Lily

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

W dniu dziesiątych urodzin Lily Wilk wyciągnęła z worka pudełko, które miało zmienić jej życie. Zestaw do rysowania opatrzony był tekstem: " Narysuj linię. Narysuj koło. Narysuj kwadrat. Nasze gratulacje. Teraz jesteś artystką".
I oto Lily została artystką. Maluje stodoły, domy, hydranty przeciwpożarowe, ozdobnymi literami wieńczy dyplomy. Wierzy jednak głęboko, że kiedyś namaluje coś wyjątkowego, pracę, która na zawsze odmieni ludzi. Szansa pojawia się w chwili, gdy Mary Ziemba, właścicielka największej sieci supermarketów w okolicy, zmawia portret rodzinny. Mary oczekuje, że obraz powstanie na podstawie zdjęć jej bliskich z czasów, gdy byli najszczęśliwsi. Malowanie rodziny Mary Ziemby zamienia się w podróż w głąb siebie.

Rok wydania: 2004
Stron: 240
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 30
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Książka jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia zostały stworzone przez wyobraźnię autorki lub użyte fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, miejsc lub osób - żyjących bądź zmarłych - jest zupełnie przypadkowe.

 

Niniejszą książkę dedykuję mojemu pierwszemu nauczycielowi plastyki, mojej matce, Julii (Milewskiej) Strempek.   Proszę, by dedykację przyjęli także ci, którzy w swoich salach i pracowniach nauczyli mnie, jak uważniej patrzeć: wielebny Charles Jan DiMascola, Scott Campbell, Tom Hawkins, David Hawkins, John Eide. Pamiętam też o nieżyjącym Allanie Gardinerze.


Pisząc tę książkę, miałam przyjemność spędzać czas w towarzystwie pisarzy i artystów, którzy w pełni wykorzystują swoje zdolności. Na podziękowania zasłużyli: Tommy Shea, Elinor Lipman, Tanya Barrientos, Susan Tilton Pecora oraz The Saw Doctors, którzy dali mi energię radosnymi słowami, obrazami i muzyką.


Ponadto jestem wdzięczna mojemu agentowi, Johnowi Talbotowi, za udzielenie mi pomocy; mojemu wydawcy, Greer Kessel Hendricks; Pocket Books; świętej Teresie oraz moim czytelnikom.

 

 

 

