Mały wielki człowiek

  • szt.
  • 22,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Stujedenastoletni Jack Crabb z humorem, ale i cynizmem opowiada dzieje swego burzliwego życia białego obieżyświata i czejeńskiego wojownika. Z dwu różnych perspektyw poznajemy historyczne wydarzenia lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia na Dzikim Zachodzie.

Rok wydania: 1998
Stron: 496
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Fragment tekstu:

Dla Mary Redpath

WSTĘP CZŁOWIEKA PIÓRA

Miałem zaszczyt poznać świętej pamięci Jacka Crabba - człowieka pogranicza, indiańskiego zwiadowcę, rewolwerowca, łowcę bizonów i adoptowanego Czejena - gdy dożywał swoich ostatnich dni. Relacja z mojego spotkania z tym niezwykłym człowiekiem jest chyba usprawiedliwiona, można bowiem przypuszczać, że bez mojej, nazwijmy to, katalitycznej roli te niecodzienne wspomnienia pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. To nieskromne pozornie stwierdzenie zostanie, mam nadzieję, uzasadnione w następnych ustępach.
Jesienią roku 1952, po operacji skrzywionej przegrody nosowej, przebywałem na rekonwalescencji w domu pod opieką nie pierwszej młodości pielęgniarki nazwiskiem Winifred Burr. Pani Burr była wtedy wdową, a ponieważ ona sama też przeniosła się już w zaświaty (w rezultacie nieszczęśliwego wypadku, w którym uczestniczył jej Plymouth i ciężarówka z piwem), nie poczuje się dotknięta, jeżeli opiszę ją jako osobę korpulentną, wścibską i złośliwą. Była również niewiarygodnie silna i chociaż nie należę do ułomków, przy myciu przewracała mnie z boku na bok jak niemowlę.
Mogę tutaj dodać, składając dań panującej w literackich wyznaniach modzie, że wspomniane zabiegi nie sprawiały mi najmniejszej satysfakcji seksualnej. Ablucje te napawały mnie wręcz lękiem i używałem wszelkich możliwych wybiegów, aby się od nich uwolnić. Niestety, nadaremnie. Myślę, że usiłowała sprowokować mnie, abym ją oddalił, co było przedsięwzięciem samobójczym, jako że pielęgniarstwo stanowiło jej źródło utrzymania. Ale pani Burr należała do tych osób, które są niewolnikami swojego kodu moralnego, tak jak pijak jest niewolnikiem swojego pragnienia. Jej nieboszczyk mąż był przez trzydzieści lat maszynistą pociągów towarowych i stąd wyobrażała sobie dorosłego Amerykanina płci męskiej jako osobnika w brudnym kombinezonie i w czapce z długim daszkiem, uszytej z pasiastego płótna.
Nie uważała, aby moje dolegliwości fizyczne były poważne i abym wymagał pielęgniarki (chociaż miałem spuchnięty nos i podsinione oczy). Nie aprobowała źródła moich dochodów: skromny zasiłek od ojca, człowieka zamożnego, zapewniał mi możliwość rozwijania zainteresowań literackich i historycznych we względnej niezależności od pogoni za pracą zarobkową, do której mimo to żywię największy szacunek. Również, jak można oczekiwać od wdowy, odnosiła się negatywnie do faktu, że w wieku pięćdziesięciu dwóch lat jestem kawalerem, i posuwała się do tego, że pozwalała sobie na pewne dwuznaczne aluzje (całkowicie nieuzasadnione: byłem raz żonaty, przyjaźnię się z wieloma niewiastami i wiele z nich odwiedzało mnie w okresie mojej rekonwalescencji, a także nie posiadam jedwabnego szlafroka).
Zawdzięczam pani Burr wiele nieprzyjemnych chwil i może się wydać dziwne, że poświęcam jej tyle miejsca w ograniczonej przestrzeni niniejszego wprowadzenia, którego celem jest zaprezentowanie znaczącego dokumentu amerykańskiego pogranicza, zanim wrócę do mojej zwyczajowej anonimowości. Cóż, jak to się często zdarza w ludzkich sprawach, los w realizacji swoich nieodgadnionych celów posługuje się tak skądinąd nieciekawymi indywiduami jak moja była pielęgniarka.
