Książę chaosu

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Zielone oczy, ciemne włosy, łuskowe rękawice, miecz przy boku i peleryna spięta klamrą. Tak wyglądał Corwin, książę Amberu. Przeżył kilkaset lat na Ziemi, a potem powrócił, by walczyć o tron prawdziwego świata, ale teraz słuch o nim zaginął…
Do Corwina podobny jest jego syn, Merlin, który zapragnął odwiedzić królewski świat Amberu. Nie spodziewał się jednak, iż odwiedziny te staną się początkiem niebezpiecznej drogi…
Oto ostatnia, dziesiąta księga słynnego cyklu "Amber", w którym jesteśmy zaledwie cieniami ludzi żyjących w Amberze, prawdziwym świecie, tak jak nasz świat jest jedynie ułomnym odbiciem, cieniem rzucanym przez wspaniały Amber.

Roger Zelazny jest jednym z najpopularniejszych autorów SF i fantasy na świecie. Sześciokrotnie został wyróżniony nagrodą Hugo, a trzykrotnie Nebulą. Jego niezwykle popularny cykl o Amberze został zaadaptowany na grę komputerową oraz grę RPG.


Rok wydania: 2005
Stron: 220
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 40
Tłumacz: Piotr W. Cholewa

Fragment tekstu:

DLA JANE LINDSKOLD…
Dzięki ci wielkie, pani, za twą pomoc.
Ten tom do ciebie należał od początku.


1
Kto widział jedną koronację, tak jakby widział je wszystkie. Brzmi to cynicznie i prawdopodobnie jest cyniczne, zwłaszcza gdy główną rolę odgrywa najlepszy przyjaciel, a jego królową zostaje mimowolna kochanka. Zawsze jednak w programie występuje procesja, dużo powolnej muzyki, niewygodne, kolorowe stroje, kadzidła, przemowy i bicie w dzwony. Koronacje są męczące, zwykle duszne i wymagają od gości nieszczerego skupienia, podobnie jak śluby, wręczanie dyplomów i tajemne inicjacje.
I tak Luke i Coral zostali suwerennymi władcami Kashfy, w tym samym kościele, w którym ledwie kilka godzin wcześniej walczyliśmy prawie - niestety, nie całkiem - na śmierć z moim bratem Jurtem. Jako jedyny przedstawiciel Amberu - chociaż technicznie nieoficjalny - otrzymałem miejsce w pierwszym rzędzie i obecni często zerkali w moją stronę. Dlatego musiałem zachowywać czujność i mamrotać właściwe odpowiedzi. Random nie chciał, by moją obecność traktowano jako formalną wizytę, jednak z pewnością by się zdenerwował, gdyby usłyszał, że nie zachowałem się dyplomatycznie. W rezultacie miałem obolałe stopy, zesztywniały kark i kolorowy strój przesiąknięty potem. Tego wymaga show-biznes. Zresztą, nie chciałbym inaczej. Luke i ja przeżyliśmy paskudnie ciężkie chwile i teraz nie mogłem ich nie wspominać - od ostrzy mieczy do pojedynków na bieżni, od galerii sztuki do Cienia - kiedy tak stałem mokry i myślałem, kim się stanie teraz, gdy włożył koronę. Takie zdarzenie przemieniło wujka Randoma z wędrownego muzyka, włóczęgi i degenerata w mądrego i odpowiedzialnego monarchę… choć wiedzę o tym pierwszym czerpałem tylko z rodzinnych opowieści. Miałem nadzieję, że Luke nie dojrzeje tak bardzo. Chociaż… Luke był człowiekiem zupełnie innym niż Random, nie mówiąc już o tym, że o całe wieki młodszym. To jednak zadziwiające, czego mogą dokonać lata… a może po prostu natura wydarzeń? Uświadomiłem sobie, że różnię się od tego Merlina, jakim byłem nie tak dawno temu. Kiedy się nad tym zastanowić, to różnię się od siebie z dnia wczorajszego.
Podczas przerwy Coral przekazała mi kartkę. Pisała, że musi się ze mną zobaczyć. Podała miejsce i czas, a nawet dołączyła mapkę. Okazało się, że zaznaczona droga prowadzi do apartamentu na tyłach pałacu. Spotkaliśmy się tam wieczorem i w rezultacie spędziliśmy noc. Dowiedziałem się wtedy, że ślub z Lukiem wzięli jeszcze w dzieciństwie. Per procura. Było to elementem dyplomatycznych układów między Jasrą a Begmanami. Nic z nich nie wyszło - to znaczy z części dyplomatycznej, a reszta jakoś się rozleciała. Królewska para też jakby zapomniała o tym małżeństwie, póki nie przypomniały o nim niedawne wydarzenia. Nie widzieli się od lat, jednak dokumenty stwierdzały wyraźnie, że książę wstąpił w związek małżeński. Można było wszystko unieważnić, ale też Coral mogła koronować się razem z nim. Gdyby Kashfa miała w tym jakiś interes.
I miała: Eregnor. Begmańska królowa na tronie Kashfy mogła załagodzić spory o tę nieruchomość. Tak przynajmniej, wyjaśniła mi Coral, sądziła Jasra. I Luke'a to przekonało, zwłaszcza wobec braku gwarancji Amberu i nieaktualnego w tej chwili Traktatu Złotego Kręgu.
