Klej

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Oto opowieść o czterech chłopcach, dorastających w okolicach Edynburga, o przyjaźniach, doświadczeniach - i sekretach - które łączą ich do czasu, gdy wchodzą w dorosłość. O czterech chłopakach, którzy stają się mężczyznami: o Soku Terrym, uganiającym się za dziewczynami obiboku o włosach kręconych niczym korkociągi i lepkich palcuszkach; o Billym - bokserze z obsesjami, wykuwającym z nich siłę swego charakteru; o Carlu Batoniku Milky, bujającym się przez życie w rytmie własnej muzyki oraz o prześladowanym przez fatum Gallym, który ma najcieńszą na świecie skórę i który na każdym kroku natyka się na katastrofę.
Poznajemy losy tej czwórki od lat siedemdziesiątych po początek nowego stulecia - od czasów punka do nastania epoki techno, od wciągania speeda do łykania Ecstasy - gdy każdy z nich stara się wyzwolić spod brzemienia klasy, z której się wywodzi, kultury, kolegów, środowiska i rodzicielskich nadziei, że może chociaż dzieciom powiedzie się w życiu lepiej. Bohaterów wiąże przyjaźń, stworzona przez osiedle, szkołę i chęć wymknięcia się spod wpływu tych "kreatywnych" elementów. I nagle lojalność przemieniła się w kodeks ulicy: stawaj po stronie kumpli, nie bij kobiet i, co najważniejsze, nigdy nikogo nie kabluj.
Niezależnie od epickiej skali, Klej zachowuje typowe cechy twórczości Welsha, znane choćby z Trainspottingu i Ohydy, czyli: tempo i energię, błyskotliwe dialogi, obrazoburcze epizody i czarny humor, aczkolwiek jest zarazem dojrzałą książką o dojrzewaniu - o życiu i o tym, co się w nim zdarza, gdy wali się świat.

Rok wydania: 2004
Stron: 570
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Jacek Spólny

Fragment tekstu:

Książka dedykowana jest Shearerowi, Scrapowi, George'owi, Jimmy'emu, Deano, Mickeyowi, Tamowi, Simonowi, Milesowi, Scottowi i Crawfowi za to, że trzymali się razem, gdy rozchodziły się ich drogi

klej (rzecz.) - nieczysta postać żelatyny, otrzymywana w efekcie gotowania odpadów zwierzęcych, wykorzystywana jako lepiszcze.
Słownik XX wieku Chambersa