W przerwach między atakowaniem mnie gąbką a przygotowywaniem słabej herbaty, tostów i bulionu, co stanowiło moje pożywienie w tamtym okresie, pani Burr, popędzana swoją nienasyconą ciekawością, myszkowała po moim mieszkaniu niczym pospolity włamywacz. W sypialni działała pod pretekstem swojej miłosiernej profesji. "Muszę panu znaleźć jakąś czystą piżamę" - mówiła i, głucha na moje wskazówki, przewracała wszystkie szuflady w komodzie. Poza zasięgiem mojego wzroku rezygnowała z wszelkich pozorów i słyszałem z łóżka, jak atakuje różne zamykane meble w innych pomieszczeniach, biurka, komódki, sekretarzyki - a wiele z nich to wartościowe okazy hiszpańskiego rzemiosła kolonialnego, zakupione podczas pobytu w Nowym Meksyku, dokąd się udałem, aby wzmocnić sobie płuca górskim powietrzem.
Kiedy wreszcie usłyszałem, jak otwiera szklane drzwiczki gabloty zawierającej moją ukochaną kolekcję indiańskich antyków, musiałem zaprotestować, mimo iż wibracja wywołana krzykiem przyprawiała mnie o ból nosa.
- Pani Burr! Stanowczo proszę nie ruszać indiańskich rzeczy!
Wkrótce pojawiła się w drzwiach sypialni ubrana we wspaniały pióropusz Siuksów, podobno część stroju wojennego samego wielkiego Szalonego Konia, za który przed laty zapłaciłem sześćset pięćdziesiąt dolarów. Byłem zbyt wzburzony, aby docenić całą absurdalność widoku tej grubej kobiety w tak wspaniałym pióropuszu. Zbyt byłem wstrząśnięty jej świętokradztwem. Wśród Indian orle pióra są atrybutem wyłącznie wojowników i squaw nie włożyłaby pióropusza wojennego nawet żartem, podobnie jak nowoczesna kobieta nie ubrałaby się w mężowskie suspensorium. Niech mi czytelnicy wybaczą gruboskórne porównanie, ale usprawiedliwia je to, że tak niewiele jest rzeczy nie do pomyślenia dla naszych współczesnych niewiast i pani Burr, choć nieświadomie, demonstrowała chorobę naszej białej cywilizacji.
Wydając okrzyki, wykonała w drzwiach parodię tańca wojennego. Energia tej osoby zdumiewała. Nie zdobyłem się na dalsze protesty z obawy, że może się zdenerwować i uszkodzić cenny, blisko stuletni pióropusz. Już część orlego puchu fruwała po pokoju niczym spadochroniki roznoszące nasiona tych leśnych roślin, które pękając, przedłużają swój gatunek.
Zachowując milczenie i odwracając oczy, przetrzymałem jakoś niesmaczne popisy pani Burr. Stwierdziwszy, że nie wydobędzie ze mnie żadnego dźwięku, odłożyła wreszcie pióropusz Szalonego Konia do gabloty i wróciła do sypialni z wyrazem twarzy, który u niej oznaczał nastrój refleksyjny.
Usiadła ciężko na obudowie kaloryfera.
- Czy opowiadałam panu kiedyś, jak pracowałam w domu starców w Marville?
Osoba bardziej wrażliwa poczułaby się zniechęcona moim mruknięciem, ale pani Burr była odporna na subtelności.
- Przypomniało mi się, jak zobaczyłam te rzeczy Indianów - powiedziała i chrząknęła odrażająco. - Był tam taki jeden nieprzyzwoity staruch, twierdził, że ma sto cztery lata. Muszę powiedzieć, że wyglądał na tyle, trzeba mu to przyznać, nachalny typ, stare truchło ze skórą jak wytarta cerata, nie mógł mieć mniej niż dziewięćdziesiątkę, jeżeli nawet resztę bezczelnie dokłamał.
Zdaję sobie sprawę, że próba odtworzenia przemowy pani Burr to z mojej strony czysta donkiszoteria: w najlepszym wypadku mogę ją opisać jako werbalizację maksymalnie złej woli.
