Książę

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Książę - napisany w oryginalnym, błyskotliwym, atrakcyjnym i wręcz hipnotycznym stylu - ma w sobie wszelkie cechy wielkiej i przeraźliwie aktualnej powieści. Andahazi daje świadectwo swojej niezwykle bogatej wyobraźni - może jeszcze pełniejsze niż w Anatomie - i umiejętnie tworzy klimat napięcia i oczekiwania, w którym rozgrywa się śmiało i wartko opowiedziana akcja najnowszego dzieła argentyńskiego pisarza. Bohaterem jest Syn Wariego: diabeł i urodzony w sercu gór przywódca, który dzięki swym nierealnym obietnicom zdobywa poparcie narodu. Rządzi w atmosferze iluzji i nie istniejącej prosperity. Gdy w najkorzystniejszym dla siebie momencie postanawia “odejść" - wraz ze swymi ministrami-apostołami - naród z utęsknieniem czeka na jego powrót. Za kulisami działa bezcielesny i makiaweliczny doradca, który przygotowuje przyjście Mesjasza. Gdzie się jednak ukrywa Syn Wariego? W jaki sposób zamierza powrócić? Postaci, sceneria i sytuacje, bogactwo tonów w ich odwzorowywaniu (od hiperrealizmu po najbardziej rozkiełznaną fantazję), apokaliptyczny klimat wieszczący bliski już i straszliwy upadek - wszystko to składa się na powieść, która odtwarza i równocześnie przekracza rzeczywistość. Trudno nie wspomnieć tutaj filmów w rodzaju Blade Runner lub Brazil. Akcja powieści przekształca się w wielką alegorię, w której współcześni Latynoamerykanie zapewne będą się doszukiwać konkretnych imion i nazwisk; inni czytelnicy, niezależnie od kraju, w którym mieszkają, znajdą w Księciu gorzką i inteligentną przypowieść o władzy i o jej nadużyciach. Federico Andahazi urodził się 6 czerwca 1963 roku. Studiował na uniwersytecie w Buenos Aires i rozpoczął karierę jako psychoanalityk. Nagradzany w licznych konkursach za opowiadania, w 1995 roku opublikował Anatoma, pierwszą powieść, która rok później uzyskała nagrodę Fundacji Fortabrat i stała się sukcesem wydawniczym. Przetłumaczona na ponad trzydzieści języków i wydana w więcej niż czterdziestu krajach, została zakupiona przez francuską wytwórnię filmową Flach Film. Podobny sukces odniosły Siostry: druga powieść Andahaziego z 1998 roku, która również ma trafić na ekrany kin. W tym samym roku 1998 Andahazi opublikował jeszcze Drzewo pokus. Federico Andahazi, psychoanalityk i powieściopisarz, urodził się w Buenos Aires w 1963 roku. Jego pierwsza powieść, Anatom, zdobyła nagrodę Fundacji Amalii Lacroze de Fortabat. Mimo że nagroda ta została później cofnięta - powodem był “brak poszanowania dla najwyższych i najcenniejszych wartości ludzkich" - powieść zyskała międzynarodowy rozgłos i doczekała się ekranizacji. Kolejna książka Andahaziego, Siostry, również stała się bestsellerem, podobnie jak jego trzecia i najnowsza powieść, Książę, z 2000 roku. Dzięki Andahaziemu literatura argentyńska wzbogaciła się o nowatorską estetykę, która łączy erotyzm z solidną podbudową historyczną interpretowaną w szczególny i bardzo osobisty sposób.

Rok wydania: 2004
Oprawa: broszura
Stron: 164
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Piotr Fornelski

Fragment tekstu:

Ci, którzy tron książęcy zawdzięczają szczęściu,
dochodzą doń bez wielkiego trudu,
ale z wielkim tylko trudem mogą się na nim utrzymać.
Na drodze do władzy nie napotykają żadnych trudności,
ponieważ drogę przebywają na skrzydłach…

NICCOLÓ MACHIAVELLI(tłum. Wincenty Rzymowski)

 


