Kalekie dzikusy z gorących krajów

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Bohater kolejnej książki Toma Robbinsa, Switters, jest postacią doprawdy przedziwną. To anarchista, który pracuje dla rządu, pacyfista z bronią, wegetarianin, który dusi szynkę w mięsnym sosie, specjalista od informatyki, który nienawidzi komputerów, krzepki bon vivant i przewrażliwiony na swoim punkcie narcyz, oraz człowiek owładnięty obsesją niewinności, który jednocześnie marzy o zdeflorowaniu dużo młodszej córki swego ojczyma (i rozkochuje się w o dziesięć lat starszej zakonnicy). Los wiedzie tegoż to osobnika przez cztery kontynenty, a podczas tej pełnej ironii odysei zostaje zbadany, zakwestionowany, wyśmiany, ale i wychwalony niemal każdy istotny aspekt naszych czasów.

Rok wydania: 2003
Stron: 542
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Lima, Peru
październik 1997

Łysa papuga wyglądała jak skrzyżowanie ludzkiego embriona z koszernym kurczakiem. Ze starości utraciła wszystkie pióra, nawet puch, a jej pełna guzków, żółtawa skóra była poprzetykana siatką gumowatych błękitnych żył.
- Patologia - mruknął Switters, mając na myśli nie tylko papugę, ale całą scenę, w tym krążącą po mrocznej willi skurczoną staruszkę, za którą posłusznie dreptał ptak. Jego szpony chrobotały głucho, walcząc o punkt oparcia na terakocie, a kiedy co pewien czas papuga traciła równowagę i zaczynała się ślizgać, z jej gardła wydobywał się skrzek tak rozedrgany i słaby, jakby głaskał ją dusiciel z Bostonu. Ptak skrzeczał, starucha gdakała, trudno powiedzieć, czy ze współczucia, czy też dezaprobaty, gdyż nie odwracała się do swojego oddanego towarzysza, lecz w amorficznej czarnej sukni wędrowała bez celu od jednego zabytkowego drewnianego mebla do drugiego.
Switters udawał uznanie, ale w skrytości ducha napełniało go to odrazą, tym bardziej że Juan Carlos, stojący za nim na patio i także zaglądający w okna wdowy, promieniał z dumy i satysfakcji. Switters tłukł moskity perforujące mu klatkę piersiową i przeklinał każdy włos na dłoni przeznaczenia, która porwała go do cholernej, zbyt witalnej Ameryki Południowej.


Boquichicos, Peru
listopad 1997

Zwabiona światłem lampy sączącym się przez żaluzje, gigantyczna ćma łomotała w okiennice niczym burza. Zafascynowany Switters obserwował ją, czekając, aż chłopcy przyniosą jego bagaże znad rzeki. Ćma nie była motylem, z pewnością nie. Była stworzeniem nocy i nosiła w sobie tajemnicę nocnego zwierzęcia.
Motyle były delikatne i subtelne, a ta ćma miała swoją siłę i wagę. Ciężkie skrzydła wydawały się przypudrowane jak twarz starej aktorki. Motyle uważano za wolne, ćmy zaś za niewolnice płomiennej obsesji. Motyle wydawały się nieszkodliwe, ćmy jakby… erotyczne. Pyłek ćmy był seksualnym pyłkiem. Drgania ćmy był seksualnymi drganiami. Switters nagle dotknął szyi i jęknął. Jęknął, gdyż uświadomił sobie, jak bardzo ćma przypomina łechtaczkę ze skrzydłami.
Witalne.
Na ścieżce za sobą usłyszał chrząkanie i z lasu wyłonił się Inti, niosąc, nieco trwożliwie, należącą do Swittersa walizę z krokodylej skóry. Po chwili dwaj inni chłopcy pojawili się z resztą bagażu. Nadszedł czas, by sprawdzić kwatery w hotelu Boquichicos. Switters obawiał się tego, co może znaleźć za zamkniętymi oknami i podwójnymi drzwiami z siatki, ale machnął na chłopców, by poszli za nim.
- Chodźmy. Ten owad… - Wskazał głową wielką ćmę, która, choć łopotała skrzydłami, nie mogła poruszyć parującego zielonego rosołu, tak często zastępującego amazońskie powietrze. - Przez tego owada czuję się… - Switters zawahał się przed użyciem tego słowa, choć wiedział, że Inti nie rozumie nic poza tuzinem najprostszych sylab po angielsku. - Przez tego owada czuję się lubieżny.

