Lulu

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Międzynarodowy bestseller, a zarazem pełna erotyzmu powieść o erotycznym przebudzeniu Marii Luisy Ruiz-Poveda y García de la Casa zwanej Lulu. Lulu odkrywa świat erotyki jako nastolatka, dzięki wtajemniczeniu przez Pabla, przyjaciela starszego brata. Wraz z nim wkracza w mroczny świat erotycznego pożądania i przeznaczenia. Książkę wyróżniono nagrodą XI Premio La sonrisa vertical. "Napisana doskonale, robiąca wrażenie, pełna emocji powieść. Przywodzi na myśl takich autorów jak markiz de Sade czy Paulina Reage. W wielu bibliotekach znajdzie się pod kluczem. Przekonująca rzecz o ciemnej stronie kobiecego seksualizmu. "Booklist" "Powieść o seksualności i moralności rozkoszy. Głęboko poruszająca." "Seattle Weekly" "Przenika od czubka głowy do stóp." "El Mundo"

Rok wydania: 2003
Stron: 228
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Anita Teleśnicka

Fragment tekstu:


Może to dziwne, ale tamten obraz, tamten niewinny obraz okazał się na koniec prawdziwym objawieniem, okrutnym i gwałtownym wstrząsem.
Widziałam ich, widziałam ich piękne twarze po obu stronach głównego bohatera, którego wtedy nie umiałam jeszcze rozpoznać, bo w tak wielkie zmieszanie wtrąciło mnie to błyszczące kłębowisko ciał. Lśniące, idealne ciała, które chętnie i bez najmniejszych oporów zatapiały się w sobie, podmiot i przedmiot absolutnej, doskonałej i autonomicznej rozkoszy, krańcowo różnej od tego, co mogłyby przywodzić na myśl te wszystkie nędzne i pomarszczone odbytnice, trwale zaciśnięte w bolesny i nieusuwalny grymas.
Są takie żałosne, myślałam o nich wtedy.
Uśmiechnięci, patrzyli na siebie i na rozwarte pośladki, które im się ofiarowywały. Wokół otworu skóra była napięta i różowawa, delikatna, świecąca i czysta. Wcześniej ktoś starannie ogolił to miejsce.
Pierwszy raz w życiu oglądałam tego typu spektakl. Mężczyzna, piękny, duży i umięśniony mężczyzna, rozchyliwszy uda i wypiąwszy pośladki czekał na czworakach na stole. Był bezbronny, skulony i drżący jak porzucony pies, jak błagające o coś zwierzę, które za wszelką cenę chce zadowolić swego pana. Upokorzony pies, który chowa między łapami pysk; zwykły pies, na pewno nie kobieta.
Widziałam dziesiątki kobiet w takiej właśnie pozie. Czasem nawet siebie.
I wtedy po raz pierwszy zapragnęłam być tam, po drugiej stronie ekranu; chciałam dotykać go, badać, zmusić, by podniósł głowę i bym mogła popatrzeć mu w oczy; potem otarłabym mu brodę i posmarowała go jego własną śliną. Chciałabym tam mieć takie okropne lakierki na obcasie, jakie noszą najgorsze kurwy, takie ohydne i niepraktyczne szpilki; mogłabym wtedy niezgrabnie balansować na tych wysokich i cienkich obcasach - na tej tak wulgarnej broni - powoli zbliżyć się do niego, wsadzić mu jeden z tych obcasów, zranić go i zmusić do krzyku, ach, jak bym się rozkoszowała tym krzykiem; potem zrzuciłabym go ze stołu i dalej wpychała mój obcas, rozszarpując i drąc to nieskalane, wzruszające i tak nowe dla mnie ciało.
Ona mnie uprzedziła. Rozchyliła usta i wysunęła język. Zamknęła oczy i wzięła się do roboty. Zawsze z profilu, jak kobieta z egipskich fresków, starannie obiegała czubkiem języka tę małą różową wysepkę, która otaczała upragniony otwór, lizała go wokół i ześlizgiwała się coraz głębiej, aż do samego środka. Jej towarzysz patrzył na nią i uśmiechał się.
Po chwili jednak poszedł w jej ślady. Również otworzył usta, zamknął oczy i musnął językiem tę naprężoną skórę na krawędzi otchłani. Jednocześnie wolną ręką - jedyną, która była w zasięgu kamery - delikatnie uderzył nieznajomego w pośladki, a ten zaczął poruszać się rytmicznie do przodu i do tyłu, jakby odpowiadał na tajemniczy sygnał. Otwór, cały mokry od śliny ich obojga, parę razy zacisnął się i rozkurczył.
