Jak ocalić swoje życie

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Jak ocalić swoje życie? Jak pozbyć się krępujących osobowość więzów z niekochanym i obojętnym mężem? Jak osiągnąć niezależność, spełnienie twórczych ambicji i pełnię seksualnej satysfakcji? Isadora Wing, bestsellerowa pisarka, alter ego Eriki Jong, autorki Jak ocalić swoje życie i Strachu przed lataniem, próbuje znaleźć odpowiedź na te pytania w kolejnych, wciąż nie satysfakcjonujących związkach miłosnych. Poszukiwania prowadzą ją do Hollywood, gdzie spotyka najprzeróżniejszych ludzi — łotrów, głupców, rekinów finansowych, myślicieli, wiernych przyjaciół — i znajduje wymarzonego kochanka. Próbując wszystkiego, od miłości lesbijskiej do grupowego seksu, Isadora zdaje sobie w końcu sprawę, że istnieje możliwość ocalenia swojego życia. Jak ocalić swoje życie to nie tylko napisana z humorem, pełna wewnętrznego ciepła książka o wielu odmianach miłości pulsującej seksem i wyzbytej wszelkiej pruderii, to także wnikliwe studium psychologiczne kobiety przeżywającej kryzys małżeński. To świetna powieść obyczajowa, obnażająca mechanizmy rządzące światem artystycznym i biznesu, a jednocześnie afirmująca seks i miłość, radość życia i przygodę. Erica Jong — wybitna amerykańska prozaiczka i poetka. Urodziła się w 1942 roku w Nowym Jorku, ukończyła Bernard College, studiowała literaturę angielską na Columbia University oraz sztuki piękne. Debiutowała w 1971 roku tomem poezji Fruits and Vegetables, który zjednał jej opinię jednej z najoryginalniejszych współczesnych poetek. Światową sławę zdobyła wydaną w 1974 roku pierwszą powieścią, Strach przed lataniem, uznaną za “manifest wyzwolonego feminizmu". Od tego czasu pisarka opublikowała kilka powieści, m.in. Fanny, czyli prawdziwe przygody Fanny Chłostki-Jones, Serenissima, Babski blues, Pamięć dopisze i Strach przed pięćdziesiątką, a także pięć tomów poezji i książkę dla dzieci. Erica Jong przyjaźniła się z Henrym Millerem (do którego jest zresztą często porównywana); dziejom tej znajomości poświęciła Diabeł na wolności. Autorka mieszka obecnie w Nowym Jorku wraz z kilkunastoletnią córką.

Rok wydania: 2003
Stron: 338
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Renata Kopczewska

Fragment tekstu:

Podziękowania

Z wyrazami miłości i wdzięczności - Elaine Geiger i Sterlingowi Lordowi za pomoc i zachętę znacznie przekraczające profesjonalną życzliwość; Grace i Davidowi Griffinom, Alice Bach i Jonathanowi Fastowi za wielokrotne odczytywanie tej książki w kolejnych stadiach jej powstawania, Marjorie Larkin, która ją przepisywała i komentowała, Jennifer Josephy, która tę książkę zredagowała i opatrzyła komentarzem, Louisowi Untermeyerowi, któremu bardziej podobały się radosne wiersze niż smutne, i wszystkim tym, którzy do mnie pisali, nawet gdy nie mogłam odpowiedzieć na ich listy.
E.J.

 

 

 


W Święto Dziękczynienia
odeszłam od męża…

 

 

 

 

 