 

Środkowa Syria
maj 1998

Podczas marszu ku Jebel al Qaz-az w późnowiosennym deszczu, nomadzi byli przemoczeni i kręciło im się w głowach. Za nimi, niżej, trawa już żółkła i usychała, stanowiła paszę nie dla zwierząt, lecz leśnych pożarów; przed nimi przejścia górskie najprawdopodobniej wciąż były niedostępne z powodu zalegającego śniegu. Jednakże wszelkie niepokoje grupy zmył ulewny deszcz. W kraju takim jak ten nadzieja miała na drugie wilgoć.
Nawet owce i kozły wydawały się uradowane, lżejsze w kopytach, choć co pewien czas niektóre zwierzęta przystawały, żeby strząsnąć deszcz z sierści, energicznie, zawzięcie, przez co przypominały skrępowane królowe burleski. Ich czarne pyski, jak ze skóry, lśniące od deszczu, zwrócone były - nie tyle przez jeźdźców, ile przez instynkt wędrowców, starszy niż ludzkość - ku odległym pastwiskom.
Switters był jednym z czterech mężczyzn - obok chana, najstarszego syna chana i doświadczonego tropiciela - podróżujących konno na czele kawalkady. Reszta szła pieszo. Znajdowali się w drodze, od świtu do zmierzchu, już niemal od tygodnia.
Ponad trzy kilometry wcześniej, tuż przed pojawieniem się łagodnych wzniesień, minęli rozległy teren, bez wątpienia oazę, otoczoną wysokim murem z gliny. Nad murem wznosiły się konary orchidei, a woń kwiatów pomarańczy jeszcze aromatyzował i wzmacniał i tak odurzający zapach deszczu. Switters miał wrażenie, że dobiega go stamtąd dziki, słodki pisk chichoczących dziewcząt. Kilku młodych mężczyzn też musiało go usłyszeć, gdyż odwrócili głowy, by popatrzeć z tęsknotą na nieprzystępny teren.
Gromada ruszyła. Tak właśnie postępują nomadzi. Idą przed siebie. Ciężar i beczenie.
Switters nie mógł jednak zapomnieć o minioazie. Coś - tajemnicze mury, bujna roślinność, ledwie słyszalne dźwięki, przywodzące na myśl młode kobiety kąpiące się w deszczu - tak mocno przemówiło mu do wyobraźni, że w końcu oznajmił gospodarzom o zamiarze powrotu i obejrzenia tego miejsca. Można by powiedzieć, że poczuli się zaszokowani, ale sama jego obecność wśród nich była tak niezwykła, że częściowo uodpornili się na częste niespodzianki.
Chan potrząsnął głową, a jego najstarszy syn, który posługiwał się znośnym angielskim, wyraził sprzeciw.
- Och, panie, nie wolno nam zawracać. Stada…
Switters, który posługiwał się znośnym arabskim, przerwał, by wyjaśnić, że zamierza udać się tam samotnie.
- Ależ panie. - Najstarszy syn załamał ręce i zmarszczył czoło, tak że wyglądało jak zrolowane wieczko pudełka sardynek. - Koń. Mamy tylko te cztery, panie, i…
- Nie, nie, przyjacielu. Uspokój papę, nie zamierzam pogalopować na jednej z jego wspaniałych szkap. Niech pozwoli drugiemu w kolejności synowi wskoczyć na konia i odciążyć giczoły.
- Ależ panie…
- Popędzę tam swoim wehikułem. Bądźcie tak dobrzy, chłopcy, i przygotujcie go dla mnie.
Chan skinieniem ręki zatrzymał kawalkadę. Dokładnie w tym samym momencie przestało padać. Dwaj członkowie plemienia odwiązali wózek zza siodła, zdjęli go, postawili na względnie płaskiej powierzchni i zablokowali. Następnie pomogli Swittersowi zsiąść z konia i ostrożnie posadzili go na wózku. Z tyłu wózka przywiązali walizę z krokodylej skóry i położyli na kolanach Swittersa komputer, telefon satelitarny i przerobioną berettę kalibru 9 mm, wszystko zawinięte w plastikowe worki na śmieci.
Nadszedł czas na wyszukane pożegnania, po których nomadzi przez dłuższą chwilę obserwowali z podziwem, jak Switters z trudem, niepewnie - ale przez cały czas śpiewając - manewruje rozklekotanym, ręcznie sterowanym wózkiem na ostrych kamieniach i podstępnych piaskach okolicy tak ponurej, że jeden rzut oka na nią skłoniłby romantycznego poetę do terapii, a dewelopera do urżnięcia się ginem.
Powoli zniknął w dziczy.
Wydawało się, że śpiewa Przyślijcie klaunów.