1

Wieczorem w dniu moich dziesiątych urodzin poszliśmy na kolację do restauracji, która raz na dwa miesiące zamieszczała w lokalnym tygodniku kupony rabatowe, przy okazji zachęcając dzieci, żeby weszły na wielką odpustową wagę przed posiłkiem, a później po nim, i jeśli waga wykazała różnicę co najmniej pół kilograma, rodzice płacili za posiłek tylko dolara.
Kiedy już wmusiłam w siebie potężny kawał smażonego kurczaka, frytki, sałatkę z kapusty i dekoracyjną gałązkę natki oraz zdmuchnęłam biały ogarek wetknięty w zaschniętą porcję ciasta czekoladowego, kelnerka podstawiła mi pod nos worek z czerwonego aksamitu, przynoszony wyłącznie na specjalne okazje.
Włożyłam do niego prawą rękę i zaczęłam macać najpierw banalne przedmioty: siatkę na motyle, szczotkę do włosów, kulki do gry w torebce, pluszowe zwierzątka z wyłupiastymi oczyma ze szkła. Zawahałam się przez moment nad plastikowym młotkiem, zwiniętym latawcem z papieru, warkoczykami z szorstkiej przędzy i czymś, co albo było szkłem powiększającym, albo lusterkiem z rączką. Grzebałam w tej torbie o wiele dłużej, niż wszyscy się spodziewali, a to dlatego, że tak naprawdę nic mnie nie zainteresowało.
Dopóki nie natrafiłam na pudełko.
Powoli powiodłam palcami wzdłuż jego krawędzi i ustaliłam, że nie jest zbyt duże. Kiedy nim potrząsnęłam, okazało się, że nie jest również przesadnie ciężkie. Pudełka kryją w sobie obietnicę - na przykład rozmaite części, które razem mogą tworzyć fantastyczną niespodziankę. Niecierpliwie odsunęłam na bok zwiniętą chińską skakankę, zaplątałam rękę w pasek od maleńkiej lornetki, podrapałam kostkę o podkowę na szczęście, a potem wyciągnęłam nieznane.
W drodze do domu, kiedy przechodziliśmy pod latarniami, wbijałam wzrok w tekturowe pudełko. Położyłam rękę na smukłej dłoni wyrysowanej na pokrywce i udawałam, że również moje palce wdzięcznie trzymają ołówek nad kartką papieru. Pierwsza wysiadłam z samochodu, pierwsza dobiegłam do drzwi i wpadłam do domu. Ruszyłam prosto do stołu w kuchni, szarpnęłam za sznurek od lampy, otworzyłam pudełko i obejrzałam jego zawartość: czarny, miękki ołówek, idealnie zatemperowany, zimną, złotą temperówkę, prostokątną, różową gumkę, bloczek cienkiego papieru i małą, białą książeczkę zatytułowaną "Instrukcja".
"Weź ołówek do ręki", brzmiało pierwsze zdanie, "i narysuj linię".
Wzięłam ołówek do ręki. Narysowałam linię.
"Narysuj koło".
Narysowałam koło.
"Narysuj kwadrat".
Narysowałam kwadrat.
"Czy prawidłowo wypełniłeś te polecenia?", pytała książeczka, w której widniał rysunek każdego z tych kształtów, na wypadek, gdybym musiała sobie przypomnieć, jak wyglądają.
Popatrzyłam na swoją linię. Popatrzyłam na swoje koło. Popatrzyłam na swój kwadrat. Moim zdaniem, były równie udane jak te w instrukcji, choć może nie tak wyraźne, pewne ani dokładne - nie użyłam linijki ani cyrkla, ani innego narzędzia, więc cóż w tym dziwnego?
"Czy są takie jak na ilustracjach?"
Raz jeszcze spojrzałam. Zrobiłam to, czego ode mnie oczekiwano.
"Nasze gratulacje!", napisano. "Teraz jesteś artystką".
Od tamtego dnia, tamtej godziny, minuty, sekundy, gdy lampa kuchenna kołysała się nad moją głową, a ja stałam przy stole w płaszczu i mokrych butach, z zieloną rękawiczką na lewej dłoni i z ostrym ołówkiem w prawej, już nigdy nie pomyślałam o sobie inaczej.