1. 
Gdzieś około 1970: Pan domu

OKNA '70


Słońce wynurzyło się zza betonowego bloku naprzeciwko, promienie padły prosto na ich twarze. Daviego Gallowaya tak zaskoczyła niespodziewana jasność, że mało nie wypuścił stołu, który usiłował przenieść. W nowym mieszkaniu było już i tak dość gorąco, więc Davie czuł się jak egzotyczna roślina, więdnąca w przegrzanej cieplarni. To przez te okna, tak wielkie, że chłoną słońce, myślał, stawiając stół i patrząc na rozciągające się w dole osiedle.
Davie czuł się jak cesarz tuż po koronacji, oglądający swoje włości. Nowe bloki robiły niezłe wrażenie, nie da się ukryć: całe błyszczały, gdy słońce padało na te malutkie kamyki w tynku. Jasne, czyste, przewiewne i ciepłe, oto, czego potrzeba. Przypomniał sobie chłodną, mroczną kamienicę w Gorgie; od wielu pokoleń zarastającą sadzą i brudem, przez co miasto zasłużyło sobie na nazwę Starego Ścieku. Ciemne, wąskie zaułki, rojące się od skulonych ludzi, przestępujących z nogi na nogę w przenikającym do szpiku kości chłodzie zimy, i ten odór chmielu od browaru, gdy otwierało się okno. Zawsze chciało mu się od tego rzygać, jeżeli akurat poprzedniego wieczoru przesadził w pubie. Wszystko to już przeszłość, a czas był najwyższy. Teraz dopiero będzie się żyło!
W oczach Daviego Gallowaya właśnie te okna były symbolem wszystkiego, co dobre w osiedlach postawionych w ramach akcji oczyszczania slumsów. Obejrzał się na żonę, która polerowała listwy przy podłodze. Po co czyści listwy w nowej chacie? Ale Susan klęczała, w roboczym ubraniu, jej obszerna, czarna tyłczarnia raz po raz podskakiwała, co świadczyło o tym, że przykłada się do roboty.
- To jest najlepsze w tych domach, Susan - zaryzykował Davie - te duże okna. Wpuszczają słońce - dodał, po czym zerknął na cudo w postaci niewielkiego pudełka nad jej głową. - Centralne ogrzewanie na zimę, no nie, tylko tego brakowało. Włącznik, wyłącznik.
Susan podniosła się powoli, uważając na skurcz, stopniowo ogarniający jej zesztywniałe nogi. Spocona, tupnęła nogą bez czucia, po której przebiegały dreszcze, chcąc zmusić krew do krążenia. Na czole zbierały jej się kropelki potu.
Davie energicznie pokręcił głową.
- Ta, trzeba brać, póki dają. Jesteśmy w Szkocji i dobre niedługo się skończy. - Zaczerpnął głęboko tchu, wziął stół i podjął z nim mozolną wędrówkę w stronę kuchni. Zdradliwe było to gówno: nowy, lśniący mebelek o blacie z formiki, nie dało się złapać środka ciężkości i bez przerwy wysuwał się z rąk. Jakbym zmagał się z jakimś cholernym krokodylem, pomyślał, i dokładnie w tej samej chwili potwór kłapnął paszczą, aż Davie musiał cofnąć rękę i zacząć ssać palce, gdy tymczasem stół z łoskotem upadł na ziemię.
- Cho… choroba - zaklął Davie. Przy kobietach zawsze się pilnował. Niektóre słowa nadawały się do pubu, ale nie powinno się ich powtarzać w towarzystwie kobiet. Na palcach podszedł do stojącego w kącie łóżeczka. Dziecko spało niewzruszone.
- Mówiłam, że ci pomogę, Davie, jak tak dalej pójdzie, to stracisz wszystkie palce i rozbijesz stół - przestrzegła Susan, kręcąc powoli głową i spoglądając w stronę łóżeczka. - Aż dziw, że jej nie zbudziłeś.
Wyczuwając niezadowolenie żony, Davie zapytał:
- Ten stół ci się chyba nie podoba, nie?
Susan Galloway znowu potrząsnęła głową. Popatrzyła na trzyczęściowy komplet wypoczynkowy, stolik i dywany, które jakimś cudem znalazły się wczoraj w mieszkaniu, gdy była w pracy w magazynach, gdzie leżakowała whisky.
- Co jest? - spytał Davie, machając w powietrzu obolałą ręką. Czuł jej wzrok, nie wróżący nic dobrego. Te jej wielkie oczy.
- Skądś ty to wytrzasnął, Davie?
Nie cierpiał tego rodzaju pytań. Wszystko psuły, oddzielały ich od siebie. Przecież cokolwiek robił, to tylko dla nich: Susan, córeczki, małego.
- Nie pytaj, to nie usłyszysz kłamstwa. - Uśmiechnął się, ale nie umiał zdobyć się na to, by na nią spojrzeć, równie jak ona niezadowolony z własnej riposty. Schylił się tylko i pocałował córeczkę w policzek.
Uniósł głowę i zapytał:
- Gdzie Andrew? - Rzucił okiem na żonę.
Susan odwróciła się, zła, bo jej mąż znowu robił uniki. Zasłaniał się dziećmi.
Davie wyszedł do przedpokoju, ostrożnie i cichcem, niczym bojący się saperów żołnierz, który opuszcza okop.
- Andrew - zawołał. Syn zbiegł z tupotem po schodach: te same co u Susan brązowe włosy, ale przycięte na zero; poszedł za Daviem do stołowego. - Tu jest - oznajmił radośnie na użytek Susan. Widząc, że żona ostentacyjnie nie zwraca na niego uwagi, zwrócił się do chłopca: - Podoba ci się jeszcze twój pokój?
Andrew spojrzał najpierw na niego, potem na Susan.
- Znalazłem książkę, której wcześniej nie miałem - oświadczył z powagą.
- To dobrze - stwierdziła Susan, podchodząc i wyciągając nitkę z podkoszulka w paski, który miał na sobie syn.
Andrew popatrzył na ojca.
- A kiedy dostanę rower?
- Już niedługo, synu. - Uśmiechnął się Davie.
- Mówiłeś, że kiedy pójdę do szkoły - powiedział z absolutną szczerością Andrew, a jego duże, ciemne oczy wpatrywały się w Daviego z wyrzutem, ale nieco łagodniejszym niż u Susan.
- Zgadza się, mały - przyznał Davie. - To już niedługo.
Rower? Skąd, do cholery, wezmą pieniądze na jakiś rower? - zastanawiała się Susan Galloway, wzdrygając się w myślach, gdy jaskrawe, rozpalone słońce świeciło przez olbrzymie okna.

 