- Tak czy owak, twierdził jeszcze, że był kowbojem i walczył z Indianami za dawnych czasów. Oglądają tam dużo telewizji, stare westerny i inne takie, i on zawsze mówił, że to bzdury, bo on to przeżył naprawdę. Stary drań psuł zabawę innym staruszkom, jeżeli go słuchali, ale zwykle nie zwracali na niego uwagi. Mówiłam zawsze, że ma wszędobylskie łapy, stary czort, i nie można było poprawić koca na jego patykowatych nogach, żeby nie próbował wepchnąć człowiekowi za dekolt jednego z tych swoich szponów. Potrafił też szczypać, jeżeli człowiek schylił się koło niego, żeby podnieść poduszkę z podłogi. Wyobraź pan sobie kobietę w moim wieku, chociaż oczywiście byłam wtedy młodsza, bo to się działo siedem lat temu i świętej pamięci Burr, jak sobie podpił, mówił, że mam nie najgorszą figurę. Ale wracając do starego rozpustnika, to on twierdził, że brał udział w Ostatniej Bitwie Custera, co było bezczelnym łgarstwem, bo widziałam na filmie, że wszyscy tam zostali na różne sposoby pozabijani. Zawsze mówię, że jak dobrze pogrzebać, to jedynym prawdziwym Amerykaninem jest Indian.
Tyle o mojej pielęgniarce. Requiescat in pace. W tydzień później przestałem ją zatrudniać, a w połowie następnego miesiąca przeczytałem wiadomość o jej śmiertelnym wypadku. Pochlebiam sobie, że nie należę do tych sadystycznych nudziarzy, którzy wyżywają się w pisywaniu wstępów. Nie widzę powodu, dla którego miałbym prowadzić czytelnika przez wszystkie meandry moich poszukiwań osobnika, który okazał się wielkim człowiekiem pogranicza.
Po pierwsze, skoro tylko pani Burr zauważyła moje zainteresowanie "sprośnym staruchem, który twierdził, że walczył z Indianami" i tak dalej, zabrała mnie na długi i bezowocny bieg z przeszkodami po błotnistych bezdrożach jej pamięci. Po drugie, nikt z personelu domu seniora w Marville (dokąd udałem się, jak tylko mój nos odzyskał swój normalny kształt) nie słyszał nigdy o rzeczonej osobie, której nazwisko pani Burr przekazywała jako "Papp", "Stab" albo "Tarr".
Również hasło "kowboj" nie wywoływało żadnego oddźwięku. Co zaś do rzekomego wieku niezwykłego obiektu mojego zainteresowania, to lekarze roześmiali mi się w twarz: nigdy nie słyszeli o pensjonariuszu starszym niż sto trzy lata. Odniosłem mocne wrażenie, że są zdecydowani utrzymać ten rekord i gotowi są skrócić męczarnie każdemu zuchwałemu staremu prykowi, który chciałby go pobić; jak we wszystkich tego rodzaju instytucjach panował tu okropny tłok i ruch wózków inwalidzkich na żwirowanych alejkach stanowił autentyczne zagrożenie dla pieszych.
W stanowym urzędzie opieki społecznej uświadomiono mi, że podobne instytucje dla wiekowych obywateli istnieją w miejscowościach Carvel, Harkinsville i Bardill. Udałem się do każdej z nich i odbyłem wiele rozmów z personelem i pensjonariuszami. Niektóre z nich mogłyby stanowić osobne opowieści: rozmawiałem na przykład z pewną mówiącą basem osobą w szlafroku, będąc przez pierwsze pół godziny przekonany, że jest ona mężczyzną. Znalazłem nawet kilku dziadków służących wspomnieniami z Dzikiego Zachodu, przy których obstawali dzielnie nawet po tym, jak jedno czy dwa wnikliwe pytania demaskowały ich fałszywe świadectwa. Ale nigdzie nie było Pappa ani Staba, ani Tarra, stojedenastoletniego uczestnika bitwy nad Małym Wielkim Rogiem.