Oto najdłuższa i najpełniejsza wersja odpowiedzi, której udzielam ludziom, jeśli pytają, kiedy i dlaczego zaczęłam robić to, co robię. Czasem najbardziej dociekliwi zatrzymują się, by zerknąć mi przez ramię. Czasem gapią się na moją dłoń, układ palców, ruchy pędzla albo ołówka, albo na to, co tworzę, a ja raczę ich krótką albo długą wersją, w zależności od samopoczucia. Czasem nie wymieniamy ani jednego spojrzenia i wtedy za żadne skarby nie umiałabym wam powiedzieć, jak wyglądają ci ludzie. Jestem zajęta, mam robotę, a moje słowa stanowią jedynie podkład muzyczny do tego, co wyczarowuję na ich oczach.
Słyszę ich oddechy. Ci ludzie stoją zaledwie kilka centymetrów ode mnie. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że zniknęli - zazwyczaj tuż po tym, jak wyznają, że bardzo chcieliby mieć talent. Albo po tym, jak mówią, że oni by tak nie potrafili. I tuż przed tym, zanim mam okazję zapytać, co wobec tego potrafią. Naprawdę, w wolnej chwili chciałabym się dowiedzieć. Każdy coś potrafi. Po prostu większości ludzi nie podsunięto tego pod sam nos tak jak mnie. Muszą się trochę natrudzić i poszukać. Czasem trwa to latami, czasem całe życie.
Moje życie trwa już trzydzieści dziewięć lat, przez dwadzieścia dziewięć rysowałam linie, koła i kwadraty, by stworzyć to, czego się ode mnie oczekuje. Bo jestem artystką. Tak jak napisano w instrukcji. To słowo widnieje pod konwalijkami, które okalają moje imię i nazwisko - Lily Wilk - na jasnozielonych wizytówkach, które trzymam w zapinanej części portfela. Taką samą wizytówkę, tylko o połowę większą, co drugi tydzień zamieszczam w "Pennysaver", zachęcając do kontaktu spragnionych artystycznych wrażeń czytelników. Tak mówią o mnie krewni i znajomi. To samo powtarzam sobie w myślach, kiedy ktoś, kto widzi ogłoszenie, dzwoni, mówiąc, że nieważne, co dla niego namaluję, byleby tylko była na tym latarnia morska, byle zmieściło się w ramie kupionej na wyprzedaży, byle kolor pasował do wykładziny.
Muszę sobie przypominać, kim naprawdę jestem, kiedy ktoś żąda karykatury wszystkich dzieciaków obecnych na urodzinach jego potomka i przez nieskończenie długie popołudnie usiłuję znieść przenikliwe wrzaski tłumu nafaszerowanych cukrem bachorów, które wpadają na mnie, kradną kredki i rzygają mi na rysownicę. Albo kiedy mam napisać na szklanych drzwiach ładnymi drukowanymi literami, że właśnie ta firma jest najlepsza, najnowsza, najstarsza, największa, najtańsza, najsmaczniejsza, najszybsza, że wysyła zamówienia w ciągu dwudziestu czterech godzin przez cały tydzień.
Nie, moich prac nie zobaczycie w żadnych muzeach. Co do galerii, nie wiem, czy waszym zdaniem to się liczy, ale od lat zanoszę obrazy do pani Sloat, która pracuje na poczcie, a ona uprzejmie umieszcza je w widocznym miejscu. Mniej więcej dwa razy w roku ktoś się w nich zakochuje i płaci - na przykład za obrazek przedstawiający kawiarnię Lisa i jej wejście ze szkła i cegły, rozświetloną i gotową na wieczór, podwójnego homara. Wtedy przynoszę inny obraz na miejsce poprzedniego i znowu wisi na gwoździu przybitym nad stolikiem, gdzie klienci liżą znaczki, przyklejając je na koperty, obok kosza na papiery i tablicy z listą poszukiwanych przestępców.
Zapytana odpowiadam, że od dawna wiele wystawiam. Nie wyjaśniam jednak, że głównie na lokalnych targach amatorów, gdzie muszę bardzo uważać, bo ludzie rozlewają piwo i ręką z tłustym pączkiem wskazują na małą kolekcję obrazów, które naprawdę lubię malować, i czasem to robię, w nielicznych wolnych chwilach. Tematy miejscowe: świt, dym z fabryki wytłoczek do jajek. Ciemne skupisko budynków, czyli Main Street. Mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni nad kartami w Domu Weterana. Kobieta rozwieszająca pranie i wiatr okręcający wokół niej pościel niczym fantazyjną suknię. Dymiące zgliszcza pustego młyna w dniu, w którym jakieś żałosne wyrostki zapaliły ognisko, żeby się ogrzać, a potem spały aż do przyjazdu straży pożarnej. Wszystko, co widziałam i co mnie zainteresowało lub poruszyło do tego stopnia, że postanowiłam namalować to tak, jak być może ja jedna na całym świecie postrzegam te rzeczy. Nie są to pocztówkowo ładne obrazy, ale czy coś koniecznie musi być schludne i idealne, żeby zasłużyć sobie na miejsce na waszych ścianach? Od czasu do czasu ktoś na tych festynach się ze mną zgadza. I zanim odejdzie z pustymi rękami, opowiada mi, że właśnie taki obraz by sobie kupił, gdyby miał dość pieniędzy, żeby marnować je na coś równie bezsensownego jak sztuka.
