Gabinet osobliwości

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Gabinet osobliwości to trzecia po Relikcie i Relikwiarzu powieść D. Prestona i L. Childa z agentem Pendergastem w roli głównej. Tym razem tajemniczy agent FBI powraca do Nowego Jorku, by zająć się sprawą zagadkowej masowej zbrodni sprzed lat. W śledztwie wspomagać go będą Bill Smithback, dziennikarz "New York Times", oraz Nora Kelly, bohaterka Nadciągającej burzy.
Odkrycie 36 ciał w podziemiach starego XIX wiecznego budynku stanie się początkiem dramatycznych, mrożących krew w żyłach wydarzeń, a niezłomny agent Pendergast stanie do walki z nieuchwytnym seryjnym zabójcą, którego odnalezienie kryje się w tajemnicach z jego własnej przeszłości.

Rok wydania: 2005
Stron: 626
Format: 125x183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 16
Tłumacz: Robert Lipski

Fragment tekstu:

Douglas Preston i Lincoln Child dedykują tę książkę amerykańskim nauczycielom, profesorom i bibliotekarzom, zwłaszcza tym, którzy odmienili ich życie.

 

PODZIĘKOWANIA

Lincoln Child chciałby podziękować dr. med. Lee Suckno, dr. med. Bry Benjaminowi, dr. med. Anthony'emu Cifelli oraz dr. med. Traianowi Parvulescu za ich pomoc. Dziękuję także mojej rodzinie, biologicznej i przyszywanej, za miłość i wsparcie. Szczególne podziękowania dla mojej matki, Nancy Child, za specyficzne porady.
Douglas Preston pragnie wyrazić podziękowania Christine i Selene za nieocenioną pomoc przy pracy nad tym manuskryptem oraz jak zawsze podziękować Alethei i Isaacowi. Dziękuję również dr. med. Jamesowi Mortimerowi Gibbonsowi juniorowi za konsultację medyczną.
Chcielibyśmy podziękować Jonowi Couchowi za pomoc przy wykorzystanych w tej książce szczegółach dotyczących broni palnej. Dziękujemy też Jill Novak za uważną lekturę manuskryptu. Jesteśmy szczególnie wdzięczni dr. med. Normanowi San Agustinowi, nadzwyczajnemu chirurgowi, za jego komentarz dotyczący technik chirurgicznych oraz przejrzenie tego tekstu. No i jak zwykle dziękujemy tym wszystkim, dzięki którym ta książka mogła powstać - a szczególnie Betsy Mitchell, Jaime Levine'owi, Ericowi Simonoffowi i Matthew Snyderowi.
Choć w tej książce wykorzystaliśmy istniejące nazwy ulic Manhattanu, zarówno współczesne, jak i z przeszłości, nazwy instytucji publicznych, posterunków policji, rezydencji i innych miejsc wspomnianych na tych stronicach są fikcyjne. W niektórych fragmentach zmieniliśmy też topografię Nowego Jorku zgodnie z potrzebami niniejszej opowieści.

 

JEDEN
Pee-Wee Boxer z odrazą zlustrował plac budowy. Brygadzista był skończonym łajzą. Załogę stanowili sami nieudacznicy. A co najgorsze, facet obsługujący koparkę nie znał się na swojej robocie. Może trafił tam za sprawą związku albo miał wysoko postawionych przyjaciół, tak czy owak, manipulował maszyną, jakby robił to pierwszy raz w życiu. Boxer stał sztywno, z muskularnymi ramionami splecionymi na piersiach, obserwując, jak czerpak koparki wgryza się w stertę cegieł przy starej kamienicy czynszowej. Czerpak napełnił się i nagle znieruchomiał przy wtórze pisku urządzeń hydraulicznych, zaraz jednak znów się poruszył, kołysząc się w tę i z powrotem. Chryste, skąd oni wzięli tych tandeciarzy?
Usłyszał za sobą chrzęst i odgłos kroków, a odwróciwszy się, ujrzał podchodzącego ku niemu brygadzistę z umorusaną, spoconą twarzą.
- Boxer! Co jest, kupiłeś bilety na to przedstawienie czy jak?
Boxer przeciągnął muskularne ramiona, udając, że tego nie słyszał. Był jedyną osobą na tej budowie, która znała się na rzeczy i reszta załogi nie przepadała za nim. Boxerowi było to obojętne, lubił własne towarzystwo.
Usłyszał zgrzyt, gdy zęby czerpaka wgryzły się w twardą ścianę fundamentu. Dolna warstwa starej budowli była odkryta jak otwarta rana: powyżej asfalt i beton, poniżej cegły, rumosz i znów cegły. A na samym spodzie ziemia. Aby położyć fundament pod apartamentowiec ze stali i szkła, musieli kopać naprawdę głęboko, aż do podłoża skalnego.
Zlustrował wzrokiem plac budowy. Nieco dalej w popołudniowym blasku widać było wyraźnie rząd kamienic przy Lower East Side. Niektóre z nich zostały odnowione. Wkrótce renowacja czeka także pozostałe. Gentryfikacja.
- Ej, Boxer! Ogłuchłeś?
Boxer znów rozluźnił mięśnie, marząc o tym, aby dać brygadziście po pysku.
- Rusz no tyłek. To nie widowisko. Nie masz tu na co patrzeć.
