Kocie oko

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Z okazji swej retrospektywnej wystawy malarka Elaine Risley przyjeżdża po latach nieobecności do Toronto, gdzie oddaje się wspomnieniom. Dokonuje rozrachunku z całą swoją przeszłością, przede wszystkim wracając myślami do lat szkolnych, do swej przyjaźni z rówieśnicami, która okazuje się najbardziej dramatycznym doświadczeniem w jej życiu. Margaret Atwood, laureatka nagrody Bookera w roku 2000, z przejmującą wnikliwością odmalowuje okrucieństwo świata dzieci i jego rujnujący wpływ na psychikę ofiar.

Rok wydania: 2003
Stron: 410
Oprawa: broszura
Format: 125x183mm
Pakowanie: 24
Tłumacz: Magdalena Konikowska

Fragment tekstu:

I
ŻELAZNE PŁUCO


1

Czas nie jest linią, lecz wymiarem, tak jak wymiary przestrzeni. Jeżeli da się zakrzywić przestrzeń, da się również zakrzywić czas, a gdyby się wiedziało dostatecznie dużo i umiało poruszać prędzej niż światło, można by się cofnąć w czasie i żyć w dwóch miejscach naraz.
Tak powiedział mój brat, Stephen. Nosił wtedy wystrzępiony brunatny sweter - zawsze się uczył w tym swetrze - i godzinami stał na głowie, żeby krew spłynęła do mózgu, żeby go odżywiła. Nie rozumiałam, ale pewno nie tłumaczył zbyt jasno. Już wówczas uciekał od wieloznaczności słów.
Zaczęłam jednak wyobrażać sobie czas jako coś obdarzonego kształtem, coś, co można zobaczyć niczym stos płynnych transparentów ułożonych jeden na drugim. Na czas nie spogląda się wstecz, lecz w dół, tak jak w wodę. Raz na powierzchnię wynurza się to, raz tamto, raz nic. Nic nie ginie.


2

- Stephen twierdzi, że czas nie jest linią - mówię.
Cordelia przewraca oczami, co było do przewidzenia.
- No więc?
Ta odpowiedź zadowala nas obie. Stawia naturę czasu na właściwym miejscu, stawia też na właściwym miejscu Stephena, który mówi o nas "podlotki", zupełnie jakby sam był dorosły.
Jedziemy z Cordelią tramwajem. Jedziemy do śródmieścia, jak zwykle w zimowe niedziele. W tramwaju panuje zaduch: po dwakroć zużyte powietrze, zapach wełny. Cordelia siedzi w niedbałej pozie, czasem trąca mnie łokciem, patrzy na ludzi oczyma bez wyrazu, szarozielonymi oczyma nieprzejrzystymi i lśniącymi niby metal. Potrafi wytrzymać każde spojrzenie, ja niemal jej dorównuję. Jesteśmy nieprzeniknione, jesteśmy jak dwie iskry, mamy po trzynaście lat.
Nosimy długie wełniane palta z wiązanym paskiem, z podniesionym kołnierzem - tak się noszą gwiazdy filmowe - do tego śniegowce z wywiniętą cholewką i męskie robocze skarpety. W kieszeni upchnięte chustki; ściągamy je, ledwie znikniemy matkom z oczu. Pogardzamy nakryciami głowy. Usta mamy harde, kredkowoczerwone, połyskliwe jak paznokcie. Uważamy się za przyjaciółki.
W tramwajach zawsze się widuje stare kobiety, a przynajmniej nam się wydają stare. Bywają rozmaite. Jedne przyzwoicie ubrane w szyte na miarę tweedy, w dobranych pod kolor rękawiczkach i schludnych stonowanych kapeluszach ze zgrabnym pęczkiem piórek sterczących zawadiacko z boku. Inne uboższe, na oko cudzoziemki, z głową i ramionami spowitymi w ciemne szale. Jeszcze inne przysadziste, pękate, o świętoszkowato zaciśniętych ustach, obwieszone siatkami: typowe klientki wyprzedaży i sklepów z przeceną. Cordelia na pierwszy rzut oka rozpozna tani materiał.
- Gabardyna - mówi. - Tandeta.
Są wreszcie te, które jeszcze się nie poddały, które nadal starają się błyszczeć. Nieliczne, lecz wyróżniają się z tłumu. Wystrojone w szkarłat bądź fiolet, z dyndającymi kolczykami, w kapeluszach niczym rekwizyty teatralne. Spod sukienek wystaje rąbek halki, halki w niecodziennym, dwuznacznym kolorze. Dwuznaczne jest wszystko prócz bieli. Włosy mają farbowane na słomianoblond albo bladoniebiesko, albo - co tym bardziej uderza przy pergaminowej skórze - na czarno, w matowym odcieniu starego futerka. Usta ze szminki są zbyt duże wokół prawdziwych ust, róż przypomina kleksy, prawdziwe oczy obrysowuje chwiejna kreska oczu malowanych. Właśnie takie kobiety zazwyczaj mówią do siebie. Jedna w kółko powtarza ,,baranina, baranina", niby refren piosenki. Druga szturcha nas po nogach parasolką. "Golusieńkie" - mamrocze.
Te najbardziej lubimy. Mają w sobie szczególną wesołość, siłę wyobraźni; nie dbają, co myślą inni. Te zdołały uciec, chociaż nie bardzo wiemy od czego. Wierzymy, że ich dziwaczne stroje, słowne tiki pochodzą z wyboru i że w stosownym czasie nas także czeka wolny wybór.
- Taka będę - mówi Cordelia. - Tylko że ja sobie sprawię jazgotliwego pekińczyka. Będę przeganiać dzieciaki, niech mi nie łażą po trawniku. Będę miała kij pasterski.
- Ja będę miała oswojoną iguanę - dorzucam - będę się ubierać tylko i wyłącznie na bordowo. - Tego słowa ostatnio się nauczyłam.

