Odwrót, do cholery!

  • szt.
  • 35,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Kroniki Korpusu Piechoty Morskiej okazały się jednym z najbardziej popularnych cykli powieściowych poświęconych II wojnie światowej. Teraz Griffin wprowadza nas na arenę wojny koreańskiej.

         Jest jesień roku 1950. Piechota morska przeprowadziła błyskotliwą operację desantową pod Inchon, czekają ją jednak jeszcze burzliwe wydarzenia. Zawzięty Douglas MacArthur jest gotów przekroczyć 38 równoleżnik i maszerować aż  granicznej rzeki Jalu, przekonany, iż nie ma tam wojsk chińskich, które mogłyby pokrzyżować jego zamiary. Jednakże opierający się na tajnych informacjach wywiadowczych major Ken McCoy ma w tej kwestii zupełnie inne zdanie i chce ujawnić prawdę, zanim będzie za późno. Tymczasem generał brygady Fleming Pickering, przenosząc się z jednego kontynentu na drugi, stara się mediować w dojrzewającym konflikcie między MacArthurem i prezydentem Harrym Trumanem, mając zarazem bolesną świadomość, że gdzieś za liniami wroga ukrywa się jego syn, Pick, którego szanse na powrót maleją z każdym dniem.
        Ta książka pełna żywych opisów i wyraźnie nakreślonych postaci - żołnierzy, polityków, dziennikarzy, żon i narzeczonych - oraz przeniknięta ową charakterystyczną dla Griffina miłością do armii, szacunkim dla siły charakteru i podziwem dla męstwa, jest kolejnym dowodem na to, że "Griffin jest mistrzem amerykańskiej powieści wojskowej".

Rok wydania: 2005
Stron: 504
Oprawa: twarda
Format: 120/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jerzy Łoziński

Fragment tekstu:

Cykl Korpus dedykuję pamięci:

Podporucznika Drew Jamesa Barretta III
z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty morskiej USA,
urodzonego 3 stycznia 1945 roku w Denver, stan Kolorado,
a poległego 27 lutego 1969 w Wietnamie Południowym
w prowincji Quang Nam;

Majora Alfreda Lee Butlera III,
ze sztabu Samodzielnej Jednostki Desantowej 22. pułku piechoty morskiej USA,
urodzonego 4 września 1950 roku w Waszyngtonie,
a poległego 8 lutego 1984 roku w Bejrucie,
oraz
Donalda L. Schompa,
pilota myśliwskiego piechoty morskiej,
legendarnego mistrza amerykańskiego lotnictwa wojskowego,
zmarłego 9 kwietnia 1989.


SEMPER FI!


Prolog


Aż do sierpnia 1945 roku, kiedy w Waszyngtonie z niejakim pośpiechem naszkicowano rozkaz kwitujący kapitulację i okupację Japonii, 38 równoleżnik przecinający Półwysep Koreański był tylko linią na mapie.
II wojna światowa dobiegała końca. Nagasaki i Hiroszima zostały spustoszone przez bomby atomowe; Japonia była gotowa się poddać. Związek Sowiecki z pewnym opóźnieniem wypowiedział wojnę Cesarstwu Japonii, a jego wojska zaczęły wkraczać do "protektoratów" japońskich w Mandżurii i Korei.
Prezydent Truman, który nauczył się już nie ufać Związkowi Sowieckiemu, zrozumiał, że aby nie pozwolić Armii Czerwonej na okupację całej Korei, trzeba ustanowić granicę - "linię demarkacyjną" między północną i południową częścią Korei.
Jeśli 38 równoleżnik podzieli ją niemal dokładnie na pół, pod kontrolą Stanów Zjednoczonych pozostaną Seul, stolica kraju, oraz główne porty: Inchon (leżące nieopodal Seulu) oraz Pusan, na południowym cyplu półwyspu.
Sowieci nie zgłaszali żadnych obiekcji, gdy zaproponowano 38 równoleżnik jako linię demarkacyjną. W ten sposób rzucono zasiew pod późniejsze: Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną i Republikę Korei Południowej.
Cztery lata i jedenaście miesięcy później Inmun Gun - szkolona przez Sowietów armia północnokoreańska - przekraczając linię 38 równoleżnika, zaatakowała Koreę Południową, w intencji - jak to obwieszczono - "zjednoczenia kraju".
Zarówno oficjalnie, jak i faktycznie atak ten był dla Stanów Zjednoczonych "kompletnym zaskoczeniem". Amerykańskie agencje wywiadowcze wszystkich szczebli nie dopełniły swych obowiązków i nie ostrzegły swego rządu ani rządów państw sojuszniczych o nadciągającym ataku.
I wtedy, i teraz - ponad pół wieku później - trudno zrozumieć, jak mogliśmy tego nie wiedzieć.
Natychmiast po zakończeniu II wojny Stalinowi udało się ustanowić marionetkowe rządy w Niemczech Wschodnich, Polsce, na Węgrzech, w Czechosłowacji - i w Korei Północnej.
5 marca 1946 roku, występując w Fulton w stanie Missouri, brytyjski premier z czasów wojny, Winston S. Churchill powiedział: "Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem nad całym kontynentem rozpięła się żelazna kurtyna".
Prezydent Harry S. Truman bardzo podejrzliwie podchodził do sowieckich intencji, jeszcze zanim kazał użyć broni atomowej, i starał się je na najróżniejsze sposoby torpedować.
Na przykład nie wahał się wysłać amerykańskich doradców - stanowiących w istocie pierwsze oddziały specjalne na długo przedtem, zanim ktokolwiek w ogóle pomyślał o zielonym berecie - do Grecji, gdzie skutecznie zapobiegli oni sowieckim próbom przechwycenia władzy w kolebce demokracji.
A kiedy Sowieci usiłowali wypchnąć Amerykanów, Francuzów i Anglików z Berlina, Truman kazał utworzyć most powietrzny: transportowce sił powietrznych USA przez całą dobę lądowały co minutę, aby zaopatrywać mieszkańców Berlina Zachodniego, a także obecne tam siły sojusznicze.
Dzisiaj wielu historyków uważa, iż Stalin kazał satelickiej armii północnokoreańskiej zaatakować południowych sąsiadów tylko dlatego, że same Stany Zjednoczone zasugerowały mu, iż nie będą w takiej sytuacji protestować.
12 stycznia 1950 roku sekretarz stanu Dean Acheson, występując w National Press Club w Waszyngtonie, przedstawił główne linie azjatyckiej polityki Trumana. Acheson wyliczył kraje, z którymi wiążą się istotne interesy USA, co każdy rozumiał jako eufemizm oznaczający, iż Stany Zjednoczone gotowe są podjąć wojnę w ich obronie.
Acheson umieścił Japonię, Okinawę i Filipiny w granicach amerykańskiej rubieży obronnej, natomiast słowem nie wspomniał o Tajwanie i Korei.
Pięć miesięcy później Stany Zjednoczone były "kompletnie zaskoczone", gdy 25 czerwca 1950 roku wojska Korei Północnej przekroczyły 38 równoleżnik.
Gdyby jednak ostrzeżenie przyszło dwadzieścia cztery godziny - czy dziesięć dni, a nawet sześć miesięcy - wcześniej, niewiele by to zmieniło. Inmun Gun była dobrze wyszkolona, zdyscyplinowana i uzbrojona. W przeciwieństwie do armii Korei Południowej.
Ta, na przykład, pozbawiona była ciężkiej artylerii, gdyż niektórzy z doradców Trumana obawiali się, że może przy jej użyciu zaatakować Koreę Północną. Z tej samej przyczyny wojsko Korei Południowej nie miało nowoczesnych samolotów, czołgów i innych rodzajów broni. Nie była to jedyna przyczyna. Drugą była oszczędność.
Owego niedzielnego poranka w Korei Południowej było tylko kilkuset żołnierzy amerykańskich przydzielonych do Koreańskiej Grupy Doradców Wojskowych (KMAG - Korean Military Advisory Group), a do dyspozycji mieli tylko broń osobistą.
8. armia Stanów Zjednoczonych, rozrzucona po wyspach japońskich, nie była gotowa do wojny.
Ktoś ponosił za to odpowiedzialność.
Zgodnie z Konstytucją USA prezydent jest wodzem naczelnym sił zbrojnych. Autorom konstytucji bardzo zależało na tym, aby siły zbrojne znalazły się pod cywilną kontrolą, i tę zlecili prezydentowi.
Z tą władzą wiąże się - oczywiście - odpowiedzialność. Obowiązkiem prezydenta jest zadbać o to, aby siły zbrojne były gotowe do wojny, gdy do niej dojdzie. W praktyce znaczy to, że dba o to, aby oficerowie dowodzący siłami zbrojnymi zapewnili gotowość podległych im oddziałów, aby zatem zatroszczyli się o ich odpowiednie wyszkolenie i uzbrojenie.
Dzisiaj nie ulega już wątpliwości, że najwyższy amerykański dowódca na Pacyfiku, generał armii Douglas MacArthur, nie dopełnił swych obowiązków i nie zadbał o to, aby podległa mu 8. armia była odpowiednio wyszkolona i uzbrojona. Nie była taka 25 czerwca 1950 roku.
Niedostatki w wyszkoleniu są wyłączną winą MacArthura, aby jednak wyjaśnić rozpaczliwe wręcz braki w ekwipunku 8. armii, trzeba przyjrzeć się strukturze najwyższych szczebli dowodzenia.
Amerykańskie siły zbrojne na Dalekim Wschodzie podlegały Połączonemu Komitetowi Szefów Sztabów. MacArthur wielokrotnie informował o znacznych brakach sprzętowych i domagał się niezbędnych dostaw.
Przewodniczący Komitetu - których było w tym czasie kilku - nieustannie monitowali u swego przełożonego, sekretarza obrony, że amerykańskie siły zbrojne na całym świecie (nie tylko oddziały MacArthura w Japonii) trzeba zaopatrzyć w odpowiedni sprzęt.
Tymczasem sekretarz obrony za czasów Trumana, Louis Johnson, szczycił się tym, że wydatki wojskowe okroił do kości, a nawet jeszcze bardziej.
Tak więc odpowiedzialność za kiepskie uzbrojenie 8. armii trzeba by złożyć na samego prezydenta Harry'ego S. Trumana, chociaż były też pewne okoliczności łagodzące.
Po pierwsze, nastroje w Kongresie nie sprzyjały zatwierdzeniu wydatków w wysokości miliardów dolarów, a takie trzeba byłoby ponieść, aby siłom zbrojnym przywrócić gotowość, jaką miały pięć lat wcześniej, gdy 2 września 1945 roku na pokładzie "USS Missouri" MacArthur przyjmował w porcie tokijskim bezwarunkową kapitulację Cesarstwa Japonii.
Po drugie, na liście problemów, którymi na co dzień musiał się zajmować prezydent Truman, Korea znajdowała się na szarym końcu, albowiem zaprzątały go kwestie wiążące się z udaremnieniem zakusów sowieckich w Europie, na Bliskim Wschodzie, a nawet w Afryce.
ZSRR o wiele gorzej wiodło się na Dalekim Wschodzie, co było niewątpliwą zasługą Douglasa MacArthura, który po prostu nie pozwolił Sowietom uczestniczyć w okupacji Japonii.
Co więcej, MacArthurowi udało się zaszczepić w umysłach Japończyków ideę rządów demokratycznych, a także ożywić i zdynamizować gospodarkę japońską, na której ogromnie zaciążyły wydatki wojenne.
Zastanawiając się nad przyczynami marnego stanu 8. armii, trzeba pamiętać także i o tym, że wojsko jest organizacją bardzo wrażliwą na subtelności hierarchiczne.
Generał armii Douglas MacArthur nie tylko był najwyższym rangą dowódcą w służbie czynnej, ale także pełnił funkcję szefa sztabu wojsk lądowych wówczas, gdy najwyżsi w roku 1950 oficerowie Pentagonu byli ledwie kapitanami i majorami. Co więcej, kiedy podczas II wojny MacArthur dowodził teatrem wojennym, miał pod swoją komendą więcej żołnierzy, niż podówczas było w całych siłach zbrojnych USA.
W armii co roku odbywają się na wszystkich szczeblach inspekcje kończone odprawą, na której inspektorzy wskazują dowódcy, gdzie robi coś, czego nie powinien robić, albo robi coś, czego powinien zaniechać.
Nietrudno zrozumieć, że nawet jeśli oficer ma cały gwiazdozbiór na swych pagonach, niełatwo mu zwrócić uwagę generałowi armii Douglasowi MacArthurowi, Głównodowodzącemu Sił Sojuszniczych w Japonii i FECOM - najwyższemu dowódcy sił zbrojnych USA na Dalekim Wschodzie, że coś robi nie tak albo zaniedbał jakieś działania.
I w istocie nikt tego nie czynił.