TERRY LAWSON
Pierwszy dzień w szkole

Mały Terry i Yvonne Lawson siedzieli z sokiem i chrupkami przy drewnianym stole na Dell Inn, betonowym placu, który nazywali ogrodową piwiarnią. Przez okalający podwórze parkan spoglądali na kaczki, pływające po Water of Leith. Podziw w mgnieniu oka zmienił się w nudę; ile można patrzeć na kaczki, zresztą Terry miał inne sprawy na głowie. Poszedł dziś pierwszy raz do szkoły i bynajmniej mu się nie podobało. Yvonne miała iść za rok. Terry mówił jej, że nie było nadzwyczajnie i że się wystraszył, ale teraz była przy nim mama, był też tata i wszystko było OK.
Mama rozmawiała z tatą i wiedzieli, że się gniewa.
- Przecież słyszeli, jak go pytała… po co ci wtykać w to nos?
Terry popatrzył na tatę, który uśmiechnął się i puścił do niego oko, po czym zwrócił się do mamy.
- Nie przy dzieciach - powiedział chłodno.
- Nie udawaj, że ci na nich zależy - oburzyła się Alice Lawson, powoli, nieubłaganie podnosząc głos, co przypominało huk startującego odrzutowca. - Jesteś gotów je zostawić! Nie udawaj!
Henry Lawson rozejrzał się niespokojnie, czy ktoś nie patrzy. W jedne ciekawskie gały wlepił surowe spojrzenie, dopóki się nie odwróciły. Dwoje zgredów. Wścibiają swoje stare kinole. Zacisnął zęby i zwrócił się do kobiety pełnym napięcia szeptem:
- Mówiłem ci, że nic się im nie stanie. Już ci to, kurwa, mówiłem. To w końcu, do cholery, moje dzieciaki - warknął, czując występujące mu na karku żyły.
Henry wiedział, że Alice zawsze ma skłonność do zauważania w ludziach samej dobroci. Dopuszczał możliwość, że byłby w stanie wykrzesać z siebie tyle ledwie kontrolowanej wściekłości, tyle skrzywdzonej niewinności, by dać jej do zrozumienia, iż przekonanie, że on (mimo wszystkich wad, do których gotów był przyznać się w każdej chwili) mógłby pozostawić własne dzieci bez środków do życia, było doprawdy przesadą, nawet uwzględniając emocje, jakie towarzyszyły rozpadowi ich związku. Co więcej, właśnie tego rodzaju zarzuty popchnęły go w ramiona Pauli McKay, starej panny zamieszkałej w Leith.
Urocza Paula, młoda kobieta wielkich cnót i dobroci, których istnienie rozgoryczona Alice wielokrotnie podawała w wątpliwość. Czyż Paula nie była jedyną opiekunką swojego ojca, George'a, właściciela tawerny Port Wschodzącego Słońca w Leith, cierpiącego na raka? Niewiele mu już pozostało i Pauli będzie w tym trudnym dla niej czasie potrzebna pomoc. Henry miał być ostoją.
I ciągle brukano jego dobre imię, lecz Henry, z pełną wdzięku rezygnacją, gotów był pogodzić się z faktem, że w tych ciężkich czasach ludzie bez głębszego zastanowienia mówią, co im ślina na język przyniesie. Czyż jemu nie znany był ból towarzyszący rozkładowi ich związku? Czy to właśnie jemu nie było trudniej, zwłaszcza że miał pozostawić dzieci? Spoglądając na nie, Henry pozwolił oczom zajść mgiełką i zacisnąć się gardłu. Miał nadzieję, iż Alice dostrzegła ten gest i że to wystarczy.
Wydawało się, że wystarcza. Dobiegły go urywane odgłosy, jakby szum strumienia w dole (tak sobie wyobrażał), i wzruszenie nakazało mu objąć Alice ramieniem.
- Proszę cię, Henry, zostań. - Cała się trzęsła, przycisnęła głowę do jego piersi, jej nozdrza wypełniły się zapachem Old Spice, jeszcze snującym się wokół szorstkiej jak tarka brody. U Henry'ego cień zarostu był bardzo gęsty już około południa, dlatego musiał się golić co najmniej dwa razy dziennie.
- Dobrze już, dobrze - gruchał Henry. - Nie przejmuj się. Mamy dzieci, twoje i moje. - Uśmiechnął się i potargał gęste, skręcone jak sprężynki kędziory Terry'ego, myśląc sobie, że Alice rzeczywiście powinna częściej chodzić z nim fryzjera. Wyglądał jak Shirley Temple. Jeszcze się chłopak zboczy.
- Nawet nie pytałeś, jak mu idzie w szkole. - Alice wyprostowała się, nowa fala goryczy dodawała jej energii, by skupić się na tym, co się dzieje.
- Nawet nie dałaś mi szansy - odpalił rozdrażniony Henry. Paula czekała. Czekała na pocałunki, na dodające otuchy ramię, które otaczało teraz Alice. Płaczącą, opuchniętą, uwiędłą Alice. Co za kontrast z młodzieńczym ciałem Pauli; jędrnym, gibkim, nie naznaczonym porodem. Po prostu bez porównania.
Wykraczając myślą poza jego słowa, zapach i silne ramiona, skupiając się na rzeczywistości i ledwie wytrzymując tętno bólu w piersi, Alice zdołała wyrzucić:
- Płakał i płakał, bez przerwy. Całe oczy wypłakał.
To rozzłościło Henry'ego. Terry był najstarszy w klasie, poszedł do szkoły rok później z powodu zapalenia opon mózgowych. Powinien rozpłakać się ostatni. Wszystko przez Alice, rozpieszczała go, ze względu na chorobę ciągle traktowała ich syna jak małe dziecko. Chłopakowi nic już nie dolegało. Henry miał już wspomnieć o włosach Terry'ego, o tym, że Alice dopuściła do tego, że Terry wygląda jak dziewczynka, więc czego się po nim spodziewa? Ale wpatrujące  się w niego oczy żony płonęły oskarżycielsko. Henry odwrócił głowę. Patrzyła na jego szczękę, na gęsty zarost, po chwili jednak spojrzała na Terry'ego.
Chłopczyk tak strasznie chorował jeszcze półtora roku temu. Ledwie z tego wyszedł. A Henry go opuszczał, odchodził od nich wszystkich do niej: rozkapryszonej, małej dziwki.
Pozwoliła tej strasznej świadomości zakłuć w pierś, nie chciała kulić się i czekać jak na atak.

ŁUP.

Wciąż dumnie wyprostowana Alice czuła na plecach jego obwisłą rękę. Kolejna fala przeszywających mdłości nie okaże się chyba aż tak bolesna.

ŁUP.

Kiedy będzie lepiej, kiedy opadnie groza, kiedy ona, on, oni znajdą się gdzie indziej.

ŁUP.

Zostawiał ją dla tamtej.

