Brick Lane

  • szt.
  • 35,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Nazneen przyszła na świat na klepisku chaty w bangladeskiej wiosce, w nie najlepiej wróżących okolicznościach, wszystko wskazywało bowiem na to, że urodziła się martwa, co naznaczyło ją poczuciem fatalizmu, które zabrała ze sobą do Europy, kiedy wydano ją za Chanu. Jej życie na londyńskim osiedlu Tower Hamlets jest z wierzchu spokojne. Przez całe lata prowadzenia domu i wychowywania dzieci Nazneen robi to, czego się od niej oczekuje. Lawirowanie między zażenowaniem córek a kompleksami męża wymaga od niej jednak nie lada ekwilibrystyki. Chanu nazywa starszą córkę małą memsahib. "Nie prosiłam się o to, żeby się tutaj urodzić", regularnie ucina dyskusję Shahana.
W ten kruchy spokój wkracza Karim. Stawia przed nią pytania o tęsknoty i przynależność. Roznieca w niej burzę, która odzwierciedla zamęt trawiący całą społeczność. Otwiera jej oczy i kieruje jej spojrzeniem - lecz to, co widzi Nazneen, zaskakuje ich oboje.
Kiedy Nazneen wędruje drogą samorealizacji, szlakiem nawiedzanym przez upiora swej matki, jej siostra Hasina, która została w Bangladeszu, rzuca się w wir życia, najpierw zawierając "małżeństwo z miłości", a potem uciekając od męża. Z wplecionych w narrację listów Hasiny z Dakki wyłania się świat targany gwałtownymi konfliktami. Ukształtowane - lecz w ostatecznym rozrachunku nie spętane - przez swoje krajobrazy i wspomnienia, obie siostry usiłują wyrwać się z pomocą marzeń ze świata narzuconych im reguł.
Brick Lane, książka pięknie napisana, zabawna i głęboko poruszająca, wynosi Monicę Ali do rangi jednego z najbardziej fascynujących nowych głosów brytyjskiego powieściopisarstwa.

Rok wydania: 2004
Stron: 376
Oprawa: twarda
Format: 135/205
Pakowanie: 16
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

ROZDZIAŁ 1

Prowincja Majmensingh, Wschodni Pakistan, 1967

Godzinę i czterdzieści pięć minut przed tym, jak zaczęło się życie Nazneen - a zaczęło się tak, jak miało wyglądać przez dłuższy czas, czyli niepewnie - jej matka Rupban poczuła, że pięść z żelaza ściska ją za brzuch. Rupban przysiadła na niskim trójnożnym stołku koło chaty kuchennej. Skubała kurę, ponieważ z Jessore przyjeżdżali kuzyni Hamida, w związku z czym przewidziana była uczta.
- Cipu-Cipu, jesteś stara i żylasta - powiedziała, jak zawsze zwracając się do ptaka po imieniu - ale mam ochotę cię zjeść, choćbym miała to przypłacić niestrawnością. A jutro będę jadła tylko gotowany ryż, bez parathy*.
Wyrwała jeszcze trochę piór i patrzyła, jak unoszą się wokół jej stóp.
- Aaach - jęknęła. - Aaaach. Aaaach.
Różne rzeczy przychodziły jej do głowy. Od siedmiu miesięcy dojrzewała jak mango na drzewie. Zaledwie siedem miesięcy. Odłożyła na bok rzeczy, które przyszły jej do głowy. Na razie, przez półtorej godziny, choć o tym nie wiedziała, aż do powrotu z pól wzbijających pył i klepiących się po brzuchach mężczyzn, Rupban ściskała wiotką, kościstą szyję Cipu- -Cipu i na wszelkie dociekania w kwestii kury odpowiadała: "Już, już". Cienie dzieci, które bawiły się w kulki i szturchały nawzajem, były coraz dłuższe i coraz bardziej najeżone. Nad obejściem unosił się zapach prażonego kminku i kardamonu. Kozy beczały głośno i cienko. Rupban wrzasnęła białym upałem, czerwoną krwią.
Hamid przybiegł z latryny, chociaż sprawa była jeszcze nie skończona. Przeciął grządkę warzywną, minął wieże łodyg ryżu wyższe od najwyższego budynku i okalającą wioskę drogą wrócił do obejścia, po czym chwycił za tęgi kij, żeby zabić mężczyznę, który zabijał jego żonę. Wiedział, że to ona. Któż inny potrafiłby rozbić szklankę jednym krzykiem? Rupban była w izbie sypialnej. Posłanie już rozwinięto, lecz Rupban jeszcze stała. Jedną ręką trzymała się ramienia Mumtaz, w drugiej miała połowicznie oskubaną kurę.
Mumtaz przegoniła Hamida ruchem dłoni.
- Idź sprowadź Banesę. Na co czekasz, na rikszę? Od czego masz nogi?

Banesa chwyciła Nazneen za kostkę i dmuchnęła lekceważąco przez dziąsła na maleńkie sine ciałko.
- Nawet jednego tchu nie złapie. Niektórzy myślą tylko o tym, jak by tu zaoszczędzić kilka taków, i nie wzywają akuszerki.
Potrząsnęła łysą, pomarszczoną głową. Twierdziła, że ma sto dwadzieścia lat. Utrzymywała tak konsekwentnie już od mniej więcej dekady. A że nikt z mieszkańców wioski nie pamiętał jej narodzin i była bardziej zasuszona niż stary orzech kokosowy, nikomu się nie chciało tego kwestionować. Twierdziła również, że z jej pomocą wyszło z łon matek tysiąc dzieci, w tym tylko troje kalekich, dwoje odmieńców (hermafrodyta i garbus), jedno martwe i jeden "mieszaniec małpy i jaszczurki, poczęty w grzechu i pochowany głęboko w lesie, a matka wygnana gdzie pieprz rośnie". Nazneen, choć martwa, nie mogła być zaliczona do tych porażek, ponieważ urodziła się na krótko przed przyjściem Banesy do chaty.
- Obejrzyj swoją córkę - powiedziała Banesa do Rupban. - Wcielona doskonałość. Zabrakło tylko kogoś, kto by jej wymościł drogę na świat.
Rzuciła okiem na Cipu-Cipu, leżącą obok zrozpaczonej matki, i wciągnęła policzki. Wygłodniałe spojrzenie nieznacznie poszerzyło jej oczy, mimo że były prawie zupełnie ukryte w zmarszczkach. Od wielu miesięcy nie skosztowała mięsa, bo wyrosła jej konkurencja w osobach dwóch młodych dziewcząt (należało je udusić przy porodzie).
- Umyję ją i ubiorę do pochówku - powiedziała Banesa. - Oczywiście proponuję swoje usługi za darmo. No, może ta kura za fatygę. Widzę, że jest stara i żylasta.
- Daj, potrzymam - powiedziała z płaczem ciotka Nazneen, Mumtaz.
- Myślałam, że to niestrawność - stwierdziła Rupban, też na skraju płaczu.
Mumtaz wzięła Nazneen, która wciąż dyndała za kostkę, i mały, umazany tors wyśliznął się jej z palców, by łupnąć z wrzaskiem o zakrwawiony materac. Wrzask! Krzyk! Rupban porwała ją na ręce i nadała jej imię, żeby nie zdążyła jeszcze raz umrzeć bezimiennie.
Banesa wykonywała ustami małe eksplozje. Rogiem pożółkłego sari starła ślinę z podbródka.
- To się nazywa grzechot śmierci - wyjaśniła.
Trzy kobiety przybliżyły twarze do dziecka. Nazneen zatrzepotała rączkami i wrzasnęła, jakby zobaczyła ten przerażający obraz. Siność zaczęła powoli ustępować, przechodząc w brąz i fiolet.
- Bóg wezwał ją z powrotem na ziemię - orzekła Banesa z pełną niesmaku miną.
Mumtaz, która zaczynała wątpić w trafność pierwotnej diagnozy Banesy, powiedziała:
- Przecież kilka minut temu nam ją przysłał. Sądzisz, że co rusz zmienia zdanie?
Banesa mamrotała coś pod nosem. Położyła dłoń na piersi Nazneen. Powykręcane palce przypominały korzenie starego drzewa, które wypełzły na wierzch.
- Dziecko żyje, ale jest słabe. Masz przed sobą dwie drogi - powiedziała, zwracając się wyłącznie do Rupban. - Możesz ją zabrać do miasta, do szpitala. Podepną do niej kable i nafaszerują ją lekarstwami. To jest bardzo drogie. Będziesz musiała sprzedać biżuterię. Albo możesz po prostu zdać się na los. - Spojrzała na Mumtaz, dając znak, że dalsze słowa kieruje też do niej. - Oczywiście los w końcu o wszystkim zdecyduje, którąkolwiek drogę byś obrała.
- Zawieziemy ją do miasta - powiedziała Mumtaz, na której twarzy wykwitły czerwone plamy buntu.
Lecz Rupban, która nie potrafiła powstrzymać płaczu, przycisnęła córkę do piersi i pokręciła głową.
- Nie, nie możemy stawać na zawadzie losowi. Cokolwiek się stanie, przyjmę to z pokorą. Mojemu dziecku nie wolno trwonić energii na walkę z losem. Dzięki temu będzie silniejsza.
- Dobrze, czyli postanowione - powiedziała Banesa.
Pokręciła się jeszcze chwilę, bo była tak głodna, że chyba mogłaby zjeść nawet noworodka, ale gdy Mumtaz rzuciła jej wymowne spojrzenie, podreptała do swojej zatęchłej nory.