Brygadzista skinął głową w stronę miejsca pracy Boxera. Nie podszedł jednak bliżej. Tym lepiej dla niego. Boxer rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ludzi. Wsypywali właśnie cegły do pojemnika na śmieci, bez wątpienia odsprzedadzą je później jakiemuś zafajdanemu yuppie z okolicy, który był gotów zapłacić po pięć dolców za jedną starą cegłówkę. Ruszył przed siebie na tyle wolno, by dać brygadziście do zrozumienia, iż nigdzie mu się nie spieszy.
Nagle rozległ się krzyk. Wizg koparki urwał się jak ucięty nożem. Czerpak wgryzł się w ceglany fundament, odsłaniając znajdujący się za murem ciemny, strzępiasty otwór. Operator koparki wrzucił luz i wyskoczył z kabiny. Brygadzista, marszcząc brwi, podszedł do niego, po czym dwaj mężczyźni zaczęli rozmawiać o czymś z ożywieniem.
- Boxer! - dał się słyszeć głos brygadzisty. - Skoro i tak się obijasz, to mam dla ciebie zadanie.
Boxer nieznacznie skręcił, jakby i tak miał udać się w tę stronę, nie dał po sobie poznać, że usłyszał wołanie tamtego, a przez nonszalanckie zachowanie chciał wyrazić pogardę, jaką wzbudzał w nim chudy, opryskliwy brygadzista. Stanął przed nim, gapiąc się w zakurzone robocze buty przełożonego. Małe buty, mały wacek.
Powoli uniósł wzrok.
- Witaj na świecie, Pee-Wee. Rzuć no na to okiem.
Boxer spojrzał na ziejący otwór.
- Podaj mi latarkę. - Boxer wyjął karbowaną, żółtą latarkę zatkniętą w szlufce spodni i podał brygadziście. Ten zapalił ją.
- No proszę, działa - mruknął, kręcąc głową ze zdziwieniem. Nachylił się i zajrzał do otworu. Facet wyglądał jak kretyn, stojąc chwiejnie na palcach na stercie zwalonych cegieł, z głową i torsem wsuniętym w głąb otworu. Powiedział coś, ale jego głos był zbyt stłumiony, aby można go było usłyszeć. Po chwili wychynął z dziury.
- Wygląda jak jakiś tunel. - Otarł twarz, rozmazując po niej ciemną smugę kurzu. - I cuchnie tam jak jasny gwint.
- A widziałeś tam Tutenchamona? - spytał ktoś.
Wszyscy, prócz Boxera, wybuchnęli śmiechem. Kim, u licha, był ten Tutenchamon?
- Dam głowę, że nie ma tam nic, co mogłoby zaciekawić jakiegoś archeologa. - Odwrócił się do Boxera. - Pee-Wee, jesteś duży i silny. Chciałbym, żebyś tam zszedł i sprawdził, co jest w środku.
Boxer wziął od niego latarkę i nie spojrzawszy nawet na zgromadzonych dokoła robotników, wspiął się na stertę cegieł, by zbliżyć się do otworu wyłupanego w murze przez czerpak koparki. Ukląkł na pogruchotanych cegłach i zajrzał do dziury, przyświecając sobie latarką. Poniżej rozciągał się długi, niski tunel.
Zarówno ściany, jak i sufit poprzecinane były mnóstwem pęknięć. Tunel wyglądał, jakby lada chwila miał się zawalić. Zawahał się.
- Włazisz do środka czy nie? - warknął brygadzista.
Zaraz potem rozległ się inny, drwiący głos.
- O czymś takim nie było mowy w moim związkowym kontrakcie. - Rozległ się głośny, rechotliwy śmiech.
Boxer wślizgnął się do otworu.
Cegły posypały się po stromiźnie aż na podłogę tunelu. Boxer na wpół ześlizgnął się, na poły zeskoczył w dół, wzbijając tumany kurzu. Podniósł się powoli i wyprostował, kierując promień latarki przed siebie. Światło, z uwagi na wirujący w powietrzu kurz, nie dotarło daleko. Od środka to miejsce wydawało się jeszcze mroczniejsze.
Odczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności, a kurz opadnie. Z góry dochodził go, na szczęście mocno stłumiony, śmiech i gwar głosów.
Postąpił kilka kroków naprzód, świecąc latarką z boku na bok. Z sufitu zwieszały się nitkowate stalaktyty, w nozdrza uderzył go podmuch cuchnącego powietrza. Ten fetor to zapewne woń zdechłych szczurów.
Tunel wydawał się pusty, jeśli nie liczyć kilku bryłek węgla. Po obu stronach znajdowały się liczne, łukowato sklepione nisze, mierzące około metra średnicy i około półtora metra wysokości, każda z nich została dość prymitywnie zamurowana. Ściany lśniły wilgocią, słychać też było nieustanny odgłos kapiących kropel. W tunelu, do którego nie dochodziły żadne dźwięki z zewnątrz, zrobiło się nagle bardzo cicho.
Zrobił jeszcze jeden krok naprzód, wodząc promieniem latarki wzdłuż ścian i sufitu. Pajęczyna pęknięć wydawała się tu jeszcze bardziej rozległa, a z łukowatego sklepienia wystawały kawałki kamieni. Cofnął się ostrożnie, ponownie kierując wzrok ku zamurowanym niszom w ścianach po obu stronach.
Podszedł do najbliższej. Jedna z cegieł musiała wypaść niedawno, inne wyglądały na obluzowane. Zastanawiał się, co mogło znajdować się wewnątrz tych nisz. Kolejny tunel? Coś, co celowo starano się ukryć?