Księga pierwsza
WNIEBOWSTĄPIENIE


I
KRÓLESTWO NIEBIESKIE

1
W miedzianych i kartonowych gardłach rozstrojonych głośników w wałęsających się jak psy taksówkach; cierpliwie i nieubłaganie pełznąc niczym iskra po loncie tak długim jak czas, który już dzielił ów środek nocy od zmierzchu; w drgającym warkocie miejskich śmieciarek; w narastającym apokaliptycznym lęku, który wiązał się z niewytłumaczonym opóźnieniem pierwszego wydania gazet, co zdawało się niemalże pewną zapowiedzią katastrofalnie ogromnych tytułów krzyczących o jakichś niewyobrażalnych zupełnie nieszczęściach; w ciężkim i udręczonym mroku wszystkich cierpiących na bezsenność; w pogodnym i niewinnym śnie sprawiedliwych; w tajemniczym nocnym poruszeniu wśród gołębi, które wylękłe i zdezorientowane w ciemnościach przelatywały stadami z kopuły na kopułę, jak gdyby obudził je niespodziewany głos trąby wieszczący koniec wszystkich końców; w wychylonych nad jezdnię gadzich i przedpotopowych szyjach sygnalizatorów, których fałszywe, nieparzyste i pionowo ustawione oczy epileptycznie łypały zielenią lub czerwienią, by wreszcie wpaść w żółty i nie kończący się spazm absolutnej ślepoty; w bezzębnych, cuchnących i rozdziawionych ustach kanałów; w chwiejnym czuwaniu neonów, które rozbłyskiwały i natychmiast gasły jak spadające gwiazdy, wszystkie naraz, osierocając całe roje owadów nagle pozbawionych światła; w niezręcznym i kanciastym locie nietoperzy, które zmylone eteryczną inwazją satelitarnych sygnałów i nadmiarem antagonistycznych częstotliwości rozbijały się o dzwony katedry, dobywając z nich złowróżbny dźwięk, jak gdyby jacyś wieszczy i niewidzialni kanonicy postanowili nocą uderzyć na ostateczne larum; w nieuleczalnie już pustych torebkach zniechęconych kurw, które pomału opuszczały swe posterunki w podcieniach dworca, zadając kłam powszechnie znanej przepowiedni o wielkiej orgii przed samym końcem świata; w cynizmie potępionych dusz zapełniających spelunki w okolicach portu; w kompletnej obojętności desperatów, którzy nie mają już nic do stracenia; w raptownym podnieceniu, które jeszcze przed świtem ogarnęło więzienia i szpitale dla psychicznie chorych; w ukośnym deszczu zdradzonych przez sen telewizorów, w nekrologicznej feerii na dachach ambulansów; w ryku nagich cylindrów szalonych motocykli; w powietrzu ciężkim od kiloherców mętnej i sprzecznej informacji; w pytaniach przekazywanych z anteny na antenę i wciąż bez odpowiedzi, która zstąpiłaby do królestwa śmiertelnych; w cumulonimbusach wyrosłych z megawatów, które jasno zapowiadały dzień sądu; w wyciu syren i w sercach wezbranych pulsującą ciekawością - wszędzie zdawało się czaić coś nigdy dotąd nie wypowiedzianego, co już wkrótce miało być objawione bezbronnemu miastu pod czarnym niebem wiszącym ciężko niczym ultimatum.

 

2
Rankiem miasto obudziło się zasłane tysiącami padłych nietoperzy i gołębi. Ulice były puste, a wszystkie sklepy jeszcze pozamykane. Minęła już dziewiąta i nadal nie ukazały się gazety. We wszystkich zakresach radioodbiorników słychać było tę samą astmatyczną ciszę. W telewizorach wciąż padał ukośny gęsty deszcz, w którym tonęły spragnione jakiejkolwiek wieści domysły. W bezużytecznych telefonach maniakalnie odzywała się tylko zegarynka, jak gdyby jedyną pewną informacją na tym świecie była taka, a nie inna godzina.
Potrzebowaliśmy chociażby jakiejś plotki. Lecz nic - zabobonne milczenie powoli i nieubłaganie dławiło nam gardła niczym gigantyczny wąż. Nie wiadomo skąd pojawiło się u nas wspólne i mocne, choć nigdy głośno nie wypowiedziane przekonanie - pierwsza wiadomość nadejdzie dokładnie o dziesiątej.
Była to długa i chyba najbardziej mroczna z przeżytych przez nas nocy. W kalendarzach i almanachach, w kronikach ku czci i w ozdobnych napisach na karoseriach ciężarówek, w elementarnej epice przemówień na szkolnych akademiach i na odwrocie saszetek z cukrem, na ostatnich stronach dzienników i w brązie pamiątkowych płyt - wszędzie i na zawsze miał pozostać ślad owej daty, która w naszych wspomnieniach stała się jakby nowym czwartkiem Agrypiny.
Przez całą noc nikt nie zmrużył oka. Krążyliśmy po ulicach niespokojni jak apostołowie w wigilię Zmartwychwstania. Czekaliśmy nie wiadomo na co, jak gdyby lada moment miał zostać ogłoszony Ostateczny Wyrok lub jak ktoś, kto właśnie owej grudniowej nocy spodziewa się Powtórnego Przyjścia. Niektórzy z nas próbowali zatrzymać owo wahadło udręki za pomocą kawy lub amfetaminy; inni szukali ukojenia w herbatkach z lipy, a jeśli to nie pomogło - w benzodrazepinach. Papierosowy dym powoli wznosił się w zgęstniałym powietrzu, które mozolnie cięły skrzydła wentylatorów. Miotaliśmy się jak tygrysy w klatkach. Niczym patetyczne widma w piżamach podchodziliśmy do okien, by patrzeć na twarze sąsiadów, równie drętwe i dotknięte takim samym jak nasz niepokojem.

 