Objąłem ją. Nie czuła się dobrze, mimo zdumiewająco szybkiej rekonwalescencji pooperacyjnej. Na prawym oku nosiła czarną przepaskę i reagowała dość wyraźnie, gdy tylko zbyt blisko przysunąłem rękę czy nawet przyglądałem się dłużej. Nie miałem pojęcia, co skłoniło Dworkina, by Klejnotem Wszechmocy zastąpić uszkodzone oko. Chyba że uznał ją za jakoś uodpornioną na moce Wzorca i Logrusu, które będą próbowały go odzyskać. Nie miałem żadnego doświadczenia w tej mierze. Kiedy spotkałem w końcu karłowatego maga, przekonałem się, że jest w pełni władz umysłowych. Ta świadomość nie pomogła mi jednak zrozumieć tajemniczych cech, jakie zwykle charakteryzują mądrych starców.
- Jakie to uczucie? - zapytałem.
- Bardzo dziwne - odparła. - To nie jest właściwie ból. Raczej coś podobnego do atutowego kontaktu. Tyle że towarzyszy mi przez cały czas, a przecież nigdzie nie przechodzę ani z nikim nie rozmawiam. To tak, jakbym stała w bramie. Moce płyną wokół mnie, przeze mnie…
W tej samej chwili znalazłem się pośrodku szarego pierścienia z piastą o wielu szprychach z czerwonego metalu. Od wewnątrz przypominał ogromną pajęczynę. Jaskrawe pasmo pulsowało, by zwrócić moją uwagę. Tak, ta linia prowadziła do bardzo potężnego źródła mocy w dalekim cieniu - energii, którą mogłem wykorzystać do sondowania. Ostrożnie sięgnąłem ku zakrytemu Klejnotowi w oczodole Coral.
Z początku nie wyczułem żadnego oporu. Właściwie nic nie wyczułem, rozciągając tę linię siły. Pojawił się za to obraz zasłony płomieni. Przebijając ją wiedziałem, że zwalniam, zwalniam, zatrzymuję się… Wreszcie zawisłem, jak się okazało, na skraju otchłani. Nie była to droga zestrojenia. Nie chciałem przyzywać Wzorca, będącego fragmentem Klejnotu, gdy wykorzystuję inne moce. Pchnąłem do przodu. Ogarnął mnie straszliwy, wysysający energię chłód.
Jednak to nie moja energia spadała, jedynie tego źródła, jakim władałem. Pchnąłem głębiej i dostrzegłem mglistą plamkę światła, jakby blask odległej mgławicy. Lśniła na tle głębokiej czerwieni szlachetnego wina. Jeszcze bliżej, i rozrosła się w kształt… w złożoną, na wpół znajomą trójwymiarową konstrukcję. Sądząc z opowieści ojca, to zapewne ścieżka, którą należy wyruszyć, aby dostroić się do Klejnotu. Zgadza się, trafiłem do jego wnętrza. Czy powinienem rozpocząć inicjację?
- Ani kroku dalej - rozległ się głos… obcy, choć uświadomiłem sobie, że pochodzi od Coral. Przeszła w trans. - Odmówiono ci wyższej inicjacji.
Cofnąłem sondę. Wolałem uniknąć demonstracji siły, jaka mogłaby wzdłuż niej do mnie dotrzeć. Logrusowy wzrok, od czasu ostatnich wydarzeń w Amberze towarzyszący mi bezustannie, ukazał Coral osłoniętą i oplataną przez wyższą kategorię Wzorca.
- Dlaczego? - spytałem.
Nie zaszczycono mnie odpowiedzią. Coral drgnęła, poruszyła się i spojrzała na mnie.
- Co się stało? - zapytała.
- Zasnęłaś - wyjaśniłem. - Nic dziwnego. Po tym, co zrobił Dworkin i po męczącym dniu… Ziewnęła i opadła na łóżko.
- Tak… - westchnęła i usnęła naprawdę.
Zdjąłem buty i zrzuciłem grubą wierzchnią odzież. Wyciągnąłem się obok niej i narzuciłem kołdrę na nas oboje. Też byłem zmęczony i chciałem się do kogoś przytulić.
Nie wiem, jak długo spałem. Dręczyły mnie mroczne, zmienne sny. Twarze: ludzkie, zwierzęce, demoniczne, wirowały dookoła, a żadna z nich nie miała szczególnie miłego wyrazu. Lasy padały i wybuchały płomieniem, ziemia drżała i pękała, wody mórz wznosiły się gigantycznymi falami i atakowały ląd, księżyc ociekał krwią i rozlegało się potężne wycie. Coś wykrzykiwało moje imię…
Gwałtowny wicher szarpnął okiennicami, aż otworzyły się do wnętrza, stukając o ściany. W moim śnie jakiś stwór wszedł do komnaty i przykucnął u stóp łoża. Wołał mnie cicho, raz za razem. Pokój dygotał i powróciłem pamięcią do Kalifornii. Zdawało się, że trwa trzęsienie ziemi. Wiatr przeszedł od wycia do ryku, a z zewnątrz dobiegły odgłosy jakby padających drzew, walących się wież…
- Powstań, Merlinie, książę rodu Sawall, książę Chaosu! - powtarzał stwór. Potem zgrzytał zębami i zaczynał od nowa.
Po czwartym czy piątym powtórzeniu przyszło mi do głowy, że to może nie sen. Z zewnątrz dobiegały krzyki, a błyskawice rytmicznie rozjaśniały niebo do wtóru muzycznego niemal huku gromów.
Nim się poruszyłem, nim otworzyłem oczy, wzniosłem zaporę ochronną. Dźwięki były rzeczywiste, podobnie jak wyłamane okiennice. I stwór przy łóżku.
- Merlinie, Merlinie, powstań! - zwrócił się do mnie.
Miał długi pysk, szpiczaste uszy, solidne kły i pazury, zielonkawosrebrzystą skórę, wielkie i błyszczące oczy, a także wilgotne, skórzaste skrzydła złożone przy smukłym tułowiu. Po wyrazie pyska nie mogłem poznać, czy się uśmiecha czy cierpi.