Można by mi w tym miejscu zadać pytanie, czym usprawiedliwiałem swoją wiarę w prawdziwość twierdzeń pani Burr, że taki człowiek jak Papp istnieje, a przyjąwszy to, w autentyczność historii, którą jej opowiedział. Faktem jest, że mam skłonność do działania pod wpływem impulsu, a ponieważ mogę sobie na to pozwolić, nie muszę się usprawiedliwiać z tej słabostki. Faktem jest także, jak można było wnioskować ze wzmianki o moich zbiorach indiańskich, które przedstawiają wartość wielu tysięcy dolarów, że pasjonuję się historią Zachodu. Wreszcie jestem posiadaczem wydania nadzwyczajnego "Bismarck Tribune" z Terytorium Dakoty z 6 lipca 1876 roku, zawierającego pierwszą listę ofiar masakry, i w tym spisie znajdują się nazwiska Papp, Stab i Tarr. Ludzie ci są oczywiście wymienieni wśród poległych, ale ze względu na okaleczenie ciał niewiele z nich można było zidentyfikować z całą pewnością.
Stab, jak się początkowo obawiałem, musiał zostać wyeliminowany, gdyż był indiańskim zwiadowcą z plemienia Arikara. Gdyby starzec pani Burr był Indianinem, niewątpliwie wspomniałaby o tym. Z drugiej strony nadmieniła coś o jego skórze "jak wytarta cerata", choć nie uznała za stosowne uściślić jej barwy. Oczywiście nie wszyscy Indianie są brązowi, nie mówiąc już o tym, że żaden nie jest czerwony.
Ale złamałem obietnicę, że nie będzie dygresji… Nie można wykluczyć możliwości, iż Papp, powiedzmy, albo Tarr - albo nawet Stab - przeżył tę straszliwą rzeź i dla sobie tylko wiadomych powodów znikł z pola widzenia władz, dziennikarzy, historyków i tak dalej na następne trzy ćwierci wieku - może cierpiał przez te lata na amnezję - i nagle postanowił ujawnić się w miejscu i czasie, w którym musiał spotkać się z niedowiarstwem swoich sędziwych współpacjentów i personelu w rodzaju pani Burr. Było to możliwe, ale jak uznałem po miesiącach bezowocnych poszukiwań, bardzo mało prawdopodobne. Poza tym sama pani Burr widziała po raz ostatni rzeczonego osobnika w roku 1945. O ile rzadko się zdarza, żeby człowiek dożył stu czterech lat, o tyle zupełnie absurdalne jest, żeby dożył stu jedenastu!
Wręcz śmieszne, prawdę mówiąc. Przekonałem się o tym, kiedy odwiedziwszy ojca w celu podjęcia mojego miesięcznego stypendium - żądał tych regularnych osobistych wizyt - dałem mu nieostrożnie zgodną z prawdą odpowiedź na jego pytanie: "Co robisz w tym miesiącu, Ralph?"
Gniewnie zagryzł ustnik cygarniczki.
- Poszukujesz stojedenastoletniego uczestnika bitwy nad Małym Wielkim Rogiem!
Na szczęście w tym momencie wszedł do gabinetu jeden z jego zauszników z depeszami z Hongkongu w sprawie hotelu, który ojciec budował w tej kolonii, i zostały mi zaoszczędzone dalsze oskarżenia o rzekomy niedorozwój umysłowy. Ojciec miał prawie osiemdziesiąt lat i nigdy nie byliśmy sobie bliscy.
W chwili, kiedy chciałem już zaniechać dalszych poszukiwań i zająć się poważną pracą nad moją od dawna odkładaną monografią na temat południowo-zachodnich luminariów (są to bożonarodzeniowe latarki składające się ze świeczki zapalonej w papierowej torebce z piaskiem), zaplanowaną przed laty podczas pobytu w Taos w Nowym Meksyku, i przeglądałem właśnie swoje notatki na ten temat, otrzymałem dziwny list wyglądający wielce podejrzanie.

Szanowny panie dowiedziałem się że pan mnie szuka myślę że chodzi o mnie bo nie słyszałem żeby wśród tych tutaj starych wypalonych wraków był oprócz mnie jakiś bochater i uczęstnik sławnej chistorii dawnego pogranicza który znał ich wszystkich generała Custera, Siedzącego Byka, Dzikiego Billa, tego łotra Earpa i był w tak zwanej rzezi nad Małym Wielkim Rogiem czyli ostatniej bitwie Custera.