3
Punktualnie o dziesiątej ekrany przestały dżdżyć. Pojawiła się tęcza - wielobarwne plansze pozwoliły nam dostroić kolor. Chwilę później zobaczyliśmy, jak ponad małym i ciasnym horyzontem wznosi się herbowe słońce, pomału przechodząc w Oczy naszej Ojczyzny, których Najjaśniejsze Spojrzenie przywróciło nam światło i potwierdziło naturalny porządek wszystkich rzeczy. Miasto odpowiedziało ciepłym i ufnym westchnieniem. Kamera cofnęła się, by pokazać uśmiech Prezydenta: matczyne usta, ojcowskie zęby i gorący język kochanka. Niemniej jednak w owych przejrzystych oczach - odrobinę skośnych dzięki wschodnim przodkom, lecz wypełnionych prawdziwym chrześcijańskim i śródziemnomorskim błękitem - w śniadej cerze mauretańskiego księcia, której aktualna bladość była dziełem niezgłębionego losu, w owym świątobliwym uśmiechu Giocondy i kreolskiego łotrzyka czaiło się coś w oczywisty sposób mrocznego.
Śmierć zawsze nas wzruszała. Teraz też łudziliśmy się, że jakiś nowy i tragiczny zgon okrył żałobą prezydencką rodzinę. Mimo bólu, jaki w nas budziła sama myśl o takiej ewentualności, znajdowaliśmy w niej pewną pociechę wobec widma jeszcze gorszej wieści. Przyzwyczailiśmy się do śmierci. Jemu samemu śmierć nie umiała dać rady, lecz Jego rodziny nigdy nie oszczędzała. Odkąd On nastał, Parki nieustannie używały nożyc i bezlitośnie dziesiątkowały potomstwo Głowy Państwa. Wkrótce rodzinne mauzoleum stało się dziesięciopiętrową cmentarną budowlą, w której wiedli pokojową i harmonijną pośmiertną egzystencję wszyscy nasi państwowi męczennicy. A ponieważ śmierć zawsze nas wzruszała, za każdym jej nowym ciosem wymierzonym w prezydencką rodzinę nie tylko wzrastała w pionie wspomniana nekropolia, lecz również potężniało nasze współczucie, aż przekształciło się w nabożną cześć wobec nieszczęsnej i tak srogo doświadczanej przez los Głowy Państwa.
Prezydent zawsze przemawiał w otoczeniu najbliższych mu ludzi: ministrów i sekretarzy, doradców i doradców doradców, konsultantów i specjalistów, fryzjerów, służących, krawców, zaprzyjaźnionych lub tylko spokrewnionych wyższych urzędników, sędziów z Trybunału Stanu, ulubionych tragarzy od golfowych kijów, modnych aktorek, piłkarzy i - oczywiście - szczęśliwie ocalałych członków rodziny. Wciąż żywiliśmy podłą i małoduszną nadzieję, że skończy się na nowym zgonie, lecz gdy kamera powoli odsuwała się, ukazując po kolei na coraz szerszym planie całe najbliższe otoczenie Prezydenta, nasze serca ogarniała mieszanina radości i rozczarowania - nie potwierdziły się czarne przypuszczenia, bo nie brakowało nikogo.
Kamera znów pokazała pierwszy plan, który wypełniło bez reszty Dostojne Oblicze. Głowa Państwa miała za chwilę wygłosić owo oczekiwane i tajemnicze oświadczenie. Podejrzewaliśmy, że będą to złowieszcze słowa.

 

4
Prezydent jednak nie przemówił. Niezwykła udręka, jakiej jeszcze nigdy dotąd u niego nie widzieliśmy, uwięzła mu w krtani, wprawiając w ledwie dostrzegalne drżenie wystającą grdykę. Ogromne przygnębienie ciążyło jak dokuczliwy balast na powiekach. A mimo wszystko wciąż potrafił nam współczuć. Patrzył na nas wzrokiem, w którym litość łączyła się ze stoicyzmem. Uczynił jeszcze jeden daremny wysiłek, by coś rzec. Nie musiał. Od razu wszystko zrozumieliśmy.