Hamid przyszedł zobaczyć Nazneen. Leżała na worku jutowym na posłaniu, okutana w płótno do zawijania sera. Oczy miała zamknięte i dyszała, jakby ktoś dwa razy zdzielił ją mocno po głowie.
- Dziewczynka - powiedziała Rupban.
- Wiem - odparł Hamid. - Nie szkodzi. Co poradzisz?
Znowu opuścił chatę.
Weszła Mumtaz z blaszanym talerzem ryżu, dhalu* i curry z kurczaka.
- Nie ssie piersi - powiedziała jej Rupban. - Nie wie, co ma robić. Przypuszczalnie jej losem jest zagłodzić się na śmierć.
Mumtaz przewróciła oczami.
- Zacznie ssać rano. Teraz ty coś zjedz. Chyba że tobie też przeznaczona jest śmierć głodowa.
Uśmiechnęła się do szwagierki, której drobna, smutna twarz była cała pomarszczona, jakby na znak żałoby po wszystkim, co przeminęło i przeminie.
Nazneen jednak nie zaczęła ssać rano. Ani następnego dnia. Dzień później odwróciła buzię od sutka i wydawała takie dźwięki, jakby się dławiła. Rupban, która była osobą nadzwyczaj płaczliwą, nie nastarczała ze łzami, których się od niej domagano. Goście ściągali tłumnie: ciotki, wujowie, kuzyni, bratankowie i bratanice, siostrzeńcy i siostrzenice, powinowaci, kobiety z wioski i Banesa. Akuszerka podeszła do posłania, powłócząc koślawymi stopami po twardym klepisku chaty, i spojrzała na noworodka.
- Słyszałam o dziecku, które nie chciało ssać piersi matki, ale dało się wykarmić kozie. - Obnażyła w uśmiechu czarne dziąsła. - Oczywiście to nie było dziecko ode mnie.
Hamid zaglądnął parę razy, ale nocował na zewnątrz na czoki*. Piątego dnia, kiedy Rupban zaczęły nachodzić myśli w stylu, że może los by się wreszcie zdecydował, Nazneen tak mocno zacisnęła usta wokół sutka, że Rupban poczuła, jakby jej pierś przeszył tysiąc rozgrzanych do czerwoności igieł. Ta dobra i cierpliwa kobieta krzyknęła z bólu i ulgi.

W dzieciństwie Nazneen wielekroć słyszała historię o tym, jak "pozostawiono ją własnemu losowi". Dzięki mądrej decyzji swojej matki Nazneen wyrosła na szerokolicą, bystrą dziewczynę. Walka z losem może osłabić krew. Nazneen ani razu nie zakwestionowała logiki historii o tym, jak "pozostawiono ją własnemu losowi". Przeciwnie, była wdzięczna matce za jej cichą odwagę, za płaczliwy stoicyzm, który ujawniał się niemal co dzień. Hamid mówił - zawsze odwracając wzrok - że jej matka jest święta. Że pochodzi z rodziny świętych. Gdy zatem matka radziła jej, by zachowała w sercu spokój, by pokornie przyjmowała Łaskę Bożą, by traktowała życie z taką samą obojętnością, z jaką ono będzie ją traktowało, Nazneen słuchała bacznie, odchylając do tyłu swoją dużą głowę.
Była dzieckiem komicznie poważnym.
- Jak tam moje skarbiątko? Nadal jesteś zadowolona, że wróciłaś do życia? - pytała Mumtaz, kiedy nie widziała jej przez parę dni.
- Nie mam ci do przekazania żadnych skarg ani żalów - odpowiadała Nazneen. - Wszystko mówię Bogu.
Czego nie da się zmienić, to trzeba znosić. A ponieważ niczego nie dało się zmienić, wszystko trzeba było znosić. Zasada ta rządziła jej życiem. Była to mantra, kula u nogi i wyzwanie. Gdy zatem w wieku trzydziestu czterech lat - po urodzeniu trójki dzieci, z których jedno zostało jej odebrane - los zesłał jej młodego i wymagającego kochanka w miejsce mało efektywnego męża, gdy po raz pierwszy nie mogła czekać, aż przyszłość zostanie jej objawiona, lecz musiała sama ją stworzyć, zaskoczyła ją własna podmiotowość, podmiotowość noworodka, który wymachuje zaciśniętą pięścią i bije się w oko.

Jej siostra Hasina, urodzona zaledwie trzy dni po śmierci Banesy (która liczyła sobie wtedy sto dwadzieścia lat i już na zawsze miała pozostać przy tym wieku), nie słuchała nikogo. Jako szesnastolatka, gdy z jej olśniewającą urodą żyło się coraz trudniej, uciekła do Khulny z bratankiem właściciela tartaku. Hamid zacisnął zęby i pięści, lecz potem zdecydował się naostrzyć siekierę. Przez szesnaście upalnych dni i chłodnych nocy siedział pomiędzy dwoma drzewami cytrynowymi, które tworzyły bramę do obejścia. Przez ten czas jego jedynym zajęciem było rzucanie kamieniami do srokatych psów, które grzebały w pobliskim wysypisku śmieci, i wyklinanie swojej skurwionej córki, którą z chwilą powrotu do wioski czekało obcięcie głowy. Nazneen leżała w te noce bezsennie, słuchała grzechotu dachu z blachy falistej i podskakiwała na dźwięk pohukiwania sów, które nie brzmiały już jak sowy, lecz jak dziewczyna, na której kark spadła siekiera. Hasina nie wróciła. Hamid, nadzorca robotników na polach ryżowych, zakończył urlop. Gdyby nie to, że stłukł parę osób z błahego powodu, nie sposób byłoby się domyślić, że stracił córkę.
Niedługo później, gdy ojciec spytał, czy chciałaby zobaczyć zdjęcie mężczyzny, którego w następnym miesiącu miała poślubić, Nazneen pokręciła głową i powiedziała:
- Dobrze, że wybrałeś dla mnie męża, abba*. Mam nadzieję, że będę dobrą żoną, jak amma**.
Odwracając się do wyjścia, zauważyła jednak niechcący, gdzie ojciec położył zdjęcie.
Zobaczyła je przypadkowo. Takie rzeczy się zdarzają. Nosiła w sobie ten obraz, gdy spacerowała z kuzynkami pod figowcami bengalskimi. Człowiek, za którego miała wyjść, był stary. Co najmniej czterdziestoletni. Z twarzy przypominał ropuchę. Po ślubie miał ją zabrać ze sobą do Anglii. Patrzyła na pola, mieniące się zielono i złociście w ukośnych promieniach wieczornego słońca. W oddali krążył jastrząb, spadł jak kamień, wzleciał ponownie do góry i szybował po niebie coraz mniejszy, aż nie pozostał po nim żaden ślad. Na środku pola ryżowego stała chata. Najwyraźniej czuła się tam nie na miejscu: zawstydzona osuwała się na bok, próbując się schować. Tornado, które zrównało z ziemią połowę sąsiedniej wioski, oszczędziło tę chatę, ale przeniosło ją gdzie indziej. W wiosce wciąż grzebali zmarłych i szukali ciał. Na odległych polach poruszały się ciemne plamy. Mężczyźni, którzy robili wszystko, co można jeszcze zrobić na tym świecie.