W Święto Dziękczynienia odeszłam od męża. Było to dziewięć lat od chwili, kiedy go poznałam, prawie tyle samo od dnia naszego ślubu, wystarczająco długo, by przekonać się, że coś nie gra, lecz mimo wszystko nie było to łatwe.
Święto Dziękczynienia to raczej dziwny dzień na taką decyzję. Od kiedy skończyłam dwa lata, mieszkałam w tych samych blokach na Manhattanie - był to szereg budynków mieszkalnych naprzeciwko Muzeum Historii Naturalnej, ulica wybrana, jedyna w Nowym Jorku, skąd wypuszczano gigantyczne balony w Dniu Dziękczynienia. Gdy byłam małą dziewczynką, pozwalano mi nie kłaść się w noc poprzedzającą to święto, bym mogła patrzeć, jak przejeżdżają ciężarówki wiozące butle z helem i jak wielkie pomarszczone balony z lateksu zaczynają nabierać kształtu pod siatką, którą przytrzymywały skrzynki z workami z piaskiem.
Ciężarówki zaczynały nadciągać gdzieś około dziesiątej w wieczór poprzedzający świąteczny pochód. Ogromne kontury Myszki Miki, Kaczora Donalda, Supermena, pandy i dinozaura stopniowo rozpościerały się na czarnym asfalcie ulicy. Później do tej menażerii dodano jeszcze balony łosia Bullwinkle'a i Smile'a, ale ja byłam już starsza i całe wydarzenie nie miało dla mnie swej dawnej magii, chociaż bardzo lubiłam Bullwinkle'a - on i ja mieliśmy coś wspólnego, coś w rodzaju kwintesencji łatwowierności i nieuleczalnej naiwności.
Nie byłam jedynym dzieckiem na Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, któremu pozwalano nie kłaść się podczas tej wyjątkowej nocy w roku. Inne dzieci z bloków były uprzywilejowane w ten sam sposób. Czuliśmy, że ten pochód należy do nas. Schodziliśmy na dół i poufale karmiliśmy kostkami cukru policyjne konie (zawsze strasznie się bałam, że stracę palec), myśląc, że jesteśmy najszczęśliwszymi dziećmi w całym Nowym Jorku - wyjątkowymi, wybranymi, niezwykłymi.
Jeśli udało nam się nie zasnąć tak długo, mogliśmy zobaczyć, jak balony pęcznieją w górę, aż do okien naszego mieszkania, około piątej lub szóstej rano. Czasami, choć bardzo walczyłam z sennością, o drugiej już spałam. Nastawiałam budzik na szóstą, kładłam się w ubraniu i rankiem zbiegałam na dół, by podziwiać balony, zanim reszta świata weźmie je w swoje posiadanie. W wieku lat dziesięciu marzyłam o buncie, w którym byłabym przywódcą bandy dzieciaków kradnących balon. Porywaliśmy go w głąb Central Park i trzymali na uwięzi, podczas gdy wszyscy dorośli szaleli z wściekłości.
Ale oto teraz, w Święto Dziękczynienia, rankiem odchodziłam od swojego męża, zostawiając siedmiopokojowe mieszkanie odziedziczone po dziadku, wszystkie swoje książki, maszynę do pisania i większość swoich ubrań. Wzięłam dwie walizki z beżowego płótna w fioletowy wzorek i neseser. Jedna walizka zawierała wszystkie notatki do książki, którą pisałam, druga - ubranie odpowiednie na chłodny Nowy Jork, zimne Chicago, ciepłe Los Angeles i na trudną do przewidzenia pogodę gdzie indziej, w neseserze zaś mieściły się dwie suszarki do włosów, dwanaście buteleczek z witaminami, dwa flakoniki perfum, różne kosmetyki, kremy i szampony, wybrane książki, notesy i większość mojej biżuterii. Dawałam drapaka - wygnaniec ze złego małżeństwa, Żydówka tułaczka, przez całe życie mieszkanka Nowego Jorku, zdążająca teraz na Zachód. Wyzwolona z umierającego związku wiadomością o dawnej zdradzie, odrodzona przez samobójstwo przyjaciółki, wyjeżdżałam na spotkanie kochanka i swojego przeznaczenia - usprawiedliwiając swój wyjazd filmem, nad którym rzekomo miałam pracować w Los Angeles.
Ale wyjeżdżałam na dobre. Nawet jeśli mój mąż o tym nie wiedział, ja wiedziałam. I byłam tym przerażona. Ogarniały mnie na przemian entuzjazm i panika. Dwie rzeczy podtrzymywały mnie na duchu - nowa miłość i wspomnienie mojej przyjaciółki Jeannie, umierającej w starym futrze swojej matki na tylnym siedzeniu samochodu z silnikiem pracującym na wolnych obrotach, w zamkniętym garażu w Cape Cod. Żyć lub umrzeć. Były tylko te dwie drogi wyjścia. Z rozgałęzienia dróg Jeannie wybrała jedną, a drugą zostawiła mnie. Spuścizną jej samobójstwa było życie. I nagle, mając trzydzieści dwa lata, poczułam się wyzwolona ze swych irracjonalnych obaw i wreszcie mogłam odlecieć.