Watykan
maj 1999

Kardynał rozkazał Swittersowi i jego towarzyszkom ustawić się gęsiego w kolejce. Wyjaśnił, że ogrodowa ścieżka jest wąska, a poza tym nie wypada gromadnie podchodzić do Jego Świątobliwości. Switters miał otwierać pochód. Gdyby nie skonfiskowano mu broni na ostatniej bramce, może uparłby się zamykać pochód, teraz jednak nie miało to znaczenia.
Kardynał łaskawie wyjaśnił, że ze względu na swoje "kalectwo" Switters nie musi czuć się zobowiązany do klękania przed papieskim tronem. Switters zastanawiał się, czy mimo to będą od niego oczekiwali, że pocałuje pierścień papieża. "Jeśli miałbym go cmokać, to, musieliby położyć na nim okruch haszyszu lub wysmarować go sokami z pochwy albo sosem red-eye*", pomyślał.
Przypomniał sobie znajomą aktorkę, która, usiłując skłonić tresowanego terierka do chodzenia za nią w jednej ze scen filmu, musiała przybić sobie do obcasów szpilek kawałki cielęcej wątroby.
Wspomnienie teriera kuszonego butami z przynętą przypomniało mu starą, łysą papugę, wiele miesięcy wcześniej człapiącą za swoją panią na przedmieściach Limy - i Switters na moment znalazł się z powrotem w Peru. Tak właśnie działa umysł.
Tak właśnie działa umysł: ludzki mózg ma genetyczną skłonność do organizacji, ale jeśli nie znajduje się pod ścisłą kontrolą, pod najlichszym z pretekstów i w najbardziej swobodny sposób połączy jeden obraz z innym, jakby czerpał organiczną przyjemność z twórczych skojarzeń, bez szacunku dla logiki czy kolejności chronologicznej.
Wygląda na to, że ta księga niezamierzenie częściowo naśladuje umysł. Cztery sceny rozegrały się w czterech różnych miejscach i czterech różnych momentach, niektóre dzieliły miesiące lub lata. Choć zachowują kolejność chronologiczną, wspólny element (Swittersa) i daleko im do strumienia świadomości, dzięki której Finnegans Wake jest jednocześnie najbardziej realistyczną i najmniej czytelną książką, jaką kiedykolwiek napisano (nieczytelną właśnie dlatego, że tak realistyczną), to jednak, niestety, uprzedzanie zdarzeń nie ma nic wspólnego z właściwie rozwijającą się narracją - nawet obecnie, gdy świat zdaje się budzić z linearnego transu, niebezpiecznie restrykcyjnego postrzegania samego siebie jako historycznego wehikułu telepiącego się drogą jednokierunkową ku wyznaczonemu z góry apokaliptycznemu celowi. Odtąd ta relacja rozpocznie się w możliwym do przyjęcia punkcie startowym (każdy początek jest do pewnego stopnia arbitralny, ten nie stanowi wyjątku), z którego ruszy przed siebie w tak zwanym odpowiednim momencie, stroniąc od niepotrzebnie tangensowego wpływu umysłu i zatrzymując się jedynie co pewien czas, żeby powąchać przymiotniki albo skopać czyjąś dupę.
Ponieważ dzięki nowemu podejściu tytuły rozdziałów (określające czas i miejsce) staną się niepotrzebne, od teraz zostaną zlikwidowane. Gdyby jednak następny rozdział miał mieć nagłówek, brzmiałby on:

Seattle
październik 1997

Właśnie w ten szary jak strzyga i zimny jak galareta z małży sobotni ranek o brodzie utkanej z mgły Switters pojawił się w domu swojej babki. Po drodze z lotniska zatrzymał się na Pike Place Market, gdzie kupił bukiet złocistych chryzantem i dynię średnich rozmiarów. Teraz musiał żonglować tymi przedmiotami, żeby uwolnić rękę, którą postawił kołnierz trencza, chcąc uchronić się przed skubiącą go drobnymi zębami mżawką. Wcześniej zakupił też kapsułkę XTC od znajomego hippisującego sprzedawcy ryb, a kiedy szedł od wypożyczonego samochodu do rezydencji, zdołał wrzucić ją do ust i przełknąć bez popijania. Smakowała jak lucjan.
Przycisnął dzwonek. Po chwili w domofonie zaskrzeczał głos babki.
- Kto tam? Czego chcesz? Obyś miał dobry powód. - Starsza pani nie zatrudniała odźwiernej, chociaż miała osiemdziesiąt trzy lata i pieniądze.
- To ja. Switters.
- Kto?
- Switters. Twój ulubiony krewniak. Wpuść mnie, Maestra.
- Ha! "Ulubiony krewniak", śnij dalej. Czy przybywasz z darami?
- Oczywiście. - Usłyszał szczęk elektronicznie uruchamianej zasuwy. - Nadchodzę. Gotuj się, Maestra.
- Ha!
Kiedy Switters nie skończył jeszcze roku, babka stanęła obok jego krzesła i oparła dłonie na swoich wciąż olśniewających biodrach.
- Zaczynasz bełkotać jak cholerny disc jockey - powiedziała. - Wkrótce nadasz mi jakieś imię, więc żeby było jasne: nie wolno ci nazywać mnie tymi pozbawionymi klasy słowami na "b", jak babcia, babunia czy babusia, a jeśli kiedykolwiek nazwiesz mnie nianią albo niusią - albo mamcią, dużą mamą czy mumą - urwę ci te śliczne małe jaja. Mam świadomość, że ludzkie niemowlę w odpowiedzi na matczyną stymulację instynktownie wydaje z siebie dźwięki rozpoczynające się na "m", po którym występują miękkie samogłoski, więc jeśli uważasz za niezbędne obdarzyć mnie czymś w tym rodzaju, niech to będzie "maestra". Maestra. Rozumiesz? To żeńska forma włoskiego słowa oznaczającego mistrza albo nauczyciela. Nie wiem, czy kiedykolwiek nauczę cię czegoś wartościowego, i za cholerę nie chcę być niczyim mistrzem, ale maestra przynajmniej ma w sobie jakąś godność. Spróbuj powtórzyć.
Nieco ponad rok później, kiedy dziecko miało dwa lata, pomaszerowało do babki, przyszpiliło ją - już wtedy - dzikim, hipnotycznym spojrzeniem zielonych oczu, położyło ręce na biodrach i rozkazało:
- Mów mi Switters.
Maestra wpatrywała się w niego przez chwilę, zdumiona tą nagłą identyfikacją niewiele mówiącego nazwiska, i w końcu skinęła głową.
- Proszę bardzo - powiedziała. - W porządku.
Matka nadal nazywała go Kluseczkiem. Ale niezbyt długo.