Manekin

  • szt.
  • Cena katalogowa: 25,00 zł
  • Rabat: -12,50 zł (50 %)
  • 12,50 zł

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie uszkodzenia okładki (rysy, zagięcia)

Manekin to parodia powieści sensacyjno-przygodowych, napisana dynamicznie z zegramistrzowską precyzją i poczuciem humoru najlepszego gatunku. Dejczer jest tym dla polskiej literatury w parodiowaniu rzeczywistości, czym Mel Brooks dla światowego kina. Ostatnia wielka wojna odgrywa w Manekinie tylko rolę sceny, na której występuje cała galeria krwistych typów. Wokół zwykłej wyspy, na pamiętnym jeziorze rozgrywa się po cichu międzynarodowy konflikt namiętności w dorosłym i przenośnym znaczeniu. Wyborna kpina Dejczera atakuje nie tylko pary sławnych kochanków, ale i najmniej spodziewających się tego tajnych agentów. To mądra - dość rzadko trafiająca się współczesnym autorom - tragikomiczna gra w chowanego.

Rok wydania: 2003
Stron: 374
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20

Fragment tekstu:

LISTA OSÓB

 

 

Z powodu dużej liczby osób pojawiających się na kartach tego zapisu podaję ich listę w celu uniknięcia nieporozumień.

 1. Edgar von Rossa - główny bohater, l. 20 (nadczłowiek z pochodzenia Słowianin)
 2. Karol von Rossa - ojciec Edgara, l. 75 gwardzista cesarza (z pochodzenia Słowianin)

MIESZKAŃCY ZAMKU

 3. Walery Rosa - starzec, brat Karola, l. 85, właściciel Zamku (Słowianin)
 4. Lucjan Rosa - syn Walerego, l. 40, współwłaściciel Zamku (Słowianin)
 5. Wiktor Rosa - syn Lucjana, wnuk starca Walerego Rosy, l. 14 (Słowianin)
 6. Pani de la Kott - dama, siostra starca Walerego, właściciela Zamku, ciotka Wiktora, ok. l. 70 (Słowianka)
 7. Julia - rezydentka Zamku, uboga krewna, l. 20 (Słowianka)
 8. Kuzyn hrabia Albin - upośledzony kolekcjoner pająków, l. 45 (Słowianin)
 9. Emilia - nadpokojowa, l. 27 (nadczłowiek)
10. Jojo - lokaj w Zamku, prestidigitator, l. 30 (Słowianin)

MIESZKAŃCY PAŁACU W KAROLEWIE

11. Baldur van Venow - właściciel pałacu i dóbr Karolewo, 40 l. (nadczłowiek)
12. Luiza van Venow - flegmatyczna żona Baldura, l. 38 (nadczłowiek)
13. Marika van Venow - córka Luizy i Baldura, l. 11 (nadczłowiek)
14. Gwidon van Venow - syn Luizy i Baldura, brat Mariki, l. 9 (nadczłowiek)
15. Rita van Venow - była aktorka, sparaliżowana, ciotka van Venowów, l. 75 (nadczłowiek)
16. Donia Caralusija - bona dzieci Venowów, Mariki i Gwidona, l. 33 (Hiszpanka)

POZOSTAŁE OSOBY

17. Dagmara Kozłowska - gość ze stolicy, l. 32  (Semitka)
18. Jan Kozłowski - gość ze stolicy, mąż Dagmary, l. 42 (Słowianin)
19. Eliza X - zagadkowa dentystka, l. 37 (nadczłowiek)
20. Franz Joseph Kupss - pułkownik służb specjalnych, l. 55. (nadczłowiek)
21. Kurt Gruschka - rolnik, kulawy, oficjalny narzeczony nadpokojowej Emilii, l. 30 (nadczłowiek)
22. Schmetterling - oficer tajnej policji politycznej, l. 33 (nadczłowiek)
23. Winfried Tausend - pilot myśliwca, l. 30 (nadczłowiek)

- oraz kilka mniej ważnych osób
uczestniczących w epizodach -


Uwaga: nadczłowiek - w nomenklaturze rasistowskiej osobnik o czystym pochodzeniu, tzn. takim, jakie ta ideologia uważa za jedyne, dające prawo do życia.

 

1. OSTATNIE DNI

 

 