Tower Hamlets, Londyn, 1985

Nazneen pomachała wytatuowanej pani. Wytatuowana kobieta zawsze tam była, kiedy Nazneen patrzyła nad suchą trawą i popękanymi płytami chodnikowymi na blok mieszkalny naprzeciwko. W oknach większości mieszkań, które zamykały podwórze z trzech stron, wisiały firanki, które redukowały toczące się za nimi życie do kształtów i cieni. Lecz wytatuowana pani nie miała firanek ani zasłon. Rano i po południu siedziała na krześle, z wielkimi biodrami wylewającymi się poza jego granice, i pochylała się do przodu, aby strzepnąć popiół do miseczki, a potem odginała do tyłu, żeby pociągnąć łyk piwa z puszki. W tym właśnie momencie dopiła piwo i wyrzuciła puszkę przez okno.
Był środek dnia. Nazneen skończyła sprzątać mieszkanie. Wkrótce miała zacząć gotować wieczorny posiłek, ale na razie przepuszczała czas między palcami. Było gorąco, słońce padało płasko na metalowe ramy okienne i odbijało się od szyb. Z okna mieszkania na najwyższym piętrze bloku Rosemead wywieszano czerwono-złote sari, a trochę niżej wisiał śliniaczek i miniaturowe spodnie ogrodniczki dziecka. Pod kanciastymi angielskimi kapitalikami na przyśrubowanej do cegły tablicy widniały bengalskie zawijasy. Zakaz wyrzucania śmieci. Zakaz parkowania. Zakaz gry w piłkę. Dwaj mężczyźni w białych pandżabi* i myckach szli powoli alejką, jakby nie mieli ochoty dotrzeć tam, gdzie zmierzali. Chudy brązowy pies z nosem przytkniętym do ziemi pobiegł na środek trawnika i zrobił kupę. Wiaterek, który Nazneen czuła na twarzy, niósł ze sobą smród przepełnionych komunalnych kubłów na śmieci.
Minęło sześć miesięcy, odkąd wysłano ją do Londynu. Każdego ranka przed otworzeniem oczu dumała: "Wiem, jakie życzenie bym sobie pomyślała, gdybym należała do ludzi, którzy mają w zwyczaju myśleć sobie życzenia". Potem otwierała oczy i widziała na poduszce obok napuchniętą twarz Chanu, który spał z ustami rozchylonymi w wyrazie oburzenia. Widziała różową toaletkę z lustrem w sinusoidalnej ramie i monstrualną czarną szafę ubraniową, która zajmowała większą część pokoju. Czy to było oszustwo? Myśleć: "Wiem, jakie życzenie bym sobie pomyślała"? Czy to nie to samo, co pomyśleć sobie życzenie? Skoro wiedziała, jak brzmiałoby życzenie, to gdzieś w głębi serca już je sformułowała.
Wytatuowana pani pomachała Nazneen, odwzajemniając jej gest. Podrapała się w ramiona, barki i dostępne obszary pośladkowe. Ziewnęła i zapaliła papierosa. Co najmniej dwie trzecie widocznej powierzchni ciała pokrywał rysunek tuszem. Nazneen nigdy nie znalazła się dostatecznie blisko wytatuowanej pani (nigdy nie była bliżej ani też dalej niż teraz), żeby odcyfrować tatuaże. Chanu powiedział, że wytatuowana pani należy do Hell's Angel, co zdenerwowało Nazneen. Podejrzewała, że są to kwiaty albo ptaki. Były brzydkie i dodatkowo oszpecały wytatuowaną panią, która jednak wyraźnie się tym nie przejmowała. Zawsze, gdy Nazneen ją widziała, miała ten sam znudzony i zdystansowany wyraz twarzy. Do takiego stanu ducha dążyli sadhu, hinduscy asceci, którzy chodzili w łachmanach po muzułmańskich wioskach, obojętnie przyjmując dobroć obcych i nieżyczliwość słońca.
Nazneen zastanawiała się czasami, czy nie zejść na dół, nie przeciąć podwórza i nie wejść na czwarte piętro budynku Rosemead. Zabrałaby ze sobą w darze samosy czy bhadżi*, wytatuowana pani by się uśmiechnęła, Nazneen by się uśmiechnęła, może siedziałyby razem przy oknie i czas szybciej by płynął. Miała takie myśli, ale nie zrobiła tego. Otworzyliby jej obcy ludzie, gdyby pomyliła drzwi. Wytatuowana pani mogłaby się pogniewać za najście. Było oczywiste, że nie lubi wstawać z krzesła. A nawet gdyby się nie zezłościła, to jaki był sens do niej chodzić? Nazneen umiała powiedzieć po angielsku tylko dwa słowa: "przepraszam" i "dziękuję". Mogła spędzić sama jeszcze jeden dzień. To był tylko jeszcze jeden dzień.
Przyszedł czas zabrać się do przygotowywania wieczornego posiłku. Curry z jagnięciny było gotowe. Zrobiła je poprzedniego wieczoru, z pomidorami i młodymi ziemniakami. W zamrażarce był kurczak, kupiony na okoliczność wizyty dr. Azada, który odwołał ją jednak w ostatniej chwili. Pozostawało przyrządzenie dhalu i potraw warzywnych, zmielenie przypraw, umycie ryżu i zrobienie sosu do ryby, którą Chanu miał przynieść wieczorem. Jeszcze umyć szklanki i wytrzeć gazetą, żeby błyszczały. Zeskrobać plamy z obrusa. A jeśli coś sknoci? Na przykład przesoli dhal. Albo ryż się zlepi. Albo Chanu zapomni o rybie.
To tylko kolacja. Jedna kolacja. Jeden gość.
Zostawiła okno otwarte. Weszła na kanapę, żeby zdjąć Święty Koran z wiszącej wysoko półki, którą Chanu pod przymusem własnoręcznie zbił z desek. Pomodliła się najżarliwiej jak umiała, z zaciśniętymi pięściami i paznokciami wbitymi w skórę dłoni, szukając ucieczki przed Szatanem. Wybrała stronę na chybił trafił i zaczęła czytać.
"Do Boga należy to, co jest w niebiosach, i to, co jest na ziemi. Nakazaliśmy już tym, którzy byli przed wami, i wam samym: "Bójcie się Boga", a jeśli będziecie niewiernymi, to przecież do Boga należy to, co jest w niebiosach, i to, co jest na ziemi! Bóg jest bogaty i godny chwały!"*
Słowa te uspokoiły jej żołądek, co ją ucieszyło. Nawet dr Azad był nikim w obliczu Boga. Do Boga należy to, co jest w niebiosach, i to, co jest na ziemi! Powtórzyła to kilka razy, na głos. Była opanowana. Nic nie mogło jej poruszyć. Tylko Bóg, gdyby zechciał. Niech Chanu histeryzuje i zrzędzi na nią z tego powodu, że dr Azad przychodzi na kolację. Niech marudzi. Do Boga należy to, co jest w niebiosach, i to, co jest na ziemi! Jak by to brzmiało po arabsku? Podejrzewała, że jeszcze piękniej niż po bengalsku, bo w takiej postaci Bóg naprawdę wyrzekł te słowa.
Zamknęła księgę i rozejrzała się po pokoju, by sprawdzić, czy jest w nim dostateczny porządek. Pod stołem leżała sterta książek i papierów Chanu. Należało ją przesunąć, bo inaczej dr Azad nie miałby gdzie rozprostować nóg. Należało z powrotem położyć dywaniki, które wywiesiła przez okno i wytrzepała drewnianą warząchwią. Było ich trzy: czerwono-pomarańczowy, zielono-fioletowy i brązowo-niebieski. Dywan był żółty, z zielonym liściastym deseniem. Sto procent nylonu i bardzo wytrzymały, powiedział Chanu. Kanapa i fotele były w praktycznym kolorze wyschniętego krowiego łajna. Plastikowe pokrowce chroniły zagłówki przed olejkiem do włosów Chanu. Nazneen nigdy wcześniej nie widziała tylu mebli w jednym pokoju. W całym domostwie, w ghar** wszystkich ciotek i wujków, nie zebrałoby się tyle sprzętów. Był niski stolik ze szklanym kołem na środku blatu i pomarańczowymi nogami z plastiku, trzy drewniane stoliczki zestawione razem, duży stół, na którym jedzono wieczorny posiłek, biblioteczka, narożny kredens, stojak na gazety, wózek z teczkami i skoroszytami, kanapa i fotele, dwa podnóżki, sześć krzeseł jadalnianych i witryna. Ściany okrywała żółta tapeta w brązowe kwadraty i koła tworzące pionowe linie. W całym Guripurze nikt nie miał tak bogatych sprzętów. Napawało ją to dumą. Jej ojciec był drugim pod względem zamożności mieszkańcem wioski, a mimo to nigdy nie miał czegoś takiego. Zaaranżował jej dobre małżeństwo. Na ścianie wisiały talerze, nie do użytku kuchennego, lecz wyłącznie na pokaz. Niektóre były obwiedzione złotą farbą. "Złota blaszka", nazwał to Chanu. Pomiędzy talerzami wisiały jego oprawione w ramki dyplomy. Nazneen miała wszystko, czego dusza zapragnie. Wszystkie te piękne rzeczy.
Odłożyła Koran na miejsce. Obok leżała Najświętsza Księga w płóciennej oprawie: Koran po arabsku. Dotknęła palcami płótna.
Nazneen wpatrywała się w witrynę zastawioną glinianymi zwierzątkami, porcelanowymi figurkami i plastikowymi owocami. Każdy przedmiot z osobna trzeba było odkurzać. Ciekawe, skąd się bierze kurz i jak się tam dostaje, pomyślała. Wszystko to należało do Boga. Ciekawe, po co Mu gliniane tygrysy, bibeloty i kurz.
Ponieważ dopuściła do tego, by myśli się jej rozpierzchły, więc zaczęła recytować w duchu jedną z sur, których nauczyła się w szkole. Nie rozumiała znaczenia słów, ale ich rytm ją uspokajał. Oddech wychodził jej niemal z żołądka. Wciągnąć powietrze i wypuścić. Gładko. Cicho. Nazneen zasnęła na kanapie. Patrzyła na jadeitowe pola ryżowe i pływała w chłodnym, ciemnym jeziorze. Szła do szkoły ramię w ramię z Hasiną, w pewnym momencie obie potknęły się i upadły, po czym otrzepały kolana z kurzu. Majny* wołały z drzew, kozy beczały, a wielkie i smutne bawoły wodne mijały je niby orszak pogrzebowy. Niebo w górze było szerokie i puste, pola zaś ciągnęły się daleko aż do miejsca, gdzie ziemia plamiła niebo ciemnoniebieską linią.