Jestem tutaj wienziony. Mam sto i 11 lat i jakbym miał tu mojego jednoszczałowego colta to bym się stąd wydostał ale nie mam. Jak pan jest literatem to sprzedam panu chistorię mojego życia za 50 tysiency dolarów, co nie jest drogo bo jestem ostatni z tamtych czasów.
pański pszyjaciel
Jack Crabb

Charakter pisma był paskudny (choć wcale nie starczy) i odcyfrowanie listu zajęło mi cały dzień. Opublikowana wyżej redakcja może być uznana tylko za prawdopodobną. Papier listowy nosił nadruk Domu Seniora w Marville, od którego, jak pamiętamy, rozpocząłem poszukiwania ze skutkiem negatywnym. Żądanie pięćdziesięciu tysięcy dolarów sugerowało działanie potencjalnego szalbierza.
Mimo to następnego dnia, po stumilowej jeździe wśród przelotnych opadów, wjeżdżałem swoim pontiakiem na asfaltowy parking z napisem "Goście" w Marville. Było wczesne popołudnie. Oblicze dyrektora administracyjnego zdradzało lekkie zniecierpliwienie moją powtórną wizytą i wręcz pogardę, kiedy pokazałem mu list. Od tej chwili przekazał mnie w ręce szefa oddziału psychiatrycznego, bladego osobnika nazwiskiem Teague, który obojętnie przyjrzał się koślawej kaligrafii mojego dokumentu, westchnął i powiedział:
- Tak, obawiam się, że to jeden z naszych. Czasami udaje im się przeszmuglować list na zewnątrz. Przykro mi, że to pana spotkało, ale mogę pana zapewnić, że ten pacjent jest absolutnie niegroźny. Aluzja do aktów przemocy w ostatnim ustępie to czysta fantazja. Poza tym jego stan fizyczny pogorszył się do tego stopnia, że nie może wstać z fotela bez pomocy pielęgniarza, a jego władze umysłowe też uległy zaćmieniu. Proszę się więc nie obawiać, że mógłby wydostać się do miasta i wyrządzić panu jakąś krzywdę.
Zwróciłem uwagę lekarzowi, iż pogróżki pana Crabba, jeżeli można je tak nazwać, dotyczyły nie mnie, tylko personelu Domu Seniora, ale on oczywiście uśmiechnął się jedynie ze współczuciem. Mam pewne doświadczenie z panami psychiatrami, gdyż płaciłem im po pięćdziesiąt dolarów za godzinę, dwa razy w tygodniu przez kilka lat, kiedy byłem o dziesięciolecie młodszy, co nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na moje senne koszmary i migreny.
- Niemniej jednak - dodałem - nalegam na spotkanie z panem Crabbem. Przejechałem w tym celu sto mil i poświęciłem przedpołudnie, które mogłem z większym pożytkiem spędzić w towarzystwie mojego doradcy podatkowego.
Ustąpił natychmiast. Przedstawicielom jego zawodu bardzo łatwo można narzucić swoją wolę, jeżeli używa się argumentów ekonomicznych, nie zaś emocjonalnych.
Weszliśmy piętro wyżej i wędrowaliśmy dobre pół mili, korytarz za korytarzem. Oddział psychiatryczny stanowił najnowszą część ośrodka w Marville, same kafelki, szkło i filodendrony; faktycznie przypominało to oranżerię, w której, jak grzyby wśród listowia, tu i ówdzie widniały kępki starych łysych głów. Dotarliśmy tak do przeszklonego balkonu pełnego geranium. Na zewnątrz panował początek grudnia, ale Marville za pomocą termostatu utrzymywało przez okrągły rok wewnętrzne lato. Nagle wstrząsnęło mną przerażające złudzenie: w fotelu na kółkach tyłem do nas siedziało odrażające czarne ptaszysko, największy sęp, jakiego w życiu widziałem. Przez okno lustrował drapieżnie teren przed budynkiem, jakby wypatrywał obiadu, a jego naga, pomarszczona głowa trzęsła się z lekka.
- Panie Crabb - zwrócił się doktor Teague do ptaka - ma pan gościa. Nie wątpię, że będzie pan dla niego bardzo uprzejmy, niezależnie od pańskiego stosunku do mnie.