Z powodu różnicy czasu, kiedy w Korei jest niedziela, w Nowym Jorku i Waszyngtonie jest sobota. Pierwsza informacja o inwazji dotarła do Pentagonu o ósmej wieczorem w sobotę i mniej więcej w tym samym czasie udało się członkom Komisji ONZ w Korei skontaktować z Sekretarzem Generalnym Trygve'em Lie, który przebywał w swym gabinecie na Long Island.
Trygve Lie wybuchnął: "To atak na ONZ".
Prezydent został powiadomiony o agresji Korei Północnej w niedzielę rano, a znajdował się wtedy w swym domu w Independence w stanie Missouri. Natychmiast wsiadł na pokład samolotu "Independence" i odleciał do Waszyngtonu.
Lie zwołał na czternastą nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa. W jej zebraniach konsekwentnie nie uczestniczył Związek Sowiecki, w ten bowiem sposób chciał wymusić zastąpienie w Radzie przedstawiciela Republiki Chińskiej reprezentantem Chińskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej.
Był to błąd. Gdyby przedstawiciel ZSRR uczestniczył w tym posiedzeniu, mógłby zawetować uchwaloną rezolucję, która oskarżała Koreę Północną o naruszenie pokoju i nakazywała natychmiastowe przerwanie działań zbrojnych, a także wycofanie wojsk na północ od 38 równoleżnika. Co więcej, rezolucja ta wzywała wszystkich członków ONZ, aby "przy użyciu wszelkich środków pomogli w realizacji tych postanowień".
O szóstej po południu prezydent Truman spotkał się w Waszyngtonie ze swymi najbliższymi współpracownikami, którzy stawili się w Blair House (naprzeciwko remontowanego wówczas Białego Domu).
Szybko i jednogłośnie wszyscy przychylili się do opinii Trumana, że w żywotnym interesie USA jest odparcie najazdu komunistów na Koreę Południową.
W poniedziałek o godzinie trzeciej trzydzieści przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów dalekopisem wysłał na Daleki Wschód dwa rozkazy.
Pierwszy skierowany był do dowódcy FECOM (MacArthura) i nakazywał mu dostarczyć Korei Południowej amunicję i sprzęt w ilości nieodzownej do obrony Seulu, zabezpieczyć morską i powietrzną ewakuację z Korei amerykańskich obywateli, a także wysłać na miejsce "grupę obserwatorów", aby na własne oczy zorientowali się w sytuacji.
Trzeba podkreślić, że do chwili otrzymania tego rozkazu MacArthur nie pełnił w Korei żadnej oficjalnej funkcji, jako że dawny japoński protektorat był wówczas niezależnym państwem: Republiką Korei.
Drugi rozkaz był skierowany do VII floty USA i nakazywał bezzwłoczne skierowanie jednostek stacjonujących w różnych portach (przede wszystkim na Filipinach i Okinawie) do bazy Marynarki Wojennej USA w japońskim porcie Sasebo. Od chwili przybycia tam podlegały rozkazom dowódcy sił morskich USA na Dalekim Wschodzie, a ponieważ ten z kolei zależny był od FECOM, znaczyło to, iż podlegają rozkazom MacArthura.
Siły powietrzne USA na Dalekim Wschodzie - które już znajdowały się pod jego rozkazami - MacArthur natychmiast skierował do Korei, aby ochraniały ewakuację Amerykanów z Inchon i Pusan.
Nad Inchon odrzutowe myśliwce amerykańskie zostały zaatakowane przez trzy jaki rosyjskiej produkcji, które po krótkiej walce zostały zestrzelone.
Było to pierwsze amerykańskie zwycięstwo w Korei i sporo czasu upłynęło, zanim doszło do następnego.
Armia Korei Południowej, mniej liczebna od północnokoreańskiej, słabo uzbrojona, a w licznych przypadkach źle dowodzona, zaczęła się rozpadać pod impetem natarcia.
Grupa obserwatorów - trzynastu oficerów i dwóch podoficerów pod dowództwem generała brygady Johna H. Churcha - wystartowała z Tokio, gdy tylko udało się ją sformować. Już w powietrzu otrzymała dwie wiadomości. Pierwsza mówiła, iż zamiast na Kimpo, lotnisku pod Seulem, rozsądniej byłoby zapewne lądować w Suwon, leżącym mniej więcej trzydzieści mil na południe od Seulu. Druga informowała, że Pentagon wyznaczył MacArthura na dowódcę sił amerykańskich w Korei, a grupa obserwacyjna zostaje przemianowana na "Grupę Łącznikową Kwatery Głównej w Korei".
Grupa Łącznikowa wylądowała w Suwon 27 czerwca około godziny 19.00. Czekający na lotnisku pułkownik William H.S. Wright, szef sztabu KMAG, zasugerował, że z przejazdem do Seulu lepiej nie ryzykować po ciemku i raczej poczekać do rana.
O czwartej nad ranem 28 czerwca dwóch oficerów KMAG dotarło do Suwon i zameldowało generałowi Churchowi, że most na rzece Han został wysadzony w powietrze, a Seul znalazł się w rękach nieprzyjaciela.
Church przesłał do MacArthura radiogram, że do wypchnięcia sił północnoamerykańskich za linię 38 równoleżnika nieodzowne będą wojska lądowe USA, a w odpowiedzi otrzymał pytanie: "Czy lotnisko w Suwon jest dostatecznie bezpieczne, aby mógł na nim jutro wylądować oficer wysokiej rangi?"
Church wysłał odpowiedź twierdzącą.
Oficerem wysokiej rangi okazał się sam generał armii MacArthur, który po krótkiej inspekcji poinformował Pentagon, że konieczne będzie użycie oddziałów amerykańskich.
Tymczasem ONZ widząc, iż Korea Północna nie zamierza się podporządkować rezolucji nakazującej poniechanie działań wojennych i wycofanie wojsk, uchwaliła 27 czerwca kolejną rezolucję, która: "zwracała się do członków ONZ, aby udzielili Republice Korei pomocy nieodzownej do odparcia zbrojnej napaści".
Przeciwstawienie się komunistycznej agresji miało być działaniem Narodów Zjednoczonych, a nie jednostronną akcją USA.
Na krótko przed godziną 5.00 dnia 30 czerwca prezydent Truman zapoznał się z oceną MacArthura i jego prośbą o pozwolenie na użycie amerykańskich sił lądowych; natychmiast zezwolił na rzucenie do walki grupy bojowej w sile jednego pułku, dwie godziny później, po namyśle, zgodził się użyć dwóch dywizji piechoty.
O godzinie 8.00 dnia 1 lipca w bazie sił lotniczych USA w japońskiej miejscowości Itazuke "Grupa Operacyjna Smith" - 400 oficerów i żołnierzy z 21. pułku 24. dywizji piechoty pod dowództwem Charlesa B. Smitha wsiadała na pokład samolotu transportowego C-54 sił lotniczych USA, aby odlecieć do Korei.