Potem kotwica jego ramienia została podniesiona i Alice zaczęła tonąć w otaczającej ją pustce. Kątem oka widziała, jak buja w powietrzu Yvonne, jak przytula oboje dzieci; szepcze im istotne, lecz dodające otuchy uwagi, niczym trener szkolnej drużyny piłkarskiej, w przerwie zagrzewający swoich chłopaków do boju.
- Tatuś dostał nową pracę i będzie dużo jeździł w delegacje. Widzisz, jak mamusia się zmartwiła? - Henry nie dostrzegł, jak na dźwięk jego słów Alice najpierw zesztywniała, by po chwili sflaczeć, jakby dostała kopniaka w żołądek. - To znaczy, że musicie jej obydwoje pomagać. Terry, nie chcę już ani razu słyszeć, że beczysz w szkole. To dobre dla małych siks - upominał syna, podtykając mu pięść pod brodę.
Potem Henry pogrzebał w kieszeni spodni i wyciągnął kilka dwuszylingowych monet. Wtykając jedną do ręki Yvonne, przyglądał się niewzruszonej minie dziewczynki, gdy tymczasem Terry wytrzeszczał oczy z podniecenia.
- Zapamiętaj sobie moje słowa. - Henry uśmiechnął się do syna i też dał mu monetę.
- Będziesz do nas jeszcze czasem przychodził, tato? - zapytał Terry, nie odrywając wzroku od srebra, które trzymał w dłoni.
- Jasne, synu! Będziemy chodzili na ryby. Na drożdżówki!
To widocznie dodało Terry'emu otuchy. Uśmiechnął się do tatusia, popatrzył na dwuszylingówkę.
Alice tak dziwnie się zachowywała, rozmyślał Henry, poprawiając  krawat i przygotowując się do wyjścia. Siedziała zgięta wpół. Co tam, on powiedział swoje, przyrzekł jej wszystko, co trzeba. Będzie zaglądał do dzieci, pytał, jak im leci, będzie zabierał je na koktajl do baru mlecznego. Lubiły to. Albo na frytki u Brattisanniego. Ale z gadania z Alice niewiele już przyjdzie. Tylko ją rozdrażni i zaszkodzi dzieciom. Najlepiej wyśliznąć się dyskretnie.
Henry przemykał między stolikami. Jeszcze raz posłał starym zgredom odpowiednie spojrzenie. Odwzajemnili się pogardą. Podszedł do ich stołu. Postukując się w nos, Henry zapowiedział chłodno:
- Nie wsadzajcie go w nie swoje sprawy, bo kiedyś ktoś wam go przytrze.
Para starców zaniemówiła na taką bezczelność. Nie odwracając spojrzenia, Henry obdarzył ich promiennym uśmiechem, po czym przeszedł tylnymi drzwiami do pubu, nawet nie spoglądając na Alice ani na dzieci.
Należy unikać scen.
- Co za tupet - zawołał Davie Girvan i wstał, chcąc pójść śladami Henry'ego, ale powstrzymała go żona Nessie.
- Siadaj, Davie, nie zadawaj się z mętami. To ostatnia kanalia.
Mężczyzna usiadł niechętnie. Nie bał się tego gościa, ale nie chciał urządzać scen przy Nessie.
W barze, wychodząc przez pub, Henry wymienił kilka "Co tam?" i kiwnięć głową. Był stary Doyle z jednym z chłopaków, chyba Dukiem albo jakimś innym klientem. Co za banda: stary łysy, tłusty i poskręcany jak pomylony Budda, Duke Doyle ze strąkami rzednących, jednak jeszcze ulizanych włosów, trochę nie z tej bajki, o poczerniałych zębach i z wielkimi sygnetami na palcu. Skinął Henry'emu powoli, jak rekin. Tak, pomyślał Henry, to idealne miejsce dla nich: co straci osiedle, to zyskają oprychy. W powietrzu aż gęsto od szacunku pozostałych klientów; w ciągu zwykłej partii domina przy tym stoliku więcej pieniędzy zmieniało właściciela, niż większość z nich zarabiała w ciągu miesiąca na budowach i w fabrykach. Do tego pubu Henry chodził od czasu, gdy się tu przeprowadzili. Nie był najbliżej położony, ale on go sobie upodobał. Mieli tu niezłe piwo Tartan Special. Teraz jednak długo nie będą go już tutaj oglądać. Nigdy mu się tu tak naprawdę nie podobało, myślał, idąc w stronę drzwi; znajdzie się na jakimś zadupiu, ale nie, raczej tu nie wróci.
Na podwórku Nessie Girvan wspominała pokazywane wczoraj w telewizji migawki o klęsce głodu w Biafrze. Takie maleństwa, aż chciało się płakać. A tu ta kanalia, ilu takich teraz żyje. Nie wiedziała, po co niektórzy mają dzieci.
- To okropne zwierzę - zwróciła się do swojego Daviego.
Davie żałował, że nie zareagował prędzej, że nie poszedł za tamtym śmieciem do pubu. Facetowi bardzo źle patrzyło z oczu: oliwkowa skóra, twarde, rozbiegane spojrzenie. Davie nie takim dawał radę, ale jakiś czas temu.
- Gdyby byli przy tym nasz Alfie albo Phil, przytarliby mu trochę nosa - powiedział Davie. - Kiedy widzę takie męty, żałuję, że nie jestem nieco młodszy. Chociaż na pięć minut, tyle by wystarczyło… Jezu…
Davie Girvan zdębiał, nie wierząc własnym oczom. Dzieciaki wyszły przez dziurę w siatce ogrodzenia i schodziły w stronę rzeki. W tym miejscu było płytko, ale dno stopniowo się obniżało i w jednym punkcie trafiała się zdradliwa głębina.
- KOBIETO! - ryknął jak oszalały, pokazując dziurę w siatce. - UWAŻAJ NA MAŁE!
Jej małe.

ŁUP.