- Zbudź się, Lordzie Chaosu.
- Gryll - powiedziałem. Poznałem dawnego sługę rodziny z Dworców.
- Tak, panie - potwierdził. - Ten sam, który uczył cię gry w taniec kości.
- Niech mnie piekło pochłonie…
- Najpierw obowiązek, potem przyjemność, panie. Długą i straszną drogą podążałem za czarną linią, by cię przywołać.
- Linie nie sięgały tak daleko - stwierdziłem. - Bez bardzo silnego pchnięcia. A wtedy może też nie. Czy teraz jest inaczej?
- Jest łatwiej - odparł.
- Dlaczego?
- Jego Wysokość Swayvill, król Chaosu, tej nocy śpi ze swymi przodkami z ciemności. Wysłano mnie, bym cię sprowadził na ceremonię.
- Natychmiast?
- Natychmiast.
- Tak… Dobrze, oczywiście. Tylko zbiorę swoje rzeczy. A jak to się stało?
Wciągnąłem buty, ubrałem się, przypasałem miecz.
- Nie zdradzono mi szczegółów. Oczywiście, powszechnie wiadomo, że był słabego zdrowia.
- Muszę zostawić list - mruknąłem. Skinął głową.
- Krótki, mam nadzieję.
- Tak.
Szybko nakreśliłem na kawałku pergaminu z biurka: Coral, wezwano mnie w sprawach rodzinnych. Będę w kontakcie. Położyłem liścik przy jej dłoni.
- Gotowe - rzekłem. - Jak to zrobimy?
- Poniosę cię na grzbiecie, książę, jak to czyniłem przed laty.
Kiwnąłem głową. Wspomnienia z dzieciństwa powróciły niczym fala przypływu. Jak większość demonów, Gryll był straszliwie silny. Pamiętałem jednak nasze zabawy na krawędzi Otchłani i poza nią, w ciemności, w komorach grobowych, jaskiniach, na dymiących jeszcze polach bitew, w ruinach świątyń, komnatach martwych czarnoksiężników, osobistych piekłach. Zawsze jakoś wolałem towarzystwo demonów niż krewnych czy powinowatych matki. Na postaci demona wzorowałem nawet moją podstawową postać w Chaosie.
Powiększył masę ciała, wchłaniając stołek z kąta pokoju. Zmienił kształt, by dopasować go do moich dorosłych rozmiarów. Wspiąłem się na wydłużony tors i chwyciłem mocno.
- Merlinie! - zawołał. - Jakież czary nosisz ostatnio przy sobie?
- Panuję nad nimi - odparłem. - Ale nie poznałem w pełni ich natury. Niedawno je zdobyłem. Co właściwie odczuwasz?
- Gorąco, chłód, dziwaczną muzykę… - rzekł. - Ze wszystkich stron. Zmieniłeś się.
- Wszyscy się zmieniamy - stwierdziłem, gdy szliśmy w stronę okna. - Takie jest życie.
Czarna nić leżała na parapecie. Wyciągnął łapę, dotknął jej i skoczył.
Dmuchnął potężny wicher. Spadaliśmy, mknęliśmy naprzód, coraz wyżej. Z boków migały wieże, kołysały się… Gwiazdy świeciły jasno, niedawno wzeszedł sierp księżyca, oświetlając zwały niskich chmur. Wzlecieliśmy w niebo, a zamek i miasto zmalały w mgnieniu oka. Gwiazdy zatańczyły i stały się pasmami światła. Wokół nas rozlewała się coraz szersza wstęga czystej, falującej czerni. Czarna Droga, pomyślałem nagle. Obejrzałem się. Nie było jej tam. Zupełnie jakby zwijała się za nami. A może to nas zwijała?
Krajobraz przesuwał się w dole jak film odtwarzany z potrójną szybkością. Falował pod nami las, szczyty gór, mijaliśmy plamy światła i mroku niczym cienie chmur w słoneczny dzień. Po chwili tempo wzrosło w staccato. Zauważyłem nagle, że ucichł wiatr. I niespodziewanie księżyc znalazł się wysoko nad nami, a w dole przemknął zygzakowaty łańcuch górski. Spokój wydawał się częścią snu; po chwili księżyc opadł. Linia światła przecięła świat z prawej strony i gwiazdy zaczęły gasnąć. Nie wyczuwałem u Grylla śladu zmęczenia, kiedy pędziliśmy wzdłuż czarnej ścieżki; księżyc zniknął, światło stało się żółte jak masło wzdłuż linii chmur, które w oczach nabierały różowego odcienia.
- Wzrasta moc Chaosu - zauważyłem.
- Energia nieuporządkowania - odparł.
- Nie o wszystkim mi powiedziałeś.
- Jestem tylko sługą - wyjaśnił Gryll. - Nie są mi znane decyzje władców.
Świat rozjaśniał się ciągle i dokąd tylko sięgał mój wzrok, widziałem zmarszczki na czarnej wstędze. Lecieliśmy ponad górami. Chmury rozwiewały się i natychmiast w ich miejsce powstawały nowe. Najwyraźniej rozpoczęliśmy już przejście przez Cień. Po pewnym czasie góry zmalały i pojawiły się falujące równiny. Nagle słońce rozbłysło na środku nieba. Zdawało się, że fruniemy tuż ponad naszą czarną ścieżką, a łapy Grylla ledwie ją muskają. Czasami prawie nie poruszał skrzydłami, kiedy indziej trzepotał nimi jak koliber, aż traciłem je z oczu.