Nie była to pułkowa grupa bojowa, o której mówił rozkaz prezydenta: byli to wszyscy ludzie, których 24. dywizja mogła natychmiast sformować w jednostkę bojową.
Rankiem 5 lipca "Grupa Operacyjna Smith" zajęła pozycję na południe od Suwon, wzdłuż szosy Suwon-Osan. Na broń zespołową, przy użyciu której chciano odeprzeć natarcie północnokoreańskie, składały się: dwa bezodrzutowe działa 75 mm, dwa moździerze 4,2 cala, sześć 2,36-calowych miotaczy rakietowych i cztery moździerze 60 mm. Do grupy przydzielono 52. dywizjon artylerii, czyli sześć haubic 105 mm.
Kiedy zbudowane w Rosji, północnokoreańskie czołgi T-34 ruszyły do ataku, zostały ostrzelane przez działa bezodrzutowe. Pociski jednak odbijały się od pancerzy. Podobnie jak rakiety 2,36 cala. Oraz pociski z haubic 105 mm.
Rankiem 6 czerwca podpułkownik Smith mógł się już doliczyć tylko 248 ludzi z początkowych 400. Artyleria straciła pięciu oficerów, dwudziestu sześciu podoficerów i żołnierzy oraz większość haubic.
Grupie bojowej udało się tylko opóźnić - nie odeprzeć - nieprzyjacielskie natarcie o siedem godzin.
Potrzebne były, i to jak najszybciej, posiłki.
Kłopot polegał na tym, że nie było skąd ich wziąć.
Korpusowi Piechoty Morskiej rozkazano, aby dostarczył jedną dywizję. Były dwie dywizje piechoty morskiej - Pierwsza, w Kalifornii, mająca mniej niż pół siły bojowej z czasu wojny, oraz Druga, na Wschodnim Wybrzeżu, w jeszcze gorszym stanie. W kwaterze głównej Korpusu major Drew J. Barrett Jr.*, służący w G-1, wkroczył do gabinetu dowódcy, aby oznajmić, że rozkaz wodza naczelnego Korpus może spełnić tylko wtedy, gdy powoła do służby czynnej całą rezerwę. Tak też zrobiono.
8. armia pod dowództwem generała Waltona H. Walkera o przydomku "Johnny", który zaszczytnie służył w Europie pod komendą Pattona, rozpoczęła cały ciąg manewrów opóźniających, a mówiąc inaczej: była w ciągłym odwrocie na południe Półwyspu.
4 sierpnia została ustalona linia frontu wokół Pusan, okalająca południowy skraj Półwyspu. Jej przerwanie oznaczałoby zepchnięcie sił amerykańskich do morza.
Z Japonii, Hawajów i kontynentalnych Stanów Zjednoczonych zaczęły napływać posiłki. Wybebeszając 2. dywizję na Wschodnim Wybrzeżu, udało się z 1. dywizji utworzyć 1. tymczasową brygadę piechoty morskiej i wysłać ją do Korei.
Generał Walker natychmiast uczynił z niej swoją "straż pożarną", rzucając w te miejsca frontu, gdzie siły lądowe były najbardziej zagrożone przez nacierające oddziały północnoamerykańskie.
Tymczasem, chociaż ciągle jeszcze żywiono wątpliwości, czy Walkerowi uda się utrzymać front wokół Pusan, MacArthur już planował kontruderzenie.
Dokumenty poświadczają, że już na początku lipca MacArthur rozkazał swemu szefowi sztabu, generałowi dywizji Edwardowi M. Almondowi, aby zaczął planować lądowanie na zachodnim wybrzeżu Półwyspu.
Kiedy plan morskiego desantu na Inchon, port Seulu, został ujawniony, niemal wszyscy wysocy rangą oficerowie wydali negatywne opinie, sięgające od "zasadniczych wątpliwości" aż po bezceremonialne "kompletne szaleństwo".
Istotnie wydawało się, że to najgorsze miejsce na desant; lista przyczyn była długa, a otwierała ją "plaża desantowa".
Aby do niej dotrzeć, flota desantowa musiała pokonać wąski Kanał Latających Ryb, który nadawał się do żeglugi tylko przy wysokim przypływie, a i wtedy jedynie przez dwie godziny. Kiedy wysoka na trzydzieści stóp fala przypływowa cofała się, odsłaniała płaskie trzęsawiska. Nie było żadnej plaży. Oddziały opuszczające barki desantowe miały przed sobą falochron.
Szef sztabu wojsk lądowych Collins wysłał generała Matthew B. Ridgwaya, uważanego za jednego z najzdolniejszych oficerów w armii, aby w Tokio "przedyskutował" operację Inchon z MacArthurem, przy czym wszyscy rozumieli przez to, iż ma temu ostatniemu wyperswadować jego pomysł.
Co się nie udało.
Prezydent Truman stanął przed wyborem: albo pójść za opinią najwyższych rangą oficerów Pentagonu i zabronić desantu, albo pozwolić MacArthurowi na działanie wedle jego zamysłu.
Na decyzję Trumana w jakimś stopniu wpłynęły z pewnością czynniki polityczne. Było pewne, iż jeśli przychyli się do opinii Pentagonu i zabroni operacji, MacArthur uzna to za wyraz braku zaufania i poprosi o przeniesienie na emeryturę.
Pół biedy, gdyby oddalił się na nią po cichu, na to jednak nie należało liczyć. Najprawdopodobniej legendarny dowódca, bohater narodowy, w aurze bezceremonialnego i niesprawiedliwego potraktowania wystąpiłby w zbliżających się wyborach prezydenckich jako kandydat republikanów.
Jakiekolwiek były względy, Truman w każdym razie postanowił nie ingerować w plany MacArthura, który zamierzał 15 września uderzyć na Inchon od strony morza.
Dowództwo nad siłami desantowymi - X Korpusem - MacArthur powierzył generałowi dywizji Edowi Almondowi, nie zwalniając go jednak z funkcji szefa sztabu. Było to wprawdzie całkowicie legalne i pozostawało w gestii MacArthura, jednak Pentagon był rozwścieczony.
Niektórzy ze zwolenników MacArthura sugerują, że wściekłość ta po części wynikała z faktu, że w tej sytuacji Pentagon nie mógł podsunąć MacArthurowi swojego szefa sztabu, który mógłby wniknąć w tajniki zamiarów głównodowodzącego.
Dowódca 8. armii Walker gorąco protestował przeciw przeniesieniu piechoty morskiej do X Korpusu. W tej sytuacji, oświadczył, nie może gwarantować utrzymania frontu wokół Pusan. MacArthur pozostał nieporuszony. 1. tymczasowa brygada piechoty morskiej wycofała się z pozycji, wsiadła na jednostki desantowe, a kiedy po drodze do Inchon wzmocnił ją jeszcze 3. pułk, stała się 1. dywizją.
Operacja zakończyła się spektakularnym sukcesem.
O godzinie 12.00 dnia 29 września 1950 roku, stojąc w sali południowokoreańskiego parlamentu, generał armii MacArthur zwrócił się do prezydenta Republiki Korei Syngmana Rhee ze słowami: "W imieniu Dowództwa Narodów Zjednoczonych mam zaszczyt zwrócić panu, panie prezydencie, siedzibę demokratyczych władz".
A następnie wezwał wszystkich do modlitwy dziękczynnej.

