Mma Ramotswe uważała, że istnieje Bóg, Modimo, który mieszka gdzieś w niebie, mniej więcej nad Afryką. Bóg jest niezmiernie wyrozumiały, zwłaszcza wobec takich ludzi jak ona, ale lekceważenie i łamanie jego reguł, którego dopuszcza się wiele osób, oznacza dopraszanie się o karę. Dobrych ludzi, takich jak ojciec mmy Ramotswe, Obed, po śmierci Bóg bez wątpienia wita z otwartymi ramionami. Los innych był dla mmy Ramotswe niejasny, ale sądziła, że są zsyłani w jakieś straszne miejsce - może trochę przypominające Nigerię - i kiedy wyznają swoje winy, Bóg im wybacza.
Bóg był dla niej dobry. Obdarował ją szczęśliwym dzieciństwem, nawet jeśli matka ją wcześnie odumarła. Opiekował się nią ojciec wraz z kuzynką mmy Ramotswe, kobietą dobrego serca, i wspólnie ją nauczyli, co to znaczy dawać miłość - miłość, którą ona przez kilka bezcennych dni otaczała swoje maleńkie dziecko. Kiedy umarło, mma Ramotswe przez jakiś czas się zastanawiała, jak Bóg mógł coś takiego zrobić, ale potem zrozumiała. Teraz dobroć Boga znowu się objawiła, tym razem w osobie pana J.L.B. Matekoniego, dobrego, serdecznego człowieka. Bóg zesłał jej męża.

Po uroczystym obiedzie w hotelu President - podczas którego pan J.L.B. Matekoni zjadł dwa duże steki, a mma Ramotswe, osoba łasa na słodycze, pochłonęła znacznie więcej lodów, niż planowała - pojechali pikapem pana J.L.B. Matekoniego na inspekcję jego domu.
- Jest tam trochę bałaganu - powiedział stremowany. - Próbuję utrzymać porządek, ale dla mężczyzny nie jest to łatwe. Przychodzi służąca, ale moim zdaniem tylko pogarsza sprawę. Straszna z niej bałaganiara.
- Możemy zatrzymać kobietę, która dla mnie pracuje - odparła mma Ramotswe. - Umie wszystko: prasować, czyścić, polerować. Ścisła czołówka w całej Botswanie. Twojej służącej znajdziemy coś innego.
- I w niektórych pokojach są części samochodowe - dodał pospiesznie pan J.L.B. Matekoni. - Nie starcza mi na nie miejsca w warsztacie i muszę trzymać je w domu - ciekawe silniki, które mogą mi się kiedyś przydać.
Mma Ramotswe milczała. Teraz już wiedziała, dlaczego pan J.L.B. Matekoni nigdy wcześniej nie zaprosił jej do siebie. Biuro Tlokweng Road Speedy Motors też nie prezentowało się najlepiej, z całym tym smarem i kalendarzami przysyłanymi przez dostawców części. Uważała te kalendarze za idiotyczne: te wszystkie chude jak szkielet kobiety siedzą na oponach albo opierają się o samochody. Te dziewczyny do niczego się nie nadawały, łącz- nie z rodzeniem dzieci, i nie wyglądały nawet na absolwentki szkoły podstawowej. Mąciły tylko chłopom w głowach, a z tego nie może nic dobrego wyniknąć. Gdyby mężczyźni wiedzieli, jakich durniów robią z nich te niedobre dziewczęta! Ale nie wiedzą i nie ma sensu im tego uświadamiać.
Mma Ramotswe została w samochodzie, kiedy pan J.L.B. Matekoni wysiadł, żeby otworzyć pomalowaną na srebrno bramę. Zauważyła, że psy przewróciły kubeł na śmieci, z którego wysypały się papiery i inne odpadki. Jeśliby się tutaj przeprowadziła - jeśli - to szybko położyłaby temu kres. W społeczeństwie botswańskim obowiązek utrzymywania porządku na podwórzu spoczywa na kobiecie i mma Ramotswe w żadnym razie nie chciałaby być kojarzona z takim podwórzem.