Zdjęta grozą Alice popatrzyła w bok, zauważyła dziurę w parkanie i rzuciła się w tamtą stronę. Zobaczyła, że stoją w połowie stromego brzegu.
- Yvonne! Chodź - prosiła, starając się zachować jak największy spokój.
Yvonne uniosła wzrok i zachichotała.
- Nic z tego.

ŁUP.

Terry trzymał kij. Ścinał porastającą brzeg wysoką trawę.
Alice błagała.
- Czekają słodycze i soczek! I lody!
W dziecięcych oczach pojawił się błysk zrozumienia. Z zapałem wspięły się w górę i przeszły z powrotem przez dziurę w siatce. Alice miała ochotę je zbić, zbić na kwaśne jabłko.

Miała ochotę sprać jego.

Alice Lawson zaszlochała i z całych sił przytuliła dzieci, z niepokojem gniotąc ich ubrania i włosy.
- Gdzie te lody, mamo? - zapytał Terry.
- Zaraz będą, synu - wysapała - zaraz będą.
Davie i Nessie Girvan patrzyli, jak załamana kobieta odchodzi chwiejnie, kurczowo trzymając za ręce dwoje dzieci, wijących się i tryskających życiem, podczas gdy z niej uszła cała energia.

 


CARL EWART
Fabryka

Od cząstek spiłowanego metalu było w powietrzu gęsto jak od kurzu. Duncan Ewart czuł je w nozdrzach i płucach. Do zapachu można się było w sumie przyzwyczaić; człowiek zaczynał uświadamiać sobie jego istnienie dopiero wtedy, kiedy mieszał się z innymi. Teraz szedł w zawody z przyjemniejszą wonią biszkoptu i kremu, która dobiegała do hali ze stołówki. Przy każdym otwarciu wahadłowych drzwi do kuchni Duncan przypominał sobie, że zbliża się obiad i nadchodzi weekend.
Obsługiwał tokarkę zręcznie, trochę oszukiwał, nieznacznie unosząc zasłonę, by mieć nieco lepszy dostęp do obrabianego metalu. Było w tym trochę perwersji, myślał, bo jako brygadzista wydarłby się na każdego, kto próbowałby ułatwić sobie robotę, naruszając w ten sposób przepisy BHP. Narażać się na utratę palców dla zysku kupy bogatych akcjonariuszy, mieszkających sobie gdzieś w Surrey? Niech to szlag, był zły jak wszyscy diabli. Ale na tym polegała praca, naprawdę tak wyglądało to zajęcie. Taki własny świat, w którym człowiek zamykał się niemal w stu procentach od dziewiątej do wpół do szóstej. Próbowało się go udoskonalić, jak się tylko dało.
Na skraju pola widzenia pojawiła się niewyraźna plama: przechodził Tony Radden, bez okularów i rękawic roboczych. Duncan rzucił okiem na swój nowy zegarek, godny ery lotów kosmicznych. 12.47. Co, do kurwy nędzy? Dochodzi za dziesięć pierwsza. Zaraz obiad. Duncan znowu stanął przed dylematem, dobrze mu znanym z wielu poprzednich piątkowych dniówek.
Dzisiaj wychodził nowy singel Elvisa, The Wonder of You. Cały tydzień puszczali w Jedynce urywki. Tak, Król powracał w wielkim stylu. In the Ghetto i Suspicious Minds były lepsze, ale dotarły tylko do drugiego miejsca. Ten numer był bardziej komercyjny, taka ballada, którą można sobie nucić, i Duncan spodziewał się, że dojdzie na szczyt listy. Już widział w wyobraźni, jak podpici ludzie podśpiewują ją sobie, jak tańczą, wykonując powolne ruchy. Ktoś, kto umiał skłonić ludzi do śpiewu i tańca, był naprawdę dobry. Pora obiadowa trwała bite sześćdziesiąt minut, jedynka do Leith, do sklepu z płytami Ards, jechała piętnaście minut w jedną stronę i piętnaście minut z powrotem. Zdąży po płytę, na kanapkę i herbatę w Canaście. Był to prosty wybór pomiędzy kupieniem płyty a leniwą przyjemnością spożycia zapiekanki i piwka w barze u Speira, pubie znajdującym się najbliżej fabryki. Ale drażniące zapachy z kuchni obwieszczały, że to piątek i trzeba się było przygotować na wielkie żarcie. W piątek zawsze bardziej się starali, bo dzięki temu człowieka po obiedzie bardziej ciągnęło do pubu, przez co wydajność i ostatnie popołudnie w tygodniu jakoś nie dawały się ze sobą pogodzić.
Duncan wyłączył maszynę. Elvis Aaron Presley. Król. Nie do przebicia. Czyli po płytę. Spojrzał znowu na zegarek i postanowił wyjść w kombinezonie; z niecierpliwością przebił kartę i wybiegł przed fabrykę na przystanek. Wynegocjował z kierownictwem zainstalowanie szafek, żeby robotnicy mogli przyjeżdżać w cywilu i dopiero potem przebierać się w robocze ciuchy. Jednak w praktyce bardzo nielicznym, nie wyłączając jego, chciało się to robić, chyba że w piątek po robocie wybierali się od razu na miasto. Duncan usiadł w autobusie na górze i zaczął odzyskiwać oddech, zapalił regala, myśląc, że jeśli uda mu się kupić The Wonder of You, będzie mógł puścić płytę wieczorem w pubie i potańczyć z Marią. Pomruk silnika pojazdu jakby akompaniował jego własnej satysfakcji, gdy wygrzewał się w dusznym cieple.