8. armia przełamała front pod Pusan. Wojska Korei Północnej były w pełnym odwrocie.
Nasuwał się logiczny wniosek, iż zbliża się koniec wojny w Korei.

I


1
Okolice Chongju, Korea Południowa
28 września 1950 roku, 8.15

Major rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej Malcolm S. Pickering siedział między dwoma wielkimi głazami na szczycie wzgórza, a jego wygląd wyraźnie wskazywał na to, że przez pięćdziesiąt osiem dni, które upłynęły od jego zestrzelenia, nie zmieniał ubrania, nie miał też możliwości umyć się czy ogolić.
Podejrzewał - ale pewności nie miał - że znajduje się jakieś dwadzieścia mil na północ od Taejon i trzydzieści na południe od Suwon. Jeśli tak, to był to mało zaludniony rejon Korei Południowej, gdzie niewielu też było żołnierzy północnokoreańskich, co zwiększało szanse, że zanim zostanie wyśledzony, uda mu się zwrócić uwagę jakiegoś amerykańskiego samolotu, dzięki czemu zjawi się ktoś i go zabierze.
Po pięćdziesięciu ośmiu dniach nadzieje te były, rzecz jasna, znacznie słabsze niż na początku. Zaraz po karambolu podejmował liczne działania, kiedy jednak nie pojawiał się żaden efekt, stopniowo one słabły, aż wreszcie - co musiał uczciwie przyznać - właściwie ustały.
Wcale nie miał pewności, czy ktokolwiek dostrzegł któreś z pozostawionych przez niego znaków. Nazajutrz po zestrzeleniu wydeptał w błocie na ryżowisku litery PP i strzałkę. Nikt nie nazywał go Malcolmem, dla wszystkich był Pickiem, każdy więc w jego eskadrze - i w ogóle w lotnictwie piechoty morskiej - zrozumie sens znaku.
Kierunek strzałki nie miał właściwie żadnego znaczenia. Pick wiedział, po pierwsze, że nie może pozostawać w jednym miejscu zbyt długo, po drugie, iż nie powinien nazbyt oddalić się od znaku, wtedy bowiem może w porę nie dostrzec lecącego nisko i powoli samolotu. Przenosił się więc w różnych kierunkach, ślady pozostawiając codziennie lub co drugi dzień, musiał jednak sam przed sobą przyznać, iż pojawienie się Corsaira w pobliżu wcale jeszcze nie znaczyło, iż ktoś dostrzegł któryś ze znaków. Kiedy samoloty nie zabezpieczały lądowych działań piechoty morskiej, wykonywały loty zwiadowcze w poszukiwaniu jakichś nadarzających się celów.
Jedzenie dostawał od chłopów - za pierwszym razem ofiarowali mu też nosiłki - ci jednak wyraźnie dawali do zrozumienia, iż o tej pomocy nikt nie może się dowiedzieć, w przeciwnym razie zostaną rozstrzelani.
Jego nadzieja z każdym dniem malała. Logika kazała uznać, że wcześniej czy później zostanie wykryty przez Północnych albo ktoś na niego doniesie. A kiedy go znajdą, będzie musiał podjąć decyzję, nad którą wolał się nie zastanawiać na zapas.
Nie chodziło bynajmniej o niewolę. W trakcie swej ucieczki trzykrotnie natknął się na ciała amerykańskich żołnierzy. Z rękami związanymi z tyłu drutem zostali rozstrzelani, a ich zwłoki zostawiono bez żadnego pochówku. Jeśli go znajdą, wtedy zginie, ale nie z rękami skrępowanymi na plecach. Najprawdopodobniej zginie z własnej ręki, rozsądek odradzał bowiem próbę przedarcia się przez oddział przeciwników w stylu Johna Wayne'a: z czterdziestką piątką w ręku i marsem na twarzy. Szczególnie że pozostało mu tylko pięć nabojów.
Ojcem majora Pickeringa był generał brygady Fleming Pickering, zastępca dyrektora CIA na obszarze akcji, i to był główny powód, dla którego Pick nie mógł ryzykować dostania się w ręce nieprzyjaciół.
Wierzchołek wzgórza był skąpany w porannym słońcu, które po nocnym chłodzie rozgrzało Picka, ale nie rozpędziło jeszcze mgły zalegającej w dolinie. Z tego powodu nie mógł zobaczyć przez lornetkę 8x35, którą "pożyczył" z "Badoeng Strait" tuż przed startem, czy znak wydeptany na polu jest jeszcze widoczny.
Sięgnął do torby, okazało się jednak, iż resztka pieczonego kurczaka na tyle już nadgniła, że nawet silny głód nie mógł skłonić do jej spożycia. Nożem wykopał dół, do którego wrzucił mięso, a posilił się trzema kulkami zimnego ryżu, które nie pachniały może zachęcająco, ale nie powodowały przynajmniej odruchów wymiotnych.
Nie miał już nic więcej do jedzenia, co znaczyło, że tego dnia musi się wystarać o nowy zapas. A raczej w nocy. Jak za każdym poprzednim razem, z czterdziestką piątką w dłoni będzie musiał się zakraść do którejś krytej słomą chaty, w nadziei że wieśniak bez jego żadnych dalszych argumentów da mu jakąś żywność i nie zawiadomi policji. Jak dotychczas udawało mu się i nie musiał o świcie uciekać przed obławą, ale każda szczęśliwa passa kiedyś zostaje przerwana. Ponieważ kończyła mu się także woda w drugiej manierce, będzie musiał zdać się na łaskę koreańskiego chłopa na czas potrzebny do przegotowania wody.
Znowu podniósł lornetkę do oczu. Mgła w dolince nieco się rozrzedziła, ale widać było tylko ścieżkę prowadzącą na pole, jego samego zaś nie.
- Kurwa mać! - zaklął pod nosem.
Na dróżce zobaczył dwa pojazdy.
Zaczęli go szukać! Nie można wykluczyć, że były to w ogóle dwa pierwsze motorowe pojazdy na ścieżce, która znała dotąd tylko ciągnięte przez woły zaprzęgi.
- Zdaje się, że na dodatek pieprzy mi się w głowie - powiedział na głos Pick.
Widział przed sobą dżipa i transporter trzy czwarte tony. Z tyłu dżipa powiewała amerykańska flaga. Pick opuścił szkła, przetarł oczy, przewrócił nimi w jedną i drugą stronę, a potem znowu spojrzał w lornetkę.
Dżip i amerykańska flaga zniknęły we mgle…
"Do diabła, naprawdę widziałem amerykańską flagę?"
…natomiast widoczny był tył transportera.
Stali tam uzbrojeni żołnierze, a ich mundury przypominały amerykańskie, ale czy na pewno…
"Figa, to żółtki! Żółtki w zdobycznym transporterze. I jadą wprost na pole, gdzie wydeptałem swój znak! Na pewno to o mnie im chodzi! Ale jak się dowiedzieli?
Skoro ja mam kłopot z zobaczeniem ich przez lornetkę, to także i oni mnie nie widzą; odległość jest spora. Jak tym razem skierowałem strzałkę? Na północ, a jestem na południe. Może nawet nie spojrzą w tę stronę".
Raz jeszcze opuścił ręce, zamrugał i znowu spojrzał przez lornetkę. Na tyle transportera pojawił się facet z karabinem w dłoniach, dobrą stopę wyższy od reszty.
"Taki wielki żółtek?! Nie, do cholery, to biały! Przyjrzyj się uważnie, nie rób głupstw".
Kilka razy zamrugał powiekami, nie odejmując lornetki od oczu, i znowu uważnie popatrzył. Był pewien, że żołnierze są zbyt rośli, jak na Azjatów.
"To biali. Amerykanie! A może Rosjanie? Rosjanie na pewno mieliby chrapkę na zestrzelonego lotnika. Ale nie, to Amerykanie, poznaję to nawet po tym, jak stoją. Ale w takim razie co robić? Muszę dać im znak. Nie ma mowy, żebym dostał się tam na dół szybciej niż w pół godziny.
Wystrzelę. Ale nawet jeśli usłyszą, co nie jest takie pewne, nie będą wiedzieli, skąd dobiegł odgłos. Mogę strzelić trzy razy. Na sygnał ostrzegawczy. Ale jeśli go nie dosłyszą, zostanę tylko z dwoma nabojami. Zaraz, lusterko sygnalizacyjne! Tylko gdzie ono jest, do cholery? Chyba go nie wywaliłem?"
Nerwowo przeszukał worek i znalazł wreszcie płytkę z polerowanego metalu, jakieś trzy na cztery cale. W środku miała otwór w kształcie "X", pewnie do umieszczenia na jakimś urządzeniu sygnalizacyjnym - Pick nigdy się nie zainteresował, jak to działa - a z jednej strony znajdowała się na niej lista kropek i kresek alfabetu Morse'a. Niestety, nigdy też nie zastanawiał się nad tym, jak wysłać sygnały Morse'a lusterkiem sygnalizacyjnym.
W każdym razie dość prosta wydawała się zasadnicza idea: tak odbijać promienie słoneczne, aby zwrócić na siebie uwagę. Szybko udało mu się oświetlić kamienie znajdujące się trochę niżej na stoku, ośmielony więc, spróbował zrobić to samo, tym razem za cel biorąc tył transportera.
Nie mógł dostrzec w dolinie żadnego śladu światła. W prawej ręce trzymając lusterko, lewą przyłożył do oczu lornetkę, ale i teraz nic nie zobaczył.
Natomiast żołnierze cofnęli się w głąb transportowca, który zjechał z dróżki na skraj pola. Pojawił się dżip…
"Amerykańska flaga!!! Bez dwóch zdań"
…jadący z powrotem, a transporter podążył jego śladem. Po chwili nie było ich już widać.
"Niech to jasna cholera!!!"
W odruchu wściekłości major Pickering cisnął przed siebie lusterko sygnalizacyjne. Przez minutę leżał między kamieniami, potem wstał i poszedł szukać nieopatrznie wyrzuconego kawałka metalu.