Była prawie czwarta, kiedy się obudziła. Popędziła do kuchni i z zaspanymi oczami zaczęła kroić cebulę, toteż nie trzeba było długo czekać, aż się skaleczyła. Zraniła się głęboko w palec wskazujący tuż poniżej paznokcia. Odkręciła zimną wodę i włożyła rękę pod jej strumień. Co robi Hasina? Myśl ta stale powracała. "Co ona robi w tej chwili?" Nawet nie myśl, tylko wrażenie, ukłucie w płucach. Bóg jeden wiedział, kiedy Nazneen znowu ją zobaczy.
Martwiło ją, że Hasina zbuntowała się przeciwko losowi. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Nie ma na świecie osoby, która mogłaby coś takiego powiedzieć. Ale jeśli przyjrzeć się sprawie dokładniej, jeśli głębiej się nad tym zastanowić, to skąd można mieć pewność, że Hasina nie idzie po prostu za swoim losem? Jeśli losu nie można zmienić, choćby człowiek gorączkowo przeciwko niemu wierzgał, to może przeznaczeniem Hasiny było uciec z Malekiem. Może buntowała się właśnie przeciwko temu, może właśnie tego nie mogła zmienić. Życie wydaje się takie proste, kiedy ktoś dawno, dawno temu postanowił być zawsze na wezwanie losu, ale skąd można wiedzieć, gdzie los nas wzywa? I trzeba przebrnąć przez każdy kolejny dzień. Gdyby Chanu stwierdził tego wieczoru po powrocie do domu, że dom jest nieposprzątany, a przyprawy niezmielone, to czy mogłaby wziąć się pod boki i powiedzieć: "Nie pytaj mnie, dlaczego nic nie jest gotowe, to nie ja o tym zdecydowałam, tylko los"? Mąż ma pełne prawo sprać żonę za mniejsze przewinienie.
Chanu jeszcze nigdy jej nie zbił. Nie okazywał po sobie, by miał na to ochotę. Uważał, że jest "pracowita" (podsłuchała, jak mówił tak do kogoś przez telefon). Byłby zbulwersowany, gdyby się zapuściła.

- Dziewczyna nie jest zepsuta. Pochodzi ze wsi.
Którejś nocy wstała, żeby przynieść szklankę wody. Było to tydzień po ślubie. Położyła się wcześniej od Chanu, który rozmawiał przez telefon, kiedy ona podeszła do drzwi.
- Nie, nie powiedziałbym tego. Nie jest piękna, ale nie jest też taka znowu brzydka. Szeroka twarz, duże czoło. Oczy trochę za blisko siebie.
Nazneen przyłożyła dłoń do czoła. Nie minął się z prawdą. Czoło było duże. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że ma za blisko osadzone oczy.
- Ani wysoka, ani niska. Niecałe metr sześćdziesiąt. Biodra nieco za wąskie, ale do rodzenia dzieci chyba wystarczą. W sumie jestem zadowolony. Może jak będzie starsza, wyrosną jej włosy na brodzie, ale na razie ma tylko osiemnaście lat. A lepszy rydz niż nic. Za długo czekałem na ożenek.
Wąskie biodra! Ty możesz tylko pomarzyć o takiej usterce, powiedziała do siebie Nazneen, myśląc o zwałach tłuszczu na brzuchu Chanu. Można by powkładać pod te fałdy całą setkę twoich długopisów i ołówków i żaden by nie wypadł. I dołożyć parę książek. Gdyby twoje patykowate nogi udźwignęły taki ciężar.
- Poza tym jest pracowita. Sprząta, gotuje i tak dalej. Mógłbym się poskarżyć tylko na to, że nie może porządkować moich papierów, bo nie zna angielskiego. Ale nie skarżę się. Jak mówię, dziewczyna ze wsi, ani trochę nie zepsuta.
Chanu rozmawiał dalej, lecz ona wróciła po cichu do łóżka. Lepszy rydz niż nic. Jej mąż miał na każdą okoliczność przysłowie. Lepsza byle jaka żona niż żadna. Lepsze cokolwiek niż nic. Co ona sobie myślała? Że on jest w niej zakochany? Że jest wdzięczny, ponieważ ona, młoda i pełna wdzięku, nie odtrąciła go? Że oddając się mu, na coś sobie zasłużyła? Tak. Tak. Z ukłuciem w sercu uprzytomniła sobie, że miała te wszystkie myśli. Ależ naiwność. Ależ bujanie w obłokach. Ależ mniemanie o sobie.

Krwawienie ustało. Nazneen zakręciła wodę i owinęła palec kawałkiem kuchennego ręcznika. Z kim Chanu rozmawiał tamtego wieczoru? Może ktoś z Bangladeszu, krewny, którego nie było na weselu. Może dzwonił dr Azad. Dzisiaj będzie miał okazję osobiście zobaczyć duże czoło i za blisko osadzone oczy. A jednak krew nie przestała lecieć, bo nasiąknął nią ręczniczek. Wyrzuciła go i patrzyła, jak czerwone krople skapują do metalowego zlewu. Zlewały się ze sobą jak rtęć i spływały do otworu. Ile potrzeba czasu, żeby kropla po kropli wydrenować palec z krwi? A ramię? A ciało, całe ciało? Najbardziej brakowało jej ludzi. Nie jakichś konkretnych (oczywiście poza Hasiną), tylko ludzi w ogóle. Przyłożywszy ucho do ściany, słyszała dźwięki. Włączony telewizor. Kaszel. Czasem spuszczanie wody w ubikacji. Ktoś na górze przesuwa ze skrzypieniem krzesło. W dole kłótnia i krzyki. Wszyscy zamknięci w swoich czterech ścianach podliczają majątek. Przez całe osiemnaście lat życia prawie nie było chwil, które spędziłaby sama. Aż do czasu, gdy wyszła za mąż. I przyjechała do Londynu, żeby dzień po dniu siedzieć w tym wielkim pudle z meblami do odkurzania i stłumionymi odgłosami prywatnego życia, które toczyło się zapieczętowane nad nią, pod nią i dookoła niej.
Nazneen obejrzała palec. Krwawienie znowu ustało. W głowie kłębiło się jej od przypadkowych myśli. Porozmawia z Chanu o nowym sari. Abba nie pożegnał się z nią. Sądziła, że przyjdzie rano, przed wyjazdem do Dakki, na lotnisko. Lecz kiedy wstała, on był już w polu. Dlatego, że za bardzo się przejmował czy dlatego, że za mało się przejmował? Kończy się płyn do czyszczenia mebli. I do dezynfekowania ubikacji. Czy Chanu znowu będzie chciał, żeby powycinać mu nagniotki? Co robi Hasina?
Poszła do sypialni i otworzyła szafę. List leżał w pudełku po butach na dnie szafy. Usiadła na łóżku, żeby go przeczytać. Jej stopy prawie dotykały lakierowanych czarnych drzwi. Czasami jej się śniło, że szafa na nią spadła i zgniotła ją na materacu. Czasami jej się śniło, że tkwi w niej zamknięta i bez końca wali pięściami w drzwi, ale nikt jej nie słyszy.

Nasz kuzyn Ahmed podał mi Twój adres chwała Bogu. Słyszę o małżeństwo i modlę się wiele razy w Twój dzień wesela i teraz modlę się też. Modlę się Twój mąż był dobry człowiek. Ty napiszesz i mnie powiesz wszystko.
Ja teraz taka szczęśliwa aż się boję. Nie ma odwagi otworzyć oko. Czemu tak jest? Skąd ten strach? Bóg nie przysłał mnie na świat tylko żeby cierpieć. Wiem to nawet jak dni nie przynoszą światła.
Wuj Maleka załatwił mu pierwsza klasa robotę w przedsiębiorstwo kolejowe. Ten wuj stoi bardzo wysoko na kolei. Malek wychodzi bardzo rano i wraca późno okropnie. Nie zna się za dużo na pociągi i takie tam ale mówi to nie szkodzi. Liczy się pomyślunek. Nikt nie ma lepszy pomyślunek jak mój mąż.
Uwierzysz? Mieszkamy w bloku co ma trzy piętra. W mieszkaniu dwa pokoje. Werandy nie ma ale wychodzę na dach. Jest brązowa podłoga z kamienia chłodzi stopy. Mamy łóżko z metalowe sprężyny szafkę i dwa krzesła w sypialnym. Sari składam i daję do pudła pod łóżkiem. W salonie trzy wiklinowe fotele dywanik jeden stołek (Malek lubi kłaść stopy na niego) skrzynka jest tylko na razie aż kupimy stół. Także kuchenka parafinowa trzymam pod szalem żeby czysta była. Garnek i patelnie trzymam w skrzyni. Karaluchów prawie nie widzę tylko czasem jakiegoś.
Chociaż nic nie mamy ja szczęśliwa. Mamy miłość. Miłość to szczęście. Czasem mnie bierze chętka biegać i skakać jak koza. Tak jak my robiły po drodze do szkoły. Ale tu za mało miejsca na bieganie i ja szesnaście lat i mężatka.
Wszystko dobrze między nami teraz. Trzymam język na wodzach jak mówi mój mąż. Jak mąż jest dobry dla żony to od razu nie znaczy ona może mówić co jej się chce. Jak kobiety to zrozumią to nie będą bite. Malek ma pierwsza klasa robotę. Modlę się o syna. Modlę się matka Maleka wybaczy "zbrodnię" naszego ślubu. Przyjdzie na to czas. Przyjdzie czas że mnie pokocha jak swoją córkę. A jak nie to nie jest prawdziwą matką bo matka kocha syna całego. A ja teraz jestem z nim jedno ciało i jedna dusza. Gdyby amma żyła myślisz żeby wybaczyła to co abba nie może wybaczyć? Czasem myślę tak wybaczyła. Często myślę nie i wtedy ja zła i też bardzo smutna.
Siostro myślę o Tobie każdego dnia i całuję Cię mocno. Przekaż szacunek mężowi. Teraz masz adres to będziesz pisała i powiesz wszystko o Londynu. Aż się trzęsę jak pomyślę Ty tak daleko. Pamiętasz te bajki co my słyszały jak były dzieci tak się zaczynały. "Dawno dawno temu był książę co żył w dalekim kraju za siedmioma morzami i trzynastoma rzekami". Tak sobie myślę o Tobie. Ino Ty księżniczka.
Zobaczymy się niedługo czasu i znowu jak małe dziewczynki.