 

 

 


Od lat chciałam zerwać
ze swoim małżeństwem…

 

 

 Dlaczego trudniej jest zrezygnować z małżeństwa,
 w którym nie ma miłości, niż z małżeństwa z miłości?
 Dlatego, że małżeństwo, w którym nie ma miłości,
 zrodzone jest z rozpaczy,
 podczas gdy zawarte z miłości
 zrodzone jest z wyboru…

 

 

 


Od lat chciałam zerwać ze swoim małżeństwem, ale odkładałam to na później, tak jak łakocie, które ma się zjeść przed snem, jak kawałek gumy do żucia przyklejanej do nogi dziecinnego łóżka, jak wyjście na wieczór przyrzeczone sobie po całym dniu pracy. Od samego początku nie było udane, ale zniewoliłam swój umysł, by wierzyć, że jednak jest dobre. Wmówiłam sobie, że nic lepszego mnie nie czeka. Przekonałam samą siebie, że smutek i kompromis są uświęcone tradycją…
Kongres księgarzy na początku czerwca. Tysiące ludzi przelewających się przez hol hotelu Sheraton. Ściskano moje dłonie, potrącano, głośno witano, proszono o radę, napraszano się, bym przeczytała pierwsze literackie próby kuzynów z Schenectady. Uśmiechałam się tak szeroko, że miałam wrażenie, iż popęka mi twarz, gdy przedzierałam się przez tłum księgarzy, agentów, wydawców, publicystów. Wydawało się, że klimatyzacja wyzionęła ducha. Do rejestracji była długa kolejka, przed wejściem do kawiarni również i jeszcze dłuższa do postoju taksówek na zewnątrz. Myślałam tylko o tym, by jakoś się przedrzeć z powrotem do swojego pokoju. Wciągnęłam głowę w ramiona, jakbym zaraz miała dać nurka, mocno chwyciłam swoją torebkę zawieszoną na ramieniu i zaczęłam przemykać się, kluczyć w tanecznych podskokach i uskokach na bok przez tłum, który ze wszystkich stron usiłował zastąpić mi drogę. Nie nosiłam plakietki ze swoim nazwiskiem, ale moja twarz była już własnością publiczną.
Kiedy znalazłam się z powrotem w swoim pokoju - z dwoma podwójnymi łóżkami (czekającymi bez wątpienia na jakieś potajemne ménage ŕ quatre), gigantycznym kolorowym telewizorem, wiązanką kwiatów jak na pogrzeb, przysłaną przez mego wydawcę - zrzuciłam sandały, ściągnęłam z siebie ubranie i wbiegłam do łazienki. Kiedy moje życie wydaje mi się nieznośne, zawsze biorę kąpiel.
Czego u diabła w końcu chciałam? Miałam wszystko, czego sobie życzyłam i na co ciężko zapracowałam - lecz jakoś wszystko to miało gorzki smak. Przez całe życie pragnęłam sławy, rozgłosu i pochlebstw. Od chwili gdy ojciec zobaczył mnie w szpitalu i zapytał moją matkę: "Czy musimy zabrać to do domu?" - moje życie było nieustanną walką o to, by zwrócić na siebie uwagę, nie dać się ignorować, być dzieckiem najinteligentniejszym, najlepszym i najbardziej uwielbianym. I teraz to miałam - może nie od swoich rodziców czy męża, ale od reszty świata. I teraz wszystko to wydawało mi się koszmarem.
Trzy lata przedtem byłabym gotowa dać się zabić za to, co miałam teraz. Zazdrościłam znanym pisarzom - zazdrościłam i jednocześnie ich uwielbiałam. Wyobrażałam sobie, że są półbogami, niewrażliwymi na ból, obdarzonymi nieustanną miłością, dającą pewność siebie. Teraz poznawałam drugą stronę krzywego zwierciadła sławy. Tak jakbym weszła do pokoju, do którego tylko nieliczni mają wstęp i o którym wszyscy z zewnątrz myślą, że jest niewiarygodnie piękny, urządzony z przepychem i czarodziejski. Ale gdy tylko się tam znajdziesz, odkrywasz, że jest to sala lustrzana i wszystko, co widzisz, to tylko miriady zniekształconych własnych odbić.