 

2

Dżip - tabliczki na zderzaku informowały, że należy do kompanii sztabowej 7. dywizji piechoty - uzbrojony był w chłodzony powietrzem karabin maszynowy Browninga, a miejsce tylnego siedzenia zajął stojak z aparaturą radiową.
Jechali nim dwaj Amerykanie i jeden Koreańczyk. Jednym z Amerykanów był Kenneth R. McCoy, major Rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej USA, muskularny, ogorzały trzydziestolatek o regularnych rysach. To on prowadził wóz. Drugim był starszy sierżant sztabowy Korpusu Piechoty Morskiej USA, Ernest W. Zimmerman. Liczył sobie trzydzieści pięć lat, był niski, krępy, barczysty, z wypukłą klatką piersiową. Jechał z jedną nogą opartą na błotniku i położonym na udzie pistoletem maszynowym Thompsona.
Trzecim pasażerem był sierżant policji południowokoreańskiej nazwiskiem Kim. Nie było dla niego miejsca, a jechał w swego rodzaju uprzęży zrobionej z pasów pistoletowych, w pozycji pozwalającej w każdej chwili rozpocząć ostrzał z karabinu maszynowego. Nie było to najwygodniejsze, ale Kim ani się nie uskarżał, ani nie wyglądał na specjalnie zmęczonego.
Za dżipem jechał dodge, ciężarówka o ładowności trzy czwarte tony, także należąca do 7. dywizji piechoty, a konkretnie - do kompanii żandarmerii. Kierował inny sierżant policji południowokoreańskiej, również nazwiskiem Kim. Obok niego siedział dwudziestosześcioletni, wysoki i szczupły starszy sierżant piechoty morskiej Richard C. Jennings, trzymający na kolanach karabin Garand M-1. Z tyłu jechały jeszcze cztery osoby, sami podoficerowie, dwóch z amerykańskiej piechoty morskiej, dwóch z policji południowokoreańskiej. Plutonowy Alvin C. Cole uzbrojony był w karabin samopowtarzalny Browninga BAR, a na dwunogu stał jeszcze chłodzony powietrzem karabin maszynowy Browninga kaliber 30. Koreańczycy mieli w pełni automatyczne karabiny M-2. Wszyscy odziani byli w panterki amerykańskich wojsk lądowych bez żadnych oznaczeń.
Kiedy ścieżka się skończyła, McCoy zatrzymał dżipa i wyjął spod siedzenia mapę.
- Wiemy przynajmniej tyle, że żyje. Sądzisz, że wydeptał to nie więcej niż dobę temu?
- Nie więcej. Tuż przed zrobieniem zdjęcia - odparł Zimmerman.
- Jeśli jest gdzieś w pobliżu, powinien nas zobaczyć. Nie mam pojęcia, gdzie go szukać.
- To co robimy, Rzeźnik? - spytał Zimmerman.
Starsi sierżanci sztabowi do oficerów zwracają się, wymieniając stopień i obowiązkowo dodając "sir", ale McCoy nie zwrócił żadnej uwagi na nieformalny ton ani się nie obraził.
- Nie możemy kręcić się tu bez celu, co, Ernie? Trzeba wracać.
Z tymi słowami McCoy zawrócił wóz i pojechał na północ, skąd przybyli.

 

3
Trzydzieści osiem mil na południe od Suwon,
Korea Południowa
28 września 1950 roku, 12.05

Nienumerowana droga biegnąca z Pyongtaek na północ do Suwon równolegle do szosy nr 1 i linii kolejowej - na mapie była oznaczona jako utwardzona i ku zdumieniu majora McCoya i starszego sierżanta sztabowego Zimmermana istotnie taka była. Jechali nią już od godziny.
Istniało niebezpieczeństwo zaminowania, ale ani asfalt, ani miejscami wyglądający spod niego bruk nie miały śladów, iż ktoś pod nimi grzebał, podobnie jak pobocza, aczkolwiek tam ślady takie znacznie łatwiej było zatrzeć.
Dlatego na wszelki wypadek jechali środkiem drogi i nie nadmiernie szybko; chcieli mieć możliwość zahamowania w porę, gdyby dojrzeli coś podejrzanego w nawierzchni.
McCoy podniósł wyciągniętą rękę, aby ostrzec sierżanta Kima w transporterze, a następnie zatrzymał się.
Wskazał na kępę karłowatych drzew stojącą sto jardów przed nimi.
- Nikt tam nas chyba nie wypatrzy - powiedział. - Jestem głodny.
Znalazłszy się na wysokości zagajnika, McCoy zwolnił tak, że samochód ledwo się toczył. Wychylony na zewnątrz Zimmerman uważnie studiował pobocze, a potem gestem nakazał się zatrzymać, po czym wyskoczył z dżipa, ostrożnie zszedł po zboczu nasypu i dopiero kiedy upewnił się, że nie czekają ich żadne niespodzianki, dał znak McCoyowi, który powoli zjechał z szosy, a w jego ślady poszedł sierżant Kim kierujący transporterem. Oba pojazdy wjechały w zagajnik.
McCoy wyjął thompsona z uchwytu koło przedniej szyby i wzdłuż nasypu poszedł sto jardów na południe, patrząc, czy nie znajdzie śladów jakichś min. Potem zbadał zbocze nasypu, a nie dostrzegłszy niczego niepokojącego, wspiął się znowu na szosę i stamtąd obejrzał kępę drzew. Widać było sam szczyt anteny dżipa i może ze trzy cale flagi.
Kiedy wrócił do pojazdów, czekali tam na niego Cole i obaj Koreańczycy.
- Zjedzcie coś - polecił McCoy - a potem niech jeden z nich stanie tam na czujce. Widać miejsce, gdzie podchodziłem po nasypie.
- Aye, aye, sir.
- A drugiego sto jardów na północ. Trzeba uważać na miny.
- Starszy sierżant Zimmerman już tam sprawdził - powiedział Cole.
- Więc tym bardziej trzeba uważać - zaśmiał się McCoy.
- Aye, aye, sir.
Cole także się uśmiechnął.
McCoy podszedł do dżipa; maska była uniesiona, a Zimmerman na chłodnicy podgrzewał puszki. Zgiął antenę niemal horyzontalnie i zaczepił tak, by się nie wyprostowała, a także opuścił nieco flagę.
- Od północy nic nie widziałem - powiedział Zimmerman.
- Z mojej strony trochę sterczały. Co tam smacznego?
- Stek Salisbury z fasolką. Częstuj się.
- Ciekawe, czy jest jakiś specjalny facet od nadawania różnych nazw normalnym hamburgerom. Stek Salisbury! - mruknął McCoy, odłożył thompsona na fotel kierowcy, wziął puszkę i z jednej z przepastnych kieszeni wydobył widelec. Zaczął jeść oparty o bok samochodu, a kiedy podnosił do ust ostatni kęs, usłyszał dwa przenikliwe gwizdy. Odłożył puszkę na fotel i spojrzał w kierunku Cole'a, który wraz z południowokoreańskim policjantem usadowił się na południowym skrzydle na czatach, a teraz machał ręką, dając znać, że dzieje się coś interesującego, co McCoy powinien sam bezzwłocznie zobaczyć.
- Uważać! - rzucił półgłosem McCoy i biorąc z dżipa pistolet maszynowy oraz lornetkę marynarki USA, pobiegł w kierunku Cole'a. Zimmerman, dawszy znak Jenningsowi, że należy zająć pozycje obronne - na co tamten odpowiedział uniesionym w górę kciukiem - podążył za majorem.
Ani jeden, ani drugi nie mieli wątpliwości, że uwagę plutonowego Cole'a musiała przyciągnąć jakaś jednostka armii północnokoreańskiej, pytanie natomiast brzmiało, jak wielka jest jednostka, dokąd i w jakim celu zmierza. Czyżby ich pojazdy zostały wyśledzone i wysłano przeciw nim jakiś oddział, czy też może byli to jacyś maruderzy, usiłujący się wymknąć nacierającej 8. armii, która przełamała front wokół Pusan i była teraz w pełnym natarciu?
Nawet jeśli tamci myśleli przede wszystkim o ucieczce, wystarczyła jedna kompania - a nawet i jeden czołg - aby mała grupka McCoya znalazła się wobec znacznie silniejszego przeciwnika.
- Co tam, Cole? - spytał McCoy, dając plutonowemu do potrzymania thompsona.
- Dżipy, sir. Rosyjskie.
McCoy wspiął się na nasyp i spojrzał przez lornetkę, potem oddał ją Zimmermanowi i zsunął się na dół, gdzie po chwili znalazł się także Ernie.
- Dwa dżipy, naliczyłem pięć głów - powiedział Zimmerman. - Jadą wolno, pewnie także rozglądają się za minami.
- W drugim dżipie jedzie koleś w lśniących skórzanych butach - rzekł McCoy. - Z chęcią bym z nim porozmawiał.
- Co robimy, Ken?
- Nie uda nam się niepostrzeżenie przeskoczyć na drugą stronę. Cole, wal do Jenningsa, powiedz mu, co się dzieje, i powtórz, że zaatakujemy, kiedy znajdą się między nami a nim.
- Mam potem wrócić, sir?
- Nie, zostań, tam twój BAR bardziej się przyda.
Cole kiwnął głową i puścił się biegiem.
- Jak to chcesz załatwić? - spytał Zimmerman.
- Kiedy nas miną, rozwal opony w pierwszym dżipie, a ja zajmę się drugim.
- Ty dajesz znak?
- Odejdę dwadzieścia pięć jardów w ich kierunku, na wypadek gdyby zawrócili. Będę czekał na twoje strzały.
Zimmerman kiwnął głową.
McCoy szybko oddalił się i powoli wpełzł na nasyp. Po jakichś czterech minutach usłyszał powoli narastający turkot kół. Kiedy minął go pierwszy samochód, zaczął liczyć. Doszedł do dziesięciu i usłyszał dwie serie: pierwsza z trzech, druga z dwóch pocisków. Potem rozległ się pisk hamulców i głośny huk.
Wspiął się na szosę, w prawej uniesionej ręce trzymając thompsona, złapał równowagę, chwycił pistolet także w drugą dłoń i ocenił, co się stało. Samochód z oficerem stał w poprzek drogi, podczas gdy kierowca mocował się z rozrusznikiem. Drugi dżip zjechał przednimi kołami z pobocza, a podwozie zaczepiło się o asfalt.
McCoyowi przemknęło przez głowę, że być może wóz wjechał na Zimmermana, ale w tej samej chwili usłyszał jego głos rozkazujący po koreańsku:
- Na brzuch, skurwysyny!
McCoy podbiegł do bliższego dżipa. Północnokoreański oficer szarpał się z dziwnie wyglądającym pistoletem maszynowym.
- Nie chcę was zabijać, pułkowniku - powiedział po koreańsku. - Proszę natychmiast rzucić broń i założyć ręce za głowę.
Tamten postąpił zgodnie z poleceniem, a na jego twarzy zdziwienie walczyło o lepsze z trwogą.
McCoy trzymał na muszce obu pasażerów do chwili, gdy nadbiegł Jennings w towarzystwie trzech południowokoreańskich policjantów.
- Zobaczę, czy Zimmerman nie potrzebuje pomocy - rzucił po angielsku, a potem przechodząc na koreański, zwrócił się do jednego z policjantów: - Odbierzcie pułkownikowi pistolet, potem każcie mu położyć się na ziemi i zrewidujcie go.
Jennings podszedł do zawisłego nad nasypem dżipa i spojrzał w dół.
- Co się tak gapisz? - prychnął Zimmerman. - Chodź tu i pomóż ich skrępować.