Poświecił w głąb szczeliny po brakującej cegle, ale światło nie zdołało rozproszyć panującej wewnątrz ciemności. Skierował promień ku dołowi i ponownie wytężył wzrok. Coś tam było. Coś, co przypominało talerz. Porcelanę. Cofnął się o krok, w zatęchłym powietrzu zaczęły mu łzawić oczy.
Ciekawość walczyła w nim z bliżej niesprecyzowanym niepokojem. Wewnątrz na pewno coś było. To coś mogło byś stare i cenne. W przeciwnym razie, po co ktoś zadałby sobie tyle trudu, aby zamurować tę wnękę?
Przypomniał mu się pewien facet, który podczas wyburzania starej kamienicy znalazł cały woreczek srebrnych dolarówek. Były rzadkie, warte dobrych parę tysięcy. Kupił sobie za to nowiutką kosiarkę do trawy. Jeśli za tymi cegłami było coś cennego, zatrzyma to dla siebie, a inni niech mu naskoczą.
Postawił kołnierz, naciągnął podkoszulek tak, by osłonić nim usta i nos, po czym sięgnął w głąb otworu, wsuwając do niego rękę, w której trzymał latarkę, a następnie, choć z wielkim wahaniem, głowę i ramiona, aby lepiej się przyjrzeć temu, co się tam znajdowało.
Przez chwilę trwał w absolutnym bezruchu jak sparaliżowany. Zaraz potem odruchowo targnął głową do tyłu, uderzając potylicą w górną warstwę cegieł. Upuścił latarkę do wnętrza niszy i cofnął się chwiejnie, tym razem ocierając się o mur czołem, zatoczył się jak pijany i rąbnął o ścianę. Osunął się na podłogę, wydając z siebie cichy, zdławiony krzyk.
Przez moment dokoła panowała niezmącona cisza. Pył wzbił się w górę, a powyżej widać było płynące z zewnątrz słabe światło.
Owionął go podmuch powietrza przesyconego odrażającą wonią. Przełykając ślinę, podźwignął się na nogi i ruszył w stronę światła, zaczął piąć się po stercie cegieł, ciężko osunął się w dół, twarz miał całą brudną i zakurzoną, lecz niezmordowanie kierował się ku wyjściu, podciągając się w górę obiema dłońmi. I nagle znalazł się na zewnątrz, sturlał się po zwałowisku cegieł i ciężko wylądował twarzą do ziemi, oszołomiony i bez tchu. Jak przez mgłę słyszał rozlegający się wokoło śmiech, który jednak ucichł, gdy tylko zdołał się odwrócić. Natychmiast ktoś podbiegł do niego, czyjeś ręce pomogły mu wstać, zasypano go dziesiątkami pytań.
- Chryste Panie, co ci się stało?
- Jest ranny - powiedział ktoś. - Spójrzcie, cały jest we krwi.
- Cofnij się - rzekł ktoś inny.
Boxer próbował zaczerpnąć tchu i uspokoić serce, które tłukło mu się w piersi jak oszalałe.
- Nie ruszajcie go. Wezwę karetkę.
- Czyżby tunel się zawalił?
Gwar głosów nie cichł ani na chwilę. Gdy wreszcie Boxer zakasłał i zdołał usiąść, zebrani wokół niego robotnicy natychmiast umilkli.
- Kości - wychrypiał.
- Kości? Co chcesz przez to powiedzieć? Jakie kości?
- Gada jak potłuczony.
Boxer poczuł, że w jego głowie zaczyna się przejaśniać. Rozejrzał się dokoła, czując spływające po twarzy strużki gorącej krwi.
- Czaszki, kości. Całe sterty. Są ich dziesiątki.
A potem zrobiło mu się słabo i znów się położył, skąpany w jasnych promieniach słońca.

DWA
Nora Kelly wyjrzała przez okno swego gabinetu na trzecim piętrze, lustrując wzrokiem miedziane dachy nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej, kopuły, minarety, wieżyczki ozdobione gargulcami i ciężkie od liści korony drzew w Central Parku. Jej spojrzenie padło w końcu na rząd odległych budynków przy Piątej Alei, zwarty, nieprzerwany mur, posępny i prosty niczym monolit albo wał niezdobytej twierdzy, mieniący się złociście w promieniach jesiennego słońca. Ten piękny widok nie sprawił jej jednak przyjemności.
Zbliżała się pora spotkania. Zaczęła tłumić w sobie narastający gniew, ale zmitygowała się. Ten gniew będzie jej potrzebny. Przez ostatnie półtora roku budżet naukowy pozostawał zamrożony. W tym czasie liczba wiceprezesów muzeum wzrosła z trzech do dwunastu, z których każdy zarabiał dwieście tysięcy rocznie. Wydział public relations zmienił się z małej, sennej grupki byłych dziennikarzy w dział młodych, modnie ubranych siks nie mających zielonego pojęcia o archeologii ani o naukach ścisłych. Górne szczeble zarządu muzeum, niegdyś obsadzone przez naukowców i wykładowców, przejęli prawnicy i mecenasi. Gdzie się tylko dało, w muzeum urządzono gabinety dla większych lub mniejszych fisz. Każde zarobione pieniądze szły do kieszeni mecenasów, aby napędzać niekończący się proces pozyskiwania dalszych pieniędzy i pomnażania stanowisk kierowniczych w obłędnym cyklu biurokratyzacji muzeum.