Zaparkowali przed stoep, werandą, pod wiatą, którą pan J.L.B. Matekoni zrobił z siatki ocieniającej. Według współczesnych kryteriów dom był bardzo duży, powstał bowiem w czasach, kiedy nie istniał jeszcze problem niedoboru gruntów budowlanych. Cała Afryka była wtedy do dyspozycji, w większości niewykorzystana, i nikt nie myślał o tym, żeby oszczędzać miejsce. Od tamtej epoki wszystko się zmieniło, ludzie zaczęli myśleć o tym, że miasta pożerają coraz więcej dookolnego buszu. Dom pana J.L.B. Matekoniego, dosyć ponury bungalow kryty falistą blachą, zbudowano dla urzędnika kolonialnego w czasach protektoratu Beczuany. Ściany zewnętrzne były otynkowane i pobielone, a podłogi zrobiono z dużych kwadratów czerwonego betonu. Tego rodzaju posadzki chłodzą stopy w gorących miesiącach, ale dużo sympatyczniej mieszka się w domu z tradycyjnym klepiskiem z gliny lub bydlęcego łajna.
Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. Byli w salonie, do którego wchodziło się bezpośrednio drzwiami frontowymi. Stały tam ciężkie meble, które w swoim czasie musiały sporo kosztować, ale zdążył je już nadgryźć ząb czasu. Fotele z szerokimi drewnianymi podłokietnikami miały czerwoną tapicerkę, a na czarnym stole stała pusta szklanka i popielniczka. Na ścianach wisiały: namalowany na ciemnym aksamicie obrazek z górą, drewniana głowa antylopy kudu i niewielkie zdjęcie Nelsona Mandeli. Całość robiła przyjemne wrażenie, aczkolwiek wyczuwało się tę nieco smętną atmosferę typową dla pokoju nieżonatego mężczyzny.
- Bardzo piękny pokój - stwierdziła mma Ramotswe.
Pan J.L.B. Matekoni rozpromienił się.
- Staram się utrzymywać tu porządek. Dla ważnych gości trzeba mieć specjalny pokój.
- Miewasz ważnych gości?
Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi.
- Na razie żadnych nie było, ale zawsze mogą się zjawić.
- Tak - zgodziła się z nim mma Ramotswe. - Nigdy nic nie wiadomo.
Spojrzała przez ramię w stronę drzwi prowadzących do dalszej części domu.
- Tam się idzie do innych pokojów? - spytała uprzejmie.
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
- Ale nie są już tak ładnie posprzątane. Może zajrzymy tam innym razem.
Mma Ramotswe pokręciła głową i pan J.L.B. Matekoni zdał sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Uznał, że na tym polega małżeństwo: żadnych tajemnic, trzeba się całkowicie obnażyć.
- Tędy - powiedział niepewnie, otwierając drzwi. - Naprawdę muszę sobie załatwić lepszą służącą. Ta źle się wywiązuje ze swoich obowiązków.
Mma Ramotswe poszła za nim korytarzem. Pierwsze drzwi, do których dotarli, były uchylone. Zaglądnęła do środka. Podłoga pokoju, który kiedyś z pewnością pełnił rolę sypialni, była wyłożona gazetami, zastępującymi dywan. Na środku królował silnik, z cylindrami na wierzchu, a dokoła walały się wyjęte z niego części.
- To jest zupełnie wyjątkowy silnik - powiedział pan J.L.B. Matekoni, patrząc na nią zalęknionym wzrokiem. - W całej Botswanie nie ma drugiego takiego silnika. Kiedyś dokończę jego naprawę.
Ruszyli dalej. Następnym pomieszczeniem była łazienka, względnie czysta, aczkolwiek nieco ascetyczna i zaniedbana. Na starym białym ręczniczku do rąk na skraju wanny leżała duża kostka mydła karbolowego. Poza tym w łazience nie było nic.
- Mydło karbolowe jest bardzo zdrowe - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie je używam.
Mma Ramotswe skinęła głową. Sama wolała mydło z oleju palmowego, dobre zresztą na jej cerę, ale rozumiała, że mężczyźni potrzebują czegoś silniej działającego.