Pomału zaczęliśmy wychodzić z domów i zapełniać ulice. Nie trzeba nam było żadnych porywających haseł ani grandilokwentnych przemówień. Wszystkich nas ogarnęła jedna i ta sama spontanicznie zrodzona idea. Jak gdyby z najwyższej wieży jakiegoś ogromnego i eterycznego meczetu wzywał nas niewidzialny muezin, milczącym tłumem ruszyliśmy z najdalszych punktów miasta - wzdłuż rzeki, przechodząc przez mosty, gęstą lawą płynąc po alejach, wiedzeni jedną wspólną myślą docieraliśmy w końcu na plac. Nadciągaliśmy zewsząd: z nędznych slumsów na południu i z bogatych dzielnic na północy. Wstawaliśmy z łóżek w szpitalach, razem ze strażnikami wychodziliśmy z więzień. Ślepi szli równym i pewnym krokiem, ufając lasce swej determinacji; mniej równo, lecz wytrwale kuśtykali obok inwalidzi. Przybywaliśmy również z okolicznych miast i wsi - na pakach ciężarówek lub uczepieni traktorów, pieszo, kiedy zabrakło benzyny, w długich procesjach wlokących się bez końca po drogach i autostradach.
Szliśmy w milczeniu. Nie było w nas owego entuzjazmu, który ożywia i jednoczy podburzone tłumy; nie było heroicznego uniesienia, które w momentach masowego buntu obala bariery między ludźmi. Wprost przeciwnie, kierował nami zwykły i nikczemny strach - tchórzostwo, które nie pozwalało nam spojrzeć sobie prosto w oczy. Na plac szliśmy razem, ale nieufni jedni wobec drugich, zazdrośni jak zgraja chciwych uzdrowienia kalek, gotowych wzajemnie się stratować, by tylko dla siebie wydrzeć ów cud od świętego.
Zapadł wieczór. Tłum był cichą i spokojną rzeką, która wypełniała plac, długą odnogą ciągnęła się na zachód aż do samego końca alei, tworzyła szerokie rozlewisko w parku dokoła Parlamentu, po czym znów spływała dwiema ukośnymi ulicami zbiegającymi się na esplanadzie przed Pałacem Rządu, by wreszcie podzielić się na wąskie i kręte strumyczki zgodnie z kapryśną planimetrią starej części miasta. Wszystkie inne dzielnice były kompletnie wyludnione, choć drzwi i okna w domach pozostały otwarte. Gdyby ktoś w tym czasie chciał okraść całe miasto, mógłby to uczynić bez trudu, tak jak się zrywa z krzewu dojrzałą kiść winogron, tyle że wszyscy potencjalni rabusie, złodzieje i włamywacze stali razem z nami na placu.
Nie było płomiennych okrzyków ani zbiorowych pieśni. Nie było wiwatów ani podniosłych i wzruszających hymnów. Nie było sztandarów, chorągiewek ani transparentów. Na placu panowała nieruchoma cisza z zakrzepłej ciekawości i gęstej, utajonej rozpaczy. Byliśmy sumą pojedynczych dusz, niezdolnych do przeżywania czegoś wspólnie.
To nasze milczenie przerodziło się w niemą prośbę, nieskończenie bardziej wymowną niż rozdzierający lament. Punktualnie o dziesiątej w owej absolutnej ciszy dało się słyszeć delikatne skrzypnięcie żaluzji na prezydenckim balkonie. Wszyscy jednocześnie wstrzymaliśmy oddech, jak gdyby nagle rozwarła się przed nami czarna i niezgłębiona otchłań. Żaluzja podniosła się i ujrzeliśmy Prezydenta, który na moment zawahał się, po czym nakryty stożkiem srebrzystego światła wyszedł powoli na balkon. Oparł się łokciami o balustradę i podłożył zwiniętą pięść pod brodę jak podpity klient przy barze. Mętnym wzrokiem wpatrywał się w nas jak w znajomego barmana i wyglądał, jakby nagle naszła go ochota do pijackich zwierzeń przed przypadkową osobą. Jeden guzik koszuli miał rozpięty, a krawat luźno zwisał mu między klapami marynarki. Uśmiechnął się półgębkiem, przetarł zmęczone i zaczerwienione oczy, skinął głową i w chwili, gdy już myśleliśmy, że coś powie, jednym zdecydowanym ruchem wspiął się na balustradę. Tłum jęknął i natychmiast zamilkł ogarnięty zgrozą. Z czubkami butów nad przepaścią i balansując, żeby utrzymać równowagę, szef rządu stał na wąskiej poręczy i wciąż nie spuszczał z nas wzroku. Baliśmy się nawet odetchnąć. Podniósł oczy ku niebu, zacisnął powieki, przeżegnał się i w obecności nas wszystkich, którzy mogliśmy tylko krzyczeć i łapać się za głowy, skoczył.