Tak, kroił się niezły weekend. Killie grali rano z Dunfermline, Tommy McLean wrócił już do formy. Mały będzie puszczał podania, na które tylko czekają Eddie Morrison i ten nowy, Mathie. Mathie i ten drugi młody, chyba McSherry, dobrze się zapowiadali; Duncan zawsze lubił chodzić na Dunfermline, uważając ich za wschodnią odmianę Kilmarnock: oba zespoły były z niewielkich górniczych miasteczek, w ciągu ostatnich dziesięciu lat naprawdę się wybiły i dane im było grać z najlepszymi teamami Europy.
- Te zasrane autobusy są do niczego - krzyknął do niego jakiś palący capstana staruch w kapturze, wyrywając go z zamyślenia. - Czekałem dwadzieścia pięć minut. Powinni zostać przy tramwajach.
- Tak, tak, zgadza się. - Duncan uśmiechnął się, powoli sycąc się perspektywą weekendu.
- Zostać przy tramwajach - mruknął stary pod nosem.
Od opuszczenia Edynburga Duncan z reguły spędzał sobotnie popołudnia albo przy Easter Road, albo w Tynecastle. Zawsze wolał Tynecastle, i to nie z wygodnictwa, tylko dlatego, że przypominali mu ten wielki dzień jeszcze w 1964, gdy Heartsom* wystarczał remis z Killie u siebie, by sięgnąć po mistrzostwo. Mogli sobie nawet pozwolić na przegraną jeden do zera.
Kilmarnock musiał wygrać przewagą dwóch bramek, żeby pierwszy raz w dziejach zdobyć tytuł. Nikt spoza Ayrshire nie dawał im zbyt wielu szans, ale gdy Bob Ferguson wykonał tę wspaniałą paradę i wybronił strzał Alana Gordona, Duncan już wiedział, że dadzą radę. A kiedy po wygranej trzy dni pił i nie pokazywał się w domu, Maria nie odezwała się ani słowem.
Byli świeżo po zaręczynach, więc jeszcze się nie przyzwyczaiła, lecz zniosła to spokojnie. To był właśnie dziw nad dziwy, że rozumiała, jakie to ma dla niego znaczenie, chociaż nie musiał niczego tłumaczyć, wiedziała, że on nie ma nikogo na boku.
The Wonder of You.  Duncan myślał o Marii, jakie to czary, jakie miał szczęście, że na nią trafił. Puści im wieczorem tę piosenkę, jej i małemu. Wysiadając na Junction Street, myślał, że muzyka zawsze była ważna w jego życiu, że zawsze cieszył się jak dziecko na zakup każdej nowej płyty. Co tydzień szukanie prezentów pod choinką. Poczucie oczekiwania; człowiek nie wiedział, czy płyta jest w sklepie, czy już wyprzedana, czy co tam się z nią dzieje. Mogło się nawet zdarzyć, że będzie musiał jechać po nią w sobotę rano aż do Bandparts. W miarę jak zbliżał się do Ards, czuł ucisk w gardle i mocne walenie serca. Pociągnął za klamkę, znalazł się w środku i skierował ku ladzie. Stała tam Wielka Liz z mocnym makijażem i w hełmie sztywnych od lakieru włosów; na jego widok rozjaśniła się jej twarz. Wyciągnęła egzemplarz The Wonder of You.
- Przyszło mi na myśl, że będziesz jej szukał - oznajmiła, po czym dodała szeptem: - Trzymałam specjalnie dla ciebie.
- Super, Liz, genialna jesteś. - Uśmiechnął się, bez żalu rozstając się z banknotem dziesięcioszylingowym.
- Jesteś mi winien drinka - powiedziała, unosząc brwi, a w jej zalotnym tonie dało się wyczuć nutę powagi.
Duncan zdobył się na zobowiązujący uśmieszek.
- Jak dojdzie na top - odpalił, starając się ukryć zakłopotanie. Ludzie mówili, że po ślubie bardziej lecą na człowieka, i zdawał sobie sprawę, że to prawda. Zresztą może po prostu wtedy bardziej zwraca się na to uwagę.
Liz roześmiała się ze zbytnim zapałem, słysząc jego unik, przez co nabrał jeszcze większej ochoty, by wynieść się ze sklepu. Na odchodnym usłyszał:
- Przypomnę ci o tym drinku!
Niepewność towarzyszyła Duncanowi przez kilka kolejnych minut. Myślał o Liz, ale nawet teraz, tuż po wyjściu ze sklepu z płytami, nie mógł sobie przypomnieć, jak wygląda. Przed oczami stała mu tylko Maria.
Za to miał płytę. To dobry znak. Killie z pewnością wygrają, chociaż przez te awaryjne stopnie zasilania nigdy nie było wiadomo, ile meczu da się obejrzeć, zwłaszcza że niedługo zacznie się ściemniać. Była to jednak niewielka cena za pozbycie się tego dupka Heatha i torysów. Super. Ci zasrańcy nie będą już mogli olewać człowieka pracy.
Rodzice Duncana poświęcali się, byle tylko ich syn nie musiał skończyć jak ojciec na dole w kopalni. Zależało im na tym, by wyuczył się jakiegoś rzemiosła. Tak więc posłali go do ciotki w Glasgow, gdzie przyuczał się w warsztacie w Kinning Park.