W przeciwieństwie do innych handlarzy, którzy sporo zarabiają na akcesoriach do włosów albo ogródkowych ozdobach z drewna przedstawiających pupę pochylonego grubasa, mnie rzadko udaje się zarobić na dwudziestopięciodolarowy lub pięćdziesięciodolarowy czynsz. Moje spojrzenie na piękno raczej nie interesuje ludzi, wobec czego nie wystarcza mi na czynsz, media, ubezpieczenia, samochód, jedzenie i tak dalej. Pieniądze zarabiam na czymś, co ma zastosowanie, cel, przynosi namacalne korzyści, które usprawiedliwiają koszt. Jeśli mam malować, ludzie chcą, żebym robiła to na prostych drewnianych kwadratach, które głoszą: "Witamy", "Zapraszamy ponownie", "Uwaga" albo "Nadzór policyjny". Na znakach, w kształcie kości, do bud, w których mieszka Neptun, Pchlarz albo Azor, albo poczciwy stary Burek. Na głazach na skraju miasteczka, gdzie pieczęć miejscowych władz wygląda, no cóż, władczo. Chcą napisu "Gruz z Detroit" na tylnej klapie skrzyni ładunkowej. "Circa-kiedykolwiek" na domach tak wiekowych, że trzeba koniecznie poinformować wszystkich, jak są stare. Raz, i tylko raz, poproszono mnie o namalowanie historii poznania się, zalotów, zaręczyn i zbliżającego się małżeństwa pewnej pary - na dziesięciu tipsach przyklejonych do dziesięciu kluchowatych paluchów przyszłej panny młodej, która tak się trzęsła wieczorem przed ślubem, że musiałam poczekać, aż padnie po szóstym rumie z colą, i dopiero wtedy skończyłam jej prawy kciuk, gdzie znalazła się krytyczna scena z tej historii miłosnej: pan młody i jego wkrótce była żona podpisujący papiery rozwodowe.
Sądziłam, że czeka mnie całkiem inne życie, kiedy w wieku dziesięciu lat łapałam każdą czystą kartkę papieru i rysowałam na niej całe rzędy linii, kół i kwadratów. Stanowiły punkt wyjścia dla krajobrazów, martwych natur, portretów i innych arcydzieł, które miałam w przyszłości tworzyć. Całe ich pola rozciągały się ku odległemu horyzontowi, mojemu tajemniczemu przeznaczeniu; jeden wielki tęczowy łuk obrazów zdobionych medalami i wstążkami i podziwianych przez ludzi w beretach i w muszkach, którzy kołyszą się i szepczą w obcych językach, mijając moje sztalugi, gdzie ja, artystka, stoję z paletą, pędzlem, ołówkiem i złotą temperówką, malując linię, kółko i kwadrat, by pokazać świat tak, jak nikt przede mną tego nie zrobił.
Przez lata wyobrażałam sobie, że przyjdzie taki dzień, kiedy namaluję coś takiego, że ludzie wszędzie będą godzinami stali w kolejce, żeby tylko to zobaczyć, pokontemplować i się zachwycić. Następnie, usatysfakcjonowani do granic możliwości, pójdą do domu w pełnym oszołomienia milczeniu, kontemplując ogromną zmianę, jaka się w nich dokonała po tym, jak ujrzeli dzieło moich rąk.
To niezwykłe dzieło wciąż jeszcze przede mną i gdybym miała wymyślić jakąś wymówkę, powiedziałabym, że od wielu lat jestem zajęta od rana do nocy - nawet jeśli robię coś, co bardzo odbiega od tego, co pragnęłabym robić. Robię to, czego chcą inni - co jest moją misją, odkąd skończyłam dziesięć lat i zbliżały się walentynki, a ktoś w Kole Pań narzekał na wysoką cenę papierowych obrusów w serduszka. Wtedy moja matka wtrąciła:
- Dlaczego nie kupicie tanich białych i nie poprosicie mojej córki, żeby je wam ozdobiła? Dla mnie wciąż robi takie rzeczy. Jest artystką.
I to właśnie zrobiłam, i tym właśnie jestem. Artystką. Tylko gdzieś po drodze na końcu tego słowa wyrósł znak zapytania.
Zawsze powtarzam, że cieszy mnie, iż nie wylądowałam tak kiepsko jak pewni znani mi ludzie, którzy nienawidzą swojej pracy. Jak Billy Doyle. Kiedy jeszcze byłam jego dziewczyną i poszedł do pierwszej poważnej pracy tuż po liceum, tak bardzo jej nienawidził, że poprosił mnie o namalowanie na wielkiej tarczy do gry w rzutki widoczku przedstawiającego fabrykę mrożonek, gdzie przez okrągły rok musiał nosić kalesony i spisywać towary ołówkiem, który dzierżył w opatulonej ciepłą rękawicą dłoni. Albo jak ta kobieta z mojej ulicy, Helena, która bardzo powoli jeździ do fabryki maskar do rzęs, za to bardzo szybko z niej wyjeżdża; jej błękitny plymouth horizon śmiga z niebezpieczną prędkością przez kręty tunel w Cheneyville każdego popołudnia tuż po trzeciej, a z przodu, pod lusterkiem wstecznym dynda zrobiona przez nią lalka wudu przedstawiająca jej obleśnego kierownika zmiany. Nie jestem nawet w połowie tak przygnębiona swoją pracą jak oni, a jednak zaczynam rozumieć, co czuje człowiek, gdy poświęca kawał życia czemuś, do czego niekoniecznie jest stworzony.