Dwunastoletnia, chuda Marika van Venow, jej dziesięcioletni brat Gwidon i Wiktor Rosa, człowiek piętnastoletni, siedzieli w trójkę na balkonie wieńczącym wieżę niewielkiego Zamku. Sześć pięter niżej, w parku, na rozległym trawniku trwał piknik. Politykowano, tańczono. Upalne, lipcowe popołudnie, trzy i pół kilometra do granicy z prowincją wschodniopruską.
Wiktor, oparty o ceglaną balustradę, obserwował przez lornetkę okolicę zakreśloną na horyzoncie granatową linią lasów.
Gwidon van Venow wypluł na dłoń pestkę czereśni, włożył ją do skórki od procy i strzelił przez ażurowy murek w dół, ku grupie tańczących. Jedna z eleganckich kobiet raptownie złapała się za udo.
- Wiktorze, ten kretyn , mój brat strzela do ludzi z procy - powiedziała znad książki Marika van Venow. - Proszę cię uprzejmie, kopnij go.
- Wypełniam tylko nakazy Biblii - rzucił wyniośle Gwidon. - …I położę kres hałaśliwym twoim pieśniom, i już nie będzie słychać twoich cytr - Księga Ezechiela, werset trzynasty.
Strzelił następną pestką w tłum. Nagle, bez żadnej motywacji, skoczył ku schodom prowadzącym w dół wieży i zwinnie po nich zjechał, trzymając się poręczy. Podlotek Marika odetchnęła z ulgą. Po chwili odezwała się do Wiktora tonem dojrzałej kobiety.
- Słuchaj no, mój drogi, muszę ci zdradzić coś ważnego…
Wiktor spostrzegł nagle w oddali tuman kurzu, który zbliżał się do Zamku dość szybko krętą szosą.
Marika mówiła dalej, nie zrażona ignorowaniem swojej chudej postaci:
- Widziałam, jak lokaj Jojo podglądał przez dziurkę od klucza tego twojego kuzyna Edgara, co przyjechał wczoraj ze stolicy ościennego państwa, tego chłopaka w grubych okularach… - Wysunęła język ruchem jaszczurki i zwilżyła spierzchnięte wargi. - To nieprzyzwoite, chyba? - Zachichotała. - Lokaj przedeptywał i miał wypieki…
Wiktor z coraz większym zainteresowaniem wpatrywał się przez lornetkę w tuman kurzu na szosie. Dalekie detonacje obcej artylerii, ćwiczącej w lasach za granicą państwa, mieszały się ze śpiewem ptaków w parku oraz z dźwiękami fokstrota granego przez kilkuosobową orkiestrę na schodach Zamku. Pary taneczne podrygiwały rytmicznie w wielkiej cembrowinie fontanny specjalnie z tej okazji nieczynnej.
- Wiktorze!… - Marika wróciła do tonu żałosnego dziecka.
Wiktor nie słuchał, wprawnym ruchem wsunął lornetkę do futerału i tak jak poprzednio Gwidon, rzucił się ku schodom. Zjechał z hałasem w dół. Marika bez namysłu ruszyła za nim, lecz poślizgnęła się i upadła na betonową posadzkę balkonu, załkała bezsilnie.
Wysoko nad nią krążył kruk. Nie poruszał skrzydłami, spływał spiralnym lotem spod bezchmurnego nieba ku spiczastemu dachowi sąsiedniej baszty z chorągiewką na szczycie. W końcu opadł, chwycił się zardzewiałego żelaza, złożył skrzydła i znieruchomiał. Siedział sztywno, lśniąc czernią w słońcu, wyglądał jak wypchany. Nic go nie dotyczyło, ani szloch Mariki kilka metrów poniżej, ani głośne tango i hałas dochodzący z parku.
Ten sam kruk - lub jego sobowtór - miał za pięć lat i dwa dni zdecydować o losach kilkuset milionów ludzi na świecie.