- Nigdy takiego nie widziałem - oznajmił plutonowy Alvin Cole, z ciekawością przypatrując się pistoletowi maszynowemu należącemu do pułkownika, który leżał teraz na brzuchu z rękami związanymi na plecach.
Jennings i dwaj policjanci południowokoreańscy prowadzili pozostałych jeńców - kapitana, porucznika, sierżanta i kaprala - twarzami w stronę kępy drzew.
- PPD 1940G - wyjaśnił Zimmerman. - Nieczęsto się je widuje. Całkiem niezła rzecz. - Cole spojrzał pytającym wzrokiem.
- Mówcie dalej, Zimmerman - polecił McCoy. - Jesteśmy zafascynowani.
Ernie zerknął na McCoya, czy ten z niego nie żartuje, potem wzruszył ramionami i ciągnął:
- PPD to skrót od rosyjskiej nazwy Pistolet Pulyement Diegtiariew - "pistolet maszynowy Diegtiariewa". Diegtariew w istocie ukradł pomysł Niemcom, gdyż broń wzorowana jest na Bergmannie MP28, tyle że zamiast magazynka ślimakowego Rosjanin wprowadził magazynek bębnowy z fińskiego Soumi i chromowaną lufę. Ponieważ jednak był zbyt kosztowny, Rosjanie postawili na pepeszę, "pistolet maszynowy Szpagina", której teraz wszędzie jest pełno.
- Mam nadzieję, plutonowy Cole, że robiliście notatki, gdyż na koniec cyklu wykładów odbędzie się egzamin - powiedział McCoy.
- Sam się prosiłeś, Rzeźnik - żachnął się Zimmerman i pokazał McCoyowi palucha.
- Mogę go wziąć? - spytał Cole.
- W porządku, ale pistolety zabrane pozostałym oddajcie Koreańczykom.
- Ale tam jest także pepesza, to może...
- Nie bądźcie zbyt zachłanni Cole, Jennings na pewno z chęcią ją weźmie.
- Tak jest, sir.

Transporter znowu wjechał na drogę i potoczył się w ich kierunku.
McCoy wskazał na zwisającego z drogi dżipa.
- Myślałem, żeby zaciągnąć go w te drzewa, ale nie mamy na to czasu. Zwalcie go po prostu z szosy.
- Tak będzie lepiej - zgodził się Zimmerman.
Kiedy transporter zatrzymał się koło nich, McCoy polecił kierowcy po koreańsku, aby zepchnął dżipa z drogi.
- A potem - ciągnął w tym samym języku - przywiążemy pana pułkownika do tylnego siedzenia, posadzimy obok niego sierżanta Kima, a ten, jeśli tylko mu się wyda, że pułkownik może chcieć zrobić coś głupiego, przestrzeli mu stopy. Zrozumiał mnie pan, pułkowniku?
Nie było odpowiedzi.
Zimmerman podszedł do północnokoreańskiego oficera i trącił go w nogę.
- Major o coś was pytał, pułkowniku.
Nadal nie było odpowiedzi. Zimmerman kopnął pułkownika w biodro.
- Zrozumiałem.

 


4

Trzynaście mil na południe od Suwon, Korea Południowa
28 września 1950 roku, 17.05