 

5
Na naszych przerażonych oczach Prezydent spadał jak kukła z wyżyn rządowego pałacu, pionowo i równolegle do ściany, o włos mijając ostre krawędzie gzymsów i pilastrów. Na wysokości frontonu dość chaotycznie obrócił się wokół swojej brzusznej osi i gdy już wyglądało, że za chwilę roztrzaska się o kamienne płyty esplanady, zawisł prostopadle do muru, jak gdyby podtrzymywany przez niewidzialne sznury. Wyciągnąwszy ręce i nogi, leżąc w powietrzu jak w hamaku, Prezydent zaczął lewitować tuż nad naszymi głowami. Pomału wzniósł się, potem wywinął koziołka i prostym szybkim lotem poszybował ku kopule katedry. Parę razy spiralnie okrążył piorunochron. Później, naprzeciw posągów podtrzymujących architraw Banku Narodowego, skinął palcem na stado gołębi, które odtąd eskortowało go aż do ratuszowej dzwonnicy. Przelatując zwinnie między siedmioma dzwonami, zdawał się drobnym, lotnym i apollińskim Quasimodem, który z anielską gracją poruszał ich ciężkie serca, jak gdyby grał na siedmiostrunnej lirze. Najpierw usłyszeliśmy introdukcję do hymnu narodowego, później pierwsze takty Samby o mojej nadziei i wreszcie refren z Po mojemu w wersji na celestę. Z rozwianą fryzurą Prezydent ześlizgnął się nad dachy Ministerstwa Skarbu, zanurkował ku tarasom Hiltona, zrobił pętlę nad silosami w porcie i kontynuując swoją szaleńczą powietrzną akrobację, dwukrotnie przemknął nad naszymi zjeżonymi ze strachu włosami. Nad środkiem placu znów nabrał wysokości i skierował się ku balkonowi pałacu, wprost przed zdumione nosy zebranego tam in pleno gabinetu.
Zawisnąwszy jak koliber nad ukwieconym balkonem, Prezydent wskazał ręką na ministra spraw zagranicznych i lekkim ruchem głowy zaprosił go do powietrznego tańca. Minister zbladł i przerażonym wzrokiem wpatrywał się w Prezydenta. Wiedział, że to rozkaz, a nikt dotąd nie ośmielił się nie wykonać prezydenckiego rozkazu. Postanowiliśmy dodać mu otuchy ogłuszającą owacją. Burzą oklasków przyjęliśmy jego niezdarną próbę wspięcia się na balustradę. Minister poruszał się jak ogromny mors wciśnięty w garnitur przynajmniej o dwa numery za ciasny. Z pomocą innych członków gabinetu udało mu się w końcu stanąć na poręczy. Był sparaliżowany ze strachu. Dla zachęty Prezydent wykonał nad głową ministra parę delfinich ewolucji i znów ojcowskim gestem przywołał go do siebie. Minister zamknął oczy i skoczył. Najwyraźniej sam w to nie wierząc, zawisł w powietrzu co najmniej dwadzieścia metrów nad naszymi głowami. Próbował wzbić się ku Prezydentowi, lecz widać było, że brakowało mu doświadczenia - leciał niezgrabnie i ciężko jak pisklę po raz pierwszy wypuszczone z gniazda. Ryczeliśmy z radości; płakaliśmy ze wzruszenia; wyciągaliśmy ramiona ku niebu. Prezydent wziął ministra za rękę i razem wznieśli się na taką wysokość, że z trudem mogliśmy rozróżnić ich sylwetki na tle nocnego firmamentu. Z własnej inicjatywy albo popchnięta naszym entuzjazmem reszta rządu zaczęła po kolei zeskakiwać z balkonu. Nasza minister zdrowia, zawsze poważna i powściągliwa - nigdy nie widzieliśmy u niej choćby najlżejszego uśmiechu - tam i z powrotem krążyła wokół nagiego torsu kolosa, który podtrzymywał glob ziemski na kopule dziennika "El Universal". Za każdym przelotem poklepywała spiżowe pośladki gigantycznego posągu i lubieżnie przesuwała językiem po kącikach swych ust. Sekretarz do spraw mniejszości, który z ekranu rozweselał młodość nas wszystkich, gdy jako Wielki Mogoł występował z trupą Walczących Kolosów, prezentował w powietrzu piruety z trzaskaniem obcasami, nożyce i podwójne nelsony zakładane wyimaginowanym powietrznym przeciwnikom. Wyliśmy ze szczęścia. Ministrowie chwytali się za ręce i improwizowali na niebie choreograficzne układy. Wszyscy, nawet ci, którzy dotąd zdawali się śmiertelnymi wrogami, zgodnie brali udział w tym lotnym i harmonijnym balecie. Nasza Pierwsza Dama, María de los Perros Amor, skoczyła ostatnia: długo stała samotnie na balkonie, patrząc na ów niebiański spektakl wzrokiem pełnym melancholii. Wszyscy wiedzieliśmy, że od pewnego czasu sprawy między Nimi nie układały się najlepiej. Widmo prezydenckiego rozwodu odbierało nam sen już podczas pierwszego kryzysu, gdy miano nawet ogłosić powszechny plebiscyt - nie wiążący - by poznać naszą opinię. Chodziło wtedy o "tak" lub "nie" dla pytania: "Czy Suwerenny Naród dopuszcza możliwość Rozwodu u swojej Głowy Państwa?" Owo poczucie, że jesteśmy Suwerennym Narodem z prawem głosu, było dla nas czymś wstrząsającym. Stąd też się wzięło nasze oburzenie, gdy opozycja zakwestionowała formułę plebiscytowego pytania: zamiast "Suwerennego Narodu" mieli być "obywatele", a "Rozwód" chcieli zastąpić słowem "separacja", jako że Oni podobno nie byli do końca legalnym małżeństwem. María de los Perros Amor była ulubionym celem ataków opozycji, która nie cofała się przed najokrutniejszym oszczerstwem - wyciągała jej przeszłość śpiewaczki boleros, oskarżała o oportunizm, krytykowała w gazetach jej stroje, a nawet ośmieliła się insynuować, że fałszuje, śpiewając w górnych rejestrach. Niczym plotkarskie kumy z przedmieścia opozycja czyniła wszystko, by podsycić płomień owego pierwszego kryzysu i rozdzielić na zawsze Prezydencką Parę. Teraz jednak, mając nas wszystkich za świadków, María de los Perros Amor nie umiała