- Może wina?
- Łosoś w galarecie?
Służba krążyła wśród stolików na trawie, przy których siedziały eleganckie kobiety i dystyngowani mężczyźni w różnym wieku. Wielu z nich wychylało trunki szybciej, niż należało, tylko po to, by móc zamówić dalsze u wyjątkowo dziewczęcej nadpokojowej Emilii. Jej sprężyste uda i piersi pod ciasną, czarną suknią przywoływały na pamięć najlepsze rzeźby różnych dłut.
Pani de la Kott, dama zarządzająca Zamkiem, z właściwą sobie subtelnością dała umówiony znak Emilii, która ulotniła się natychmiast, ku zadowoleniu żon dystyngowanych uczestników niezwykle sympatycznego przyjęcia.
Pani de la Kott, siostra właściciela Zamku i majątku Karolewo - Walerego Rosy, była starszą panną o pięknej, szlachetnej, nieco końskiej twarzy. Podobną, lecz zupełnie odmienną w rysunku, miał jej dwudziestoletni bratanek, skromny gość ze stolicy państwa Edgar von Rossa. Siedział przy tym samym co ona stole, wciśnięty między dwie inne kobiety. Próbował jeść odwłok raka na zimno.
Edgar… był wielką atrakcją dla zgromadzonych na pikniku. Dopiero co przyjechał do swojego stryja do Zamku nad jeziorem, pełnym leniwych żab, prosto z wielkiej stolicy państwa pulsującego siłą agresji. Sądził, iż wszyscy tutaj podejrzewają go, że jest szpiegiem tego kraju. Był jednak w błędzie, nikt go o to nie podejrzewał. Wszyscy byli tego pewni.
Orkiestra grała tango.
Mozoląc się ze smacznym mięsem raka, Edgar przeklinał los, który kazał mu znaleźć się tu, wśród bliskich krewnych, zupełnie obcych ludzi, przyglądających mu się - jak sądził - z szyderczą kpiną.
- O! Hrabia-pająk! - Siedząca obok Edgara sympatyczna pani wskazała palcem wysokiego, chudego mężczyznę.
- Rzeczywiście. - Klasnęła w dłonie druga pani. - Kuzyn hrabia Albin, drogi samotnik znów w domu!
Z oranżerii wyłonił się nieco zakurzony hrabia Albin, szedł wśród stolików z godnością człowieka wtajemniczonego w najważniejsze, co potwierdzała jakby odlana z mosiądzu, kształtna łysa czaszka. Miał na sobie wypłowiałą koszulę, czarne spodnie od fraka, na nogach rozdeptane buty. Z ramienia zwisała mu torba, prostokątna jak szuflada. Jego twarz nie wyrażała niczego prócz pogodnej zadumy.
Ciotka de la Kott odezwała się półgłosem do Edgara:
- Zapamiętaj, mój chłopcze, to twój kuzyn Albin. Czasem jak pójdzie lasami, polami, w dal, to włóczy się z miesiąc. Dziś właśnie wrócił…
- Szkoda, że bezpotomny - rzuciła zagadkowo inna pani przy stoliku. - Taki pech.
- Gdyby nie pasja do pająków… Podobno fotografuje je w różnych pozach. - Trzecia dama oblizała się mięsistym językiem. - Na wyspie urządził sobie rezerwat…
Na dźwięk słowa "wyspa" Edgar drgnął.
Kuzyn hrabia Albin kierował się w stronę resztek muru w pobliżu altany. Usiadł tam i siedział, uśmiechając się tępo.
Edgar nie spuszczał go z oka. Najchętniej od razu ruszyłby w tamtą stronę, lecz nie wypadało odejść od dam. W pewnym momencie poczuł lekkie trącenie w łydkę. Pod stołem leżał wielki, biały, kudłaty owczarek karpacki, z łbem i ogonem owczarka alzackiego. Mieszaniec, wpatrując się przymilnie w oczy Edgara, szczerzył kły. Edgar szybkim ruchem zgarnął psu do pyska resztkę raków ze swego talerza. Chrupnęło. Pies znów trącił Edgara w łydkę. Jego nos był twardy jak młotek. Silny kurcz mięśni wykrzywił bólem wargi Edgara. Opanował się z trudem i żeby zachować twarz, zmusił usta do uśmiechu. Górna warga zaczęła mu drżeć. Widząc to, pani w zielonej sukni szepnęła:
- Ma pan padaczkę, młodzieńcze? Mam świetny lek na wszystko.
- Nie, skądże. Dziękuję.
- Każdy tak mówi. Proszę popić lemoniadą. - Wsunęła mu do ręki pigułkę.
Pies pod stołem zaczął warczeć. Edgar coraz bardziej kurczył się w swoim krześle.
- Proszę nie zwracać na niego uwagi - pocieszała sąsiadka w białej sukni. - Wernyhora kaleczy tylko wrogów tego domu. Ale ŕ propos, niech nam pan opowie, co tam słychać w wielkiej stolicy naszych sąsiadów?
Skłonił grzecznie głowę.
- Dziękuję, wszystko jak najlepiej, proszę pani.
- Słucham? - rzekła dama z nagłym oburzeniem, jej twarz nabiegła krwią. - Ten ich Wódz - zasyczała - grozi nam wojną, a pan mówi, że jak najlepiej?!!
- Przepraszam… - Edgara przebiegł z góry w dół lodowaty dreszcz. Pod stołem wykonywał dłońmi nieskoordynowane ruchy, ze strachu przed damą w bieli zapomniał o psie.
- Nic, nic - usiłowała łagodzić ciotka de la Kott. - Kilka dni temu zmarł ojciec Edgarka i chłopiec przyjechał do nas, żeby odzyskać równowagę.
- Ooo! - jęknął Edgar, gdyż pies, zwany Wernyhorą, właśnie ugryzł go w palec, po czym wyszedł spod stołu i się oddalił.
Zrobiło się małe zamieszanie, od stolików parskano tłumionymi śmiechami, wkrótce jednak wszystko utonęło w zgiełku. Niegroźna ranka na palcu Edgara została przemyta kieliszkiem koniaku przez troskliwą ciotkę de la Kott.
Speszony, kłaniając się niezdarnie, pod byle pozorem wycofał się w tłum spacerujących gości.
W pewnej chwili Edgar poczuł czyjś wzrok na sobie. Spróbował sam przed sobą udawać, że nikt go nie śledzi. Poszedł więc bez celu ku altanie obrośniętej dzikim winem. Nieco z boku, na szerokich schodach prowadzących do zamkowego holu, grała orkiestra. Usiadł na szczątkach jakiegoś niskiego murku między altaną a orkiestrą i, obracając powoli głowę, starał się znaleźć tego, kto go śledził.
Wreszcie - znalazł. To Jojo, lokaj grający dziś w orkiestrze jako trębacz. Od przyjazdu opiekował się Edgarem aż nazbyt troskliwie. Edgar pomachał mu dłonią.
Przejęty lękiem ściganego, nawet nie zauważył kuzyna Albina, który siedział dosłownie o dwa kroki od niego. Spostrzegłszy go wreszcie, rozpromienił się. W odpowiedzi kuzyn Albin odwrócił ku niemu swoją promiennie bezmyślną twarz. Siedzieli więc niemal ramię w ramię i promienieli, z tym, że Edgar bardziej, bo ze strachu, że znów dostanie drgawek wargi. A przestać się uśmiechać nie wypadało, bo kuzyn Albin mógłby poczuć się dotknięty, spłoszy się i koniec. Koniec nadziei na nawiązanie z nim kontaktu w sprawie wyspy na jeziorze, wartej miliony.
Wokół rozbrzmiewały odgłosy beztroskiej zabawy. Trębacz Jojo nie spuszczał sępiego wzroku z obu mężczyzn.

***

- Panie Boże Salomona, spraw, by ten zawór puścił! - wykrzykiwał w piwnicy zamkowej mały, tłusty, dziesięcioletni Gwidon van Venow. Sapiąc i plując, usiłował odkręcić zawór zamykający dopływ wody do nieczynnej tego popołudnia fontanny, w której tańczyli uczestnicy pikniku. Dowcipny chłopiec wpadł właśnie na pomysł zalania ich wodą. Skłonności do płatania małpich figli miał po ojcu - Baldurze van Venowie, który właśnie w tej chwili tańczył w nieczynnej fontannie z pewną zagadkową kobietą. Baldur van Venow był przystojnym, czterdziestoletnim blondynem, właścicielem sąsiedniego majątku ziemskiego Karolewo i miał słabość do zagadkowych kobiet.

***

Piętnastoletni Wiktor Rosa, wnuk właściciela Zamku, mógł wreszcie przyjrzeć się z bliska obiektowi, którego zbliżanie się spostrzegł z wieży przez lornetkę. Teraz - ukryty za jedną z kolumn podpierających kamienny fronton starej, rodowej budowli - nie mógł oderwać oczu od lśniącej limuzyny, która właśnie zatrzymała się przed bramą. W jeszcze większe osłupienie wprawiła go młoda dama, która wysiadła z auta. Przejrzysta suknia malowana w wielkie nasturcje… Twarz zaspanego anioła. Długie, jasne włosy co chwila spadały na jej prawe oko. Mrużyła wtedy lewe, jakby celowała z broni palnej. Szła w stronę głównego wejścia, wspierając się na ramieniu wysokiego, suchego bruneta.