Daleko po lewej stronie słońce zmieniło barwę na wiśniową. Różowa pustynia rozciągnęła się pod nami…
Znowu mrok i gwiazdy wirujące jakby na ogromnym kole…
Lecieliśmy nisko, tuż nad wierzchołkami drzew…
Wpadliśmy ponad zatłoczoną ulicę, światła na latarniach i na pojazdach, neony nad wystawami. Wchłonęła nas ciepła, duszna, zadymiona atmosfera miasta. Kilku przechodniów patrzyło w górę, jakby nie dostrzegając naszego przelotu.
Śmignęliśmy nad rzeką, ponad dachami domów przedmieścia. Widok zafalował i trafiliśmy nad pierwotny pejzaż skał, lawy, osypisk, dygoczącego gruntu i dwóch czynnych wulkanów - jednego blisko, drugiego daleko - plujących dymem w zielononiebieskie niebo.
- To, jak rozumiem, jest skrót? - zapytałem.
- Najkrótszy ze skrótów - potwierdził Gryll.
Wlecieliśmy w długą noc. W pewnej chwili miałem wrażenie, że nasza droga prowadzi przez wodną głębię; jaskrawe morskie stworzenia przemykały tuż obok nas i w oddali. Czarna ścieżka osłaniała nas, sucha i nie naruszona.
- Zamieszanie jest tak wielkie, jak po śmierci Oberona - oznajmił Gryll. - Jego efekty wstrząsają Cieniem.
- Ale śmierć Oberona zbiegła się z odtworzeniem Wzorca - przypomniałem. - Nie chodziło jedynie o zgon monarchy jednego z krańców.
- To prawda - przyznał Gryll. - Teraz jednak równowaga sił została naruszona. To pogarsza sytuację. A będzie jeszcze bardziej odczuwalne.
Zanurkowaliśmy w szczelinę w ciemnej masie głazów. Przemknęły dookoła świetlne błyski. Jasny błękit szkicował kształty nierówności. Później - nie wiem, jak długo - znaleźliśmy się wśród purpurowego nieba; nie pamiętam momentu przejścia z mrocznego dna morza. Daleko przed nami lśniła samotna gwiazda. Pędziliśmy ku niej.
- Dlaczego? - spytałem.
- Ponieważ Wzorzec stał się silniejszy od Logrusu - wyjaśnił.
- Jak do tego doszło?
- W czasie starcia między Dworcami a Amberem książę Corwin wykreślił drugi Wzorzec.
- Tak, opowiadał mi o tym. Widziałem nawet ten Wzorzec. Obawiał się, że Oberon nie zdoła naprawić oryginału.
- Ale uczynił to, i teraz istnieją dwa.
- I co?
- Wzorzec twojego ojca także jest symbolem porządku. Posłużył do przechylenia odwiecznej równowagi na korzyść Amberu.
- Jak to możliwe, że o tym wiesz, Gryll, skoro nikt w Amberze nie ma o tym pojęcia, a w każdym razie nie uznał za stosowne mnie poinformować?
- Twój brat, książę Mandor, i księżniczka Fiona, podejrzewali to i szukali dowodów. Przedstawili swoje znaleziska twemu wujowi, lordowi Suhuyowi. Ten odbył kilka podróży w Cień i doszedł do wniosku, że tak jest istotnie. Przygotowywał się, by przedstawić sprawę królowi, kiedy Swayvill zachorował po raz ostatni. Wiem o tym wszystkim, gdyż właśnie Suhuy posłał mnie po ciebie i nakazał opowiedzieć o tych sprawach.
- Myślałem, że to matka chce mnie sprowadzić.
- Suhuy był pewien, że zechce… dlatego wolał, bym to ja dotarł do ciebie pierwszy. To, co mówiłem o Wzorcu twego ojca, nie jest rzeczą powszechnie znaną.
- A co ja powinienem z tym zrobić?
- Nie powierzył mi tej informacji.
Gwiazda pojaśniała. Na niebo wypłynęły plamy pomarańczu i różu. Po chwili dołączyły do nich linie zielonkawego blasku, jak wirujące wokół nas proporce.
Pędziliśmy dalej i konfiguracje barw w pełni przesłoniły niebo, jak obracający się wolno psychodeliczny parasol. Pejzaż stał się rozmytą smugą. Czułem się tak, jakby część mnie spała, choć z całą pewnością nie straciłem świadomości. Czas wyczyniał jakieś sztuczki z moim metabolizmem. Byłem straszliwie głodny i oczy mnie piekły.
Gwiazda rozjaśniła się. Skrzydła Grylla migotały jak pryzmaty. Zdawało się, że mkniemy z niewiarygodną szybkością.
Krawędzie naszej ścieżki podwijały się do góry. Proces trwał ciągle, aż poruszaliśmy się jak w rynnie. Potem krawędzie zetknęły się i pomknęliśmy wnętrzem lufy wymierzonej w niebieskobiałą gwiazdę.
- Czy coś jeszcze masz mi przekazać?
- O ile wiem, nie.
Roztarłem lewy nadgarstek. Miałem uczucie, że coś powinno tam pulsować. A tak, Frakir. Gdzie się podziała? Nagle przypomniałem sobie, że zostawiłem ją w apartamencie Branda. Dlaczego to zrobiłem? Ja… umysł miałem oszołomiony, wspomnienie było jak sen…
Po raz pierwszy dokładniej przemyślałem całe zdarzenie. Gdybym uczynił to wcześniej, szybciej bym zrozumiał, co oznacza: to efekt zamglenia umysłu czarem. W komnatach Branda wpadłem w zaklęcie. Nie miałem pojęcia, czy było wymierzone konkretnie we mnie, czy raczej uaktywniłem je przypadkiem, myszkując po pokoju. A może nawet było to coś bardziej ogólnego, co uruchomiła katastrofa - może nie planowany efekt uboczny jakiegoś magicznego zakłócenia. Chociaż w to jakoś trudno mi było uwierzyć.