Zniekształca prasa, zniekształcają obcy, którzy przypisują ci swoje wyobrażenia i frustracje, zniekształcają wszyscy, którzy zazdroszczą ci i wyobrażają sobie, że pragnęliby być na twoim miejscu. Jeśli im powiesz, że jesteś w pułapce sali lustrzanej, nie będą chcieli o tym słyszeć. Potrzebna jest im wiara w magię tego zamkniętego pokoju. Potrzebna po to, by móc usprawiedliwić swoją własną zazdrość - i swoje własne pięcie się w górę.
Rozmyślałam o swoim małżeństwie z Bennettem i o minionych latach. Chciałabym być teraz razem z nim. Nasze małżeństwo mogło być martwe i ponure, ale wydawało się, że na pewnej płaszczyźnie osiągaliśmy coraz większą wzajemną bliskość. I mimo naszych ambiwalentnych uczuć w tej kwestii, w końcu zastanawialiśmy się, czyby nie mieć dziecka.
Dlaczego nie? Był już najwyższy czas. Miałam trzydzieści dwa lata i byłam przerażona starzeniem się. Napisałam trzy książki i wiedziałam, że jako pisarka mam mocno ugruntowaną pozycję. Starczyłoby nam pieniędzy na gosposię, dziewczynę do dziecka, nawet nianię - gdybyśmy tylko chcieli.
Więc dlaczego coś mnie stale powstrzymywało? Tęskniłam do dziecka przez cały dzień, kiedy Bennett był w szpitalu, ale gdy wracał do domu wieczorem i widziałam jego posępną, smutną twarz, ogarniał mnie bunt. Mieć z nim dziecko oznaczało poślubić tę twarz na zawsze. Musiało być coś lepszego, coś pogodniejszego i coś bardziej radosnego niż to. Bennett uczepił się mitu swojego nieszczęśliwego dzieciństwa. Od siedmiu lat chodził do psychoanalityka i życie traktował jak chroniczną chorobę, w której tylko nieznaczną ulgę przynosił pięćdziesięciominutowy upust słów na kozetce psychoanalityka. On był mężczyzną horyzontalnym, a ja zaczynałam podejrzewać, że jestem kobietą wertykalną. Ale czułam się winna z powodu swoich wątpliwości. Bennett był ogromnie miłym człowiekiem. Trochę smutnym i pochłoniętym samym sobą, ale bardzo miłym. Lojalny wobec mnie, wspierający mnie w mojej karierze. Przez cały czas mówiono mi, jakie to szczęście, że mam takiego męża - męża, który znosi mój sukces.
"Znosi" - tego właśnie słowa używano. Chociaż słowo to raziło mnie, nie protestowałam. Byłam wdzięczna Bennettowi, wdzięczna i zobowiązana. Jest moim Leonardem Woolfem*, myślałam. Moją zatrudnioną na stałe, kojącą muzą. Nie odszedł ode mnie, kiedy moja powieść Wyznania Kandydy (którą każdy oprócz mnie uważał za skandaliczną) stała się bestsellerem. Nie odszedł też, kiedy wszyscy jego pacjenci pytali, czy jest postacią z tej książki. I nie odszedł, kiedy zrobiłam rzecz niewybaczalną, stając się osobą publiczną, której musiał pomagać w odpowiadaniu na listy i którą musiał eskortować na literackie przyjęcia.
Wszyscy moi przyjaciele i znajomi uważali go za bardzo wytrzymałego, cierpliwego i solidnego mężczyznę. Czy nie zdawali sobie sprawy, co to oznacza? Czy nie zdawali sobie sprawy, jak protekcjonalne jest to w stosunku do nas obojga? I do wszystkich mężczyzn, jeśli rozumieć to szerzej. Mężczyzna będący w mojej sytuacji puszyłby się; ja zawsze przepraszałam. Dziękowałam swojemu mężowi za to, że "znosi" moją sławę. Przepraszałam przyjaciół, którzy nie odnieśli podobnych sukcesów, opowiadając im, jak okropne w gruncie rzeczy jest to, czego doznaję. Czułam się skruszona i zobowiązana. Żeby choć w najmniejszym stopniu wynagrodzić to wszystko Bennettowi, powinnam dać mu dziecko.
Ale ta jego posępna twarz, nerwowe pokasływanie i wieczne analizowanie… Chociaż psychiatria była jego powołaniem, tak naprawdę interesowało go tylko jego własne nieszczęśliwe dzieciństwo. Hołubił ten mit, tak jak mógłby hołubić dziecko, którego nigdy nie mieliśmy. I zawsze próbował namawiać innych, by tak samo hołubili swoje nieszczęśliwe dzieciństwo.