Może ja nie jestem stworzona do stania na nocniku królewskich rozmiarów i uskakiwania przed kołyszącym się rzędem protez na wystawie sklepu ze sprzętem ortopedycznym na Main Street w Ludlow. A to właśnie robię tego ranka - chodzę wokół pustych butli tlenowych, żeby nadać ostateczny szlif słowom "DOROCZNA WYPRZEDAŻ - 50% NA NIEMAL WSZYSTKO", które wymalowałam przez całą długość szyby. Każdą literę przecina na pół para wielkich, stalowych nożyczek. Może nie jestem stworzona do starannego wypisywania słów "Adam" i "Ewa" na drzwiach ubikacji dla panów i pań obok sali parafialnej. A to właśnie robię podczas lunchu, zdobiąc każde z tych imion gałązką liści figowych i dodając maleńkie, kuszące jabłuszka. Może nie jestem stworzona do kładzenia ostatniej warstwy farby o nazwie "czerwień przemysłowa" na hydrancie przeciwpożarowym nieopodal francuskiej szkoły. A to właśnie robię w porze kolacji, i to dlatego, że wyraziłam zgodę, kiedy Frannie z wydziału drogowego zadzwoniła i zapytała mnie, czy raz jeszcze byłabym zainteresowana tym zleceniem.
- Hej, Picasso!
Ktoś wrzasnął te słowa z przejeżdżającego obok auta. Nawet nie podniosłam wzroku. Przez lata przechodnie i kierowcy wywrzaskiwali do mnie setki komentarzy; przywykłam. Zazwyczaj mówią mi, że czegoś nie domalowałam. A ja zazwyczaj ich ignoruję, tak jak teraz.
- Powiedz im, żeby spadali!
To wykrzyknęła starsza pani w jasnoróżowej wiatrówce, sprawnie grabiąc trawę połamanymi grabiami, dzięki czemu trawnik przypominał elegancko uczesaną głowę.
- Będą sprzedawać pocztówki z tym hydrantem, kiedy ci się poszczęści - dodała.
- Jasne. Pewnie. Kiedyś nadejdzie ten dzień - mruknęłam do niej.
W odpowiedzi usłyszałam jedynie szmer trawy.
- Ten wielki dzień jest dzisiaj! - wrzasnęła znienacka nieznajoma.
Skończyłam swoją ulubioną część malowania, ostatnie ogniwo w srebrnym łańcuchu, który trzyma pokrywę hydrantu, kiedy się go w pośpiechu odkręca podczas pożaru. Machnięciem ręki zbyłam żart staruszki. Kiedy jednak skrzyżowałyśmy spojrzenia, dostrzegłam w jej wzroku śmiertelną powagę.
Miałam o tej kobiecie przynajmniej cztery informacje. Ma na imię Lorraine, gdyż widniało ono na plakietce przyczepionej do jej niebiesko-żółtego fartucha, kiedy pracowała w budce Fotomat, zanim firma wyniosła się z miasta. Nazywa się Chunglo, gdyż tak napisano błyszczącymi literami na jej skrzynce pocztowej z czarnego plastiku. Ma sprzęt i umiejętności potrzebne do przyozdabiania wyszukanych ciast na wyjątkowe okazje. Raz w roku przemawia gościnnie na nieformalnym pikniku w starej akademii w Brimfield, a w następny czwartek gazeta zawsze zamieszcza ze dwa zdjęcia, na których Lorraine demonstruje, jak udekorować nawet najtańsze kupne ciasto wspaniałym i jadalnym bukietem egzotycznych lukrowanych kwiatów.
Jednak najwyraźniej Lorraine Chunglo kryła w sobie więcej niespodzianek.
Na przykład była jasnowidzem.
Musiała być. Skąd niby mogłaby wiedzieć, że to faktycznie mój wielki dzień? Dzięki temu, że zatelefonowałam tego ranka, następnego dnia czekało mnie spotkanie w New Directions, gdzie przez całą godzinę miałam osobiście rozmawiać z doradczynią zawodową, która przez lata zamieszczała ogłoszenie o dwa miejsca na lewo od mojego, tuż za firmą produkującą suchy lód, a obok zakładu wyspecjalizowanego w karczowaniu i rozdrabnianiu.
"Razem odnajdziemy twoje powołanie", głosił napis pod rysunkiem kompasu i wielkim czarnym numerem telefonicznym, pod który w końcu zadzwoniłam.
- Niezła pani jest - odwróciłam się, żeby pochwalić Lorraine Chunglo. Ona jednak chyba zniknęła już w domu.
Prawdopodobnie, żeby się ze mnie nabijać. Bo chodziło jej o coś zupełnie innego - ale o tym przekonałam się w chwili, gdy wieczorem otworzyłam tylne drzwi i usłyszałam, jak na automatyczną sekretarkę nagrywają się słowa: "Dzwoni Mary Ziemba. Przeliteruję nazwisko…"