Sęp powoli odwrócił głowę i spojrzał na nas przez pochyłe ramię. Moje przerażenie ustąpiło nieco na widok ludzkiej twarzy - nie dzioba - zwiędłej niewątpliwie i obciągniętej, jak stwierdziła pani Burr, wytartą i pogniecioną ceratą, ale jednak twarzy, a właściwie wściekłej twarzyczki z oczami tak palącymi i błękitnymi jak niebo nad pustynią.
- Chłopcze - powiedział starzec do doktora Teague - kiedy raz zostałem trafiony kulą w zadek, wyjąłem ją sobie sam za pomocą noża i lusterka, i widok mojego włochatego tyłka był prawdziwą przyjemnością w porównaniu z widokiem tego, co ty nosisz na końcu szyi.
Odwrócił się z wózkiem. Jeżeli jako ptak był olbrzymi, to jako człowiek był zdecydowanie mały. To, co wziąłem za ciemne upierzenie, okazało się w rzeczywistości starym frakiem, który z wiekiem przybrał barwę czarnozieloną. Temperatura w solarium wystarczała, żeby kwitło geranium, lecz starzec nosił pod frakiem gruby wełniany sweter i flanelową górę od piżamy. Na nogach miał spodnie od piżamy, a tam, gdzie podjechały w górę, na jego chudych piszczelach widać było szare kalesony wpuszczone w czarne skarpety.
Jego głos zachowałem na koniec. Wyobraźcie sobie, jeżeli potraficie, brzdąkanie gitary, której pudło wypełniono żużlem: nosowy odgłos szybko zanikający w chropowatym materiale.
Doktor Teague uśmiechnął się z całą dobrodusznością tłumionej wrogości i dokonał prezentacji.
Crabb nagle wsunął między brązowe dziąsła sztuczną szczękę, którą dotąd ukrywał w dłoni, wyszczerzył ją na doktora i warknął:
- Zjeżdżaj stąd, ty zasrany drągalu.
Teague opuścił powieki z wyrazem rozbawionej pobłażliwości, podniósł je z powrotem i powiedział:
- Jeżeli pan Crabb sobie tego życzy, nie widzę powodu, dlaczego nie mógłby pan porozmawiać z nim spokojnie przez pół godziny. Wychodząc, proszę zajrzeć do mojego gabinetu, panie Snell.
Jack Crabb spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek, wypluł szczękę i schował ją do wewnętrznej kieszeni fraka. Byłem zdenerwowany, wiedząc, że wszystko zależy od mojej umiejętności nawiązania kontaktu. Od chwili kiedy przekonałem się, że jest to człowiek, nie zaś sęp, natychmiast uwierzyłem bez cienia wątpliwości we wszystko, co napisał w liście. Mimo to postanowiłem zachować ostrożność.
Powtórnie skierował na mnie swoje niesamowicie niebieskie oczy. Odczekałem dłuższą chwilę, pozwalając mierzyć się spojrzeniem.
- Laluś z ciebie, co synu? - odezwał się wreszcie, jednak bez złośliwości. - Tak jest, duży, tłusty laluś. Założę się, że gdybym cię ścisnął za ramię, ślady palców zostałyby jak w łoju. Znałem jednego takiego, co przyjechał na Zachód i trafił do Indian Kiowa, którzy go związali i pozwolili babom walić go wierzbowymi kijami. Przyniosłeś mi pieniądze?
Wiedziałem, że stary zwiadowca wystawia mnie na próbę, i niczym nie okazałem, że czuję się obrażony, co zresztą było zgodne z prawdą.
- Po co to zrobili, panie Crabb?
Skrzywił się, w rezultacie czego całkowicie znikły jego oczy, usta i większa część nosa, którego koniec tylko wystawał, jak czubek palca z zaciśniętej pięści w zniszczonej skórzanej rękawiczce.
- Indianin - odpowiedział - ma bzika na punkcie sprawdzania, jak co działa. Oczywiście nie wszystko go interesuje. Tego, co go nie interesuje, w ogóle nie zauważa. Ale tamten laluś ich zainteresował, bo chcieli się przekonać, czy będzie płakać jak baba. Nie płakał, chociaż pręgi miał na plecach takie, jakby to było nie ciało, tylko ser. Więc dali mu prezenty i wypuścili go. Był dzielnym człowiekiem, synu, i o to właśnie chodzi; to, czy ktoś jest lalusiem, nie ma żadnego znaczenia. Przyniosłeś mi pieniądze?