Nora była świadkiem tych wszystkich przemian, lecz powtarzała sobie, że to wciąż było to samo nowojorskie muzeum, największe muzeum historii naturalnej na świecie. Dopisało jej szczęście, że dostała tę robotę. Po fiasku jej ostatnich przedsięwzięć, osobliwej wyprawy archeologicznej do Utah, którą poprowadziła i niespodziewanym zamknięciu projektu planowanego Muzeum Lloyda, potrzebowała tej pracy, aby stanąć na nogi. Tym razem - mówiła sobie - rozegra to na chłodno, zintegruje się z systemem.
Odwróciła się od okna i rozejrzała po gabinecie. Zintegruje się z systemem czy nie, ale bez dalszych dotacji nie zdoła dokończyć swoich badań dotyczących więzi między Indianami Anasazi i Aztekami. Co ważniejsze, potrzebowała starannej analizy spektrograficznej izotopem węgla C 14 sześćdziesięciu sześciu próbek przywiezionych zeszłego lata z południowego Utah. To koszt rzędu osiemnastu tysięcy dolarów, ale musiała zdobyć te cholerne dane, jeśli miała kiedykolwiek dokończyć swoją pracę. Poprosi o te pieniądze właśnie teraz, reszta będzie musiała poczekać.
Już czas. Wstała i wyszła z gabinetu, po wąskich schodach wspięła się na elegancko urządzone czwarte piętro muzeum. Przystanęła przed gabinetem wiceprezesa, by poprawić swój szary kostium. Oto, co ludzie rozumieli najlepiej. Ciuchy szyte na miarę i pewne spojrzenie. Przyjęła obojętny wyraz twarzy i uchyliwszy drzwi, zajrzała do gabinetu.
Sekretarka wyszła na lunch. Nora śmiało weszła do środka i zatrzymała się przed drzwiami wewnętrznego gabinetu; serce waliło jej jak młot. Musiała zdobyć te pieniądze; nie wyjdzie stąd, póki ich nie dostanie. Zebrała się w sobie, uśmiechnęła i zapukała. Sztuczka polegała na tym, aby pomimo uprzejmości zachować nieustępliwość.
- Proszę - rozległ się silny, zdecydowany głos.
Narożny gabinet tonął w promieniach porannego słońca. Pierwszy wiceprezes, Roger Brisbane III, siedział za lśniącym, bauhausowskim biurkiem. Nora widziała zdjęcia tego miejsca z czasów, gdy jeszcze należało do tajemniczego doktora Frocka. Wówczas był to rzeczywiście prawdziwy gabinet kustosza, zakurzony i zagracony, pełen skamielin i ksiąg, ze starymi, wiktoriańskimi fotelami, włóczniami Masajów i wypchaną krową morską. Teraz to miejsce wyglądało jak poczekalnia u ortodonty. O tym, że był to jednak gabinet, mogła świadczyć jedynie nieduża, zamknięta na klucz, przeszklona gablota stojąca na biurku Brisbane'a, zawierająca kilkanaście przepięknych klejnotów, zarówno oszlifowanych, jak i nie, skrzących się i migoczących na aksamicie. Tajemnicą poliszynela było, że Brisbane zawsze pragnął zostać gemmologiem, ale pragmatyczny ojciec zmusił go, by poszedł na studia prawnicze. Nora miała nadzieję, że to prawda, może przynajmniej będzie mógł zrozumieć znaczenie badań naukowych.
Próbowała uśmiechać się najszczerzej, jak potrafiła. Brisbane wyglądał na wyniosłego i pewnego siebie. Twarz miał gładką, zimną i różową jak wnętrze konchy, był starannie ogolony, zadbany i pachniał drogą wodą kolońską. Falujące brązowe włosy, gęste i błyszczące, miał trochę przydługie.
- Pani doktor Kelly - rzekł Brisbane, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. - Proszę czuć się jak u siebie.
Nora zajęła miejsce na chromowano-drewniano-skórzanej konstrukcji udającej krzesło. Było piekielnie niewygodne i skrzypiało przy każdym poruszeniu.
Młody wiceprezes odchylił się do tyłu przy wtórze szelestu samodziału i splótł dłonie za głową. Mankiety koszuli miał sztywne i śnieżnobiałe, węzeł jedwabnego, angielskiego krawata nienagannie zadzierzgnięty pod szyją. Przyjrzawszy się uważniej wiceprezesowi, Nora zaczęła zastanawiać się, czy miał nałożony makijaż, zwłaszcza w okolicy oczu, aby zatuszować parę drobnych zmarszczek. Boże, jej przeczucia się potwierdziły. A jednak to prawda. Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, że zbyt nachalnie mu się przygląda.
- Co słychać w składzie kości i szmat? - spytał Brisbane.
- Doskonale. Naprawdę. Ale jest coś, o czym chciałam z panem pomówić.
- W porządku. Ja też chciałem z panią porozmawiać.
- Panie Brisbane - zaczęła pospiesznie Nora. - Ja…
Brisbane przerwał jej, unosząc prawą rękę.
- Noro, wiem, po co tu pani przyszła. Potrzebuje pani pieniędzy.
- Zgadza się.
Brisbane pokiwał głową z wyrozumiałością.
- Nie może pani dokończyć badań z uwagi na zamrożony budżet.