Ojciec Wiktora, Lucjan Rosa - młody elegancki, przystojny mężczyzna - piekielnie się nudził. Prowadził przy stoliku ciekawą rozmowę z proboszczem i kilkoma innymi panami. Nagle szybkim krokiem podeszła nadpokojowa Emilia i pochyliwszy się nad Lucjanem, zaczęła coś do niego szeptać. Panowie wstrzymali oddechy, żeby usłyszeć co, lecz przeszkadzał im gwar, więc poprzestali tylko na pospiesznym rozbieraniu wzrokiem Emilii. Żadna odzież nie potrafiła ukryć jej drażniącej urody.
Lucjan wstał, przeprosił panów zajętych rozbieraniem Emilii i szybko odszedł z nią w stronę Zamku.
W ponurym holu czekała para niespodziewanych gości. Oglądali galerię portretów rodzinnych właścicieli Zamku.
- Przepraszamy za nagłą wizytę - mówił szybko do Lucjana ascetyczny brunet w dobrze skrojonym jasnym garniturze. - Przybyłem tu z ramienia Departamentu Spraw Tajnych Ministerstwa… Kozłowski. A żona wyłącznie w celach krajoznawczych. - Wskazał dworskim gestem młodą kobietę, która przedstawiła się niskim głosem:
- Dagmara Kozłowska… Proszę mnie zaprowadzić tam, gdzie grają. - I roześmiała się z nieoczekiwaną swobodą.
Dźwięki slow-foksa rzeczywiście dochodziły aż tu, do holu. Szyby w zamkowych oknach drżały dyskretnie, jakby ktoś dzwonił zębami.
Młoda kobieta o nazwisku Kozłowska - zaproszona przez Lucjana Rosę - ruszyła wraz z mężem w stronę, skąd rozbrzmiewała muzyka. Przeszli przez hol na drugą stronę budowli. Piękną damę od razu ogarnął nastrój pogodnej zabawy panującej w parku przed Zamkiem. Kilkanaście par tańczyło w wielkiej cembrowinie nieczynnej fontanny. Na pierwszym planie można było dostrzec eleganckiego blondyna w ciasnym splocie z rosłą blondynką. Nagle tancerz drgnął, ponieważ partnerka - kobieta o zagadkowym wyrazie twarzy - ugryzła go w ucho.
- O! - jęknął, widocznie nie lubił być gryziony w tańcu. - Czy ugryzła mnie pani w afekcie? - zażartował ponuro, przez zaciśnięte zęby.
- Nie, służbowo. Chciałam panu tylko przypomnieć o pewnej sprawie… Ja nie żartuję - dodała szeptem. - Czy w końcu wyrazi pan zgodę, panie Baldurze van Venow, żeby dwaj n a s i emisariusze z prowincji północno-wschodniej mogli przenocować jutro w pana pałacu w Karolewie?
- Nie. - Baldur van Venow, właściciel sąsiedniego majątku ciągle udawał, że żartuje. - Od dziecka nie znoszę odoru szpiegów.
- Czy pan zwariował? - szepnęła gorąco, grając teraz zakochaną, żeby u nikogo z tańczących obok nie wzbudzać żadnych niepotrzebnych podejrzeń. - Niech pan będzie rozsądny i spełni moją prośbę. Zresztą… nie tylko moją… również mojego dowództwa… I niech pan mnie mocno przytuli… patrzą na nas…
- Z rozkoszą!
Baldur przytulił zagadkową kobietę nieco za mocno. Zakasłała, a jej oczy jakby wyszły z orbit. Mimo to dalej udawała zakochaną, choć wcale nie musiała udawać, była rzeczywiście zakochana w Baldurze po uszy.

***

- Świnia, świnia - szepnęła przez ściśnięte gardło zupełnie inna, dużo młodsza osoba, obserwująca przez lornetkę dziwne zaloty Baldura van Venowa w tańcu. Osoba siedziała na jednym z balkonów zamkowych, ukryta za gęstą ścianą winorośli. Wściekle zacisnęła w ręku kolbę małokalibrowego floweru. Jednakże nie podniosła go do oka, nie strzeliła. Głównie dlatego, że broń nie była nabita.

***

Przeciskając się przez tłum gości podochoconych winem, Lucjan Rosa dalej prowadził delegata ministerstwa Kozłowskiego i jego żonę w stronę stolika zarządzającej Zamkiem damy słusznego wzrostu - ciotki de la Kott…

***

"Pan oswobadza więźniów, Pan kocha sprawiedliwych, Pan oswobodza ziemię, powietrze i w o d ę"… modlił się wściekle w piwnicy zamkowej Gwidon van Venow, tłusty chłopczyk, mozoląc się z odkręceniem zaworu, który hamował dopływ wody do fontanny. - Psalm czwarty, Księga Malachiasza. Albo Izajasza, nie wiem!! - wrzasnął, bo skaleczył się w palec.

Gdzieś daleko w głębi piwnicznych korytarzy dał się słyszeć przytłumiony krzyk jego starszej siostry Mariki:
- Gwido! Gwidooo! Wracaaaaaj !! Nie odkręcaj!!!
Gwidon jednak nie przerywał swojej pracy nad odkręcaniem zaworu. Od pierwszych lat życia odznaczał się uporem osła i inteligentnymi pomysłami.