Słońce stało nad horyzontem, rzucając długie cienie. McCoy, Zimmerman i Jennings leżeli na szczycie niewielkiego wzgórza, skąd mogli obserwować oddalone o pięćset jardów skrzyżowanie dróg.
Oddział z 7. dywizji piechoty USA - wyglądało to na pluton wzmocniony trzema czołgami - kończył budować blokadę w poprzek piaszczystej drogi, biegnącej równolegle do szosy nr 1.
Musiała to być 7. dywizja, gdyż w rejonie Seulu znajdowały się tylko dwie dywizje amerykańskie: 7. wojsk lądowych i 1. piechoty morskiej, a widoczni w dole żołnierze z pewnością nie byli marines.
Starszy sierżant sztabowy Zimmerman oddał lornetkę sierżantowi Jenningsowi i zwrócił się do McCoya:
- Jak pojedziemy prosto na nich, natychmiast nas ostrzelają.
- Szczególnie jak zobaczą sowieckiego dżipa - dorzucił Jennings.
McCoy przekręcił się na plecy i zsunął po stoku, trzymając na piersiach thompsona. Po chwili dołączyli do niego Zimmerman - też z thompsonem - i Jennings (z garandem).
- Mamy tak: trzy shermany M4 i ze trzydziestu zająców, dwie chłodzone powietrzem pięćdziesiątki, co najmniej dwie trzydziestki i moździerz.
- A wszystko to wywali, jak tylko zobaczą coś na drodze. Na przykład nas.
McCoy zachichotał.
- Co proponujesz, Zimmerman? - spytał.
Zimmerman w zamyśleniu spoglądał na stojący u stóp wzgórza mały konwój. Na przedzie znajdował się rosyjski wóz terenowy, za nim transporter, a na końcu dżip. Ten pierwszy był chińską wersją rosyjskiego pojazdu, który z kolei został ściągnięty z rozwiązania niemieckiego, wykorzystującego podwozie volkswagena, zasadniczo jednak opartego na ćwierćtonowym wozie ogólnego przeznaczenia armii amerykańskiej, popularnie zwanym dżipem.
Rosyjski samochód wzbudził wielkie zainteresowanie McCoya, i to nie tylko jako element sprzętu wojskowego przeciwnika.
Bardzo niewielu północnokoreańskich oficerów rozporządzało własnymi pojazdami, ten zaś najwyraźniej był służbowym wozem pułkownika, o czym świadczył jego bardzo dobry stan, a także osobiste drobiazgi, włącznie z trzema paczkami chesterfieldów. Napisy na tablicy były sporządzone w cyrylicy, ale obok nich umieszczono tłumaczenia w dialekcie kantońskim. Nie było natomiast tłumaczeń koreańskich. Wszystko to sugerowało, że pułkownik otrzymał wóz prosto z magazynu, a znał rosyjski lub chiński, czy może nawet oba te języki. Warunki takie spełniali oficerowie północnokoreańscy, którzy byli albo komisarzami politycznymi, albo należeli do służb wywiadowczych.
Komisarz polityczny powinien w tej chwili znajdować się z walczącymi oddziałami, nie zaś jechać na północ z wyraźnym zamiarem uniknięcia amerykańskiej niewoli. Komisarze polityczni są pożyteczni także jako jeńcy, w przeciwieństwie do oficerów wywiadu, znających wiele tajemnic, których nieprzyjaciel nie powinien poznać. Dlatego rozkazy są wyraźne: pod żadnym pozorem nie powinni stać się jeńcami.
Z tego wszystkiego McCoy wnosił, iż pojmany pułkownik był oficerem wywiadu, i to ważnym, a może nawet bardzo ważnym.
- Rozwiążmy jednego z żółtków, dajmy mu białą flagę i niech idzie z wiadomością - zasugerował Zimmerman.
- To byłoby pogwałcenie konwencji genewskiej, mówiącej, co wolno, a czego nie wolno robić z jeńcami wojennymi.
Zimmmerman skrzywił się.
- Kurwa mać.
- Jennings, dopilnuj, żeby flaga na dżipie była jak najbardziej widoczna - polecił McCoy.
- Aye, aye, sir.
- Co zamierzasz? - spytał Zimmerman.
- Wjechać na szczyt wzgórza, a potem jak najszybciej spieprzać z linii ognia. Nasi kochani towarzysze broni albo ostrzelają wóz, albo nie. Jeśli nie, któryś z nas na ochotnika pokaże się im. Może będziemy mieć szczęście.
- A jeśli nie?
- To cię trafią. Bo to ty chciałeś się zgłosić na ochotnika, mam rację?
- Zdaje się, że tak - uśmiechnął się Zimmerman.
- Daj spokój, ja to zrobię, Ernie.
Majorowie piechoty morskiej rzadko zwracają się do podoficerów po imieniu, a jeszcze rzadziej robią to tak przyjacielskim tonem jak McCoy. Od tej reguły są jednak wyjątki. McCoy i Zimmerman przyjaźnili się od roku 1940, gdy obaj służyli w Szanghaju w czwartym pułku marines.
Patrzyli, jak Jennings podciąga flagę.
- A może by się połączyć z Dunstonem w Seulu - zasugerował Zimmerman.
- Ernie, zastanów się, ile zabierze Dunstonowi połączenie się z tymi na dole. Zakładając, że to on będzie siedział przy radiu. Moim zdaniem, co najmniej godzinę, może więcej.
Zimmerman wzruszył ramieniem, zgadzając się z McCoyem.
Jennings wskoczył za kierownicę i ruszył w ich kierunku. McCoy wstał, a kiedy dżip znalazł się koło niego, dał znak sierżantowi, żeby stanął.
- Ja tam wjadę, sir - zasugerował Jennings, ale McCoy ruchem kciuka kazał mu wysiąść i sam zajął jego miejsce. Powoli wjechał na grzbiet pagórka i zniknął za nim.
Zimmerman nerwowo przygryzł wargi. Po długich dwu minutach pojawił się idący pieszo McCoy.
- Pomachałem ręką i ktoś mi też pokiwał - zawołał. - Chyba wszystko będzie w porządku. Zjadę do nich, a potem dam wam sygnał racą.
- Czy można coś powiedzieć, sir? - krzyknął Jennings. McCoy kiwnął przyzwalająco ręką. - To ja powinienem do nich zjechać.
- Ma rację - poparł go Zimmerman.
McCoy zastanawiał się chwilę, a potem kiwnął na Jenningsa, który znalazłszy się przy majorze, oddał mu garanda i zniknął po drugiej stronie pagórka.
McCoy ze szczytu obserwował rozwój akcji.
Kiedy Jennings znalazł się nieopodal blokady, zatrzymał wóz, wysiadł z rękami podniesionymi nad głowę i dopiero po jakichś pięciu minutach wynurzył się zza jednego z shermanów i zaczął dawać znaki, iż reszta oddziałku może spokojnie podjechać drogą.