Chociaż i ja miałam niebagatelny udział w tej terapii, zaczęłam w końcu uważać jego stosunek do własnego dzieciństwa za rodzaj próżności. Każdy wierzy w to, że jego cierpienie jest większe od cierpienia innych. I każdy uważa w głębi ducha, że jest piękniejszy lub bardziej zasługuje na sławę.
Każdy oprócz mnie, tak mi się wydaje.
Dzieciństwo Bennetta rzeczywiście było dosyć ponure. Owdowiała matka, która musiała przejść na zasiłek, liczne rodzeństwo, z którego dwoje umarło na jakieś choroby dziecięce. Było to smutne, ale przecież nie tak smutne jak los niektórych dzieci, których lata dorastania przypadły na drugą wojnę światową. Poza tym cierpienie zdarza się nawet wśród najzamożniejszych i najbardziej uprzywilejowanych. Niektórzy ludzie przeżyli nawet obozy koncentracyjne, nie zapominając, czym jest śmiech.
Humor to wspaniały sposób na przeżycie. Może dlatego dzieciństwo Bennetta tak na nim zaciążyło. Nie miał w ogóle poczucia humoru. Ujawniło się to nawet w jego praktyce psychiatrycznej, która była rzetelna, książkowa, ale do której nie dopuszczał żadnych swoich uczuć. Próbował prowadzić prywatną praktykę w pełnym wymiarze czasu, lecz w końcu zostawił sobie tylko kilku pacjentów i przeszedł do psychiatrii zinstytucjonalizowanej - jego potrzeba bezpieczeństwa kazała mu ukryć się w pracy szpitalnej.
Jakoś straciłam dla niego szacunek z tego powodu i ten mój brak szacunku zaczął zajmować miejsce miłości - jakakolwiek ona była - którą kiedyś go darzyłam. Ale tylko częściowo byłam tego świadoma. Powiedziałam sobie: takie jest małżeństwo, a mężczyźni i kobiety tak naprawdę nigdy nie mówią tym samym językiem. Moi przyjaciele uznali, że powinnam być szczęśliwa, mając tak wspierającego mnie małżonka, i uwierzyłam w to sama. Ale gdzie jest powiedziane, że powinnam cieszyć się swoim mężem, ponieważ on mnie toleruje, pieprzy i wspiera w moich twórczych ambicjach? Większość kobiet, które zajmowały się pisaniem lub innym rodzajem twórczości, miała znacznie gorzej. Wołowaci mężowie, kochankowie, którzy nierzadko doprowadzali je do samobójstwa, despotyczni ojcowie, zmuszający je, by wiodły życie posłusznych córek i wyrzekły się seksu. Ja na szczęście miałam w domu święty spokój - i nudę tak straszną, jak to tylko możliwe. Bennett prawie wcale nie zakłócał mojej świadomości - ani w pozytywny, ani w negatywny sposób. Powoli stawał się czymś w rodzaju sprzętu domowego - jak kuchenka albo maszyna do zmywania czy zestaw stereo.
Jak mogliśmy tak się oddalić od siebie? A może od samego początku byliśmy od siebie oddaleni? Czy osiem lat małżeństwa może zniszczyć wszystko, co łączyło dwoje ludzi - jeśli w ogóle coś ich kiedyś łączyło? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że nigdy nie lubiłam wyjeżdżać z Bennettem na wakacje czy zostawać z nim sama w nocy. Wypełniałam swoje życie gorączkową aktywnością, setkami przyjaciół, przypadkowymi romansami (po których oczywiście zostawało mi przykre poczucie winy), ponieważ przebywanie wyłącznie w jego towarzystwie było dziwnie jałowe. Gdy byliśmy w domu razem, zawsze wycofywałam się do swego pokoju, by pracować. Na pewno trochę w tym było mojej niepohamowanej ambicji (albo, jak powiedzieliby moi zwariowani na punkcie astrologii przyjaciele, był to efekt związku kobiety-Barana z mężczyzną-Rakiem), ale na pewno też i pragnienia, by nie być z Bennettem. Jego obecność mnie przygnębiała. Z jego sposobu bycia, poruszania się i sposobu mówienia wyzierało coś, co było zaprzeczeniem życia. Jak można stworzyć życie z kimś, kto reprezentuje śmierć?