Dla chłopaka wychowanego w małej miejscowości Glasgow było wielkim miastem, bezczelnym i pełnym przemocy, ale był towarzyski i lubiany w fabryce. Jego najlepszym kumplem został Matt Muir z Govan. Fanatyczny kibic Rangersów i członek partii komunistycznej. Wszyscy w fabryce byli za Rangersami, a on jako socjalista wiedział i wstydził się tego, że, podobnie jak inni robotnicy, dostał się do fabryki dzięki masońskim powiązaniom rodziny. Sam ojciec nie dostrzegał sprzeczności pomiędzy masonerią a socjalizmem, a wielu chodzących na mecze na Ibrox robotników było socjalistycznymi aktywistami, nawet członkami partii komunistycznej, jak na przykład Matt.
- Najpierw dobralibyśmy się do tych skurwieli z Watykanu - tłumaczył z zapałem - wszystkich pod mur i do dołu.
Matt był przewodnikiem Duncana w najważniejszych sprawach: jak się ubierać, gdzie chodzić na dancing, którzy chłopcy byli z bandy i jakie mieli dziewczyny, z którymi nie należało tańczyć. Potem pojechali do Edynburga, a wieczorem wybrali się na dancing w Tollcross, gdzie zobaczył tamtą dziewczynę w niebieskiej sukience. Gdy na nią spoglądał, nagle brakowało mu tchu w piersiach.
Mimo że w Edynburgu było jakby spokojniej niż w Glasgow, a Matt utrzymywał, że widok brzytwy i noża należał tam do rzadkości, doszło do draki. Jeden burak dał w pysk jakiemuś gościowi i bardzo się rozochocił. Duncan i Matt wtrącili się i zdołali opanować sytuację. Tak się szczęśliwie złożyło, że jeden z facetów, który skorzystał na ich interwencji, pracował w tej samej firmie co dziewczyna, przez cały wieczór hipnotyzująca Duncana, choć nieśmiałość nie pozwalała mu poprosić ją do tańca. Widział Marię, kształt jej kości policzkowych i sposób spuszczania wzroku, przez co sprawiała wrażenie zarozumiałej, szybko rozproszone po krótkiej rozmowie.
Co więcej, facet miał na imię Lenny i był bratem Marii.
Maria była nominalnie katoliczką, chociaż jej ojciec, nie wiedzieć czemu, miał coś przeciw księżom i przestał chodzić do kościoła. Z czasem w jego ślady poszła żona i dzieci. Mimo wszystko Duncan bał się reakcji swojej rodziny na małżeństwo, dlatego pojechał do Ayrshire, żeby z nimi porozmawiać.
Ojciec Duncana był spokojnym i zamyślonym człowiekiem. Często mylono w nim nieśmiałość z posępną naturą, a wrażenie to jeszcze potęgował wzrost (miał sporo ponad sześć stóp), odziedziczony przez Duncana razem z jasnym kolorem włosów. Ojciec w milczeniu wysłuchał zeznania, od czasu do czasu skinięciem dodając synowi otuchy. Gdy się w końcu odezwał, mówił tonem człowieka, którego zupełnie nie zrozumiano.
- Nie mam nic do katolików, synu - upierał się. - Nic mi do niczyjej religii. Nienawidzę tylko tych śmieci w Watykanie, którzy gnębią ludzi i trzymają ich w niewiedzy, żeby nie przestawali dawać na tacę.
Uspokojony w tej kwestii Duncan postanowił nie wspominać o swoich masońskich związkach ojcu Marii, który masonów nie znosił chyba tak samo mocno jak kleru. Wzięli ślub w urzędzie stanu cywilnego w Edynburgu, wesele urządzili w pubie w Cowgate. Duncan bał się, że Matt Muir jako starszy wygłosi mowę z jakimiś pomarańczowymi, a może wręcz czerwonymi akcentami, poprosił więc o przyjęcie tego obowiązku najlepszego kolegę ze szkoły w Ayrshire, Ronniego Lambiego. Niestety, Ronnie trochę się upił i wygłosił mowę przeciwko Edynburgowi, która wzburzyła część gości, co później, wśród potoków alkoholu, doprowadziło do burdy. Duncan i Maria wykorzystali tę okazję, by wymknąć się do pokoju wynajętego w pensjonacie w Portobello.
Po powrocie do fabryki, stanąwszy przy tokarce, Duncan nucił The Wonder of You, melodia rozbrzmiewała w jego myślach, gdy metal ustępował ostrzu tokarki. Po chwili coś przesłoniło światło wpadające przez ogromne okna. Ktoś stał obok. Duncan wyłączył maszynę i uniósł wzrok.
W sumie nie znał tego człowieka. Widywał go w stołówce, w autobusie - najwidoczniej nie palił i zawsze siadał na dole. Duncanowi zdawało się, że mieszkają na tym samym osiedlu, mężczyzna wysiadał przystanek przed nim. Miał koło metra siedemdziesięciu, krótkie brązowe włosy i zaaferowane spojrzenie. Duncan pamiętał, że tamten był zwykle ożywiony, że twardo stąpał po ziemi, co kontrastowało z jego wyglądem: konwencjonalnie przystojny, czemu mogła towarzyszyć pewna doza narcyzmu. Jednak teraz mężczyzna znajdował się w stanie niezwykłego podniecenia. Wyrzucił z siebie niespokojnie:
- Duncan Ewart? Brygadzista?
Obaj zwrócili uwagę na głupawy rym* i uśmiechnęli się do siebie.
- Tak, jestem Ewart. A ty? - Duncan znał ten żart na pamięć.
Ale tamten przestał się już śmiać. Wykrztusił:
- Wullie Birrell. Żona… Sandra… rodzi… Abercrombie… mówi, żebym nie jechał do szpitala… zarządzenie Croftona… Mówi, że jak teraz wyjdę z pracy, to mogę już nie wracać…