To musiał być dowcip, widocznie ktoś nie miał nic lepszego do roboty. Na wszelki wypadek jednak ruszyłam do telefonu. Nie musiałam słuchać, jak owa osoba literuje nazwisko. W moim miasteczku Mary Ziemba dorównywała sławą Bogu.
Była naprawdę grubą rybą - właścicielką sieci supermarketów Grand Z, które mają wyłączność na karmienie połowy populacji w naszym stanie. Albo kupujesz w tych sklepach, albo uprawiasz żywność na swoje potrzeby, albo głodujesz. Naturalna potrzeba jedzenia plus brak prawdziwej konkurencji od czasu upadku Food Basket sprawiły, że Grand Z stało się powszechnie znaną nazwą, a Mary Ziemba - największą okoliczną bogaczką. Historia jej sukcesu przeszła do legendy, a klientów wstępujących do jednego z jedenastu sklepów Grand Z witało wielkie na całą ścianę zdjęcie Mary jako młodej, chudej imigrantki w długiej, bezkształtnej sukience z podwiniętymi rękawami, spod których wystają przedramiona godne Popeye'a. Te muskularne ręce lata temu pchały po całym mieście wózek z przydomowymi warzywami.
To było moje miasto. Właśnie tu osiedliła się Mary Ziemba, właśnie tu mieszkała i tu kilka lat temu przeszła na emeryturę, tu, na szczycie porośniętego sosnami wzgórza na skraju doliny, która dzięki wielkiej i niepoprawnej hojności Mary przez lata będzie sławiła jej nazwisko. Wszyscy w okolicy urodzili się na szpitalnym oddziale Ziemby. Każdy pożyczał książki z Biblioteki Publicznej Ziemby albo z jej objazdowej biblioteki. Wszyscy uczyli się pływać w chłodnym jeziorku w Parku Ziemby. Najmniej egoistyczni spośród nas byli ogłaszani Ziembowymi Wolontariuszami Roku i dostawali nagrody w gotówce oraz możliwość zajęcia pierwszego miejsca w kolejce do bufetu na corocznym śniadaniu zapoznawczym. Najgłodniejsi spośród nas rośli zdrowo na darmowych artykułach spożywczych programu sklepów Grand Z o nazwie "Żywność dla wszystkich", stworzonego dziesiątki lat przed tym, jak gwiazdy rocka zaczęły przed kamerami rozdawać biednym wgniecione puszki. Najubożsi ubiegali się o stypendia Ziemby, dzięki czemu mogli bezpłatnie studiować w dowolnym college'u. Ci z nas, którzy najbardziej zbłądzili, mogli nauczyć się przydatnych umiejętności w wyłożonym wymyślnymi dywanami centrum resocjalizacyjnym w nowym więzieniu. W dzieciństwie, gdy nękaliśmy mamę o jakieś pieniądze na wypad do miasta, narzekała: "Co wy sobie wyobrażacie? Że jestem Mary Ziembą?" I wszyscy załamywaliśmy się na myśl o tym, że niestety nie, a przecież byłoby tak wspaniale.
Nie wymieniłam najważniejszej cechy Mary Ziemby - miała słabość do sztuki. Przynajmniej do sztuki tych ludzi, o których słyszało wielu innych. Kiedy byłam w liceum, wycięłam z gazety artykuł o jej niewielkiej, lecz godnej pozazdroszczenia kolekcji amerykańskich artystów, i zawsze przechodziły mnie ciarki na myśl, że zaledwie kilka kilometrów od moich drzwi wiszą obrazy Cassat, Homera, dwie prace dwóch Wyethów i obok siebie - w tym, co artykuł przedstawiał jako "szacowną wnękę" - Stieglitz i O'Keeffe.
- Tak - zdołałam wykrztusić do telefonu. - Słucham?
- Dzień dobry, tu…
- Tak, słyszałam, właśnie weszłam do domu. - Zawsze tak mówiłam, kiedy po namyśle decydowałam się odebrać, ale tym razem była to prawda. - Naprawdę - zapewniłam ją, żeby nie miała wątpliwości.
- No cóż, wobec tego cieszę się, że panią zastałam - oświadczyła Mary Ziemba głosem, który właściwie mógł należeć do każdego. - Wie pani, chciałam powiedzieć, że od dawna podziwiam pani prace.
Niby skąd miałabym wiedzieć? Co oglądała? Przysiadłam na oparciu fotela obok stolika z telefonem.
- Naprawdę? - Zapytałam o to zbyt szybko, wiem. - To znaczy, bardzo pani dziękuję.
- Nie, to ja dziękuję - powiedziała stanowczo. - Od jakiegoś czasu chciałam z panią porozmawiać. No i w końcu rozmawiam.
Obie przez chwilę milczałyśmy, słuchając tykania wielkiego zegara po jej stronie słuchawki. Uznałam, że to ten sam dźwięk, który zapewne słyszy obraz Cassat, i już dzięki temu poczułam się o krok bliżej prawdziwej wielkości. Potem przyszedł wielki przełom, w tej chwili i w moim życiu, które z roku na rok robiło się coraz bardziej jałowe.
- Chciałabym, żeby namalowała pani dla mnie obraz - powiedziała do mnie Mary Ziemba. - Najchętniej akwarelę. Pragnęłabym ją widzieć przed Gwiazdką. Wtedy odbędzie się pokaz. Proszę wyznaczyć rozsądną cenę.