Nawiasem mówiąc, wątpiłem, czy był to przypadkowy czar. Wydawał się zbyt odpowiedni jak na pułapkę pozostawioną przez Branda. Oszukał tak wyszkolonego czarodzieja jak ja. Możliwe, że dopiero obecne oddalenie od miejsca zdarzenia pozwoliło mi myśleć klarownie. Kiedy wspominałem swoje działania od chwili ataku zaklęcia, dostrzegałem, że przez cały czas poruszałem się jak we mgle. A im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej stawało się jasne, że czar został przygotowany specjalnie po to, by mnie ogarnąć. A nie rozumiejąc go, nawet teraz nie mogłem uznać, że się uwolniłem.
Czymkolwiek był, skłonił mnie, bym bez namysłu porzucił Frakir, a to budziło we mnie uczucia… dziwne. Nie wiedziałem, jak na mnie wpłynął, jak wciąż może na mnie wpływać, co jest typowym problemem kogoś pochwyconego przez zaklęcie. Uznałem jednak, że to nie zmarły Brand zastawił pułapkę, przewidując mało prawdopodobny przypadek, że długie lata po jego śmierci ja zamieszkam obok jego apartamentów i wkroczę do nich w rezultacie nieprzewidywalnej konfrontacji Logrusu i Wzorca w korytarzu na piętrze zamku Amber. Nie, ktoś inny przygotował czar. Jurt? Julia? Chyba nie byliby w stanie działać nie wykryci na terenie zamku. Więc kto? I czy miało to jakiś związek z epizodem w Galerii Luster? Nie miałem pojęcia. Gdybym tam wrócił, potrafiłbym może jakimś własnym zaklęciem wykryć osobę odpowiedzialną. Ale mnie tam nie było, zatem wszelkie śledztwo na tamtym końcu rzeczywistości musiało zaczekać. Światło w przodzie rozbłysło mocniej i zmieniło barwę z niebiańskiego błękitu na groźną czerwień.
- Gryll - rzuciłem. - Czy wyczuwasz na mnie czar?
- Tak, panie - odparł.
- Czemu nic o tym nie mówiłeś?
- Myślałem, że to twoje zaklęcie… może obronne.
- Czy potrafisz je unieść? Mnie jest trudniej od wewnątrz.
- Zbytnio przenika twą osobę. Nie wiedziałbym, gdzie rozpocząć.
- A czy możesz coś o nim powiedzieć?
- Tylko że jest, panie. Choć wydaje się mocniejsze w okolicach głowy.
- Czy może zabarwiać jakoś moje myśli?
- Tak. Na jasny błękit.
- Nie pytałem o to, jak je postrzegasz. Jedynie o możliwość wpływu czaru na mój sposób myślenia.
Skrzydła stały się niebieskie, potem czerwone. Tunel rozszerzył się nagle, a niebo pojaśniało szalonymi kolorami Chaosu. Gwiazda, ku której podążaliśmy, przybrała rozmiary niewielkiej latarni - magicznie wzmacnianej, naturalnie - umieszczonej na szczycie wieży cmentarnego zamku, szarego i oliwkowego, na szczycie góry, z której wyjęto dolną i środkową część. Skalna wyspa unosiła się nad skamieniałym lasem. Drzewa płonęły ogniami opali - pomarańczowym, fioletowym, zielonym.
- Można go rozwikłać, jak sądzę - zauważył Gryll. - Ale jego rozszyfrowanie będzie ciężką pracą dla biednego demona.
Burknąłem coś niechętnie. Przez chwilę obserwowałem rozmazany szybkością pejzaż.
- Skoro już mowa o demonach… - zacząłem.
- Tak?
- Co wiesz o odmianie znanej jako ty'iga?
- Żyją daleko za Krawędzią - rzekł. - Być może są stworzeniami najbliższymi pierwotnego Chaosu. Nie sądzę nawet, by miały prawdziwie materialne ciała. Niewiele mają do czynienia z innymi demonami, nie mówiąc już o pozostałych istotach.
- Znałeś może któregoś z nich… hm… osobiście?
- Spotykałem kilka. Niezbyt często.
Wznieśliśmy się wyżej. Zamek również. Strumień meteorów jaskrawo i bezgłośnie wypalił swą ścieżkę w tle.
- Potrafią zamieszkać w ludzkim ciele. Przejąć je.
- To mnie nie dziwi.
- Wiem o jednym, który to uczynił kilkakrotnie. Ale wystąpił niezwykły problem. Demon najwyraźniej przejął panowanie nad człowiekiem leżącym na łożu śmierci. Odejście człowieka zablokowało ty'igę. Nie może teraz opuścić ciała. Znasz jakiś sposób, by mógł uciec?
Gryll parsknął.
- Najlepiej skoczyć z urwiska. Albo rzucić się na miecz.
- A jeśli jest już tak mocno związany ze swoim gospodarzem, że to go nie uwolni?
Parsknął znowu.
- To kończy grę w kradzież ciał.
- Jestem jej… mu coś winien - oświadczyłem. - Chciałbym jakoś pomóc.
Milczał przez chwilę, nim odpowiedział:
- Starszy, mądrzejszy ty'iga mógłby w takiej sytuacji coś poradzić. A wiesz, gdzie przebywają.
- Tak.
- Przykro mi, że nie mogę pomóc. Ty'igi to stara rasa.
Skręciliśmy wprost ku wieży. Nasz szlak pod zmiennym kalejdoskopem nieba zwęził się do cieniutkiego pasemka. Machając skrzydłami Gryll kierował się w stronę światełka na szczycie.