- Zgadza się - powtórzyła Nora, zaskoczona, ale czujna. - To prawdziwe zrządzenie losu, że udało się zdobyć dotację Murchisona na badania w Utah, ale nie zdołam dokończyć pracy bez serii analiz i datowania izotopem węgla C 14. Porządne dane to fundament, na którym osadza się całą reszta. - Usiłowała zachować miły, acz posłuszny ton, jakby postanowiła zatańczyć tak, jak Brisbane jej zagra.
Brisbane znów pokiwał głową, przymrużył oczy i zaczął kręcić się z fotelem z boku na bok. Nora wbrew sobie poczuła przypływ nadziei. Nie spodziewała się zrozumienia ze strony przełożonego. Chyba jednak się uda.
- O jakiej sumie mówimy? - spytał Brisbane.
- Dysponując kwotą osiemnastu tysięcy dolarów, mogłabym na Uniwersytecie Michigan dokonać datowania wszystkich sześćdziesięciu sześciu próbek, bo tylko tam mają najlepszy na świecie spektrometr laboratoryjny do datowania izotopem węgla C 14.
- Osiemnaście tysięcy dolarów. Sześćdziesiąt sześć próbek.
- Zgadza się. Nie proszę o stałą podwyżkę budżetu, tylko o jednorazowy grant.
- Osiemnaście tysięcy dolarów - powtórzył wolno Brisbane, jakby się namyślał. - Gdy się nad tym zastanowić, ta kwota nie wydaje się wcale wielka, prawda, pani doktor Kelly?
- Nie.
- Właściwie to bardzo mała kwota.
- Nieporównywalna z naukowymi rezultatami, jakie dzięki niej uzyskamy.
- Osiemnaście tysięcy. Cóż za zbieg okoliczności.
- Zbieg okoliczności? - Nora poczuła nagły niepokój.
- Tak się składa, że o taką właśnie kwotę zamierzam zmniejszyć pani przyszłoroczny budżet.
- Obetnie pan mój budżet?
Brisbane skinął głową.
- Dziesięcioprocentowe cięcia w całym zarządzie. I we wszystkich wydziałach naukowych.
Nora zaczęła się nagle trząść i zacisnęła dłonie na chromowanych podłokietnikach krzesła. Już miała coś powiedzieć, ale wspomniawszy obietnicę, jaką sobie złożyła, w ostatniej chwili ugryzła się w język.
- Koszty nowych sal dinozaurów okazały się wyższe od przewidywanych. Dlatego właśnie cieszę się, że pani zdaniem to niewielka, żeby nie powiedzieć, nic nie znacząca kwota - ciągnął wiceprezes.
- Panie Brisbane - powiedziała Nora, starannie modulując głos i kontrolując oddech. - Jeżeli obetnie mi pan budżet, nie będę mogła dokończyć moich badań.
- Będzie pani musiała. Badania naukowe to tylko drobna cząstka tego, czym się tu zajmujemy, pani doktor. Naszym zadaniem jest urządzać wystawy, ekspozycje, otwierać nowe sale i oferować ludziom rozrywkę.
- Ale przecież podstawowe badania naukowe to krew, która daje życie i napędza to muzeum - rzuciła Nora z przejęciem. - Bez nauki to byłoby jedynie puste show.
Brisbane podniósł się z fotela, obszedł biurko i stanął przed szklaną gablotą. Wyjął pęk kluczy i wsunął klucz do zamka.
- Widziała pani kiedyś szmaragd Tev Mirabi?
- Że co?
Brisbane otworzył gablotę i wyciągnął smukłą dłoń w stronę pięknego szmaragdu wielkości jajka drozda. Wyjął go z aksamitnego łoża i ujął dwoma palcami - kciukiem i wskazującym.
- Szmaragd Tev Mirabi. Bez skazy. Jako gemmolog z zamiłowania powiadam pani, że szmaragdy tej wielkości nigdy nie są bez skazy. Z wyjątkiem tego jednego. - Uniósł klejnot do oka, które widziane przez szmaragd było powiększone i zniekształcone. Po chwili opuścił rękę. - Proszę spojrzeć.
Nora znów stłumiła w sobie irytację. Wzięła od Brisbane'a szmaragd.
- Ostrożnie. Proszę nie upuścić. Szmaragdy są kruche - dodał. Nora przez chwilę obracała klejnot w palcach. - Śmiało. Przez szmaragd świat wygląda inaczej.
Spojrzała przez klejnot i zobaczyła zniekształcony świat, w który poruszała się wielka, zielona istota, pękata jak meduza - Brisbane.
- To bardzo ciekawe. Tyle tylko, że, panie Brisbane…
- Bez skazy.
- Nie ulega wątpliwości. Jednak rozmawiamy tu o czymś innym.
- Jak pani sądzi, ile jest wart ten szmaragd? Milion? Pięć milionów? Dziesięć? To unikat. Gdybyśmy go sprzedali, wszystkie nasze kłopoty poszłyby w niepamięć. - Zachichotał, po czym znów uniósł szmaragd do oka. Gałka oczna widziana przez zielony kamień napęczniała, sprawiała wrażenie wilgotnej i ciemnej. - Ale rzecz jasna nie możemy tego zrobić.
- Przykro mi, ale nie rozumiem.
Brisbane uśmiechnął się słabo.