- Panie Crabb - powiedziałem nieco uspokojony zakończeniem historii, która jednak nadal wydawała mi się podejrzana - musimy sobie jedną sprawę wyjaśnić: moje środki są bardzo skromne.
- Jeżeli nie masz pieniędzy, to co masz, synu? - odpowiedział. - To ubranie nie wydaje mi się wiele warte. - Wziął laskę z oparcia fotela, gdzie wisiała, i dźgnął mnie w środek korpusu. Na szczęście miała gumowy ochraniacz i nie było to zbyt bolesne, choć na moim beżowym garniturze została czarna smuga.
- Porozmawiamy o tym później - odpowiedziałem przytomnie i ujrzawszy wiklinowe krzesło za krzewem gumowca, przysunąłem je i usiadłem. - Przede wszystkim mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony, jeżeli sprawdzę autentyczność pańskiej relacji.
Stwierdzenie to wywołało u niego długotrwały atak suchego śmiechu, który brzmiał jak ucieranie marchwi. Jego mała żółta główka, naga jak u płodu i przeświecająca jak pergamin, opadła mu na pierś, a we mnie zamarło serce, że oto znalazłem go zbyt późno.
Doskoczyłem do fotela na kółkach i przyłożyłem dłoń, a później ucho do jego ptasiej piersi… Gdybyż moje serce biło tak mocno i równo! Po prostu zasnął.


- Nie chciałbym, żeby dał się pan ponieść entuzjazmowi - powiedział w kilka minut później doktor Teague, siedząc za metalowym biurkiem, na którym stała fluorescencyjna lampa zamontowana na potężnej, przypominającej dźwig konstrukcji. - Pamiętam tę pańską panią Burr, która była salową, nie pielęgniarką. Została zwolniona, o ile się nie mylę, za dostarczanie napojów wyskokowych niektórym pacjentom z Jackiem Crabbem na czele. Podczas gdy od czasu do czasu łyk czegoś zawierającego niewielką ilość alkoholu może działać korzystnie na ludzi w podeszłym wieku, wspomagając krążenie, to wysokoprocentowy trunek może być zgubny dla starego serca. Nie mówiąc już o efektach psychicznych. A sądzę, że paranoiczne skłonności pana Crabba są całkiem oczywiste nawet dla laika.
- Ale czy to możliwe, że on ma sto jedenaście lat? Czy przynajmniej to może mi pan zagwarantować? - spytałem.
Teague uśmiechnął się.
- Dziwnie pan stawia sprawę. Pan Crabb ma tyle lat, ile ma, i nie zależy to od tego, co ja zagwarantuję, a pan zaakceptuje. Istnieją pewne sposoby, za pomocą których medycyna potrafi określić przybliżony wiek człowieka, ale sposoby te są tym mniej precyzyjne, im starszy jest badany. I tak w przypadku niemowlęcia…
Ledwo zdążyłem wyjąć chusteczkę. Mogłem się tego spodziewać: skutek tego piekielnego geranium. A moje robione na zamówienie krople do nosa znajdowały się o sto mil stąd. Prostowana przegroda nosowa bolała, cięcie ledwo się zabliźniło. Jednak była w tym zrządzeniu lekcja moralna. Przypomniała mi się opowieść pana Crabba o Bogu ducha winnym młodzieńcu bitym przez Indian i dopiero teraz ją zrozumiałem: każdy z nas, choćby nie wiem jak skromny, znajduje się niespodziewanie w sytuacjach, w których ma do wyboru zachować się jak bohater lub jak nikczemnik. Nieliczna elita, wybrańcy losu bronią się na tym pagórku nad Małym Wielkim Rogiem, i oni służą za wzór pospolitym ludziom, którzy muszą stawić czoło jedynie pękniętej dętce na pustej autostradzie, obeldze grubianina na plaży lub atakowi kichania, kiedy są z dala od swoich kropli do nosa.