***

Lucjan Rosa doprowadził delegata Kozłowskiego i jego piękną żonę do stolika, przy którym siedziała ciotka de la Kott wraz z towarzystwem.
- Proszę wybaczyć nagłą wizytę. - Skłonił się delegat Kozłowski. - Ale sprawa jest wagi państwowej… Pewne koła warszawskie…
- Bardzo nam miło - odparła pani de la Kott, zerkając ze wstrętem na piękną panią Kozłowską i garbiąc się jak do skoku. Za to jej brat, Walery Rosa - przeciwnie, wyprężył swoją starczą postać.
- Podejrzana sprawa - rzekł tubalnie. - Dama o takich oczach może być tylko szpiegiem! Ha! Ha!
Z wdziękiem sarny Dagmara skłoniła w jego stronę kształtną głowę, osadzoną na gołej szyi. - Proszę mnie więc aresztować. Będę zaszczycona.
Starzec aż sapnął przeciągle z rozkoszy.
- Siadajmy! - ucięła krótko pani de la Kott, wyprowadzona z równowagi zachowaniem się swego brata, starca. - Państwo na pewno głodni po podróży. A ty - zwróciła się do Walerego - usiądź wygodnie, bo jeszcze się przewrócisz.
Gdyby wzrok Walerego Rosy mógł zabijać, jego siostra przewróciłaby się pierwsza.
Służba podała zakąski.
Pani de la Kott przyoblekła usta w najmilszy z uśmiechów. Trudno jej się dziwić, nerwy miała stargane romansami kilku pokoleń Rosów. Ze strony nowo przybyłej też przeczuwała zagrożenie. Aktualnie bratanek starszej pani, Lucjan Rosa, syn Walerego, miał szaleńczy romans z nadpokojową Emilią, bogobojną dziewczyną z sąsiedniej pruskiej kolonii, córką hodowcy perliczek. Miłość tych dwojga nie znała miejsca ani godziny. Pani de la Kott, obchodząc wieczorami pokoje zamkowe, skrytki, a nawet piwnice, nigdy nie mogła być pewna, czy nie nadepnie na Emilię i Lucjana.
- To wielkie faux pas, ale czas nagli - tłumaczył się suchy delegat Kozłowski. - Nie będę mógł dotrzymać szanownej pani towarzystwa, wzywają mnie obowiązki, natomiast mojej żonie udzielam dyspensy na zabawę z tańcami.
- Szkoda, mój panie, że nie dwadzieścia lat wcześniej. Wiedziałbym, jak tę dyspensę spożytkować. - Walery protekcjonalnie klepnął Kozłowskiego w plecy.
Delegat Departamentu Spraw Tajnych odkaszlnął, boleśnie ugodzony tą rubasznością, natomiast pani de la Kott nie zdążyła przywołać do porządku swego brata, bo nagle z rosnącego tuż obok krzaku tui dał się słyszeć ponury głos Baldura van Venowa.
- Jestem Baldur van Venow, Helwet, z ojca Szwaba, właściciel sąsiedniego majątku Karolewo. - Wyszedł zza krzaka, ukłonił się z przesadną czcią. - Mam pecha do kobiet. Jeżeli odmówi mi tańca również ta piękna nieznajoma, palnę sobie w łeb tu i teraz.
I nie czekając na pozwolenie rozbawionej Dagmary, ścisnął jej ramię i zaprowadził do fontanny, gdzie od razu wmieszali się w tłum tańczących…
Osoba, która cały czas obserwowała Baldura z dalekiego balkonu przez lornetkę - drgnęła. Uniosła broń do oka, palec z wściekłością nacisnął spust, prztyknęło. Z góry było wiadomo, że tylko prztyknie…
Towarzystwo wraz z panią de la Kott zasiadło do stolika. Delegat Kozłowski dyskretnie nachylił się do Lucjana.
- Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?
- A o czym?
- Mam… pewną sprawę…
Lucjan uniósł brew, wytrzymał długą pauzę.
- Chętnie - rzekł wręcz obraźliwie. Przeczuwał, o co tamtemu chodzi. - Proszę za mną.
Poszli w stronę altany spowitej dziką winoroślą. Było to zaledwie parę kroków od centrum zabawy, ale hałas nie był tu już tak natarczywy, a upał mniej dokuczał.
Delegat wyjął jakieś papiery z teczki i rozłożył je na ogrodowym stole. Milcząco wylegitymował się. Zaczął mówić skandowanym szeptem:
- Wojna wisi na włosku. Jestem upoważniony do podjęcia natychmiastowych kroków…
Lucjan jeszcze wyżej uniósł brew.
- Mieliśmy meldunek - ciągnął uparcie delegat - że tutaj przed laty ukryto duży majątek. To są pana grunta, lecz ojczyzna w potrzebie. Można by za to kupić uzbrojenie dla naszej armii. Stąd do granicy blisko. Nieprzyjaciel może nadejść w godzinę i nas uprzedzi.
Lucjan zapalił papierosa, zapatrzył się w jakiś punkt po zewnętrznej stronie altany.
- Przepraszam, nudzę pana? - szepnął znów delegat Kozłowski.
- Wprost przeciwnie - odparł pełnym głosem znudzony Lucjan. - My już szukaliśmy.
- Ciiiicho! - syknął delegat.
- Tu wokoło wszyscy swoi.
- Ale gdyby ktoś niepowołany…
- Niepowołani też szukali. Różni. Mieliśmy tu już psy policyjne, wykrywacze min, jasnowidzów…
- I nic?
- Na szczęście.
- Nie rozumiem?
- Ile byłoby kłopotów, gdyby tu znalazły się te legendarne tony złota.
- Możemy dać wojsko…
- Jeżeli pan chce ośmieszyć armię, to na swoją odpowiedzialność. Ja nie kiwnę palcem.
- Dla dobra ojczyzny…
- Proszę pana - Lucjan umyślnie mówił bardzo głośno - to całe bogactwo jest po prostu bzdurą. Wymyślone dla dodania kolorytu prowincjonalnej dziurze.