Od czasu do czasu ich języki musiały się spotykać i wtedy zatrzymywały się na chwilę, splątywały i znów rozplątywały, by wrócić - już każdy z osobna - do swego pierwotnego zadania.
Ona pozwalała, by jej palce - jej długie paznokcie pomalowane na czerwono i jakby w kolorze krwi - ześlizgiwały się wolno z góry na dół i pozostawiały na skórze, jak gdyby znacząc swoje terytorium, lekkie białe smugi. Tymczasem on ugniatał ręką jasne ciało, szczypał je, naciągał i odciskał na nim swoje własne ślady. Żadne z nich nie pozwoliło swemu językowi na choćby najmniejszy odpoczynek.
Nagle kamera odwróciła się i zostawiła ich; zostawiła również i mnie samą sobie i moim własnym myślom.
Naprzód był wstrząs, zdumienie i entuzjazm: niesamowite wrażenie, że nagle zmieniłam skórę. Byłam bardzo wzburzona, ale doskonale to wszystko rozumiałam. On był taki cudowny, gdy żałośnie kulił się i ukrywał twarz. Pragnęłam go. Chciałam go posiąść. Było to przedziwne uczucie. Nie jestem, nie mogę być mężczyzną. Nawet nie chcę nim być. Moje myśli były mętne, zagmatwane, mimo to rozumiałam, nie przestawałam rozumieć.
Później, chwilę po tej przemianie, znów owo poczucie, że robię coś złego.
Wilgotne zimno, nieprzyjemny plusk, gęsia skórka, wychodzę z chłodnej kąpieli, ohydnie zimnej, kafelki są lodowate i nie ma ręcznika, nie mogę się wytrzeć, muszę stać skulona, pocierając rękoma całe ciało, opuszki mam pomarszczone jak groch w domowej zupie, w tym nieuniknionym sobotnim daniu.
Poczucie bezbronności. Chcę wrócić do łona matki, zanurzyć się w tym pokrzepiającym płynie, skulić się i spać, spać przez całe lata.
Zawsze tak było, zawsze to samo paskudne przeczucie późniejszych wyrzutów sumienia. Zawsze, odkąd pamiętam, choć wtedy, tyle lat temu, cierpiałam bardziej. Wystarczyło napchać się czekoladą, pobić się z braćmi, skłamać, oblać matematykę, zgasić światło, lewą ręką rozsunąć trwożnie te moje ukryte dolne wargi i wskazującym palcem prawej pocierać to, czego nazwy jeszcze wtedy nie znałam, zataczać delikatne i nieskończone koła, by w końcu doprowadzić się do pęknięcia. Dzielę się na dwie, rozcina mnie tajemniczy miecz i moje uda rozdzielają się na zawsze. Wyczuwam szczelinę, która poszerza się i biegnie w górę moich pleców. Przyśpieszam. Otwieram się, dzielę się na dwa osobne byty. Jak ameba. Pierwotna, szczęśliwa i wilgotna.
Kiedy staję się z powrotem jedną, kiedy znów jestem jednym, całkowitym i złożonym bytem, kafelki są lodowate i nie mam czym wytrzeć tych kropli wody tak ohydnie zimnej, że aż chce mi się płakać.
Ale ów nieznajomy wrócił; moje ciało znów zamieniło się w ciepłe i wygodne miejsce.
Znów się pojawił przede mną w całej swej okazałości. Jego akolici wciąż byli przy nim, ale już się nim nie zajmowali. Z uśmiechem patrzyli na siebie, tak jak na początku.
W chwilę później zaczęli się całować w dziki i gwałtowny sposób, niespotykany w zwykłym filmie pornograficznym. Już wcześniej zauważyłam, że rozmawiali ze sobą, wymieniali jakieś gesty i od czasu do czasu pomrukiwali do siebie, jak gdyby od dawna się znali. Może tak było, nie wiem. W każdym razie ten ich pocałunek, zaskakująco szczery pocałunek, skończył się równie szybko i raptownie, jak zaczął. Znów powrócili do pierwotnego układu i znów ona przejęła inicjatywę.