ukryć autentycznej ekstazy, z jaką patrzyła na Niego, gdy się unosił w powietrzu z wdziękiem Rudolfa Valentino. Właśnie o tym wszystkim myśleliśmy, gdy Prezydent, pikując ku balkonowi, zerwał w przelocie lilię z tarasu Towarzystwa Pewnych Ubezpieczeń i z gracją powietrznego toreadora wylądował na balustradzie. Chwycił wpół Pierwszą Damę i razem podjęli błogosławiony, olimpijski, niebiański, pogodny i wznoszący się lot. Patrzyli na siebie wzrokiem namiętnie zakochanych. Z ustami tuż przy Jego ustach María de los Perros Amor zaintonowała pierwszą strofę Zegara. Zdumieni i wzruszeni, wybuchnęliśmy żywiołową owacją. Nie słyszeliśmy słodkiego głosu Pierwszej Damy od czasu, gdy go straciła po śmierci syna. Powtarzaliśmy słowa pieśni, ledwie poruszając wargami, by nie zmącić owej czarownej i upajającej chwili. Widzieliśmy Ich sylwetki na tle tarczy księżyca - tańczyli przytuleni, a obok wirowała świta ministrów i sekretarzy uśmiechniętych sykstyńsko jak rój cherubinów.
Nie od razu spostrzegliśmy, że w owej niebiańskiej gali kogoś brak. Niektórym z nas już wcześniej się zdawało, że w kącie balkonu pozostała jakaś postać. Wkrótce wszyscy wiedzieli, że za żaluzjami ukrył się sekretarz skarbu państwa, doktor Orestes Morse Santagada. Byli też tacy, którzy w słabiutkim połyskiwaniu jego oczu dopatrywali się złowrogiego blasku jakiejś od dawna pielęgnowanej urazy. Po chwili, gdy znów spojrzeliśmy na balkon, sekretarz zdążył już zniknąć w mrokach gabinetu.
Byliśmy szczęśliwi. Możliwe, że ostatni raz. Zapomnieliśmy o przeszłości i teraz, gdy patrzyliśmy na ów żywy fresk na kopule nieba, widzieliśmy otwierającą się spokojną i błogosławioną przyszłość. Cóż teraz mogą mówić zagraniczne rządy? Cóż mogą mówić te wszystkie północne i dekadenckie monarchie, które przy całym swym przepychu i dumie nie potrafią się wznieść choćby o milimetr nad ziemię? Co zrobią z tymi swoimi szczegółowymi raportami o łapówkach, gratyfikacjach, haraczach, prezentach, prowizjach i innych tego typu machlojkach, które są jakoby częścią ogólnego i bardzo pokrętnego układu? Czy ktoś teraz uwierzy w te ich oskarżenia o mordy polityczne i o tuszowanie zbrodni? Jakich argumentów użyją, by ukryć swą całkiem zrozumiałą zawiść wobec niezaprzeczalnego faktu, że nasza waluta stoi dużo wyżej i jest bardziej pożądana niż ich nędzne korony? Tyle było już oszczerstw i to takiego kalibru, że nawet opozycja czuła się dotknięta. Czy teraz obce państwa nadal będą mogły pchać bezczelne nosy w nasze wewnętrzne sprawy? Zagraniczni sędziowie chcieli nawet głów naszych starych i emerytowanych dyktatorów, jak gdybyśmy sami nie umieli wymierzać sprawiedliwości. Ich nie było stać na własnych tyranów, więc teraz sięgają po naszych. Ci niewątpliwie są zbrodniarzami, lecz nie zmienia to faktu, że są to nasi zbrodniarze.
Owej grudniowej nocy byliśmy szczęśliwi. Dotąd zawsze wierzyliśmy, że On jest jednym z nas. Był tak bliski i elementarny, że stanowił część naszej własnej egzystencji. Nawet teraz, gdy widzieliśmy, jak szlachetnie, dostojnie i nieosiągalnie unosi się w przestworzach, nie przestawał być dla nas kimś równie zwykłym jak my wszyscy. Jak najzwyklejszy z nas. Mówiąc o Nim, nigdy nie używaliśmy Jego prawdziwego imienia i nazwiska. W swej długiej i niekiedy krętej drodze na szczyty zyskiwał różne przydomki od przyjaciół i wrogów. Był znany jako: Chińczyk, Cap, Krewetka, Świnia, Szwab, Czapla, Japoniec, Żółtek, Krowi Placek, Kinol, Dwapińdziesiątrzy, Frajer, Głowacz, Głowizna, Zdechlak, Ifigenia, Kondom, Kondorek, Tłusty Lewek, Rozróbka, Papcio, Tatko, Kapeć, Kapusta, Brudas, Old Brudek, Pitekantrop, Pituś, Piter, Peter Pan, Kocur, Kiciuś Bez Jaj, Kapłon, Kapo, Święta Brygida, Brygidka, Jaśnie Oświecony, Najjaśniejsza Cholera, Serek, Wole Oko, Tukan, Cipcia, Czarnuch, Topielica, Stara Baba, Dupek Żołędny, Dolna Główka, Głuchy Pień, Przygłup, Jelec, Anna Boleyn, Henryk Ósmy, Wariat, Szał Boży, Batat, Glaca, Łysa Pała, Peruczka, Jajo, Comber, Pawian, Platfus, Goły Gnat, Kapucyn, Manuela, Słomka, Więzień, Soronga, Józia, Rak, Wąsik, Popijawa, Kowadło albo Młotek. Odkąd dostąpił prezydentury, nazywaliśmy Go Matką Boską lub po prostu Matką.
Tamtej odległej już grudniowej nocy po raz ostatni byliśmy szczęśliwi. Kiedy dzwony katedry wybiły północ, zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Na pewno wolelibyśmy, żeby ta podniebna choreografia nigdy się nie skończyła. I kto wie, może by tak rzeczywiście było. Faktem jest jednak, że nim jeszcze przebrzmiało dwunaste uderzenie, Prezydent zastygł nieruchomo w powietrzu, z wysokości popatrzył na nas niczym Chrystus, rozpostarł ramiona, wzywając swych ministrów, skłonił się głęboko i otoczony wierną świtą wziął za rękę Pierwszą Damę Maríę de los Perros Amor, po czym powoli skierował się ku zachodowi. Nasze głowy odwracały się za nim niczym ludzka fala. Prezydent, Pierwsza Dama i cały gabinet wznosili się coraz wyżej i wyżej, prostym i równym lotem niczym stado czarnych jaskółek. Wciąż nie chcieliśmy zrozumieć tego, co było oczywiste. Wkrótce już zniknęli znad placu, przelecieli nad kopułą Parlamentu i zmienili się w drobny punkt, który chwilę później rozpłynął się nad linią nocnego horyzontu.
Nigdy więcej, aż do Powtórnego Przyjścia, nie mieliśmy go już zobaczyć.