Siedzący na murku Edgar, słysząc te słowa, zachwiał się z wrażenia i byłby upadł twarzą w zielsko, gdyby nie oparł się ręką o ścianę altany. Od chwili, kiedy wszedł tam Lucjan z nieznajomym, Edgar zamienił się w słuch, nie chcąc jednocześnie, żeby zauważył to kuzyn Albin siedzący obok i w dalszym ciągu uśmiechający się ślamazarnie.
Pytanie nieznajomego delegata zadane teraz Lucjanowi dobiegło uszu Edgara już całkiem wyraźnie.
- A pański ojciec, starszy pan Walery Rosa?…
- Mojego ojca proszę w to nie mieszać. - W głosie Lucjana zadrgała nuta zniecierpliwienia. - Jest stary, zdziecinniały. Krocząca demencja.
Nastąpiła mała przerwa w rozmowie. Mężczyzna zaczął szeleścić papierami, a po chwili odczytał ze źle skrywaną satysfakcją:
- "Dwudziestego piątego czerwca br., w hotelu miejskim "Adria" w sąsiednim miasteczku, N., dziedzic Zamku wyraził się wiarygodnie podczas kolacji ze starostą, panem S.K., iż zna wszelkie dane dotyczące ukrytych przed laty na terenie swego majątku kosztowności, rzekomo po byłym cesarzu Wilhelmie II, ale nie może zdradzić miejsca, bo jest związany słowem honoru". To tyle raport - zakończył delegat Kozłowski.
- Ma pan świetnych donosicieli - odparł na to zirytowany Lucjan.
- Nie przeczę. Sprawą tą nasze czynniki rządowe interesują się nie od dzisiaj. A obecnie… czas jest wyjątkowy.
W altanie znów zapadła cisza. Edgar złapał się na tym, że słyszy ją wyraźniej niż hałaśliwe odgłosy pikniku.
- Mnie jest obojętne - rzekł wreszcie Lucjan - czy jest pan rzeczywiście wielkim patriotą, który jedzie dwieście kilometrów ze stolicy, żeby zdobyć domniemany kapitał na uzbrojenie naszej armii, czy… jest pan pośledniej klasy oszustem.
Tamten odchrząknął.
- Cóż… puszczam w niepamięć pańską insynuację i jeszcze raz apeluję o współpracę w obliczu śmiertelnego zagrożenia ojczyzny.
- Chwileczkę… - rzekł na to Lucjan. - Tak się składa, że mogę panu przedstawić koronnego świadka. Halo! - zawołał. - Kuzynie Edgarze! Prosimy na momencik.
Edgar drgnął, jakby dostał postrzał w głowę.
- Kuzynie Edgaaarzee! - zawołał raz jeszcze Lucjan. - Wiem, że tam jesteś.
Nie, to niemożliwe! Przecież Lucjan nie mógł go dojrzeć za gęstymi krzakami. Straszne. Jeżeli Lucjan wiedział o jego obecności, to może przypuszczać, że podsłuchiwał rozmowę celowo i że celowo znalazł się tuż przy ścianie altany. Jak wytłumaczyć, że nawet kuzyna Albina spotkał przypadkiem. Same przypadki. Kto w nie uwierzy? Na pewno nie Lucjan.
- Tu… jestem… - wychrypiał Edgar. Niezdarnie zaczął przedzierać się przez żywopłot do wnętrza altany. Stanął kilka kroków od mężczyzn siedzących przy ogrodowym stole. Nogi z gumy, koniec, Lucjan wie wszystko, odda go nieznajomemu, ten zabierze go do tutejszej stolicy, a tam - posądzenie o szpiegostwo na rzecz Wodza, śledztwo, tortury. Stawka jest wielka i bogactwo na wyciągnięcie ręki, ten tu obcy nie popuści. Lepiej przyznać się od razu, że wie, iż majątek cesarza tu został zdeponowany.
- Nic nie wiem - powiedział twardo, po przedstawieniu go przez Lucjana delegatowi Kozłowskiemu.
Miał kilka sekund na przyjrzenie się temu człowiekowi. Nie wyglądał na oprawcę.
- Czy… na łożu śmierci… - pytał ostrożnie Lucjan - twój ojciec, kuzynie, wybacz, że pytam, bo to na pewno jest dla ciebie bolesne… czy twój ojciec, umierając…?
- Nie, ani słowa. Po raz pierwszy o czymś podobnym słyszę. To znaczy… - tu Edgar fatalnie się pogubił. - Przepraszam, o co właściwie chodzi?
- No, sam pan delegat widzi - zwrócił się Lucjan do delegata Kozłowskiego, rozkładając ręce. - Wątek całej sprawy urywa się u samego źródła. Ojciec mojego kuzyna, Edgara von Rossy, miał rzekomo dużo wiedzieć o testamencie cesarza.
- W takim razie żałuję - rzekł nie przekonany delegat Kozłowski, pakując papiery do teczki. - Wracajmy do towarzystwa.
W tym momencie coś nagle przemknęło z furkotem skrzydeł. Edgar odruchowo zakrył sobie głowę rękami, a delegat Kozłowski histerycznie krzyknął, ponieważ duży, dorodny kruk - bo był to duży, dorodny kruk - fruwał z wściekłym łopotem skrzydeł po altanie, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi nad ich głowami.
Trwało to moment; kruk, kracząc przeraźliwie, zniknął tak nagle, jak przyleciał. Delegat Kozłowski odchrząknął nerwowo, przygładził gładko przyczesane włosy.
- To dobry duch tego Zamku - stwierdził Lucjan uroczystym głosem, któremu towarzyszył błysk nordyckich, niebieskich oczu pod kruczymi słowiańskimi brwiami.
Mój kuzyn, też mieszaniec, zdołał pomyśleć roztrzęsiony Edgar. Tak jak jego pies, Wernyhora. Edgar nie znosił mieszańców. Wszystko wskazywało na to, że sam nim jest również.
Kuzyn hrabia Albin wytrwale czekał na murku z kwitnącym na ustach uśmieszkiem. Edgara przepełniało uczucie wdzięczności za półrealny, łagodny spokój, jakim emanował ten dziwak. Łączyła ich niewątpliwie jakaś nie wyjaśniona sprawa, o której powinni porozmawiać. Ale nie tu i nie teraz.