II


1
Trzynaście mil na południe od Suwon, Korea Południowa
28 września 1950 roku, 17.25

Kapitan John C. Allen III, dość pyzaty dwudziestosiedmiolatek, który dowodził kompanią C 1. batalionu 27. pułku 7. dywizji piechoty, był w miarę zadowolony z otrzymanego zadania. Tym zadaniem zaś było zablokowanie drogi na południe od Suwon.
Allen był zdania, że im później znajdzie się twarzą w twarz z nieprzyjacielem, tym lepiej, niezależnie od tego, że sytuacja oddziałów amerykańskich znacznie się poprawiła. Lądowanie X Korpusu (złożonego z 1. dywizji piechoty morskiej i 7. dywizji wojsk lądowych) w Inchon przecięło drogi dla idących na południe transportów wojskowych. Dzięki temu nie tylko armia północnokoreańska nie mogła kontynuować ataku na Pusan, ale i 8. armia USA mogła przystąpić do kontrataku, odrzucając wroga na północ.
Nadal toczyły się ciężkie walki w okolicach Seulu, w tych jednak uczestniczyła piechota morska, natomiast Allen miał nadzieję, że do głów sztabowców dotrze wreszcie ta prosta prawda, iż 7. dywizja nie była faktycznie w stanie walczyć z kimkolwiek.
Każdy oddział wojskowy wymaga treningu, aby mógł działać sprawnie. W profesjonalnej ocenie kapitana żaden z plutonów składających się na jego kompanię nie był odpowiednio wyszkolony. To samo dotyczyło wszystkich kompanii batalionów, wszystkich batalionów 27. pułku i wszystkich pułków 7. dywizji.
Wedle profesjonalnej oceny kapitana, gdyby 1. dywizja piechoty morskiej nie dawała sobie tak znakomicie rady, to z 7. dywizją byłoby już bardzo kiepsko.
Kapitan Allen pozwalał sobie na formułowanie profesjonalnych opinii - a niekiedy i na dzielenie się nimi z wybranymi osobami, jak na przykład sierżant sztabowy Grass - aczkolwiek nie ukończył akademii wojskowej w West Point. Co więcej, nie ukończył też prowadzonego w Fort Benning kursu dla dowódców kompanii. Nie był też w podchorążówce.
Zmobilizowany w wieku lat dwudziestu "Jack" Allen skierowany został do 26. pułku 1. dywizji piechoty w Afryce Północnej. Kiedy Wielka Czerwona Jedynka szykowała się do lądowania na plażach Normandii, Allen był już sierżantem. Trzy dni po rozpoczęciu operacji dwudziestojednoletni podporucznik Allen, odznaczony Srebrną Gwiazdą, przejął dowództwo nad kompanią, której wszyscy oficerowie zostali albo zabici, albo ranni.
Kiedy wojna w Europie się zakończyła, kapitan Jack Allen, który do Srebrnej Gwiazdy dorzucił dwie Gwiazdy Brązowe i dwa Fioletowe Serca, był w grupie pierwszych oficerów, których odesłano do kraju, aby ich zdemobilizować.
W Fort Dix nieroztropnie uwierzył majorowi, który go zapewnił, iż jeśli pozostanie w rezerwie, do czynnej służby zostanie powołany wtedy i tylko wtedy, gdy nieprzyjacielskie czołgi pojawią się na Pennsylvania Avenue naprzeciw Białego Domu.
Jack Allen, mający zastąpić ojca w fotelu właściciela J.C. Allen & Sons Paper Merchants Inc. z siedzibą w Filadelfii w stanie Pensylwania, 9 lipca 1950 roku otrzymał rozkaz podpisany przez generała brygady wojsk lądowych USA, informujący, iż w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin ma się stawić w Camp Indianatown Gap, aby podjąć czynną służbę na czas trwania toczonej obecnie wojny plus sześć miesięcy.
W Indianatown Gap czasu ledwie starczyło na zakup umundurowania i dwa treningi na strzelnicy, zaraz bowiem poobijany Douglas C-54 poniósł żołnierzy do Fort Lewis w stanie Waszyngton, skąd po trzech dniach nowiuteńkim samolotem Lockheed Constellation należącym do Transglobal Airways polecieli do Tokio via Honolulu i Wake Island.
W Camp Drake Allen został odkomenderowany do 7. dywizji, tam jednak, jak się zdawało, nie bardzo wiedziano, co z nim począć. Przydziały zmieniały się jeden po drugim - jeden trwał nie dłużej niż sześć godzin - aż wreszcie wylądował w 27. pułku. Dowodzący nim pułkownik - wyglądał na sprawnego i kompetentnego - potrzebował sześćdziesięciu sekund, aby się zapoznać z przebiegiem służby kapitana.
"Do diabła, nareszcie jakiś dowódca kompanii, który ma doświadczenie bojowe!"
To pułkownik pomyślał, a głośno powiedział:
- Kapitanie Allen, gratuluję. Obejmuje pan dowództwo kompanii Charley.
Kiedy Allen dotarł do swego "gabinetu" w leciwym budynku koszar, starszy sierżant - który jeszcze tydzień wcześniej prowadził klub podoficerski - poinformował go, że cała kompania Charley liczy sobie dwóch oficerów oraz dwudziestu sześciu szeregowców i podoficerów, plus trzynastu, którzy zostali zarejestrowani jako "nieobecni, usprawiedliwieni". Drugim oficerem okazał się podporucznik C. Danton Foster IV, który miał wprawdzie wygląd dziewiętnastolatka, od razu jednak nie omieszkał poinformować Allena, że rok wcześniej ukończył West Point. Przejrzawszy akta Fostera, Allen dowiedział się, iż ten był kawalerem oraz synem generała dywizji C. Dantona Fostera III.
Szeregi kompanii Charley zaczęły się wkrótce zapełniać, a jednym z "wypełniaczy" okazał się sierżant sztabowy Homer Grass, zawodowy podoficer z Wirginii Zachodniej o wydatnym brzuchu piwosza. Grass nosił na prawym ramieniu "Wiadro Krwi" 28. dywizji piechoty, a na piersi Bojową Odznakę Piechoty. Allenowi i Grassowi potrzeba było półtorej minuty, aby oceniwszy siebie nawzajem oraz sytuację, dojść do wniosku, że wpakowano ich w niezłe gówno i że jeśli szybko nie wezmą się do roboty, najprawdopodobniej niedługo polegną.
Trudno się dziwić uczuciu niejakiej desperacji, kiedy następnego dnia w charakterze uzupełnienia składu kompanii pojawiło się trzynastu lokatorów aresztu w Tokio, ciągle jeszcze mających z tyłu na mundurach wielką literę P.
Kompania C nie mogła się także przesadnie chełpić ekwipunkiem. Nie mieli bynajmniej przewidzianej ilości osobistego sprzętu, to zaś, co mieli, było w bardzo nienadzwyczajnym stanie. Czy - jak w przypadku koców - wręcz podłym.
Podporucznik C. Danton Foster IV - który natychmiast został nazwany "Fosterem Cztery" - okazał się znacznie pożyteczniejszy, niż Allen i Grass przypuszczali, czego absolutnie nie można było powiedzieć o trzech pozostałych oficerach - porucznikach - którzy nieciekawe czy marne osobowości połączyli z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia bojowego.
Ku zaskoczeniu Allena, nikt ze świeżo przybyłych poruczników nie zaprotestował ani nie pobiegł na skargę do inspektora generalnego, kiedy na pierwszej odprawie oficerskiej usłyszeli, że dowódca kompanii na swego zastępcę wyznacza Fostera Cztery, co oznacza, że stają się jego podkomendnymi i wszystko, co od niego usłyszą, mają traktować tak, jakby zostało wypowiedziane przez samego kapitana.
Z aprobatą Grassa i Fostera Cztery Jack Allen natychmiast przystąpił do szkolenia podoficerów i szeregowców, przyjmując następującą kolejność. Najpierw każdy tak długo ćwiczył strzelanie z broni osobistej, aż mógł się wykazać podstawową sprawnością. Następnie przyszło strzelanie z karabinów maszynowych kaliber .30 i .50 oraz moździerzy, by na koniec Grass zajął się ćwiczeniem rzucania granatami, a także atakowania worków z piaskiem bagnetami i saperkami.
Jeśli chodzi o podoficerów, to kompanii C dostał się dobry sierżant zaopatrzeniowy - co trzeba było uznać za błogosławieństwo - i beznadziejny sierżant, który miał się troszczyć o prowiant. Z trzech dowódców plutonów, jeden miał za sobą udział w walkach podczas II wojny, dwóch pozostałych ogień słyszało tylko na strzelnicy.
Kompania wsiadała na pokład transportowca w Sasebo niemal już w pełnym składzie, a na barki desantowe, mające płynąć do Inchon ładowała się w składzie ponadnormatywnym. Allen z niejaką goryczą pomyślał, iż ktoś na górze, wiedząc, że kiepsko wyszkolone oddziały będą ponosić straty, z wyprzedzeniem zatroszczył się o uzupełnienia.
Na brzegu jednak 1. batalion znalazł się w rezerwie dywizji i z Bożym błogosławieństwem nie został rzucony do boju, następnie jednak stał się batalionem uzupełnień, którymi dowództwo dywizji zapychało luki powstałe w oddziałach bojowych. Allen wprawdzie nie lubił tracić ludzi, których wyszkoleniu poświęcił trochę czasu i wysiłku, niemniej skorzystał z nadarzających się okazji, aby pozbyć się najbardziej krnąbrnych z więźniów, sierżanta kuchennego i wszystkich poruczników z wyjątkiem Fostera Cztery.
Nie potrwało długo, a kompania Charley była niewiele liczebniejsza niż wtedy, gdy obejmował nad nią dowództwo. Kiedy następnie batalionowi rozkazano kontrolować drogi na południe od Seulu, kompanii C z jej dwoma oficerami i pięćdziesięcioma dwoma podkomendnymi dostała się droga na południe od Suwon, gdzie miała przeszkodzić w ucieczce na północ oddziałom koreańskim, cofającym się przed natarciem 8. armii.
Ledwie wysiedli z transporterów, Allen otrzymał informację, że nieprzyjaciela mogą się spodziewać w każdej chwili. Wiadomość ta znacznie wpłynęła na energię, z jaką żołnierze zabrali się do budowania blokady i kopania rowów.
Kapitan tymczasem wysłał Grassa i sierżanta zaopatrzenia z poleceniem, aby wystarali się o wszelkiego rodzaju amunicję. Chciał, by w chwili, kiedy pojawi się nieprzyjaciel, jego żołnierze mieli możliwie jak najwięcej doświadczenia w strzelaniu w sytuacji bojowej, a także zależało mu na możliwości wymiany broni, która okaże się niesprawna.
Następnie sam udał się do sztabu pułku i wyprosił u S-3 czołgi dla wzmocnienia blokady. Po pierwsze, argumentował, kompania Charley nie jest dostatecznie uzbrojona, po drugie, czołgi z kompanii pancernej nie były aktualnie wykorzystywane. Potwierdził, iż dobrze rozumie, że gdyby nieprzyjaciel pojawił się gdzie indziej, czołgi będą tam potrzebne, będzie musiał więc zgodzić się na ich odjazd.
Jeśli S-3 uwierzył w to zapewnienie, jego sprawa, w każdym razie Allen w duchu pomyślał, że gdyby doszło do takiej sytuacji, w systemie łączności pojawią się z pewnością takie zakłócenia, że nie będzie w stanie zrozumieć rozkazu domagającego się powrotu czołgów.
Czołgiści - dowodził nimi młody podporucznik, kolega Fostera Cztery z West Point - zaskoczyli Allena. Byli dobrze wyszkoleni, z ochotą też wypróbowali celność swoich dział na obiektach leżących na skraju obszaru rażenia. Jeden z sierżantów był na dodatek specjalistą od moździerzy i wkrótce żołnierze kompanii C całkiem sprawnie zaczęli ostrzeliwać cele na stokach wzgórz po obu stronach drogi.
Po kilku dniach kapitan Allen nabrał przekonania, że jego ludzie potrafią skierować ogień tam, gdzie w danej chwili jest to potrzebne, a co ważniejsze - także sami byli tego pewni.
On, Foster Cztery i Grass byli zadowoleni z tego, co udało się osiągnąć, kiedy pojawił się ten dupek ze sztabu dywizji. Przedstawił się jako major Alfred D. Masters i oznajmił, że jest w dywizji zastępcą G-2.
Był małym, wymuskanym zawodowym skurwysynkiem w lśniących butach, nieregulaminowej kurtce zapinanej na zamek błyskawiczny i w zrobionej ze spadochronowego jedwabiu szarfie na szyi. Był uzbrojony w broń kalibru .45 oraz pistolet maszynowy .45 ACP Grease Gun. Jeśli nawet zarobił na swoją Bojową Odznakę Piechoty, to nie przyszył jej do swojej kurtki.
Przybył, jak oznajmił, aby ostrzec o patrolu zwiadowczym działającym zapewne gdzieś na południe od zajętej przez kompanię C pozycji.
Allen pomyślał, że więcej w tym niewiadomych niż informacji.
"Co to znaczy "zapewne"? Jest patrol czy go nie ma?
Czyj to patrol? Jak wielki?
Co mam robić, kiedy się pojawi?
Co mam robić, jeśli to nasz patrol i znajdzie się w kłopotach?"
Kiedy Allen zadał te pytania, otrzymał odpowiedź mniej niż zadowalającą.<br