II
WIECZNY SEN

1
Niechętnie i nie mając wyjścia, opozycja utworzyła rząd, lecz nawet jako legalna władza w państwie, nigdy nie przestała być dla nas znajomą i starą opozycją.
Opozycja przejęła w całości Jego Doktrynę, podobnie jak Rzym uczynił to z Dobrą Nowiną Zbawiciela. Niczym malutki, szczupły, ostrożny i śmiertelnie znudzony Konstantyn, nowy prezydent - dawniej przywódca opozycji - ogłosił, że Dogmat pozostaje bez zmian, przez co utwierdził nas w błogiej pewności, że Droga, którą On wyznaczył, nie zboczy ani o milimetr. Złożywszy podpis na tysiąc dwustu czterdziestu mądrych dekretach, które On, zanim rozpłynął się w niebie, w swej hojności pozostawił na biurku, nowy prezydent uświęcił Podstawowe Zasady. Swym parkinsonowskim, lecz absolutnie nieprzekupnym palcem kanonizował wszystkie odziedziczone kontrakty, koncesje i konkordaty. W niektórych przypadkach poszedł jeszcze dalej. Nawet nie spostrzegliśmy, jak najechała nas Nowoczesność. Nagle mogliśmy oglądać odbicia naszych zdumionych twarzy na ekranach APP - Automatycznych Poborców Podatków - na tle tajemniczych liter, których jako analfabeci nie umieliśmy w żaden sposób odczytać. Dotykaliśmy gładkich chromowanych klawiszy i choć nikt z nas nie wiedział, jak obsługiwać owe automaty, spokojnie i radośnie dopełnialiśmy naszych fiskalnych powinności.
Przed swym Odejściem do Królestwa niebieskiego zdrowie biednego ludu Prezydent złożył w ręce Boga i widząc postępującą i nieodwołalną ruinę naszych zabytkowych szpitali, udzielił na nie dwóch szczodrych i salomonowych koncesji - połowę szpitali miało przejąć mądre i zbożne Dzieło Miłosierdzia Miracles & Company (własność ewangelickiego pastora Jamesa Sugara), a ponieważ nie wszyscy z nas chcieliby opuścić rzymskokatolicki Kościół, druga połowa przypadła zakonowi ojców charyzmatyków. Za jeden symboliczny i absolutnie dobrowolny grosz mogliśmy uczestniczyć w masowych uzdrowicielskich nabożeństwach. Ślepi odzyskiwali wzrok, paralitycy zaczynali chodzić, a jeśli nie wstawaliśmy z grobów, to tylko na wyraźną prośbę urzędu stanu cywilnego.
Faktem jest jednak, że nic już nie było jak dawniej. Nowy prezydent nie potrafił się wznieść ani o milimetr nad ziemię. Gdyby kogoś z nas zapytano, jak się nazywa ten Jego sukcesor, odpowiedzią byłoby wzruszenie ramion. Imię może nawet pamiętano, przezwiska - na pewno nie. Jeśli w ogóle je miał.
Jedno tylko wiedzieliśmy - nadejdzie dzień, kiedy On powróci i nas zbawi. Tak jak pojawił się z samego środka tajemnicy i tak jak wzniósł się w przestworza, niknąc za linią horyzontu, w ten sam sposób jeszcze raz do nas przyjdzie. Nikt nie znał Jego przeszłości i może właśnie dlatego wybraliśmy Go na Prezydenta. Nigdy nie mieliśmy pojęcia, kim był ów anioł o ustach matki Żydówki, surowej twarzy muzułmańskiego ojca i gorącym języku włoskiego kochanka. Gdy ostatni raz patrzył na nas wzrokiem pełnym chrześcijańskiego i śródziemnomorskiego błękitu, nie wiedzieliśmy, kim naprawdę był ów książę o mauretańskiej cerze, zbrojny całą cierpliwością Wschodu i nordyckim męstwem wikingów. I im mniej znaliśmy Jego przeszłość, tym większa była nasza nadzieja, że kiedyś do nas powróci.


Po smutnym, lecz chwalebnym dniu Jego wniebowstąpienia z Maríą de los Perros Amor i Dwunastu Apostołami nastał czas przeróżnych egzegez i nie kończących się interpretacji. Niektórzy twierdzili, że odchodząc, milczał. Inni byli przekonani, że przed ostatecznym odlotem z Jego warg dało się odczytać jakieś zdanie, słowo lub choćby jedną tylko sylabę. Ci z nas, którzy utrzymywali, że słyszeli wyraźną admonicję, byli w zdecydowanej mniejszości. Tworzyliśmy rozliczne parabole i doszukiwaliśmy się najrozmaitszych alegorii. Wszystkie te dociekania zbiegały się w jednej jedynej pewności - wiedzieliśmy, że On musi powrócić, i to już niedługo.
Wniebowstąpił ze swoimi Apostołami i nie zostawił nam nikogo, kto w Pawłowym natchnieniu mógłby nam przekazać jakieś żywe Słowo lub kanoniczne Pismo. Nikt Go już więcej nie widział. Ani my, ani nikt inny. Opozycja nie wypowiadała się na ten temat - ograniczała się do sprawowania rządów, idąc drogą, którą On wyznaczył. Były to rządy opieszałe i gnuśne jak nuda zatęchłych segregatorów, bierne i rozwlekłe jak pajęczyny między nogami biurek, obojętne i anonimowe jak mrok urzędniczych kancelarii.