- Pani i cała reszta naukowców. Wszyscy zapominacie o jednym - tu naprawdę liczy się show. Dajmy na to - ten szmaragd. Z naukowego punktu widzenia nie ma w nim nic, czego nie można byłoby znaleźć w szmaragdzie sto razy mniejszym od tego. Tyle tylko, że ludzie nie chcą oglądać jakiegokolwiek starego szmaragdu, chcą zobaczyć największy szmaragd. Show, pani doktor, widowisko, oto krew, która daje życie temu muzeum. Według pani, jak długo mogłaby pani prowadzić swoje cenne badania, gdyby ludzie przestali tu przychodzić, przestali się interesować i przestali dawać nam pieniądze. Potrzebne są ekspozycje - oszałamiające zbiory - wielkie meteoryty, dinozaury, planetaria, złoto, ptaki dodo i olbrzymie szmaragdy, bo to one przyciągają tu ludzi. To one zwracają uwagę zwiedzających. Pani praca nie podpada pod tę kategorię.
- Ale moja praca jest ciekawa.
Brisbane rozłożył szeroko ręce.
- Moja droga, wszyscy, którzy tu pracują, uważają, że ich badania są wyjątkowo ciekawe i zajmujące.
Słowa "moja droga" były kroplą, która przepełniła czarę. Nora poderwała się z krzesła z ustami zbielałymi z wściekłości.
- Nie powinnam tu siedzieć, wyjaśniając panu, jak ważna jest moja praca. Badania te pomogą określić, kiedy wpływy Azteków dotarły na południowy zachód i odmieniły kulturę Indian Anasazi. Dzięki temu dowiemy się…
- Gdyby pani wykopywała szczątki dinozaurów, sprawa przedstawiałaby się inaczej. Oto kwintesencja działania. I wiążą się z nią spore pieniądze. Sęk w tym, pani doktor, że prócz pani nikogo nie interesują sterty starych skorup.
- Prawda jest taka, że to pan jest niespełnionym naukowcem - odparowała Nora stanowczo. - Tylko gra pan rolę biurokraty, ale szczerze mówiąc, mocno pan z tym przesadza.
Gdy tylko te słowa padły z jej ust, Nora zorientowała się, że powiedziała za dużo. Oblicze Brisbane'a na krótką chwilę zastygło w bezruchu. Zaraz jednak wykwitł na nim wystudiowany uśmieszek. Wyjął z kieszonki na piersi chustkę do nosa. Zaczął metodycznie, wolno i z przejęciem przecierać nią szmaragd. Następnie odłożył klejnot na miejsce, zamknął drzwiczki i zajął się czyszczeniem szklanych ścianek gabloty powolnymi, uważnymi ruchami. Wreszcie przemówił:
- Proszę się tak nie ekscytować. To usztywnia arterie i jest szkodliwe dla zdrowia.
- Nie chciałam tego powiedzieć, przepraszam, ale nie mogę dopuścić, aby dotknęły mnie te cięcia.
Brisbane odezwał się przyjaznym tonem.
- Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Jeżeli chodzi o kustoszów, którzy nie godzą się na planowane cięcia albo nie umieją sobie z nimi poradzić, nie ma sprawy - z przyjemnością zrobię to za nich - mówiąc to, już się nie uśmiechał.


Nora zamknęła drzwi do zewnętrznego biura i stanęła w korytarzu; w głowie miała mętlik. Poprzysięgła sobie, że nie wyjdzie stamtąd bez dodatkowych funduszy, a w rezultacie jeszcze na tym straciła. Czy powinna pójść do Collopy'ego, dyrektora muzeum? To był surowy człowiek, srogi i nieprzystępny, takie posunięcie z pewnością wkurzyłoby Brisbane'a. Już raz powiedziała o kilka słów za dużo. Gdyby spróbowała obejść decyzję Brisbane'a, mogłoby się to skoczyć zwolnieniem jej z pracy. A co jak co, nie mogła stracić tej posady. W przeciwnym razie mogłaby już zacząć myśleć o zmianie zawodu. Może udałoby się jej znaleźć potrzebne pieniądze gdzieś indziej, wykombinować skądś dotację. Poza tym za pół roku znów będzie ustalany budżet. Grunt to nie tracić nadziei.
Powoli zeszła po schodach na trzecie piętro. Przystanęła w korytarzu, zdziwiona, że drzwi do jej gabinetu były otwarte na oścież. Zajrzała do środka. Przy oknie, w miejscu gdzie stała przed niespełna kwadransem, ujrzała bardzo dziwnie wyglądającego mężczyznę przeglądającego pracę monograficzną. Miał na sobie czarny, prosty garnitur, w którym wyglądał jak pracownik firmy pogrzebowej. Jego skóra była bardzo blada, bielsza niż u jakiegokolwiek człowieka, którego miała okazję spotkać. Włosy blond były tak jasne, że wydawały się prawie białe, a smukłe, długie palce przewracające stronice monografii wyglądały jak wyciosane z kości słoniowej.
- Proszę wybaczyć, ale czy mogłabym dowiedzieć się, co pan robi w moim gabinecie? - spytała Nora.
- To ciekawe - wymamrotał mężczyzna, przewracając kolejną stronę.
- Słucham?
Uniósł do góry monografię Geochronologię Jaskini Sandii, odwracając książkę w jej stronę.
- To niesłychane, że jedyne wyraźne punkty Folsoma odkryto powyżej poziomu Sandii. Wielce sugestywne, nie uważa pani? - zapytał z łagodnym, miękkim akcentem arystokratycznego południowca.
Nora poczuła, że zaskoczenie przeradza się w jej wnętrzu w gniew, była wściekła, że ktoś śmiał wtargnąć do jej gabinetu.