Ktoś pukał do drzwi mieszkania. Nazneen uchyliła je, nie zdejmując łańcucha, po czym zatrzasnęła, żeby odczepić łańcuch i ponownie otworzyć, tym razem szeroko.
- Nikt mu tego nie mówi w twarz - powiedziała pani Islam do Razii Iqbal - ale wszyscy to mówią za jego plecami. Nie lubię takich plotek.
Nazneen przywitała się z gośćmi tradycyjnym "salam" i poszła przygotować podwieczorek.
Pani Islam, która siedziała na kanapie pochylona nad niskim stolikiem, składała chusteczki i wsuwała do ozdobionych pomponikami rękawów rozpinanego swetra.
- Roznoszenie plotek to nasza narodowa rozrywka - powiedziała Razia. - Co nie znaczy, że to jest chwalebne. Z reguły nie ma w nich ani krzty prawdy. - Spojrzała z ukosa na Nazneen, która zastawiała stół do podwieczorku. - Co tym razem mówią? Chcę wiedzieć, bo wtedy będę przygotowana, jak ktoś inny mi powie.
- No więc… - zaczęła powoli pani Islam, która rozsiadła się wygodnie na brązowej kanapie.
Jej rękawy przypominały wypchane worki. Była w czarnych skarpetkach i pantoflach z dywanu. Nazneen przyglądała się jej stopom przez szkło na środku stołu, z podnieceniem, którego nie zdradzała jej mina.
- Trzeba ci pamiętać, że ona nie ma dzieci. Po dwunastu latach małżeństwa.
- Tak, masz rację - odparła Razia. - To jest najgorsza rzecz dla każdej kobiety.
- A jak ktoś wyskoczy z szesnastego piętra, to po nim.
Pani Islam wysupłała chusteczkę i starła odrobinę potu z czoła. Od samego patrzenia na nią Nazneen zrobiło się nieznośnie gorąco.
- Nie ma szans na przeżycie, nawet wegetować jak warzywo, jeśli ktoś skoczy z tak wysoka - zgodziła się Razia.
Nazneen podała jej filiżankę, którą Razia ujęła męskimi dłońmi. Miała czarne sznurowane buty, szerokie i na grubych podeszwach. Jeśli coś wyglądało na niej dziwnie, to sari.
- Ale to był oczywiście wypadek. Nie ma powodów sądzić inaczej.
- Makabryczny wypadek - potwierdziła pani Islam. - Ale wszyscy szepczą za plecami jej męża.
Nazneen piła herbatę małymi łyczkami. Było dziesięć po piątej, a ona zdążyła dopiero pokrajać dwie cebule. Nie słyszała o tym wypadku. Chanu o niczym nie wspomniał. Chciała się dowiedzieć, kim była kobieta, która poniosła tak straszną śmierć. Układała w głowie pytania, które stale przeformułowywała.
- Jakie to smutne - powiedziała Razia i uśmiechnęła się do Nazneen.
Nazneen nie odnosiła wrażenia, żeby Razia była szczególnie zasmucona. Kiedy się uśmiechnęła, minę miała serdecznie ubawioną, chociaż kąciki ust uniosła tylko nieznacznie, sygnalizując współczucie, a nie wesołość. Miała długi nos i wąskie oczy, które zawsze patrzyły na ludzi z ukosa, nigdy prosto, przez co sprawiała wrażenie, jakby ich wiecznie oceniała, a może nawet z nich kpiła.
Pani Islam wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, który miał oznaczać, że ją ta sprawa również zasmuca. Wyjęła świeżą chusteczkę i wysiąkała nos. Odczekawszy stosowną chwilę, spytała:
- Słyszałaś o Jorinie?
- Słyszy się to i owo - odrzekła Razia, jakby żadna wiadomość o Jorinie nie miała szans wzbudzić jej zainteresowania.
- I co na to powiesz?
- To zależy - powiedziała Razia, zaglądając wzdłuż nosa do herbaty - o co konkretnie ci chodzi.
- Nie mówię niczego, co nie byłoby już znane. Nie utrzyma się tego w tajemnicy, kiedy ktoś zacznie chodzić do pracy.
Nazneen zauważyła, że Razia podniosła z niezadowoleniem wzrok. Razia nie wiedziała o wielu rzeczach, które nie były tajemnicą dla pani Islam. Pani Islam wiedziała wszystko o wszystkich. Mieszkała w Londynie od trzydziestu lat - cóż imigrant z Bangladeszu mógł przed nią utrzymać w sekrecie? Pani Islam była pierwszą osobą, która złożyła Nazneen wizytę w tym początkowym okresie, kiedy w głowie wciąż jej wirowało i dni były snem, a prawdziwe życie przychodziło do niej tylko nocą, kiedy spała. Chanu uważał panią Islam za kobietę "badralok"*. Ludzi na tyle "badralok", aby ich odwiedzać lub przyjmować u siebie, nie było wielu.
"Widzisz - powiedział, kiedy wyjaśniał jej to po raz pierwszy - większość naszych ludzi w Londynie to Silhatyjczycy**. Trzymają się razem, bo pochodzą z tej samej prowincji. Znają się z wiosek, przyjeżdżają do Tower Hamlets i wydaje im się, że znowu mieszkają na wsi. Większość z nich uciekła ze statków. Tak tutaj przybywają. Mają nędzną pracę na statku, są od najczarniejszej roboty albo płyną na gapę jak szczury w ładowni. - Odchrząknął i skierował głowę w inną część pokoju, więc Nazneen spojrzała tam, żeby sprawdzić, do kogo jej mąż się zwraca. - Kiedy uciekną ze statku i dopełzną tutaj, czują, że znowu są u siebie. I widzisz, dla białej osoby wszyscy jesteśmy tacy sami: brudne małpiatki z tego samego małpiego klanu. Ale ci ludzie to chłopi. Niewykształceni. Analfabeci. Ciasne umysły. Bez ambicji. - Oparł się wygodnie, głaszcząc po brzuchu. - Nie patrzę na nich z góry, ale cóż poradzisz? Jeśli człowiek przez całe życie powoził rikszą i nigdy nie miał w ręku książki, to czego można od niego oczekiwać?"
Nazneen pomyślała w związku z tym o pani Islam. Skoro wie wszystko o wszystkich, to znaczy, że zadaje się z każdym, nawet z chłopami. A mimo to jest godna szacunku.
- Chodzić do pracy? - spytała Razia pani Islam. - Co się stało mężowi Joriny?
- Nic się nie stało mężowi Joriny - odparła pani Islam.
Słowa wylatywały z jej ust jak kule, co budziło podziw Nazneen. Było już za późno, żeby zapytać o kobietę, która spadła z szesnastego piętra.
- Jej mąż dalej pracuje - stwierdziła Razia, jakby to ona była depozytariuszką tej informacji.
- Jej mąż dalej pracuje, ale ona nie dojada. W Bangladeszu za jedną pensję można wyżywić dwanaście osób, lecz Jorina nie dojada.
- Gdzie będzie pracowała? W zakładach odzieżowych?
- Będzie się stykała z najróżniejszymi: Turkami, Anglikami, Żydami - powiedziała pani Islam. - Nie jestem staroświecka. Nie noszę burki*. Przestrzegam pardy** w głowie, co jest najważniejsze. No i mam rozpinane swetry, i anorak, i szal na głowę. Ale jak ktoś się styka z tymi wszystkimi ludźmi, to nawet jeżeli to są dobrzy ludzie, musi się wyrzec swojej kultury i przyjąć ich kulturę. Tak to już jest.
- Biedna Jorina. Wyobrażasz sobie? - spytała Razia Nazneen, która sobie tego nie wyobrażała.
Rozmawiały dalej, Nazneen zrobiła jeszcze herbaty, odpowiedziała na kilka zapytań dotyczących jej i Chanu, cały czas myśląc o tym, że nie zdąży z kolacją, ale nie mogła o tym wspomnieć gościom, żeby nie poczuli się nieswojo.
- Dr Azad zna pana Dallowaya - wyjaśnił jej Chanu. - Ma wpływy. Jeśli szepnie o mnie dobre słowo, awans gwarantowany. Tak to działa. Uważaj, żebyś dobrze usmażyła przyprawy i grubo pokrój mięso. Dzisiaj wieczór nie życzę sobie małych kawałków mięsa.
Nazneen spytała Razię o dzieci, chłopczyka i dziewczynkę w wieku odpowiednio lat pięciu i trzech; bawiły się teraz u cioci. Dociekała w sprawie artretycznego biodra pani Islam, która burknęła coś, że owszem, biodro daje się jej ostro we znaki, ale jako osoba o stoickim podejściu do życia nie będzie się uskarżała. A potem, gdy Nazneen z przerażenia zaczynało boleć serce, obie panie wstały do wyjścia. Nazneen popędziła otworzyć drzwi, czując się jak skończona chamka, gdy czekała, aż sobie pójdą.