Spojrzałem w dół. Widok budził zawroty głowy. Gdzieś z daleka dobiegł zgrzyt, jakby fragmenty samej ziemi ocierały się o siebie - zwykłe zjawisko w tych okolicach. Wiatr rozwiewał mi płaszcz. Warkocz ciemnopomarańczowych chmur przeciął niebo po lewej stronie. Rozróżniałem już szczegóły zamkowych murów. Dostrzegłem jakąś postać w oświetlonym pokoju.
I nagle wszystko to znalazło się bardzo blisko… a potem przez okno i do wnętrza. Wysoka, przygarbiona, szaro-czerwona demoniczna figura, rogata i częściowo pokryta łuskami, spoglądała na mnie żółtymi ślepiami o eliptycznych źrenicach. Odsłaniała w uśmiechu kły.
- Wujku! - krzyknąłem zeskakując na podłogę. - Witaj!
Gryll przeciągnął się i otrząsnął, a Suhuy podbiegł i objął mnie… delikatnie.
- Merlinie - rzekł po chwili. - Witaj w domu. Raduję się twoim przybyciem, choć boleję, że z tak smutnej okazji. Gryll ci powiedział…?
- O zgonie Jego Wysokości? Tak. Przykro mi.
Puścił mnie i odstąpił na krok.
- Nie był nieoczekiwany - stwierdził. - Wręcz przeciwnie. Nawet zbyt gorliwie. A jednak czas dla takich wydarzeń nigdy nie jest właściwy.
- To fakt - przyznałem. Rozmasowałem nieco zesztywniałe lewe ramię i sięgnąłem do tylnej kieszeni po grzebień. - Cierpiał od tak dawna, że przyzwyczaiłem się do tego. Jakby pogodził się ze swoją słabością.
Suhuy przytaknął.
- Będziesz się transformował? - zapytał.
- Miałem ciężki dzień - odparłem. - Wolałbym raczej oszczędzać siły. Chyba że protokół wymaga…
- Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Jadłeś coś?
- Ostatnio nie.
- Chodźmy więc - rzekł. - Musisz się posilić.
Odwrócił się i ruszył do ściany. Poszedłem za nim. W pokoju nie było drzwi, a on musiał znać wszystkie lokalne punkty naprężeń Cienia. Pod tym względem Dworce są przeciwieństwem Amberu. W Amberze potwornie ciężko jest chodzić w Cieniu, lecz w Dworcach cienie są niczym wytarte zasłony. Często, nawet się nie starając, można przez nie zajrzeć w inną rzeczywistość. A czasem coś z tej innej rzeczywistości zagląda tutaj. Trzeba również uważać, żeby po przejściu nie znaleźć się w powietrzu, pod wodą czy na drodze potężnej fali. Turystyka w Dworcach nigdy nie była popularnym hobby.
Na szczęście na tym krańcu rzeczywistości materia Cienia jest tak posłuszna, że cieniomistrz potrafi bez trudu nią manipulować, zszyć razem i otworzyć przejście. Cieniomistrze są technikami ważnego rzemiosła. Ich moc pochodzi od Logrusu, choć niekoniecznie przechodzą inicjację. Nieliczni tylko tego dokonują, ale wszyscy zainicjowani w Logrusie automatycznie zostają przyjęci do Gildii Cieniomistrzów. Są w Dworcach jak hydraulicy czy elektrycy, a różnią się umiejętnościami tak samo jak ich odpowiedniki na Cieniu-Ziemi, zależnie od uzdolnień i doświadczenia. Jestem co prawda członkiem gildii, ale wolę raczej podążać za kimś, kto zna drogi, niż szukać ich samemu. Powinienem chyba powiedzieć więcej o tej sprawie. Może kiedyś powiem.
Oczywiście, kiedy dotarliśmy do ściany, już jej tam nie było. Zamgliła się jakby i rozpłynęła. Weszliśmy w przestrzeń, którą niedawno zajmowała - a raczej inną, analogiczną przestrzeń - i ruszyliśmy w dół zielonymi schodami. A właściwie nie schodami. To był ciąg nie połączonych ze sobą zielonych dysków, opadających spiralnie w dół, jak gdyby płynęły w nocnym powietrzu, we właściwej odległości od siebie i na odpowiedniej wysokości. Okrążyły zewnętrzną ścianę wieży i dobiegły do ślepego muru. Zanim się do niego zbliżyłem, przeszliśmy przez kilka chwil dziennego światła, krótki wir niebieskiego śniegu i apsydę czegoś w rodzaju katedry, tylko bez ołtarza, ze szkieletami w ławkach po obu stronach nawy. Wreszcie przekroczyliśmy mur i trafiliśmy do dużej kuchni. Suhuy wskazał mi spiżarnię i zaproponował, żebym coś sobie przygotował. Znalazłem zimne mięso i zrobiłem kanapkę, spłukując ją letnim piwem. Wuj też zjadł kawałek chleba i łyknął tego samego napoju. Nad głowami pojawił się nagle ptak w locie, zakrakał chrapliwie i zniknął, nim przefrunął całą długość pomieszczenia.
- Kiedy nabożeństwo? - spytałem.
- O czerwonym niebie. To jeszcze prawie obrót - odparł. - Masz więc szansę na czas i wypoczynek… może.
- Co to znaczy "może"?
- Jako jeden z trzech jesteś pod czarną strażą. Dlatego wezwałem cię tutaj, do jednego z moich miejsc odosobnienia. - Odwrócił się i przeszedł przez ścianę. Ruszyłem za nim, wciąż trzymając dzban w ręku. Usiedliśmy nad nieruchomym, zielonym stawem, pod skalną przewieszką, nad którą rozciągało się brunatne niebo. Zamek Suhuya zawierał w sobie miejsca z całego Chaosu i Cienia, zszyte razem w szaloną pajęczynę dróg w drogach. - A z faktu, że nosisz spikard, wnioskuję, że dodałeś też własne środki bezpieczeństwa - zauważył. Wyciągnął rękę i dotknął promienistego koła mojego pierścienia. Poczułem lekkie mrowienie palca, dłoni i ręki.