Gdybym właśnie w tamtej chwili miała zebrać wszystkie myśli i ustawić w takiej kolejności, w jakiej wepchnęły się na wielki ekran mojego mózgu, musiałabym uczciwie przyznać, że najpierw wyobraziłam sobie Grand Z zamieniające się w wielkie S z dwiema pionowymi liniami. Olbrzymi znak dolara, który przerósłby cały sklep Grand Z i parking. Podświetlony i widoczny z odległości setek tysięcy kilometrów. Mogliby go dostrzec mieszkańcy Kanady, a nawet mieszkańcy Meksyku. Astronauci na orbicie. Wszyscy by oświadczyli, każdy w swoim języku, jak to cudownie, że w końcu w moim życiu nastąpił ten wielki przełom, na który przecież zasłużył każdy z nas.
Potem przyszła myśl o tym, co mogłabym zrobić z pieniędzmi. Pewne korzyści były oczywiste: największa w postaci pełnego konta bankowego oraz osłupiałych min ludzi, którym po raz pierwszy w życiu zapłacę bez upomnienia na różowym druczku. Potem pomyślałam o paradzie szaleństwa, prowadzonej przez tęczowy zestaw tempery jajowej i trochę tego akwarelowego papieru, o którym ostatnio czytałam. Mnisi w Berkshires wyciskali go ręcznie i sprzedawali tylko przez jeden miesiąc w roku.
Wtedy pojawiła się oszałamiająca myśl, że mogłabym kupić sobie coś lepszego niż wszystko, co kiedykolwiek miałam. Czyli czas.
W końcu. Czas, by rysować i malować tylko te rzeczy, które chciałam rysować i malować. Bez obaw, czy się sprzedadzą i czy nie szkoda tego czasu. Oto wielkie pragnienie tych, którzy słusznie lub niesłusznie nazywają siebie artystami - zrobić coś dla przyjemności, podjąć wyzwanie, doświadczyć szybszego bicia serca. Na myśl, że mogłoby to spotkać właśnie mnie, ześliznęłam się z oparcia na siedzenie fotela.
Nagle wszystko zniknęło, jakby ktoś otworzył okno w marcu, i przed sobą ujrzałam wystawę. Swoją wystawę. Własną, indywidualną. A na niej ten obraz, tylko ten. Wystrojeni ludzie, dobre wino w dwóch kolorach i prawdziwe kieliszki, dziwaczne przekąski na krakersach, roznoszone przez kelnerów w smokingach, którzy z zapałem opisują składniki tego, co właśnie zamierzamy spożyć. Wszyscy ściągnęli z różnych stron świata, by obejrzeć moje dzieło, i teraz mówią, że dotąd nie widzieli niczego lepszego. Będą godzinami stali w kolejce, żeby tylko to zobaczyć, pokontemplować i się zachwycić. Następnie, usatysfakcjonowani do granic możliwości, pójdą do domu w pełnym oszołomienia milczeniu, kontemplując ogromną zmianę, jaka się w nich dokonała po tym, jak ujrzeli dzieło moich rąk.
Zanim powróciłam do rzeczywistości, przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl, nie mogłam jej uniknąć - że Jack, gdyby kiedykolwiek się o tym dowiedział, wcale nie byłby zdumiony. Bo choć nie sprawdził się jako mąż, nikt poza nim nie wspierał mnie równie mocno, wierząc bez cienia wątpliwości w mój talent.
To właśnie on jeszcze w liceum uważał, że mój czas nadejdzie. Że być może będę musiała trochę poczekać, ale pewnego dnia dzięki temu, co umiem, wydarzą się takie rzeczy, od których zakręci mi się w głowie.
"Jesteś prawdziwym skarbem", tak to ujmował i tymi słowami kończył każdą kartkę oraz wiadomość dla mnie. Od tej pierwszej, kiedy mieliśmy po czternaście lat i mój akryl przedstawiający śnieżnobiałego bakłażana wygrał z jego zerżniętym z Dalego, rozpuszczającym się zegarkiem, i zdobył główną nagrodę na wystawie pierwszoklasistów. Ostatni raz napisał to pięć miesięcy i cztery dni przed telefonem od Mary Ziemby, kiedy spędzałam wspaniały kwietniowy dzień na malowaniu dwuipółmetrowego deseru bananowo-lodowego na ścianie Baru Mlecznego Rondeau. Jack był w naszym mieszkaniu i pakował wszystko, co należało do niego i Małego Teda, żeby ukradkiem wrócić do pierwszej żony, którą wciąż kochał po czterech i pół roku spędzonych ze mną, kiedy to rzekomo właśnie mnie darzył uczuciem.
"Jestem niczym", napisał starannie i słusznie z tyłu rachunku za farbę olejną, na który musieliśmy zdobyć pieniądze, i zanim poszłam zapłacić, musiałam zamalować farbą te słowa, żeby kasjerka Hedda ich nie przeczytała. Zamalowałam te trzy słowa oraz pięć następnych, które dodał przed podpisem: "Jednak ty jesteś prawdziwym skarbem".
Wyglądało na to, że w końcu ktoś postanowił mnie odkryć. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy i czterech dni, czyli od ucieczki Jacka, nie tylko pomyślałam o nim całym zdaniem, ale na dodatek nie życzyłam mu nic złego. Z każdą chwilą robiło się coraz dziwniej.