Mężczyzna podszedł do regału, odłożył monografię na półkę i zaczął przyglądać się innym woluminom, muskając delikatnymi, precyzyjnymi ruchami palca wskazującego grzbiety ksiąg.
- Ach - mruknął, wyciągając kolejną monografię. - Widzę, że ktoś ośmielił się podważyć wyniki badań Monte Verde.
Nora postąpiła naprzód, wyszarpnęła mu z ręki monografię i odstawiła na miejsce.
- Jestem obecnie bardzo zajęta. jeśli chce pan umówić się na rozmowę, proszę o kontakt telefoniczny. Wychodząc, niech pan zamknie za sobą drzwi.
Odwróciła się do niego plecami, czekając, aż wyjdzie. Dziesięć procent. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak miała sobie z tym poradzić?
Mężczyzna nie wyszedł jednak. Miast tego, znów usłyszała jego aksamitny głos.
- Chciałbym pomówić z panią już teraz, jeśli nie ma pani nic przeciw temu. Czy mógłbym zająć pani kilka minut, pani doktor Kelly i przedstawić, na czym polega mój mały problem?
Odwróciła się. Mężczyzna wyciągnął rękę. Trzymał w niej małą, zbrązowiałą czaszkę.

TRZY
Nora przeniosła wzrok z czaszki na twarz swego gościa.
- Kim pan jest?
Dopiero teraz, gdy przyjrzała mu się baczniej, zwróciła uwagę na bladość jego niebieskich oczu i szlachetność rysów. Ze swą białą skórą i klasycznymi rysami oblicza wyglądał jak wykuty z marmuru posąg.
Przybysz wykonał szarmancki gest, coś pomiędzy dworskim ukłonem a skinieniem głowy.
- Agent specjalny Pendergast, Federalne Biuro Śledcze.
Nora poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Czyżby to nadal reperkusje feralnej wyprawy do Utah? Tylko tego jej brakowało.
- Ma pan odznakę? - spytała znużonym głosem. - Jakiś dowód tożsamości?
Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie i wyjąwszy z kieszeni marynarki portfel, otworzył go. Nora pochyliła głowę, aby przyjrzeć się legitymacji. Wyglądała całkiem jak prawdziwa, a przez ostatnie półtora roku Nora widziała ich wiele.
- W porządku, w porządku, wierzę panu, agencie specjalny… - Znów spuściła wzrok, ale mężczyzna właśnie chował legitymację do kieszeni.
- Pendergast - dokończył za nią. I jakby czytając w jej myślach, dodał: - Nawiasem mówiąc, to nie ma nic wspólnego z wydarzeniami w Utah. To całkiem inna sprawa.
Znów na niego spojrzała. Ubrany na czarno-biało dziwak nie przypominał federalnych, z którymi zetknęła się na zachodzie. Wyglądał niesamowicie, wręcz ekscentrycznie. W jego beznamiętnej twarzy było coś nieomal wzruszającego. Ponownie przeniosła wzrok na czaszkę.
- Nie jestem antropofizjologiem - powiedziała pospiesznie. - Kości to nie moja działka.
W odpowiedzi Pendergast po prostu podał jej czerep.
Sięgnęła po niego, zaciekawiona trochę wbrew sobie i zaczęła wolno, acz metodycznie obracać go w dłoniach.
- Nie wątpię, że FBI ma własnych ekspertów, którzy mogliby pomóc w takiej sprawie?
Agent FBI tylko się uśmiechnął, po czym podszedł do drzwi i zamknąwszy je, przekręcił zasuwkę. Następnie zbliżył się do biurka i zdjąwszy słuchawkę telefonu z widełek, odłożył ją delikatnie na blat.
- Czy możemy pomówić otwarcie? Tak aby nikt nam nie przeszkadzał?
- Jasne. Jak pan sobie życzy. - Nora wiedziała, że w jej głosie dało się wyczuć ekscytację i wściekało ją to. Nigdy jeszcze nie spotkała kogoś równie pewnego siebie.
Mężczyzna osunął się na drewniane krzesło po drugiej stronie biurka, zakładając nogę na nogę.
- Niezależnie od tego, czym się pani zajmuje, pragnąłbym usłyszeć pani opinię na temat tej czaszki.
Westchnęła. Czy powinna rozmawiać z tym człowiekiem? Co by o tym powiedziano w muzeum? Jak zostałoby to przyjęte? Na pewno ucieszono by się, że ktoś spośród pracowników został poproszony przez FBI o fachową konsultację. Może to był ten rodzaj reklamy, o jaką chodziło Brisbane'owi.
Znów przyjrzała się czaszce.
- Cóż, na początek powiedziałabym, że to dziecko wiodło dość smutne życie.
Pendergast złączył dłonie czubkami palców i uniósł jedną brew w pytającym geście.