 

ROZDZIAŁ 2

Dr Azad był drobnym, pedantycznym mężczyzną, który wbrew bengalskim obyczajom mówił tylko ćwierć decybela głośniej niż szeptem. Aby go usłyszeć, należało się ku niemu pochylić, toteż Chanu przez cały wieczór wyglądał jak człowiek, który spija słowa z ust rozmówcy.
- Proszę, niech pani z nami usiądzie - powiedział dr Azad, gdy Nazneen czekała za stołem, gotowa podawać.
- Moja żona jest bardzo nieśmiała.
Chanu uśmiechnął się i pokazał jej ruchem dłoni, żeby spoczęła.
- W tym tygodniu widziałem dwóch naszych młodych ludzi w bardzo przykrym stanie. Powiedziałem im prosto z mostu: natychmiast przestańcie pić alkohol, bo zanim skończy się ramadan, wątroba wam wysiądzie. Dziesięć lat temu to było nie do pomyślenia. Dwóch w ciągu jednego tygodnia! Ale teraz nasze dzieci naśladują to, co widzą, chodzą do pubu, do nocnych klubów. Albo piją w swoich pokojach, więc rodzice nie mogą być spokojni nawet wtedy, gdy ich dzieci siedzą w domu. Nasza społeczność nie jest odpowiednio wyedukowana w tych sprawach. - Dr Azad jednym długim haustem wypił szklankę wody i nalał sobie następną. - Zawsze wypijam dwie szklanki wody przed posiłkiem. - Opróżnił drugą. - Świetnie. Teraz nie grozi mi przejedzenie.
- Jeść! Jeść! - nawoływał Chanu. - Woda znakomicie oczyszcza organizm, ale jedzenie także jest niezbędne. - Nabrał na palce jagnięciny z ryżem i włożył do ust. Było tego za dużo, przez co mlaskał przy jedzeniu.
- Zgadzam się z panem - odezwał się, kiedy mógł już mówić. - Nasza społeczność nie jest wyedukowana w tych sprawach, jak też w wielu innych. Ja jednak nie zamierzam narażać moich dzieci na to ryzyko. Wrócimy do Bangladeszu, zanim się zdemoralizują.
- To jest kolejna choroba, która nas dotyka - powiedział lekarz. - Nazywam to syndromem powrotu do kraju. Wie pani, co to znaczy?
Nazneen poczuła, że kark ma gorący, i sformułowała zdanie, które nie wyszło z jej ust.
- To naturalne - powiedział Chanu. - Ci ludzie są na wskroś chłopami i tęsknią za ziemią. Zew ziemi jest jeszcze silniejszy niż zew krwi.
- I kiedy zaoszczędzą dostatecznie dużo, wsiądą do samolotu i wrócą?
- Tak naprawdę oni nigdy nie opuszczają kraju. Ciałem są tutaj, ale serce zostawiają tam. Zresztą niech pan spojrzy, jak oni żyją: odtwarzają tutaj swoje wioski.
- Ale nigdy nie zaoszczędzą tyle, żeby wrócić.
Dr Azad poczęstował się warzywami. Koszulę miał śnieżnobiałą, a kołnierzyk i krawat tak wysoko pod brodą, jakby głowa wyrastała wprost z tułowia. Nazneen zauważyła oleistą żółtą plamę po jedzeniu na koszuli męża.
- Co roku myślą sobie: jeszcze rok - ciągnął dr Azad. - Lecz niezależnie od tego, ile oszczędzą, zawsze jest za mało.
- Nie potrzebowalibyśmy wiele - powiedziała Nazneen. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Przemawiała do talerza. - Znaczy, moglibyśmy żyć bardzo skromnie.
Kark jej płonął.
Ciszę wypełnił śmiech Chanu.
- Moja żona dopiero się przyzwyczaja do tutejszego życia. - Zakasłał i zmienił pozycję. - Chodzi o to, że wszystko zaczyna mi się pomyślnie układać. Jeśli awans zostanie zatwierdzony, otworzy się wiele możliwości.
- Swego czasu stale myślałem o powrocie - powiedział dr Azad. Mówił tak cicho, że Nazneen musiała na niego patrzeć, bo niektórych słów nie sposób było zrozumieć bez śledzenia ruchów ust. - Co roku myślałem: "Może w tym roku". Jechałem z wizytą, dokupywałem ziemi, spotykałem się z krewnymi i znajomymi i podejmowałem decyzję, że wrócę na dobre. Ale zawsze działo się coś nieprzewidzianego. Powódź, tornado przeszło tuż koło budynku, wyłączono prąd, jakieś paraliżujące biurokratyczne przeszkody, łapówki, które trzeba zapłacić, żeby cokolwiek załatwić. I myślałem sobie: "Może jeszcze nie w tym roku". A teraz sam już nie wiem. Sam nie wiem.
Chanu przełknął ślinę.
- Oczywiście nie zostało to jeszcze ogłoszone. Zgłosili się inni kandydaci. Ale przy mojej wysłudze lat… Niech pan sobie wyobrazi, że przez sześć lat ani razu się nie spóźniłem! I wziąłem tylko trzy dni chorobowego, mimo że mam wrzód żołądka. Niektórzy z moich kolegów mają poważne problemy zdrowotne, ciągle biorą chorobowe z tego czy innego powodu. Oczywiście nie mogę zwracać na to uwagi pana Dallowaya, lecz chciałbym, żeby miał tego świadomość.
- Życzę panu powodzenia.
- Dochodzi do tego kwestia wykształcenia uniwersyteckiego. Za kilka miesięcy będę pełnoprawnym akademikiem, z dwoma dyplomami. W tym jednym wydanym przez brytyjski uniwersytet. Licencjat z wyróżnieniem.
- Jestem pewien, że ma pan duże szanse.
- Czy to pan Dalloway tak panu powiedział?
- Kto?
- Pan Dalloway. - Lekarz wzruszył ramionami. - Mój zwierzchnik. Pan Dalloway. Powiedział panu, że mam duże szanse?
- Nie.
- Powiedział, że nie mam zbyt dużych szans?
- W ogóle nic mi nie powiedział. Nie znam rzeczonego jegomościa.
- To jeden z pańskich pacjentów. Jego sekretarka umówiła go na wizytę u pana w sprawie zwichniętego barku. Pan Dalloway gra w squasha. Prowadzi bardzo aktywny tryb życia. Człowiek średniego wzrostu i tuszy. Rude włosy. Nosi szkła kontaktowe… może bada mu pan też oczy.
- Niewykluczone, że to mój pacjent. Jest ich na liście kilka tysięcy.
- Należało od razu powiedzieć - ma zajęczą wargę. To znaczy, zrobił sobie operację plastyczną, ale dalej widać. Na pewno pan kojarzy.
Gość milczał. Nazneen usłyszała, że Chanu stłumił beknięcie. Chciała podejść i postukać go w czoło. Chciała wstać od stołu, wyjść z mieszkania i już nigdy nie widzieć męża na oczy.
- Możliwe, że to mój pacjent. Nie znam go - powiedział dr Azad głosem bliskim szeptu.
- Nie zna pan. Rozumiem.
- Ale życzę panu powodzenia.
- Mam czterdzieści lat. - Chanu mówił równie cicho jak lekarz, ale bez jego pewności siebie. - Spędziłem w tym kraju szesnaście lat. Niemal połowę życia. - Zaskrzeczał przez suche gardło. - Przyjechałem tutaj jako młody człowiek. Miałem ambicje. Wielkie marzenia. Wysiadłem z samolotu z dyplomem w walizce i kilkoma funtami w kieszeni. Myślałem, że podejmą mnie tutaj z dyplomatycznymi honorami. Wstąpię do służby cywilnej i zostanę asystentem premiera. - Jego głos potężniał z każdym zdaniem. Wypełniał pokój. - Taki miałem plan. A potem stwierdziłem, że sprawy przedstawiają się trochę inaczej. Tutejsi ludzie nie widzieli różnicy pomiędzy mną, człowiekiem, który wysiadł z samolotu z dyplomem uniwersyteckim w walizce, a chłopami, którzy zeskoczyli ze statku, za całą rekomendację mając wszy na głowie. Cóż poradzisz?
Ulepił w palcach kulkę ryżu i mięsa, którą wodził po talerzu.
- Robiłem różne rzeczy. Co się dało. Ciężka harówka i tak mało w zamian. Nie rozminę się zbytnio z prawdą, jeśli powiem, że polowałem na dzikie bawoły i jadłem ryż z własnego poletka. Zna pan to powiedzenie? Wszystkie listy z kraju, w których żebrano o pieniądze, paliłem. I poprzysiągłem sobie dwie rzeczy. Że osiągnę sukces, choćby nie wiem co. To przyrzeczenie numer jeden. Numer dwa, wrócę do kraju. Kiedy osiągnę sukces. I dotrzymam tych przyrzeczeń.
Chanu, który rósł coraz bardziej podczas swojej opowieści, teraz na powrót oklapł.
- Doskonale, doskonale - powiedział dr Azad. Spojrzał na zegarek.
- Błagalne listy nadal przychodzą. Od dawnej służby, od dzieci służby. Nawet od członków mojej rodziny, chociaż nie są w potrzebie. Myślą tylko o pieniądzach. Wydaje im się, że złoto leży tutaj na ulicy, a ja je chomikuję w moim pałacu. Ja jednak nie przyjechałem tutaj dla pieniędzy. Czy głodowałem w Dakce? Nie głodowałem. Czy oni pytają o moje dyplomy? - Pokazał na ścianę, na której wisiały rozmaite oprawione w ramy certyfikaty. - Nie pytają. Co gorsza…
Odchrząknął, chociaż nie miał zachrypniętego gardła. Dr Azad spojrzał na Nazneen, ona odruchowo odwzajemniła spojrzenie. Ta wzrokowa konspiracja mówiła o jej mężu coś, czego Nazneen mówić nie wypadało.
Chanu kontynuował swoją opowieść. Dr Azad zjadł już wszystko z talerza, a jedzenie Chanu wystygło. Nazneen pojadała curry z kalafiora. Lekarz ruchem głowy odrzucił propozycję dokładki, nie chciał też nic na deser. Siedział z dłońmi splecionymi na stole, podczas gdy Chanu, dokończywszy orację, jadł hałaśliwie i pospiesznie.
Dr Azad jeszcze dwa razy sprawdził godzinę. O wpół do dziesiątej powiedział:
- Tak, panie Chanu. Dziękuję panu i pańskiej żonie za przemiły wieczór i pyszną kolację.
Chanu zaprotestował, że pora jest jeszcze wczesna, ale doktor był nieugięty.
- Zawsze idę spać o wpół do jedenastej, a wcześniej przez pół godziny czytam w łóżku.
- My, intelektualiści, musimy trzymać się razem - powiedział Chanu i odprowadził gościa do drzwi.
- Coś panu poradzę jak intelektualista intelektualiście. Niech pan wolniej je, staranniej przeżuwa i spożywa mniej mięsa, bo inaczej znowu zobaczę pana w przychodni z kolejnym wrzodem.
- I pomyśleć - odparł Chanu - że gdyby nie ten wrzód, to byśmy się nie poznali i nie zjedli razem kolacji.
- To prawda - zgodził się z nim lekarz.
Pomachał sztywno dłonią i zniknął za drzwiami.