W mgnieniu oka oburzenie zaczęło drapać w piersiach Duncana jak zapalenie oskrzeli. Zazgrzytał zębami i powiedział ze spokojną pewnością siebie:
- Jedź zaraz do szpitala, Wullie. Jeśli ktoś ma stracić pracę, to na pewno będzie to Abercrombie. Możesz mieć pewność, że za wszystko cię przeprosi.
- Mam odbijać kartę czy nie? - spytał Wullie Birrell. Drżenie oka udzielało się całej jego twarzy.
- Tym się nie przejmuj, Wullie, po prostu jedź. Weź taksówkę, niech kierowca da ci paragon, potem związek ci zwróci.
Wullie Birrell kiwnął głową z wdzięcznością i pospiesznie wyszedł. Był już przed fabryką, gdy Duncan odłożył narzędzia i poszedł do telefonu na monety w stołówce. Zadzwonił najpierw do Convenora, potem do sekretarza wydziału, w tle cały czas słysząc odgłosy mytych naczyń i sztućców. Następnie skierował się wprost do dyrektora fabryki, pana Cattera, i złożył oficjalne zażalenie.
Catter wysłuchał skargi Duncana Ewarta spokojnie, choć z narastającym niepokojem. Zarządzenie Croftona należało realizować, to podstawa. Co do Ewarta, tak, on umiałby skłonić każdego robotnika do rzucenia pracy w geście poparcia dla Birrella. Czy ten idiota Abercrombie nie ma kropli oleju w głowie? Jasne, że mówił mu, iż zarządzenie należy realizować za wszelką cenę, tak, tak to sformułował, ale ten dureń stracił chyba rozum, poczucie proporcji.
Catter przypatrywał się wysokiemu mężczyźnie o szczerej twarzy, siedzącemu przed nim. Już wielokrotnie spotykał na stanowiskach brygadzistów twardzieli, którym szło o ideę. Nienawidzili go, nie znosili firmy i wszystkiego, co reprezentowała. Lecz Ewart był inny. W oczach pełgał mu jakiś ciepły ognik, jakieś spokojne przekonanie o swojej racji, które, gdy się nad nim bliżej pochylić, miało więcej wspólnego ze złośliwym poczuciem humoru niż z gniewem.
- Zaszło chyba jakieś nieporozumienie, panie Ewart - mówił powoli Catter, zdobywając się na uśmiech, który miał być zaraźliwy. - Wyjaśnię sytuację panu Abercrombiemu.
- Dobrze. - Duncan pokiwał głową. - Serdecznie dziękuję.
Duncan ze swej strony również darzył Cattera sporym szacunkiem, gdyż zawsze wydawał mu się on człowiekiem z gruntu uczciwym i sprawiedliwym. Kiedy już musiał wprowadzać w życie co bardziej dziwaczne nakazy góry, widać było, że nie robi tego ze szczególnym przekonaniem. A przywoływanie do porządku bałwanów pokroju Abercrombiego okazywało się raczej mało zabawne.
Abercrombie. Postrzeleniec.
W drodze powrotnej na halę Duncan Ewart nie mógł nie zajrzeć do odgrodzonej od reszty pomieszczenia klitki, którą Abercrombie nazywał swoim biurem.
- Dzięki, Tam!
Abercrombie oderwał wzrok od wielkich, grubych arkuszy, rozłożonych na biurku.
- Za co? - spytał, udając zaskoczenie, ale twarz mu poczerwieniała. Był zagoniony, miał mnóstwo spraw na głowie i nie przemyślał sprawy Birrella. I w ten sposób podłożył się temu cholernemu bolszewikowi Ewartowi.
Duncan uśmiechnął się z powagą.
- Za to, że chciałeś trzymać Wulliego Birrella w robocie w piątek po południu, gdy wszystkich już tylko świerzbią ręce, żeby odłożyć narzędzia. Jesteś geniuszem zarządzania. Ale naprawiłem twój błąd, kazałem mu iść - dorzucił z zadowoleniem.
W piersiach Abercrombiego wybuchła kanonada nienawiści, docierając do koniuszków palców rąk i nóg. Zrobiło mu się gorąco, zaczął się trząść. Nie umiał się opanować. Niech szlag trafi tego Ewarta: za kogo on się, kurwa, uważał?
- To ja jestem kierownikiem, kurwa mać! Dobrze to sobie zapamiętaj!
- Przykro mi, Tam, lecz kawaleria już szarżuje. - Na widok napadu Abercrombiego Duncan uśmiechnął się od ucha do ucha.
W tym momencie Abercrombie jakby oklapł, i to nie na słowa Ewarta, tylko na widok kamiennej twarzy Cattera, który jak na dany znak wychylił się zza pleców tamtego. Co gorsza, wszedł do niewielkiego pokoiku z Convenorem Bobbym Affleckiem. Affleck wyglądał niczym przysadzisty byk, jego postać nawet w stanie lekkiego podrażnienia wywoływała grozę. Jednak Abercrombie z miejsca zorientował się, że tym razem Convenora roznosiła furia.
Duncan uśmiechnął się do Abercrombiego, puścił oko do Afflecka i zamknął za sobą drzwi. Ściany z cienkiej sklejki nie okazały się zbyt solidną zaporą dla odgłosów szału Afflecka.
Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie tokarki i wiertarki na hali zostały jedna za drugą wyłączone, ich szum zastąpiły fale śmiechu, które pomalowały szarą, betonową halę fabryczną wszystkimi barwami wiosny.