Na razie Edgar uśmiechnął się do Albina równie niemrawo. Żeby tak samo, żeby się zbratać. Nagle zabrzmiały tęskne tony trąbki. To Jojo, lokaj, drugi życzliwy mu człowiek w tym kraju słowiańskim, obcym. Edgar po raz pierwszy od przyjazdu ze stolicy swojego państwa, uspokoił drżenie łydek. Siedział, uśmiechał się, słuchał muzyki. Nagle, w odległości kilku kroków spostrzegł znów psa. Wielki mieszaniec Wernyhora. Stał i wlepiał w niego oczy. Warczał.
Edgar opuścił powieki. Raptem zapragnął, żeby ten pies go pogryzł, żeby wyszarpywał mu kawały ciała. Tym faktem słowiańscy gospodarze Zamku zostaliby wreszcie pognębieni. Ich pies znęca się nad bezbronnym Teutonem. Poczują się winni, przestaną mu się przyglądać jak wszy.
Zaczął też z cicha warczeć, żeby rozdrażnić psa. Czekał z zamkniętymi oczami na zanurzenie się słowiańskich kłów w jego ciele. Krzyknie, żeby wszyscy byli świadkami bestialskiej dyskryminacji.
Zamiast niego wrzasnął jednak tłum gości, bo mechanizm w fontannie nagle puścił, bluznęło wodą. Na tańczących w cembrowinie spadła gęsta, mieniąca się w słońcu ulewa. Potykając się i piszcząc, pary uciekały na suchą trawę. To Gwidon spełnił swoją misję. Dumny i radosny, jak dziewiąty sprawiedliwy, uciekał teraz piwnicznym korytarzem, goniony przez swoją siostrę, przerażoną Marikę.
- Panie Boże, spraw, żeby zdechła ta Hiszpanka - łkała żarliwie Marika van Venow, mając na myśli swoją bonę, donię Caralusiję, od której niewątpliwie dostanie w twarz za niedopilnowanie swojego brata. Idiota, niech go szlag.
Stwórca nie miał jednak głowy do spełnienia próśb grzecznego dziecka. Przeżywał właśnie straszliwą rozterkę, głupio mu było ograniczać resztki wolnej woli ludzkości, a ona niestety zabierała się do wielkiej rzezi, nazwanej później drugą wojną światową.
- Hurra! - krzyknął zachwycony Baldur, kiedy na niego i na wielkooką, subtelną, rozgrzaną tańcem partnerkę spadły strumienie wody z nagle obudzonej fontanny.
- Hurra! - odkrzyknęła mu w ucho Dagmara Kozłowska, żona delegata Departamentu Spraw Tajnych, zachwycona nagłą atrakcją, czyniącą jej wizytę w tym egzotycznym Zamku jeszcze bardziej egzotyczną.
Oni oboje, jedyni spośród gości zapragnęli dalszego tańca w tej ulewie. Oblepieni mokrą odzieżą, dopingowani oklaskami tłumu, wirowali jak bohaterowie wodnego cyrku.
Atmosfera zabawowego szaleństwa udzieliła się wszystkim. Starzec Walery Rosa tłukł laską do taktu w suto zastawiony stół. Porcelana, brzęcząc wesoło, spadała na ziemię. Walery często doznawał niczym nie wytłumaczonej radości życia. Był za to wielbiony jak artysta przez jednych, przez innych uważany za wariata, niepospolitego złośliwca, komedianta.
W piwnicznym korytarzu Marika dogoniła Gwidona i biła go na oślep za samowolne odkręcenie zaworu doprowadzającego wodę do fontanny, co sprawiło uczestnikom zabawy tyle radości. Może ostatniej przed wielką rzezią narodów.
Na balkonie drugiego piętra Zamku osoba obserwująca Baldura przez lornetkę, z bezsilnej wściekłości skaleczyła sobie udo własnymi zębami.
Bity przez siostrę Gwidon recytował werset z Biblii:
- "A jako chcecie, żeby ludzie wam czynili, czyńcie tak samo i wy…" Następnie umilkł, kopnął ją i uciekł. Marika płakała, ona zawsze płakała ostatnia.
Nastrój zbiorowej radości z powodu uruchomionej fontanny nie omijał nikogo.
Nawet kuzyn hrabia Albin wydawał ciche stękania podziwu. Nawet Edgar… W natłoku wrażeń zapomniał o groźnym psie, o Sztabie Służb Specjalnych w swojej stolicy, o swojej tajnej misji w tym słowiańskim kraju.
Tylko twarz jednej osoby w tłumie przyoblekła się w czarną melancholię - była to Luiza van Venow. Czterdziestoletnia żona Baldura, szalejącego aktualnie z jakąś mokrą kobietą w fontannie. Biedna Luiza, zdradzana nie pierwszy raz przez męża zanurzała się coraz głębiej w cichą beznadziejność.
A oni tańczyli coraz wolniej. Utrudzeni swoim szczęściem, zdawali się nie dostrzegać nikogo poza sobą. Aż wreszcie upadli w wodę. Z gardeł tłumu wydobył się jęk aprobaty.
Baldur pierwszy zerwał się na nogi. Wyjął z wody ociekającą Dagmarę, siną z radości, i poniósł w objęciach na pokoje.
Rozochocony pan na Zamku, starzec Walery krążył wśród przyjaciół, wymieniając z nimi słowa uznania dla efektownej pary. Nagle spostrzegł swego syna Lucjana z delegatem Kozłowskim, podszedł do nich.
- Czysta dell'arte, co? - huknął tak głośno, że Lucjan zatkał uszy, żeby nie wstydzić się ojca.
Delegat Kozłowski poprawił sobie nienaganny krawat.
- Nie było czasu patrzeć. Omawialiśmy z panem Lucjanem pewną sprawę… - Pochylił głowę w szacunku dla starca.
Ten ucieszył się jadowicie:
- Aaaa! Wiedziałem, że panu o to chodzi! Wiedziałem, ale nic z tego. Ja również pana naciskom nie ulegnę. Nie powiem, gdzie leży to bogactwo. Ani słowa!
Kozłowski zmarszczył czoło.
- Pan, panie hrabio, jako znany szeroko patriota, gdy ojczyzna w potrzebie, nie może ukrywać…
- Ktoooo??! - ryknął starzec, zagłuszając gwar i muzykę. - Chce mnie uczyć patriotyzmu? Mnieeee?! Mnieeeeee?! - wycharczał. - Żołnierza stu bitew!? O! Tu, tu mam kronikę swojej miłości do ojczyzny! Tu! - Trzęsącą się ręką obmacywał swoją sylwetkę, jakby czegoś szukał. - Zaraz… Potyczka pod Równem… Gdzie ją mam…? Aha! Tuuu! - przypomniał sobie wreszcie, silnym szarpnięciem zdarł z głowy bujną, siwą perukę i ukazał patrzącym grubą, fioletową bliznę na łysej czaszce, od czoła do potylicy. - He, he, szabla kozacka, nie umyta, psuło się miesiąc, z okładem… - przeszedł w ton narracyjny, mówił teraz jak kustosz w muzeum. - A tu… - uderzył się z całej siły srebrną rękojeścią laski w metalowe kolano - Kijów, tak! Kijów, proszę bardzo, a tu znów Cud nad Wisłą… - Zręcznym ruchem wyłuskał sobie szklane oko z oczodołu. - Nie, przepraszam ! Cud to tu… - Wsadził oko na miejsce, a na dłoń wypluł sztuczną żuchwę. - O! Odprysk bolszewickiego granatu prosto w zęby pod Ostrołęką. Do dziś mam w uszach świst szybujących siekaczy. Jak stado orłów jakichś…
- Proszę ojcccaa! - syknął nadchodzący szybko Lucjan. - Niech się ojciec weźmie w garść!
- Usssspokój się, Walery - syczała pani de la Kott, która również przybiegła zziajana, żeby zapobiec ekscesom.
- Coooo?! Syczą na mnie, posykują!!? Precz karły historii! - Oganiał się od nich. - W górę serca! Bóg i Ojczyzna!
Przyskoczyły trzy młode służące, otoczyły ciasno starca i pod naciskiem pani de la Kott powiodły bezpiecznie do Zamku. Walery usiłował jeszcze pokrzykiwać: "sztandar", "łobuzy", honor, honor", ale służące, przyspieszając kroku, otulały go tak skutecznie swoimi prężnymi ciałami, że starzec już tylko powarkiwał: - A to mu tamtemu jakiemuś pokazałem! Amator cesarskiego złota! Samemu zostać cesarzem nie łaska? I uciułać parę sztab na czarną godzinę?
Orkiestra grała z całych sił, zagłuszając sędziwego patriotę oraz pomruki obcej artylerii ćwiczącej zabijanie w lasach, tuż za granicą.
Edgar notował w pamięci wszystkie szczegóły ostatniego zajścia. Nigdy nie wiadomo, co w chwili zagrożenia może się przydać. A zagrożony czuł się bez przerwy. Wszystko tu wydawało mu się podejrzane. Nagle zapragnął znaleźć się w swoim gościnnym pokoju na poddaszu zamkowym, gdzie czuł się względnie bezpiecznie.
W holu spotkał ciotkę de la Kott. Spostrzegłszy go, zawołała wylewnie:
- Jak się u nas bawisz, mój chłopcze?
- Bardzo dobrze ja się u was bawię, proszę cioci - odpowiedział, starannie dobierając tutejsze słowa nie zawsze mu posłuszne.
- Cieszę się, Edgarze.
- Ja też bardzo się cieszę, proszę cioci… - Dupa, dupa, dodał już w myśli, używając własnego języka, czego ciotka nie mogła usłyszeć, lecz z jego milczenia wywnioskowała, że jest bardzo nieśmiałym, dobrze wychowanym młodym człowiekiem.
Biegiem ruszył białymi schodami na trzecie piętro do swojego pokoju.
- Pssst! - rozległ się nagle szept w ciemnym korytarzu - Chwała Wodzowi!!!
Stanął jak wryty. Obrzędowe pozdrowienie na terytorium tego tu obcego kraju zabrzmiało jak wystrzał szpiega w koszarach wroga.
Kobieca postać natarła na niego całą miękkością swojego dużego ciała.
- Może pan na mnie liczyć… - Poczuł świeży zapach krochmalonej bluzki. - Jestem donia Caralusija, bona i nauczycielka domowa dzieci pana Baldura van Venowa. Mam bardzo ważną sprawę… Oczekuję pana u siebie…
Postać znikła w półmroku wąskiego korytarza tak nagle, jak się pojawiła. Cicho zaskrzeczały gdzieś drzwi. Pozostał tylko zapach nakrochmalonej odzieży.
Edgar zdrętwiał z przerażenia.
Spoconą dłonią szarpnął klamkę do swojego pokoju. Wszedł szybko, przekręcił za sobą klucz i rzucił się na wielkie łoże, podejrzanie zgrzytające sprężynami. Zamknął oczy. Starał się sam siebie pocieszyć, że nikt o nim nic nie wie. Właściwie wszyscy w tym słowiańskim Zamku polubili krótkowzrocznego nieśmiałego kuzyna-Teutona. Tylko pies Wernyhora znienawidził go zupełnie bez powodu, od pierwszego wejrzenia…
Usiłował za wszelką cenę zasnąć. Na moment, byle zapomnieć o niebezpieczeństwach.
Zasnął. Śniło mu się, że pies Wernyhora znienawidził go od pierwszego wejrzenia za to, że on, Edgar, bratanek właściciela Zamku nie przyjechał tu wcale z powodu rodzinnych sentymentów, lecz jako tajny wysłannik pułkownika Służb Specjalnych ościennego państwa - Franza Josefa Kupssa.
Obudził się zlany zimnym potem. Spał nie więcej niż pięć minut. Skoczył ku drzwiom i otworzył je raptownie.
Nikogo.
Włosy zjeżyły mu się na głowie. To było groźniejsze, niż gdyby ktoś go podsłuchiwał. A więc już nie muszą. Wiedzą wszystko.