A jeśli, myślę teraz, jeśli zwyczajnie nie widziały, jak wyglądają? Może to aż takie proste: kłopoty ze wzrokiem. Znam ten ból. Kiedy jestem zbyt blisko lustra, cała się rozmazuję, kiedy za daleko, nie odróżniam szczegółów. Kto wie, jakie stroję miny, jaki obraz sztuki nowoczesnej na siebie nakładam? Nawet gdy właściwie ustawię odległość, nieustannie się zmieniam. Żyję w stanie przejściowym. Raz wyglądam na zniszczoną trzydziestkę piątkę, kiedy indziej na żwawą pięćdziesiątkę. Tak wiele zależy od światła, od zmrużenia oczu.
Jadam w różowych restauracjach, bo to bardziej twarzowy kolor. W żółtych człowiek żółknie. Co tu kryć, naprawdę zaprzątam sobie głowę takimi sprawami. Próżność zaczyna dokuczać; rozumiem, dlaczego kobiety w końcu dają za wygraną. Ale ja jeszcze nie jestem gotowa.
Niedawno przyłapałam się na tym, że głośno nucę, że idąc ulicą, nie domykam ust, trochę się ślinię. Tylko trochę; ale może to pierwszy krok po krawędzi urwiska, szczelina w murze, która później ukaże - co? Jakie są horyzonty jaśniejącego dziwactwa albo obłędu?
Nigdy i nikomu bym tego nie powiedziała, z wyjątkiem Cordelii. Ale której Cordelii? Tej wywołanej przed chwilą, tej w śniegowcach i z podniesionym kołnierzem, czy może tej przedtem, czy tej potem? W każdym z nas siedzi więcej niż jeden człowiek.