Telewizor był włączony. Chanu lubił, żeby się jarzył wieczorami, jak ogień w kominku. Czasami rozgrzebywał ogień, naciskając guziki, tak że światło rozbłyskiwało i zmieniało kolory. Nie zwracał większej uwagi na to, co pokazywano w telewizji. Nazneen ustawiła brudne talerze jeden na drugim i miała zabrać całą stertę do kuchni, ale ekran ją zatrzymał. Mężczyzna w bardzo obcisłym kostiumie (tak obcisłym, że uwidaczniał narządy intymne) i kobieta w spódniczce nie zasłaniającej tyłka przyciskali się do siebie, podczas gdy niewidzialna siła popychała ich przez owalną arenę. Publiczność zaczęła klaskać w dłonie, a potem, jakby pod wpływem czarów, wszyscy przestali dokładnie w tym samym momencie. Mężczyzna i kobieta oderwali się od siebie, pobiegli w przeciwnych kierunkach, a potem znowu zaczęli się szukać. Każdy ich ruch był gorączkową, pełną treści deklaracją. Kobieta podniosła jedną nogę i oparła but (Nazneen pierwszy raz w życiu zobaczyła cienkie ostrze łyżwy) o drugie udo, przez co jej nogi utworzyły trójkątną chorągiewkę, i zaczęła wirować. Wydawało się pewne, że zaraz upadnie, ale nie upadła ani nawet nie zwolniła tempa. Potem zastygła bez ruchu i wyrzuciła ramiona do góry z triumfalnym spojrzeniem, które mówiło, że odniosła zwycięstwo nad swoim ciałem, nad prawami natury, że podbiła serce mężczyzny w obcisłym kostiumie, który przyślizgał się do niej na kolanach i poprzysiągł, że złoży za nią w ofierze swoje życie.
- Jak to się nazywa? - spytała Nazneen.
- Jazda figurowa na lodzie - odparł po angielsku.
- Jazeda figurowa na lodzie - powtórzyła Nazneen.
- Jazda figurowa na lodzie - poprawił ją Chanu.
- Jazeda figurowa na lodzie.
- Nie, źle. Nie "zeda", tylko "zda". Spróbuj jeszcze raz. - Nazneen zawahała się. - No, spróbuj!
- Jazeda figurowa na lodzie - wycedziła powoli.
- Nie martw się - powiedział Chanu z uśmiechem. - Wszyscy Bengalczycy mają z tym problem. Trudno im się wymawia dwie spółgłoski razem. Mnie zajęło sporo czasu, zanim się z tym uporałem. Ale raczej mało prawdopodobne, żeby te słowa do czegoś ci się przydały.
- Chciałabym się nauczyć trochę angielskiego.
Chanu wydął policzki i wypuścił powietrze z głośnym "puf".
- Z czasem samo ci przyjdzie. Nie martw się o to. Zresztą po co ci angielski?
Spuścił wzrok na książkę. Nazneen dalej patrzyła w ekran.
"Myśli, że dostanie awans, bo chodzi z szefem do pubu. Jest taki głupi, że nie zna innych sposobów uzyskania awansu".
Chanu rzekomo się uczył. Książki leżały otwarte na stole. Co jakiś czas zaglądał do jednej z nich albo przewracał kartkę. Głównie jednak mówił. Pub, pub, pub. Nazneen obracała to słowo w głowie. Kolejna kropla angielskiego, którą znała. Chanu wplatał w rozmowę również inne angielskie wyrazy, inne rzeczy, które mogła powiedzieć do wytatuowanej pani. W tym momencie żadne nie przychodziły jej do głowy.
- Ten cały Wilkie - mówiłem ci o nim - ma małą maturę z jednego albo dwóch przedmiotów. W porze lunchu zawsze wychodzi do pubu i spóźnia się o pół godziny. Dzisiaj widziałem, jak siedział w biurze pana Dallowaya i rozmawiał przez telefon z nogami na biurku. Owoc chlebowca jeszcze wisi na drzewie, ale on już pomaduje wąsy. Wykluczone, żeby dostał awans.
Nazneen oglądała telewizję z wytrzeszczonymi oczami. Pokazali kobietę w zbliżeniu. Wokół oczu miała migoczące sreberka, jakby maleńkie cekiny przyklejone do twarzy. Zaczesane do tyłu włosy spięła na czubku głowy plastikowymi kwiatami. Pierś falowała, jakby serce chciało się wyrwać na zewnątrz, a twarz promieniała uśmiechem błogiej, czystej radości. Na pewno jest przerażona, pomyślała Nazneen, bo takich rzeczy nie da się zatrzymać, muszą zostać utracone.
- Nie, ze strony Wilkiego nie mam się czego obawiać. Ja, człowiek, który ukończył literaturę angielską na uniwersytecie w Dakce? Czy Wilkie umie zacytować Chaucera, Dickensa albo Hardy'ego?
Nazneen, która bała się, że jej mąż zacznie wygłaszać jeden z tych długich cytatów, uzupełniła stertę o ostatni talerz i poszła do kuchni. Lubił cytować po angielsku, a potem podawać jej tłumaczenie, zdanie po zdaniu. Z reguły przekład był dla niej równie niezrozumiały co oryginał, toteż nie wiedziała, jak zareagować i czy Chanu oczekuje od niej jakiejś reakcji.
Umyła i wypłukała naczynia, a potem przyszedł Chanu, oparł się o krzywo powieszone szafki kuchenne i mówił dalej.
- Bo widzisz… - Często zaczynał od tego zwrotu, chociaż Nazneen często nie widziała. - …Właśnie biały margines społeczny, do którego należy Wilkie, najbardziej się boi takich ludzi jak ja. Dla niego i jemu podobnych jesteśmy jedyną warstwą, która pozwala im się nie stoczyć na sam dół w hierarchii społecznej. Póki my jesteśmy pod nimi, mogą sobie powiedzieć, że są od kogoś wyżej. Kiedy widzą, że idziemy do góry, czują się urażeni, bo opuściliśmy należne nam miejsce. Stąd zjawisko Frontu Narodowego, który gra na tych lękach, stwarzając napięcia na tle rasowym i kompleks wyższości u tych ludzi. Klasa średnia czuje się mniej zagrożona, toteż podchodzi do tego z większym spokojem.
Bębnił palcami o laminowany blat.
Nazneen wzięła do ręki ścierkę i zaczęła wycierać talerze. Ciekawe, pomyślała, czy kobieta uprawiająca "jazedę" figurową na lodzie myje i wyciera naczynia po powrocie do domu. Było to trudne do wyobrażenia. Ale przecież w Anglii nie ma służących. Kobieta musiała radzić sobie sama.
- Ściśle rzecz biorąc, Wilkie nie należy do marginesu społecznego - ciągnął Chanu. - Ma pracę, więc z punktu widzenia socjologii nie jest to margines społeczny. Ale mnie chodzi o mentalność. Temu właśnie poświęcony jest kurs "Rasa, etniczność i tożsamość", część modułu socjologicznego. Oczywiście kiedy uzyskam dyplom Uniwersytetu Otwartego, nikt nie będzie mógł kwestionować moich kwalifikacji. Uniwersytet w Dakce należy wprawdzie do najlepszych na świecie, ale tutejsi ludzie to w większości nieucy, którzy nic nie wiedzą o siostrach Brontë czy Thackerayu.
Nazneen zaczęła wkładać naczynia do szafek. Potrzebna jej była właśnie ta, do której Chanu blokował dostęp. Nie ruszył się, chociaż czekała naprzeciwko niego. W końcu zostawiła patelnie na kuchence, postanawiając, że włoży je do szafki następnego dnia rano.