W moim domu nie było wielkiego zegara, żeby zagłuszył ciszę, gdy Mary Ziemba czekała na moją odpowiedź. W moim domu jestem wyłącznie ja. I dopóki nie włączę radia ani telewizora, nie mam gości ani nie wydaję z siebie żadnych odgłosów, panuje tu milczenie. Wtedy jednak cicho, lecz z każdą sekundą coraz głośniej słyszałam, że niespiesznie i spokojnie zbliża się coś wielkiego i ważnego.
Jeśli nigdy nie słyszeliście jakiegoś dźwięku, możecie sobie wyobrazić, że jest tym, czym chcielibyście, żeby był. Ja tak właśnie postąpiłam. Myślałam, że wiem; że tak brzmi to, co się zdarzy. Zrozumiałam, że tym jednym jedynym obrazem się wybiję. Że w końcu będę zarabiała na życie tak, jak powinnam. Jednak w przeciwieństwie do Lorraine Chunglo, wiem o przyszłości mniej więcej tyle, ile reszta z nas - czyli zupełnie nic, na co już wiele razy narzekałam. Machnęłam ręką na przepowiednię, żeby udzielić odpowiedzi, zanim albo mnie, albo Mary Ziembę ogarną wątpliwości.
- Namaluję, cokolwiek pani zechce - powiedziałam do niej.