Nagle, bez uprzedzenia, ze wzrokiem utkwionym w oczach swego towarzysza, wsadziła jeden ze swych ostro zakończonych palców w nieznajomego mężczyznę, który tym razem zdawał się w ogóle nie zauważać zmiany sytuacji. Jej paznokcie były tak długie i spiczaste, że wydawały się niemal zwierzęce, były obrzydliwe. Pomyślałam, że pewnie go to boli, musiało go to boleć, choć posłusznie dał sobie wsadzić cały palec aż po samą jego nasadę, a ona dalej pchała i obracała rękę, mówiąc coś jakby z żartobliwym wyrzutem do drugiego mężczyzny, który patrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem.
Mówiła, gestykulując przesadnie jak mała dziewczynka podekscytowana jakąś niespodzianką. Ściskała usta w proszący dzióbek, pochylała lekko swą drobną, jasną główkę i wysuwała na wargi spiczasty koniuszek języka.
Potem włożyła nieznajomemu drugi palec.
Teraz poruszała ręką szybciej i bardziej energicznie; jej ramię zaczęło drżeć i całe jej ciało poruszało się w ślad za ręką. Jej twarz stała się jeszcze bardziej wyrazista, jeszcze bardziej kobieca; jej usta skurczyły się w brutalny i dziwaczny grymas. Wsadziła trzeci palec.
Było to niesamowite.
Nie byłam zdolna odczuwać niczego, co by przypominało współczucie, choć nie opuszczała mnie myśl o bólu, jaki musiało mu to wszystko sprawiać. Spotykała go kara, kara równie arbitralna jak owa wcześniejsza nagroda. Tak powinno być. Lekki ból, ból tak bardzo dwuznaczny, w zamian za tyle piękna.
Obraz tego nieznajomego mężczyzny, w którego tak brutalnie wtargnięto, przesłaniał mi cały świat.
Dopiero później, gdy odzyskałam spokój, odrzuciłam tę rozkoszną hipotezę kary i cierpienia. Przypomniałam sobie wszystkie swoje dobrowolne samoudręczenia, które chyba każde dziecko praktykuje, tyle że ja do dziś nie byłam w stanie ich porzucić. Na przykład owijać gumkę wokół palca, zaciskać ją coraz mocniej, aż skóra zrobi się sina i ciało zacznie płonąć. Wbić wszystkie paznokcie w środek dłoni, zwinąć ją z całej siły w pięść, a później patrzeć na nieregularne znaki, na małe fioletowe półksiężyce. A chyba najlepiej jest włożyć paznokieć w cienką szparę między zębami i pchnąć go w górę ku dziąsłu. Ból jest chwilowy. Przyjemność natychmiastowa.
Nieznajomy znów zaczął się poruszać. Na pewno skręcał się z rozkoszy.
Wtedy ten drugi, mężczyzna o żółtych włosach i z niebieskim orłem wytatuowanym na przedramieniu, przestał być tylko widzem i wstał. Położył delikatnie lewą rękę na nieznajomym, którego twarzy ukrytej między dwoma potężnymi ramionami wciąż jeszcze nie mogłam zobaczyć. W prawej ręce trzymał swój imponujący członek.
Kobieta powoli wysunęła trzy palce. Po raz ostatni spojrzała na blondyna, który teraz stał już wyprostowany, i przesuwając się na kolanach jak pokutnica, znikła po prawej stronie ekranu.
Mężczyźni zostali sami.
Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że za chwilę zobaczę akt sodomii.
Poczułam dziwną radość, sodomia, sodomizować, oto dwa z moich ulubionych słów, dwa nieudane eufemizmy, o wiele bardziej niepokojące, bardziej wyraziste niż te wszystkie mdłe i wulgarne wyrażenia, które w sumie z pożytkiem zastępują; sodomizować, mocny, żrący czasownik, który wywołuje nagły, zimny dreszcz na całej długości kręgosłupa. Nigdy nie widziałam dwóch pieprzących się mężczyzn, mężczyźni lubią oglądać kobiety w takiej sytuacji, ja nie lubię kobiet, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłabym oglądać dwóch pieprzących się mężczyzn, ale wtedy poczułam dziwną radość i przypomniałam sobie, jak podobało mi się wymawiać to słowo, sodomia, i zapisywać je - sodomia - ponieważ jego brzmienie przywodziło mi na myśl czystą męskość: zwierzęcą, prymitywną samczość.