- Wuju, kiedy byłeś moim nauczycielem, często wygłaszałeś takie niezrozumiałe zdania - stwierdziłem. - Ale skończyłem już naukę i uważam, że daje mi to prawo powiedzenia wprost: nie mam pojęcia, o co ci właściwie chodzi.
Parsknął i napił się piwa.
- Po chwili refleksji wszystko stanie się jasne - zauważył.
- Refleksji… - powtórzyłem, spoglądając na zielony staw.
Obrazy przepływały pośród czarnych wstęg pod powierzchnią - Swayvill leżący bez życia, żółto-czarne szaty okrywające jego skurczone ciało, moja matka, mój ojciec, demoniczne sylwetki przemijające i zanikające… Jurt, ja sam, Jasra i Julia, Random i Fiona, Mandor i Dworkin, Bili Roth i wiele twarzy, których nie znałem…
Pokręciłem głową.
- Refleksja niczego nie wyjaśnia - oznajmiłem.
- Nie jest to funkcja krótkiej chwili - odparł.
Wróciłem do obserwacji chaosu twarzy i kształtów. Jurt wrócił i pozostał na długo. Ubierał się bardzo elegancko i sprawiał wrażenie względnie zdrowego. Kiedy rozwiał się wreszcie, jego miejsce zajęła jedna z tych na wpół znajomych twarzy, które widziałem poprzednio. Wiedziałem, że to arystokrata z Dworców i wytężyłem pamięć. Oczywiście. Minęło sporo czasu, ale w końcu go rozpoznałem. Tmer z rodu Jesby, najstarszy syn księcia Roloviansa, obecnie sam lord i władca Linii Jesby - szeroka broda, krzaczaste brwi, mocno zbudowany… trzeba przyznać, że przystojny na swój szorstki sposób. Jeśli wierzyć opowieściom, bez wątpienia dzielny, a może nawet wrażliwy.
Potem zjawił się książę Tubble z Linii Chanicut, na przemian zmieniający formę od ludzkiej do wirującej demonicznej. Spokojny, ociężały, subtelny… i stary. Miał kilkaset lat i był bardzo sprytny. Nosił bardziej zmierzwioną brodę i był mistrzem wielu gier.
Czekałem. Tmer po Jurcie i Tubble'u zniknęli wśród rozwianych wstęg. Czekałem dalej, ale nic już się nie pokazało.
- Koniec refleksji - oznajmiłem wreszcie. - Ale nadal nie wiem, co ona oznacza.
- A co zobaczyłeś?
- Mojego brata Jurta - odparłem. - Księcia Tmera z Jesby. I Tubble'a z Chanicut, wśród innych atrakcji.
- Bardzo odpowiednie - orzekł. - Całkowicie odpowiednie.
- Dlaczego?
- Podobnie jak ty, Tmer i Tubble są pod czarną strażą. Jak słyszałem, Tmer przebywa w Jesby, chociaż sądzę, że Jurt przybył na ziemię w innym miejscu niż Dalgarry.
- Jurt wrócił? Pokiwał głową.
- Może być w Fortecy Gantu, u mojej matki - zastanowiłem się. - Albo… Sawall miał drugą siedzibę, Linie Anch, na samej Krawędzi.
Suhuy wzruszył ramionami.
- Nie wiem - stwierdził.
- Ale po co czarna straż… nad którymkolwiek z nas?
- Studiowałeś na dobrym uniwersytecie w Cieniu - przypomniał. - Długo mieszkałeś na Dworze Amberu, co było zapewne bardzo pouczające. Proszę cię zatem, abyś się zastanowił. Z pewnością umysł tak dobrze wyćwiczony…
- Jak rozumiem, czarna straż oznacza, że grozi nam jakieś niebezpieczeństwo…
- Oczywiście.
- …Lecz jego charakter jest dla mnie niepojęty. Chyba że…
- Tak.
- Ma to jakiś związek ze śmiercią Swayvilla. Musi zatem łączyć się z polityką. Ale długo mnie tu nie było. Nie mam pojęcia, jakie sprawy są obecnie gorące.
Pokazał mi kilka rzędów startych, ale wciąż nieprzyjemnych kłów.
- Spróbuj z sukcesją - zaproponował.
- Dobrze. Powiedzmy, że Linie Sawall popierają jednego z możliwych zastępców, Jesby innego, Chanicut jeszcze innego. Skaczemy sobie do gardła. Powiedzmy, że wróciłem w samym środku wendety. Ktokolwiek wydaje rozkazy, postawił nas pod strażą, żeby sprawy nie wymknęły się spod kontroli. Słuszna decyzja.
- Blisko - pochwalił. - Ale sytuacja posunęła się już dalej.
Pokręciłem głową.
- Poddaję się - stwierdziłem. Gdzieś z daleka usłyszałem wycie.
- Pomyśl - rzekł. - A ja tymczasem powitam gościa.
Wstał i wszedł do sadzawki, znikając natychmiast.
Dokończyłem piwo.