Gdybym znowu spotkała Cordelię, co bym jej powiedziała o sobie? Prawdę czy postawiłabym na efekt? Raczej to drugie. Wciąż odczuwam taką potrzebę.
Od dawna jej nie widziałam. Nie spodziewałam się zobaczyć. Teraz jednak, kiedy tutaj wróciłam, Cordelia miga mi niemal na każdej ulicy, skręca za róg, wchodzi do bramy. Naturalnie, te rozmaite cząstki - ramię okryte beżową wielbłądzią wełną, profil twarzy, tył nogi - należą do kobiet, które oglądane w całości nie są Cordelią.
Nie mam pojęcia, jak dzisiaj wygląda. Jest gruba, ze sflaczałym biustem, z siwymi włoskami w kącikach ust? Mało prawdopodobne, na pewno by wyskubała. Nosi okulary w modnej oprawce, zrobiła lifting powiek, farbuje włosy w pasemka czy na gładko? Wszystko możliwe. Obie dobiłyśmy do wieku granicznego, do strefy buforowej; tu jeszcze da się wierzyć, że podobne triki odnoszą skutek, wystarczy unikać ostrego słońca.
Cordelia, wyobrażam sobie, przygląda się rosnącym workom pod oczami, skórze w zbliżeniu luźniejszej, pomarszczonej jak łokcie. Wzdycha, wklepuje krem - krem odpowiedni dla jej cery. Już ona by wiedziała jaki. Obserwuje ręce, troszkę skurczone, troszkę zdeformowane, tak jak moje. Zaznaczają się na nich guzy, usta pomału więdną; już się zarysowuje drugi podbródek, odbija w ciemnych szybach wagonu metra. Nikt jeszcze nie spostrzeże, chyba że uważnie się przyjrzy. My dwie z nawyku patrzymy uważnie.
Odrzuca ręcznik, zielony, w przytłumionym odcieniu morskiej zieleni akurat pod kolor oczu. Ogląda się przez ramię, w lustrze dostrzega wałeczki tłuszczu nad talią, pośladki obwisłe niczym korale indora, a kiedy się obróci, suchą paproć włosów. Widzę Cordelię w dresie, też barwy morskiej zieleni: ćwiczy gdzieś w sali gimnastycznej, spocona jak mysz. Wiem, co by na to powiedziała, na to wszystko. Jakże chichotałyśmy, ze wstrętem i z rozkoszą, kiedyśmy znajdowały wosk, którym jej starsze siostry depilowały nogi, wosk zastygły w garnuszku, naszpikowany szczeciną. Cordelię zawsze fascynowała groteskowość ciał.
Wyobrażam sobie, jak się spotykamy znienacka. W wyświechtanym płaszczu i włóczkowej czapce przypominającej kapturek na imbryk siedzi na krawężniku, obok dwie foliowe torby z całym dobytkiem. Coś mamrocze pod nosem. "Cordelia! Nie poznajesz mnie?" - Poznała, tylko udaje, że nie. Podnosi się, odchodzi, powłócząc spuchniętymi nogami, przez dziury w śniegowcach wyzierają stare skarpety. Rzuca spojrzenie przez ramię.
Taki obrazek sprawia mi satysfakcję. Im gorszy, tym satysfakcja większa. Wyglądam przez okno, nie, z balkonu, stamtąd lepiej widać: jakiś mężczyzna goni Cordelię po chodniku, dopędza, wali kułakiem w bok - z twarzą już sobie nie radzę - przewraca. To tyle, nie potrafię się posunąć dalej.
Lepiej więc namiot tlenowy. Cordelia jest nieprzytomna. Wezwano mnie, zbyt późno, do szpitala. W wazonie mdląco pachną przywiędłe kwiaty, do ramion i nosa Cordelii biegną rurki, słychać zamierający oddech. Trzymam ją za rękę. Twarz ma obrzmiałą i bladą jak surowe ciasto, pod zamkniętymi oczami żółtawe kręgi. Powieki ani drgną, lecz w palcach wyczuwam słabiutki ruch, a może tylko mi się zdaje? Zastanawiam się, czyby nie wyrwać rurek, nie wyciągnąć wtyczki z kontaktu. Czynności mózgu ustały, orzekli lekarze. Czy płaczę? I kto by mnie wezwał?
Jeszcze lepiej: żelazne płuco. Nigdy go nie widziałam na własne oczy, jedynie na zdjęciach w gazetach, w czasach gdy ludzie jeszcze zapadali na polio. Żelazne płuco - zdjęcia przedstawiały pokaźny cylinder, gigantyczną metalową kiełbasę, z jednego końca sterczała głowa, nieodmiennie głowa dziewczynki z włosami rozrzuconymi na poduszce, z wielkimi oczyma o głębi nocy - żelazne płuco fascynowało mnie bardziej aniżeli historie o dzieciach, które się utopiły, bo spacerowały po cienkim lodzie, albo straciły ręce i nogi, bo się bawiły na torach. Człowiek mógł złapać polio nie wiadomo jak i gdzie, nie wiadomo czemu mógł skończyć w żelaznym płucu. Coś tam wciągał razem z powietrzem albo połykał, albo przenosił z brudnych pieniędzy, których dotykali inni ludzie. Nie znało się dnia ani godziny.
Żelaznego płuca dorośli używali w charakterze straszaka, a także powodu, dla którego nie wolno nam robić tego, co byśmy chciały. Żadnych publicznych basenów, żadnych tłumów latem. ,,Chcesz resztę życia spędzić w żelaznym płucu?" Głupie pytanie. Inna rzecz, że dla mnie takie życie, bezczynne i wypełnione litością, kryje pewien urok.
A zatem Cordelia w żelaznym płucu, urządzenie za nią oddycha, jak gdyby ktoś grał na akordeonie. Dokoła rozlega się mechaniczne posapywanie. Jest całkowicie przytomna, ale nie może się poruszyć ani przemówić. Wchodzę do pokoju, ruszam się, mówię. Krzyżują się nasze spojrzenia.