Nieznajomy oraz ten, który za chwilę miał się stać jego kochankiem - ci dwaj sodomici - byli niewątpliwie produktem siłowni. Idealne ciała, elastyczne muskuły, teraz napięte, lśniąca skóra, nienagannie opaleni, dwaj młodzi i piękni Grecy z kalifornijskich plaż.
Dwa doskonałe męskie ciała.
Nie mieli w sobie nic kobiecego.
Blondyn stanął tuż za nieznajomym. Rytmiczny ruch jego ręki podkreślał gigantyczne wymiary jego członka, który naprawdę był olbrzymi, czerwony, błyszczący i sztywny. Grube, sine żyły pod naciągniętą do ostateczności skórą; zdawało się, że zaraz pęknie, eksploduje - cudowna obietnica - ale on pieścił się bardzo delikatnie, mocno stojąc na ziemi i spokojnie śledząc oczyma miarowy ruch ręki, twarz miał poważną i skupioną, a tymczasem jego kolega z obsady czekał na czworakach na stole.
Ja również czekałam.
Przez moment podejrzewałam ze zgrozą, że wszystko skończy się na tym, na tej w sumie śmiesznej pantomimie. Jeszcze kilka ruchów i blondyn wytryśnie na nieznajomego - lub obok niego - obryzgując mu skórę strumieniami po stokroć bezużytecznej wówczas spermy, wzgardziwszy tym cudownym i obsesyjnym ciałem, obiektem mojej żałosnej inicjacji, jeśli można tak nazwać tę dość absurdalną sytuację, która oto teraz miałaby się zakończyć, nim jeszcze tak naprawdę zdążyła się rozwinąć.
Blondyn masturbował się wolno i starannie, a równocześnie wolną ręką pieścił jednostajnie pośladki nieznajomego. Nagle z kamiennym spokojem podniósł rękę, po czym pozwolił jej opaść.
Klaps rozległ się jak trzaśnięcie bata.
Był to nowy znak, jakby jakieś umówione hasło. Wszystko znów nabrało tempa. Blondyn rozchylił usta, znów się uśmiechnął.
Nieznajomy dygotał od uderzeń za każdym razem silniejszych i dudniących mi w uszach niczym trąby jerychońskie. Jego skóra czerwieniała, uda się rozchylały, jędrne i gładkie ciało atlety, torturowane na tylu piekielnych maszynach do kształtowania muskułów, miotało się teraz bezsilnie. Jego pośladki drżały jak uda wiekowej dziewicy w noc poślubną.
Straszne fortepianowe potpourri ze ścieżki dźwiękowej stopniowo cichło, aż wreszcie zupełnie zamilkło. Zastąpił je trzask klapsów i głośny oddech nieznajomego. Blondyn wciąż panował nad sobą. Któryś z nich krzyknął i wtedy się rozdzielili.
Tym razem przerwa była bardzo krótka i zaskakująca. Twarz nieznajomego wypełniła cały ekran. Był piękny, o wiele bardziej przystojny niż jego dręczyciel, miał brązowe oczy w opalonej twarzy, brwi i usta doskonale zarysowane, niemal kobiece, szczęka za to była szeroka i mocna. Oto odkrywała się tajemnica, nieznajomy przestawał być nieznajomym, rodził się, a więc potrzebował imienia.
Nazwałam go Lester.
Pasowało do niego to imię: Lester, angielski gimnazjalista, ładny chłopak, którego po odkrytej pupie smagał swą perwersyjną laską chudy nauczyciel w wytartym surducie i o mizernym członku. Każda psota naszego młodzieńca była dla profesora rozkosznym pretekstem, by zatrzymać Lestera po lekcjach, kazać mu się oprzeć o ławkę i spuścić spodnie, a potem obsypywał go gradem żałosnych uderzeń, czując jednocześnie, jak jego własny ledwie sztywny kutas smętnie kolebie się w spodniach. Lester - portret pamięciowy idealnego sodomity - w dorosłym wieku wciąż tęsknił za rytuałami z dzieciństwa i oto odnalazł nowego profesora, właśnie tego blondyna, który był silniejszy niż tamten i który mógł go nauczyć, jak się naprawdę robi te rzeczy.
I oto właśnie na ekranie był Lester. Na policzkach miał purpurowe rumieńce. Pocił się. Strugi potu rysowały na jego twarzy dziwne ślady, podobne do śladów, jakie pozostawiają łzy. Patrzył gdzieś w przestrzeń. Wciąż czekał.