Wyszłam z wanny i zaczęłam wycierać się, perfumować, pudrować i suszyć włosy. Potem starannie zrobiłam twarz - głównie po to, by skryć się przed światem. Ukryć się! Do diabła, był to najwyższy czas, żeby zacząć się ukrywać! Mimo że to nie ja byłam sławna, lecz Kandyda - Kandyda, którą stworzyłam na wzór samej siebie, tak jak malarze malują autoportrety albo przedstawiają swoje dzieci jako cherubinki, żony jako serafiny, a sąsiadów jako diabły.
Pochodzę z rodziny malarzy. Rodzinną mądrością było malować to, co się ma w domu. Powód był oczywisty. Wszystko, co się miało w domu, znało się najlepiej, można było szczegółowo to studiować w wolnych chwilach, rozkładać na czynniki pierwsze, analizować. Można się było uczyć światłocienia, koloru, kompozycji równie dobrze na jabłku czy cebuli lub na znajomej twarzy, jak z fontann Rzymu czy burzowych chmur Wenecji.
Stworzyłam Kandydę na wzór siebie samej, jednak była ona zarówno czymś więcej, jak i czymś mniej niż mną. Na pierwszy rzut oka podobieństwo było łatwe do określenia - ładna młoda Żydówka z Upper West Side, autorka wierszy i opowiadań, niepoprawna marzycielka, tak jak ja. Jednak Kandyda skostniała w książce, podczas gdy ja, mam nadzieję, rozwijałam się. Wyrosłam z wielu pragnień, które nią powodowały, i z wielu paraliżujących ją obaw. Tyle że moja publiczność upierała się, byśmy były identyczne - ponieważ moja bohaterka, co było dość zdumiewające, okazała się kronikarką Ducha Czasów.
Nikt nie mógł być bardziej niż ja zdziwiony tym zaskakującym obrotem sprawy. Kiedy wymyśliłam Kandydę Wong (bezwstydną i bez zahamowań w sprawach seksu, zagrzebaną po uszy w książkach), byłam przekonana, że albo jej historia nie nadaje się do druku, albo przeciwnie, jest tak wyjątkowa, iż tylko kilka młodych bezwstydnych Żydówek z Upper West Side mogłoby jej dorównać. Ale myliłam się. To, co czuła Kandyda, odczuwał cały naród. I nikt tym nie był bardziej zaskoczony niż ja.
Parę milionów egzemplarzy później zaczęłam się zastanawiać, czy to ja stworzyłam Kandydę, czy też ona stworzyła mnie.