- Brak zamknięcia szwów na czaszce świadczy, że mamy do czynienia z nastolatkiem - ciągnęła. - Drugi trzonowiec dopiero co się wyrżnął. Co wskazuje, że on lub ona musiał mieć około trzynastu lat, z tolerancją roku albo dwóch w górę lub w dół. Sądząc po smukłości wałów nadoczodołowych, powiedziałabym, że była to kobieta. Zęby w fatalnym stanie, nie były z pewnością leczone. To sugeruje w najgorszym razie poważne zaniedbania. Dwa pierścienie na szkliwie wskazują na zatrzymany wzrost, spowodowany zapewne dwoma okresami głodu lub poważnej choroby. Czaszka jest ewidentnie stara, choć stan uzębienia wskazuje na okres historyczny, w przeciwieństwie do prehistorycznego. U okazów prehistorycznych nie dałoby się zauważyć tak wyraźnych oznak próchnicy, poza tym właścicielka czerepu należała raczej do rasy białej, nie była rdzenną Amerykanką. Powiedziałabym, że czaszka ma od siedemdziesięciu pięciu do stu lat. Rzecz jasna to tylko czyste przypuszczenia. Wszystko zależy od tego, gdzie ją znaleziono i w jakich warunkach. Może warto byłoby przeprowadzić datowanie metodą izotopu węgla C 14.
Na to mimowolne wspomnienie niedawnego spotkania w jednej chwili zamilkła.
Pendergast czekał. Nora odniosła dziwne wrażenie, że spodziewał się po niej czegoś więcej. Czując, że znów ogarnia ją rozdrażnienie, podeszła do okna, by przyjrzeć się czaszce w jasnym świetle porannego słońca. I nagle, gdy tak patrzyła, zimny dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Co się stało? - spytał ostro Pendergast, natychmiast wychwytując zmianę w jej zachowaniu i podrywając się z krzesła miękkim, niemal kocim ruchem.
- Te słabo widoczne rysy u podstawy kości potylicznej…
Sięgnęła po lupę, którą zawsze nosiła na szyi i przyłożyła ją do oka. Odwracając czerep górą do dołu, obejrzała go uważnie.
- Proszę mówić dalej.
- To ślady od noża. Zupełnie, jakby ktoś usuwał tkanki.
- Jakie tkanki?
Poczuła pewnego rodzaju ulgę, gdy uświadomiła sobie, o co chodziło.
- To ślady, jakie pozostawia skalpel po dokonaniu sekcji zwłok. To dziecko poddano autopsji. Niniejsze ślady powstały podczas odsłaniania górnej części rdzenia kręgowego lub być może rdzenia przedłużonego. - Odłożyła czaszkę na biurko. - Jestem archeologiem, panie Pendergast. Powinien pan zwrócić się z prośbą o poradę do innego eksperta. Mamy u nas antropofizjologa, doktora Weidenreicha.
Pendergast wziął z biurka czaszkę i umieścił ją w plastykowej, zamykanej torebce. Po chwili z wprawą doświadczonego iluzjonisty ukrył torebkę w jednej z obszernych kieszeni swego garnituru.
- Chodziło mi właśnie o pani ekspertyzę jako archeologa. A teraz - ciągnął nieprzerwanie, odkładając słuchawkę na widełki i odblokowując zasuwkę przy drzwiach - chciałbym, aby wybrała się pani ze mną do śródmieścia.
- Do śródmieścia? To znaczy do pańskiego macierzystego biura?
Pendergast pokręcił głową.
Nora zawahała się.
- Nie mogę opuścić muzeum. Mam sporo pracy.
- To nie potrwa długo, pani doktor. A czas nagli.
- O co właściwie w tym wszystkim chodzi?
Ale agent już wyszedł z jej gabinetu i szybkim, bezszelestnym krokiem kierował się w głąb korytarza. Podążyła za nim, nie mając innej alternatywy, by pokonawszy kolejne poziomy schodów, mijając sale z ekspozycjami ptaków świata, Afryki oraz ssaków z plejstocenu, dotrzeć w końcu do przestronnej, rozbrzmiewającej silnym echem Wielkiej Rotundy.
- Całkiem dobrze zna pan muzeum - powiedziała, z trudem dotrzymując mu kroku.
- Owszem.
W chwilę potem znaleźli się za wielkimi spiżowymi drzwiami i zeszli po marmurowych schodach na podjazd przed muzeum. Agent Pendergast zatrzymał się u ich podstawy i odwrócił się, skąpany w promieniach jesiennego słońca. Jego oczy wydawały się teraz białe, z lekką tylko domieszką koloru. Gdy się poruszył, Nora, obserwując go, odniosła wrażenie, że to szczupłe ciało opięte czarnym garniturem kryje w sobie olbrzymią siłę.
- Czy zna pani nowojorską ustawę o ochronie miejsc o historycznym i archeologicznym znaczeniu?
- Oczywiście. Zgodnie z tym prawem w mieście zabroniono prac wykopaliskowych lub budowlanych w miejscach mogących mieć jakiekolwiek znaczenie archeologiczne do czasu, gdy wszystkie wartościowe przedmioty lub szczątki zostaną wydobyte, a całe znalezisko należycie udokumentowane.
- W dolnej części Manhattanu odkryto całkiem interesujące znalezisko. Będzie pani archeologiem nadzorującym owo odkrycie.
- Ja? Ale ja nie mam ani doświadczenia, ani tym bardziej uprawnień…
- Bez obawy, pani doktor. Sądzę, że nie będzie pani długo pełnić tej funkcji.
Pokręciła głową.
- Ale dlaczego właśnie ja?
- Bo ma pani doświadczenie, jeżeli chodzi o tego typu… ee… znaleziska.
- A co tam właściwie odkryto?
- Kostnicę. - Spojrzała na niego. - Już czas - powiedział, wskazując na stojącego przy chodniku z uruchomionym silnikiem rolls-royce'a silver wraitha rocznik 59. - Musimy ruszać. Pani pierwsza. Proszę wsiadać.