2
Miałem wrażenie, że minęła zaledwie chwila, gdy skała po lewej stronie zamigotała i wydała dźwięk jakby dzwonu. Bez udziału świadomości, moja uwaga skupiła się na pierścieniu, który Suhuy nazwał spikardem. Uzmysłowiłem sobie, że zamierzałem go użyć do obrony. To ciekawe, jak znajomy się teraz wydawał, w jak krótkim czasie się do niego przystosowałem. Poderwałem się i zwróciłem w stronę skały, wyciągając lewą rękę… lecz przez migotliwy obszar wkroczył Suhuy, a za nim dostrzegłem wyższą, bardziej mroczną sylwetkę. Po chwili i ona przekroczyła próg, wynurzyła się w rzeczywistość i przemieniła z ośmioręcznej małpy w mojego brata Mandora w ludzkiej postaci. Odziany był w czerń, jak przy naszym ostatnim spotkaniu, lecz ubranie miał świeże i nieco inaczej skrojone, a białe włosy nie tak splątane. Rozejrzał się szybko i uśmiechnął do mnie.
- Widzę, że wszystko w porządku - oświadczył. Parsknąłem, wskazując jego rękę na temblaku.
- Tak jak można tego oczekiwać - odparłem. - Co działo się w Amberze po moim wyjeździe?
- Żadnych nowych katastrof. Zostałem tylko, by sprawdzić, czy nie mógłbym w czymś pomóc. W rezultacie magicznie oczyściłem nieco okolicę i przywołałem parę desek, żeby zakryć dziury. Potem poprosiłem Randoma o zgodę na opuszczenie pałacu. Wyraził ją i wróciłem do domu.
- Katastrofa? W Amberze? - zdziwił się Suhuy.
Przytaknąłem.
- W korytarzach pałacu Amber nastąpiło starcie między Jednorożcem a Wężem. Doprowadziło do sporych zniszczeń.
- Co skłoniło Węża do wtargnięcia tak daleko w dziedzinę Porządku?
- Chodziło o coś, co Amber uważa za Klejnot Wszechmocy, natomiast Wąż za swoje zagubione Oko.
- Muszę usłyszeć całą tę historię.
Opowiedziałem o spotkaniu, pomijając tylko swoje późniejsze doświadczenia w Galerii Luster i w komnatach Branda. Kiedy mówiłem, spojrzenie Mandora wędrowało od spikarda do Suhuya i z powrotem. Dostrzegł, że to zauważyłem, i uśmiechnął się.
- A więc Dworkin znowu jest sobą… - mruknął Suhuy.
- Nie znałem go wcześniej - odparłem. - Ale wydawało mi się, że wie, co robi.
- …A królowa Kashfy patrzy Okiem Węża.
- Nie wiem, co nim widzi. Wciąż dochodzi do siebie po operacji. Ale to ciekawe. Gdyby mogła nim patrzeć, co by zobaczyła?
- Czyste, zimne linie nieskończoności, moim zdaniem. Pod całym Cieniem. Żaden śmiertelnik nie zniesie tego zbyt długo.
- Pochodzi z krwi Amberu - stwierdziłem.
- Doprawdy? Oberona?
Skinąłem głową.
- Wasz zmarły władca był mężczyzną niezwykle aktywnym - zauważył Suhuy. - Mimo wszystko, taki widok byłby sporym ciężarem, choć mówię to na podstawie domysłów tylko i pewnej znajomości zasad. Nie mam pojęcia, do czego to może doprowadzić. To wie jedynie Dworkin. Jeśli jest zdrów na umyśle, to z pewnością miał ważny powód, by tak postąpić. Doceniam jego mistrzostwo, choć nigdy nie potrafiłem przewidzieć, jak się zachowa.
- Znasz go osobiście? - spytałem.
- Znałem… Dawno temu, zanim zaczęły się jego kłopoty. A teraz nie wiem, czy cieszyć się tym, co zaszło, czy rozpaczać. Ozdrowiały, może działać na rzecz większego dobra. A może kierują nim czysto osobiste pobudki.
- Przykro mi, ale nie mogę cię oświecić. Dla mnie także jego postępki są niezrozumiałe.
- Mnie również zdumiało zastosowanie Oka - przyznał Mandor. - Ale to wszystko dotyczy chyba lokalnej polityki, stosunków Amberu z Kashfą i Begmą. Nie wiem, czy w tej chwili jałowe spekulacje do czegoś nas doprowadzą. Lepiej poświęcić uwagę bardziej naglącym sprawom miejscowym.
Westchnąłem mimo woli.
- Takich jak sukcesja - domyśliłem się. Mandor uniósł brew.
- Lord Suhuy już ci powiedział?
- Nie. Ale od ojca tyle słyszałem o sukcesji w Amberze, o wszystkich kabałach, intrygach i zdradach, że w tej dziedzinie czuję się niemal autorytetem. Wyobrażam sobie, że tutaj podobnie to wygląda między rodami następców Swayvilla, tyle że do gry wchodzi więcej pokoleń.
- Słusznie sobie wyobrażasz - przyznał. - Chociaż wydaje mi się, że tutaj cały obraz jest bardziej uporządkowany niż tam.
- To już coś. Co do mnie, zamierzam złożyć kondolencje i wynosić się stąd jak najszybciej. Przyślijcie mi kartkę, kiedy sprawa się wyjaśni.
Roześmiał się. Rzadko się śmieje. Poczułem mrowienie w przegubie, gdzie zwykle siedziała Frakir.
- On naprawdę nie wie - rzekł, spoglądając na Suhuya.
- Dopiero się zjawił - odparł Suhuy. - Nie zdążyłem niczego mu wytłumaczyć.
Poszukałem w kieszeni, wyjąłem monetę i podrzuciłem.
- Reszka - stwierdziłem. - Ty mi powiesz, Mandorze. Co się dzieje?
- Nie jesteś pierwszy w kolejce do tronu - rzekł.
Ponieważ była to moja kolej na śmiech, wykorzystałem okazję.
- To już wiedziałem. Nie tak dawno temu, przy obiedzie, sam mi tłumaczyłeś, ilu kandydatów jest przede mną. Jeśli w ogóle ktoś mieszanego pochodzenia może być brany pod uwagę.