 

2
Opozycja nie pokazała po sobie najmniejszego zdziwienia, gdy po raz pierwszy wkroczyła do rządowego pałacu. Nowy prezydent i jego świta przechodzili po kolei przez wszystkie pomieszczenia i sądząc po ich niewzruszonych twarzach, musieli uznać za rzecz najzupełniej normalną, że w całym pałacu nie było ani jednego mebla. Może dlatego, że nigdy wcześniej tu nie byli, nie zwrócili uwagi, iż w miejscach, gdzie dawniej musiały jaśnieć żyrandole - o czym świadczyły ogromne białe aureole plafonów na sufitach - teraz zwisały tylko rachityczne kable zakończone kiściami gołych i spalonych żarówek. Również zdawali się nie dostrzegać stosów śmieci i gruzu, który zalegał wszędzie i chrzęścił im pod nogami.
Nowy prezydent - bezimienna mara wsadzona w czarny trumienny garnitur - założywszy ręce za plecy, szedł za kroczącymi dziarsko adiutantami, którzy podobnie jak majordomowie nie potrafili ukryć do końca pewnej obawy maskowanej za pomocą głębokich i podszytych szyderstwem ukłonów, jakie składali przed nowymi lokatorami pałacu. Za prezydentem szli sekretarze, na końcu zaś ministrowie. Wszyscy byli ubrani tak samo jak prezydent, mieli identyczne koszule i krawaty. Mimo że różnili się wzrostem i tuszą, wszystkie ich żałobne garnitury były jednakowego rozmiaru, jak gdyby szyto je na ostatnią chwilę. Niektórzy przydeptywali sobie nogawki, inni zaś świecili gołymi łydkami nad brzegiem kusych skarpetek. Orszak wytrwale przemierzał nie kończący się i zdewastowany labirynt korytarzy, gabinetów i ogołoconych ze wszystkiego salonów. Zamiast podłogi wszędzie był chropowaty i spękany cement i tylko gdzieniegdzie pod ścianą pozostała jakaś pojedyncza klepka z dębowego parkietu sprowadzonego ongiś aż z odległej Slawonii.
- Korniki - bąknął ostrożnie jeden z adiutantów, z trudem powstrzymując wzbierający śmiech. - Niszczą wszystko.
Trochę dalej, za przewróconym posągiem, leżały smętne resztki weneckiej ceramiki, która w swoim czasie mogła zapewne dorównać świetnością mozaikom w absydzie bazyliki Świętego Marka. Potężne zawiasy wystające z murów świadczyły niezbicie, że w pozornych arkadach tkwiły kiedyś odrzwia równie solidne jak ich rzucająca się w oczy nieobecność. Schody straciły swój kararyjski blask i nabrały tonu owej nagiej i nieprzyjaznej szarości, która właściwa jest odkrytym trybunom wokół podrzędnych stadionów na zapuszczonych i odległych przedmieściach. Wędrując przez zakurzony półmrok zrujnowanych pomieszczeń i coraz głębiej wchodząc w cuchnące trzewia prezydenckiego pałacu, nowy rząd potykał się o zeschnięte nietoperze i szczątki trudnych już do rozpoznania ptaków, ślizgał się na gołębich odchodach, które oblepiały wszystko - posadzkę, ściany i kolumny - i wypłaszał z ciemnych zakamarków i meandrów korytarzy całe watahy dzikich kotów. Biblioteka była jedynym miejscem, które ocalało z owej powszechnej apokalipsy. Ukryte w kurzu zapomnienia, wystrzępione przez czas i obojętność nie kończące się rzędy tomów dogorywały, stojąc w dybach regałów jak wystawieni na pohańbienie skazańcy.
Prezydencka świta przerzedzała się, w miarę jak adiutanci podchodzili do poszczególnych ministrów i odprowadzali ich pod drzwi właściwych gabinetów, po czym każdy z nich jak boy hotelowy wyciągał dłoń po napiwek.
Ostatni dotarł do swego gabinetu prezydent. W najdalszym i najciemniejszym kącie pałacu, tuż przy schodach, na które wejścia broniły dwie zbite na krzyż deski, adiutanci przez dłuższą chwilę musieli się mocować z zaciętym zamkiem, nim otworzyli drzwi.
W ciasnym i mrocznym pomieszczeniu było tylko jedno małe okno wychodzące na wąską studnię wewnętrznego podwórka. Prezydent stanął przy szybie i wyginając w górę i w dół szyję, daremnie próbował dostrzec choćby kawałeczek ziemi albo nieba. W gabinecie również brakowało mebli, więc jeden z adiutantów stworzył zaimprowizowane biurko z drzwi wyjętych z zawiasów: jeden ich koniec oparł o parapet okna, drugi o nieużywany piecyk. Rękawem otarł z kurzu szkielet trzcinowego krzesła i ceremonialnym gestem wskazał prezydentowi. Ten ostrożnie usiadł, rozluźnił krawat, wyłożył nogi na drzwi, spojrzał na zegarek i podjął swoją pierwszą rządową decyzję. Starając się dopasować swój lordotyczny grzbiet do zdezelowanego oparcia, nakazał adiutantowi:
- Obudź mnie za cztery lata.
To powiedziawszy, najspokojniej zasnął i tylko wąska strużka śliny ściekała mu z ust na wypłowiałą prezydencką szarfę.