Cordelia musi gdzieś tutaj mieszkać. Może jest o milę stąd, może na sąsiedniej ulicy. Ostatecznie jednak nie wiem, jak bym się zachowała, gdybym przypadkiem na nią wpadła, gdybym ją spostrzegła chociażby w metrze na siedzeniu naprzeciwko albo na peronie, jak czyta reklamy. Stałybyśmy tuż obok siebie, patrząc na wielkie czerwone usta pochłaniające balonik czekoladowy. Ja bym się odwróciła, powiedziała: "Cordelio. To ja, Elaine". Czy także by się odwróciła, krzyknęła teatralnie? Czy by mnie zignorowała?
A może to ja skorzystałabym z szansy i zignorowała ją? Może podeszłabym bez słowa, objęła Cordelię? Albo chwyciła za ramiona i trzęsła nią, trzęsła?

Wędrowałam tak całą wieczność, schodziłam ze wzgórza do centrum, gdzie już nie kursują tramwaje. Jest wieczór, rozmyty, szary, pastelowy niby płynny kurz, jesienny wieczór typowy dla tego miasta. Przynajmniej pogoda wciąż znajoma.
Teraz dotarłam do miejsca, gdzieśmy wysiadały z tramwaju wprost w styczniową breję przy krawężniku, w przenikliwy wiatr nadlatujący od jeziora pomiędzy odrapanymi domami o płaskich dachach, domami, które nam wydawały się wcale wytworne. Jednak ta część miasta już nie jest płaska, zaniedbana, łachmaniarsko arystokratyczna. Rurki neonów zdobią kursywą odrestaurowane ceglane fasady, przybyło mnóstwo mosiężnych ozdóbek, mnóstwo majątku, przybyło pieniędzy. Kawałek dalej wznoszą się gigantyczne rozjarzone wieże całe ze szkła, istne nagrobki z zimnego światła. Zamrożone aktywa.
Nie przyglądam się wieżom ani ludziom, którzy mnie mijają w modnych ciuchach, w zagranicznych szmatkach, ręcznie szytej skórze, zamszu. Patrzę na chodnik, niczym tropiciel.
Ściska mnie w gardle, bolą szczęki. Znowu zaczęłam gryźć palce. Aż do krwi, pamiętam ten smak. Smak pomarańczowych lizaków, groszowej gumy do żucia, czerwonej lukrecji, kosmyka włosów, brudnego lodu.