- Csss - syknął Chanu. - Leci krew?
Spojrzał uważnie na mały palec u nogi. Siedział na łóżku w samych spodniach od pidżamy. Nazneen klęczała obok z maszynką do golenia w dłoni. Przyszedł czas usunąć mężowi nagniotki. Odkrawała półprzezroczystą skórę narosłą wokół żółtego rdzenia i łapała martwe obierki w otwartą dłoń.
- Nic się nie stało, ale uważaj, dobrze? - skarcił ją.
Nazneen przeniosła się na drugą stronę.
- Myślę, że kolacja była udana - powiedział Chanu, kiedy Nazneen położyła się obok niego do łóżka.
- Ja też tak myślę.
- Nie zna Dallowaya, ale to nie ma znaczenia. To dobry człowiek, godny szacunku.
- Godny szacunku. Tak.
- Sądzę, że tak czy owak mogę być pewien awansu.
- Bardzo się z tego cieszę.
- Zgasimy światło?
- Ja zgaszę.
Po paru minutach, kiedy jej oczy przywykły do ciemności i rozległo się chrapanie, Nazneen przekręciła się na bok i spojrzała na męża. Badała wzrokiem jego twarz, okrągłą jak piłka, przyglądała się obciętym jak od garnka rzedniejącym włosom i krzaczastym brwiom, które pięły się na czoło. Usta miał otwarte. Nazneen zsynchronizowała oddech z jego oddechem, żeby nie czuć brzydkiego zapachu, który wychodził mu z ust. Długo patrzyła na męża. Twarz nie była urodziwa. Miesiąc przed ślubem, kiedy Nazneen zobaczyła ją na fotografii, uznała ją za brzydką. Teraz widziała, że Chanu nie grzeszy urodą, ale jest to twarz dobrego człowieka. Usta, zawsze na służbie, zawsze w ruchu, były wydatne i wielkoduszne, bez śladu okrucieństwa. Oczy, małe i niepozorne w stosunku do gęstych brwi, były niespokojne, nieobecne albo jedno i drugie naraz. Teraz powieki były zamknięte i opadały na spotkanie ze zmarszczkami w kącikach oczu. Przetoczył się przez sen na brzuch, leżał z ramionami wzdłuż boków i twarzą przyciśniętą do poduszki.
Nazneen wstała z łóżka i poszła do kuchni. Chwyciła zasłonę z koralików, która oddzielała kuchnię od wąskiego przedpokoju, żeby nie grzechotała. Wyjęła z lodówki plastikowe pojemniki z ryżem, rybą i kurczakiem, a potem łyżkę z szuflady. Jadła, stojąc koło zlewu, i patrzyła na księżyc, który wisiał nad ciemnymi mieszkaniami pocętkowanymi pojedynczymi światłami. Był duży, biały i wolny od trosk. Pomyślała o Hasinie i próbowała sobie wyobrazić, jakby to było się zakochać. Czy zaczynała kochać Chanu, czy też tylko się do niego przyzwyczajała? Spojrzała na podwórze. Dwóch chłopców toczyło udawaną walkę bokserską, markowało lewe i prawe proste. W ustach mieli zapalone papierosy. Otworzyła okno, wychyliła się i owiał ją wiatr.

Kobieta, która wypadła z okna - co się działo w jej głowie, kiedy leciała na dół? Jakie miała myśli? A jeśli wyskoczyła? Czy myśli byłyby te same? W sumie jakie to ma znaczenie, czy wyskoczyła, czy wypadła? Nagle Nazneen nabrała przekonania, że kobieta wyskoczyła. Wielki skok, najpierw nogi, ramiona rozpostarte, oczy wytrzeszczone, milczenie aż do samego dołu, rozwiane włosy, na twarzy szeroki uśmiech, ponieważ tym jednym wiecznotrwałym gestem zbuntowała się przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Nazneen zamknęła okno i pomasowała sobie ramiona. Po drugiej stronie podwórza wytatuowana pani uniosła do ust puszkę.
*
Życie tkało swój deseń wokół niej, pod nią i wskroś niej. Nazneen sprzątała, gotowała i prała. Robiła Chanu śniadanie i patrzyła, jak je, zbierała jego długopisy i wkładała do aktówki, obserwowała go z okna, kiedy niby szef orkiestry kroczył przez podwórze na przystanek autobusowy po drugiej stronie osiedla. Potem sama jadła śniadanie, stojąc przy zlewie, i myła naczynia. Ścieliła łóżko, sprzątała mieszkanie, prała w umywalce skarpetki i majtki, a większe rzeczy w wannie. Popołudniami gotowała, podjadając z garnków, toteż prawie nie tykała kolacji, co budziło zdziwienie Chanu, a ona wzruszała ramionami, sugerując, że jedzenie jest w jej życiu sprawą podrzędną. Dni były znośne, a na wieczory też nie miała powodu narzekać. Czasem włączała telewizor i skakała po kanałach, szukając jazdy figurowej na lodzie. Przez cały tydzień był włączony każdego popołudnia, a Nazneen siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Nie była już wtedy kłębowiskiem nadziei, przypadkowych myśli, drobnych lęków i egoistycznych pragnień, z których się składała - była zintegrowana i czysta. Stara Nazneen uległa sublimacji, a nową wypełniało białe światło chwały.
Gdy jednak po zakończeniu programu wyłączała telewizor, dawna Nazneen wracała. Przez jakiś czas była to gorsza Nazneen niż przedtem, ponieważ nienawidziła namydlanych skarpetek, a przy ścieraniu kurzów upuściła glinianego tygrysa i słonia i poczuła zawód, gdy się nie rozbiły. Ucieszyła się, gdy konkurs jazdy figurowej na lodzie dobiegł końca. Zaczęła się modlić pięć razy dziennie. Rozkładała modlitewny dywanik w salonie i klęczała twarzą na wschód. Ujęło to jej dni w karby pewnego porządku, z czego była zadowolona, a Chanu powiedział, że tak jest dobrze.
- Ale pamiętaj - dodał i zakasłał, aby usunąć odrobinę wyimaginowanej flegmy - że nacieranie twarzy popiołem nie czyni z ciebie świętej. Bóg widzi, co jest w twoim sercu.
Nazneen bardzo chciała w to wierzyć, bo wedle jej najlepszej wiedzy Chanu nigdy się nie modlił, a chociaż widziała w jego ręku mnóstwo książek, nigdy nie było wśród nich Świętego Koranu.
Zdjął ze ściany oprawione w ramki dyplomy i wytłumaczył jej, za co otrzymał każdy z nich.
- Ten jest z Ośrodka Medytacji i Uzdrawiania przy Victoria Street. Zasadniczo potwierdza uzyskanie kwalifikacji z filozofii transcendentnej. Ten jest za korespondencyjny kurs pisarstwa. Złożyłem potem kilka podań o pracę dziennikarską. I napisałem kilka opowiadań. Mam gdzieś list od "Bexleyheath Advertiser". Postaram się go znaleźć, żeby ci pokazać. Napisali mi: "Pańskie opowiadanie Książę wśród chłopów wzbudziło nasze wielkie zainteresowanie, lecz niestety nie odpowiada ono profilowi naszego wydawnictwa. Dziękujemy za zaufanie okazane "Bexleyheath Advertiser"". To był bardzo miły list, gdzieś go schowałem. To z kolei nie jest dyplom jako taki. To jest mapka, która pokazuje, jak się dostać do Morley College. Organizują tam kursy wieczorowe z dziewiętnastowiecznej myśli ekonomicznej i tylko to rozdawali. Nie było dyplomów. Tutaj jest moje świadectwo maturalne z matematyki. Kosztowało mnie sporo wysiłku. To jest zaświadczenie o ukończeniu kursu na kartę rowerową, a to list akceptujący moje zgłoszenie na kurs internetowy - udało mi się wziąć udział tylko w dwóch zajęciach.
On mówił, a ona słuchała. Często miała poczucie, że Chanu nie mówi do niej bądź kieruje swoje słowa do szerszej publiczności, do której ona należy. Uśmiechał się do niej, lecz jego oczy zawsze czegoś szukały, jakby Nazneen była wyróżnioną w danym momencie twarzą w tłumie. Zachowywał się hałaśliwie, mówił, żartował i śpiewał albo nucił. Czasem czytał książkę i jednocześnie śpiewał. Albo czytał, oglądał telewizję i mówił. Tylko oczy miał nieszczęśliwe. Skąd my się tu wzięłyśmy, mówiły, skąd my się wzięłyśmy w tej okrągłej, wesołej twarzy?
Chanu poważniał, kiedy mówił o awansie.
- Ta cała pani Thatcher robi dalsze cięcia. Trzeba ciąć wydatki, trzeba ciąć wydatki, w kółko to słyszymy. Rada dzielnicowa ledwo zipie finansowo. Teraz musimy płacić z własnej kieszeni za ciasteczka do herbaty. To idiotyczne. I może mieć wpływ na kwestię mojego awansu.
A potem milczał przez chwilę i Nazneen włączyła awans na listę rzeczy, o które się modliła, lecz umieściła go poniżej kolejnego listu od Hasiny.

Parę razy wyszła z domu. Poprosiła Chanu o nowe sari. Zajrzeli na witryny sklepowe przy Bethnal Green Road.
- Różowe z żółtym jest bardzo ładne, nie uważasz? - spytała.
- Niech się zastanowię.