Z pozostałych pokojów tylko jeden nadawał się do użytku mieszkalnego: jadalnia z dużym stołem na środku i samotnym krzesłem. Ale podłoga była brudna, a pod meblami i w każdym kącie uzbierała się gruba warstwa kurzu. Od wielu miesięcy nikt tutaj nie zamiatał. Czym zajmuje się gosposia? Stoi przy furtce i plotkuje ze znajomymi, jak mają w zwyczaju gosposie, jeśli się ich nie przypilnuje? Dla mmy Ramotswe stało się oczywiste, że służąca ordynarnie wykorzystuje dobre serce pana J.L.B. Matekoniego.
W innych pokojach stały co prawda łóżka, ale trudno się było przecisnąć pomiędzy pudłami ze świecami zapłonowymi, piórami wycieraczek i rozmaitymi innymi częściami. Kuchnia przypominała łazienkę: czysta, ale ascetyczna, z dwoma garnkami, kilkoma talerzami i małą tacką na sztućce.
- Służąca mi gotuje - wyjaśnił pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie to samo: kasza kukurydziana i duszone mięso. Od wielkiego dzwonu ugotuje mi dynię. Ale zawsze potrzebuje zaskakująco dużo pieniędzy na zakup żywności.
- To bardzo leniwa kobieta - oceniła mma Ramotswe. - Powinna się za siebie wstydzić. Gdyby wszystkie botswańskie kobiety były takie, to mężczyźni dawno by wymarli.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się. Służąca od lat się u niego szarogęsiła, a on nie miał odwagi stanąć okoniem. Ale może teraz znalazła godną siebie przeciwniczkę w mmie Ramotswe i będzie musiała rozglądnąć się za inną osobą, którą będzie mogła zaniedbywać.
- Gdzie jest ta kobieta? - spytała mma Ramotswe. - Chciałabym z nią porozmawiać.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na zegarek.
- Powinna niedługo tutaj być. Przychodzi codziennie mniej więcej o tej porze.

Siedzieli w salonie, kiedy zjawiła się służąca, która zaanonsowała swoje przybycie, trzaskając kuchennymi drzwiami.
- To ona - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Zawsze trzaska drzwiami. Odkąd u mnie pracuje, jeszcze jej się nie zdarzyło cicho zamknąć drzwi. Zawsze bum-bum.
- Chodźmy do niej. Bardzo jestem ciekawa tej pani, która tak wspaniale się o ciebie troszczy.
Pan J.L.B. Matekoni ruszył przodem. Koło zlewu kuchennego stała pokaźna kobieta w wieku trzydziestu kilku lat i nalewała wodę do czajnika. Była znacznie wyższa od pana J.L.B. Matekoniego i od mmy Ramotswe i chociaż chudsza od tej ostatniej, wyglądała na dużo silniejszą, miała bowiem pękate bicepsy i krzepkie nogi. Głowę wieńczył duży, sfatygowany kapelusz w kolorze czerwonym, a na sukienkę włożyła niebieski fartuch. Jej buty były uszyte z dziwnej błyszczącej skóry, podobnej do patentowanej skóry używanej do robienia baletek.
Pan J.L.B. Matekoni odchrząknął, żeby obwieścić swoje przybycie, i służąca odwróciła się powoli.
- Jestem zajęta… - zaczęła mówić, ale urwała na widok mmy Ramotswe.
Pan J.L.B. Matekoni pozdrowił ją uprzejmie tradycyjnym zwrotem. Potem przedstawił gościa.
- To jest mma Ramotswe.
Służąca spojrzała na nią ze zdawkowym skinieniem głowy.
- Cieszę się, że mam okazję panią poznać, mma - powiedziała mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni opowiadał mi o pani.
Służąca łypnęła na swojego szefa.
- A, słyszała pani o mnie. To dobrze, że o mnie mówi. Byłoby mi smutno, gdyby nikt o mnie nie mówił.
- Ma pani rację. Lepiej, żeby o nas mówili, niż nie mówili. Chociaż nie zawsze.
Służąca zmarszczyła brwi. Czajnik zdążył przez ten czas napełnić się wodą i wyjęła go spod kranu.
- Jestem bardzo zajęta - powiedziała karcącym tonem. - W tym domu jest mnóstwo roboty.
- Tak - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Mnóstwo roboty. W takim brudnym domu zawsze jest dużo do zrobienia.
Wielka kobieta zesztywniała.
- Czemu pani mówi, że w tym domu jest brudno? Kto pani dał prawo tak mówić?