Kiedy kamera ponownie skierowała się na blondyna, ten znów podniósł i opuścił rękę, tym razem bardzo delikatnie, położył ją na zaczerwienionej skórze, przez chwilę gładził to idealne i rozkosznie jędrne ciało, a potem wcisnął w nie kciuk, by utorować sobie drogę.
Otwór wydał mi się olbrzymi.
Blondyn pochylił się do przodu. Lester zgiął się jeszcze bardziej i trwał tak z głową na stole i policzkiem przytulonym do blatu. Nie wytrzymałam.
Pilot leżał na stole. Wzięłam go i przewinęłam kasetę do tyłu. Wróciłam do początku, kiedy jeszcze towarzyszyła im kobieta.
Starałam się odtworzyć sekwencję krok po kroku, zachować zimną krew i dobrze wszystko zrozumieć. Byłam skupiona i poważna jak zawsze, gdy zaplanuję sobie zadanie, które przekracza moje możliwości. Chciałam ich poznać, ale na szczęście umiałam zrezygnować na czas. Byli przecież tylko aktorami, pieprzyli się za pieniądze, każda próba przeniknięcia ich byłaby bezużyteczna. Nie miało sensu odkładać tego na później.
Znów obaj byli na ekranie, ale wciąż osobno, wciąż jako dwie różne i oddzielone od siebie sylwetki. I wtedy właśnie ze zdumiewającą łatwością, absolutnie obojętny wobec mnie i wstrząsających mną konwulsji, blondyn wszedł, dosłownie wszedł w owo duże dziecko: jedną rękę oparł mu na biodrze, drugą złapał za włosy - to mi się spodobało, tak, Lester, jesteś upokorzonym i sponiewieranym psem - i zaczął się w nim poruszać.
Patrzyłam na nich i nie umiałam określić swoich własnych uczuć. Pomału blondyn przestawał być blondynem, w mej wyobraźni jego włosy stały się czarne i poprzetykane siwizną, nagle postarzał się o kilka lat i teraz miał już imię, ale nie odważyłam się tego imienia wymówić, nawet nie śmiałam o nim myśleć.
Kamera zatrzymała się na twarzy Lestera. Teraz pocił się bardziej, oczy miał zamknięte, ściągnął usta, było mu dobrze.
Powtarzałam mu to bezustannie szeptem.
Lester, jesteś złym chłopcem. Nie powinieneś był tego robić. Jesteś okrutny. Tym razem naprawdę zdenerwowałeś tatę. Biedny tata! Jeszcze taki młody, tak dobrze się trzyma, całe życie pieścił ten trawnik, a ty mu go kompletnie zniszczyłeś, i to w parę minut. W tym roku już nie pojedziesz do Eton i tata cię ukarze, właśnie teraz to robi. Popatrz na niego, popatrz na siebie w tym wielkim lustrze w jadalni. Jestem pewna, że on nie chciał tego zrobić, ale jest taki zasadniczy, zawsze był taki surowy. Zasłużyłeś na baty, sam się o nie prosiłeś, dziurawiąc ogród kuchennym cedzakiem, by zrobić to swoje głupie pole golfowe.
Słyszałam, jak mówił, że to będzie najlepsza kara. Tata ci wsadzi ten cedzak, Lester, włoży ci do dupy ten wielki, podziurawiony, aluminiowy lejek, a potem go wyciągnie ociekającego krwią. Chyba nawet nie możesz sobie tego wyobrazić, ale nie przejmuj się, wszystko ma swoje dobre strony. Cedzak utoruje drogę i kiedy w końcu tata wepchnie ci swój członek, by choć trochę powetować sobie te nieodwracalne szkody, jakie porobiłeś na jego trawniku, nawet tego nie zauważysz, i to jest plus, mówię ci, wiem to z doświadczenia, braciszku, mój kochany Lesterze…
Obraz na ekranie przywrócił mnie do rzeczywistości. Blondyn, który teraz znów był blondynem, dochodził. Ledwie wystrzelił pierwszy strumień spermy - niezaprzeczalny dowód, że nie było tu żadnego oszustwa - znów wszedł w tego, który nawet teraz, już po wszystkim, nie przestawał być nieznajomym.
Ale moje ciało płonęło.
Gęsta struga przeźroczystej śliny zwisała mi z dolnej wargi.