- To jest… - zaczął pan J.L.B. Matekoni, ale służąca zgromiła go wzrokiem i umilkł.
- Mówię tak, bo go obejrzałam - stwierdziła mma Ramotswe. - Widziałam kurz w sypialni i śmieci w ogrodzie. Pan J.L.B. Matekoni jest tylko mężczyzną. Nie można od niego oczekiwać, żeby utrzymywał porządek we własnym domu.
Służąca wytrzeszczyła oczy i wpatrywała się w mmę Ramotswe ze źle skrywaną nienawiścią. Nozdrza rozszerzyły się jej ze złości, a usta wydęły się w agresji.
- Pracuję dla tego człowieka od wielu lat - syknęła. - Codziennie nic tylko tyram, tyram i tyram. Smacznie mu gotuję i froteruję podłogę. Bardzo dobrze się nim opiekuję.
- Jestem innego zdania, mma - odparła spokojnie pani detektyw. - Skoro tak dobrze go pani karmi, to dlaczego jest taki chudy? Jak mężczyzna jest pod dobrą opieką, to robi się grubszy. Z nimi jest zupełnie jak z bydłem. Każdy to wie.
Służąca przeniosła spojrzenie z mmy Ramotswe na swojego chlebodawcę.
- Kim jest ta kobieta? Jakim prawem wchodzi do mojej kuchni i mówi takie rzeczy? Niech pan jej każe wrócić do baru, w którym pan ją znalazł.
Pan J.L.B. Matekoni głośno przełknął ślinę.
- Poprosiłem ją o rękę. Zostanie moją żoną.
Służącą zupełnie to załamało.
- Aj! Aj! Nie może się pan z nią ożenić! Ona pana wykończy! To jest najgorsza rzecz, jaką może pan zrobić!
Pan J.L.B. Matekoni podszedł bliżej i pocieszająco położył jej dłoń na ramieniu.
- Niech się pani nie martwi, Florence. To dobra kobieta, a ja załatwię pani inną pracę. Mój kuzyn jest właścicielem tego hotelu koło dworca kolejowego. Potrzebuje pokojówek i przyjmie panią, jeśli go o to poproszę.
Nie obłaskawiło to służącej.
- Nie chcę pracować w hotelu, bo tam wszystkich traktują jak niewolników. Nie jestem przynieś-wynieś-pozamiataj. Jestem wykwalifikowaną gospodynią, która nadaje się do pracy w prywatnych domach. Och, och, jestem skończona! Pan też będzie skończony, jeśli się pan ożeni z tą grubaską. Łóżko panu pod nią pęknie. Ona szybko pana wpędzi do grobu. Jeśli się pan z nią ożeni, to już po panu.
Pan J.L.B. Matekoni zasygnalizował mmie Ramotswe spojrzeniem, że powinni wyjść z kuchni. Uznał, że lepiej będzie zostawić służącą samą, żeby się uspokoiła. Nie spodziewał się, że wiadomość zostanie dobrze przyjęta, lecz absolutnie nie przewidywał, że służąca wygłosi takie krępujące i groźne proroctwa. Pomyślał, że im szybciej porozmawia z kuzynem o nowej pracy dla tej kobiety, tym lepiej.
Wrócili do salonu, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Twoja służąca to trudna kobieta - powiedziała mma Ramotswe.
- Rzeczywiście nie jest łatwa. Uważam, że nie mamy innego wyboru. Musi przejść do tego hotelu.
Mma Ramotswe skinęła głową. Miał rację. Służąca musi się wynieść, ale oni też. Nie możemy mieszkać w tym domu, pomyślała, mimo że ma większy ogród. Wynajmą go komuś, a sami zamieszkają przy Zebra Drive. Służąca mmy Ramotswe była nieporównywalnie lepsza. Doskonale się nami zajmie, pomyślała pani detektyw. Pan J.L.B. Matekoni szybko zacznie przybierać na wadze i nareszcie będzie wyglądał tak, jak powinien wyglądać dobrze sytuowany właściciel warsztatu samochodowego. Rozejrzała się wokół siebie. Czy jest coś, co trzeba będzie przenieść do domu przy Zebra Drive? Chyba nie. Wystarczy walizka z ubraniami pana J.L.B. Matekoniego i kostką mydła karbolowego.