Nabrałem na dłoń wody przy stalowej umywalce doktora Teague i przepłukałem przewody nosowe. Było to krótkotrwałe i niezbyt skuteczne remedium. Kichałem nieustannie przez następne trzy kwadranse i nos spuchł mi jak bulwa, oczy zaś zwęziły się orientalnie. Jednak moja wola pozostała niewzruszona.
Okazało się, że zainteresowania doktora Teague obracają się wyłącznie wokół kwestii pieniędzy, lub raczej szczególnego niedostatku tego najwyższego dobra naszej cywilizacji w Domu Seniora w Marville. Nauka medyczna mogła określić wiek niemowlęcia prawie za darmo, ale w przypadku starego człowieka wymagało to pieniędzy. Fotele na kółkach wymagały pieniędzy. Personel taki, jak nieżyjąca pani Burr, nie mówiąc już o prawdziwych pielęgniarkach, musiał być opłacany. Nawet to odrażające geranium obciążało budżet.
Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, że mój ojciec utrzymuje zażyłe stosunki z wieloma stanowymi legislatorami. Nie wiem, ile był wart doktor Teague w swoim zawodzie, dziedzinie nauki czy szwindlu, ale dowiódł, że jest wytrawnym znawcą polityki. Rezultatem naszego małego posiedzenia w jego gabinecie, w którym wszystko oprócz nas zdawało się zrobione z metalu, była moja zgoda na porozmawianie z ojcem o celowości zwiększenia subsydiów dla domów seniora. Doktor Teague ze swojej strony, do czasu otrzymania odpowiednich sum na przeprowadzenie chemicznych i rentgenowskich testów określających zawartość wapnia w starych kościach Jacka Crabba, zgodził się wstępnie ocenić wiek sędziwego zwiadowcy na "po dziewięćdziesiątce".
Wątpię, czy Crabb w rozkwicie sił i ze swoim koltem "Pacyfikatorem" uzyskałby coś więcej u doktora Teague. Uznałem, że mogę wywiązać się ze swojego zobowiązania, pisząc do ojca list. Czy coś w związku z tym zrobił, nie wiem. Nigdy nie wspomniał o tym podczas moich comiesięcznych wizyt. Nacisk doktora Teague i dyrektora, który stał za tym wszystkim, nie słabł ani na chwilę w pięciomiesięcznym okresie moich prawie codziennych rozmów z Jackiem Crabbem. Nie przypominam sobie, żebym przechodząc korytarzem, nie spotkał któregoś z nich lub nawet obu. Wymiana zdań nabrała charakteru rytualnego.
- Jak tam nasze sprawy?
- Wyglądają obiecująco.
Nie byłem w Marville od lata 1953 roku, a wtedy nadal zadawali to samo pytanie.
Jeszcze kilka słów o pracy nad tymi wspomnieniami. W swojej pierwotnej formie składały się z pięćdziesięciu siedmiu rolek taśmy z nagraniem głosu pana Crabba. Od lutego do czerwca 1953 roku spędziłem z nim wszystkie popołudnia w dni powszednie, obsługując magnetofon, zachęcając mego rozmówcę, kiedy tracił zapał, zadając co jakiś czas naprowadzające pytania, które pomagały mu uściślić swoją opowieść, i w ogóle starając się okazać pożytecznym w nie narzucający się sposób.
Była to ostatecznie jego książka i czułem się wielce zaszczycony, mogąc służyć przy niej moją skromną pomocą. Miejsce naszych spotkań stanowił jego maleńki pokoik, przygnębiające pomieszczenie z szarymi metalowymi sprzętami, do którego dochodziły toksyczne wyziewy położonej dwa piętra niżej kuchni. Oszklony balkon, na którym spotkaliśmy się po raz pierwszy, byłby niewątpliwie wygodniejszy, gdyby nie moje uczulenie na jego florę, że nie wspomnę o okazjach do przerywania nam, jakie stworzylibyśmy innym starcom i personelowi.
Poza tym pan Crabb wyraźnie słabł w ciągu tych miesięcy. Od marca nie opuszczał już łóżka. Na ostatnich taśmach z czerwca jego głos był ledwie słyszalny, ale jego umysł do końca pozostał jasny. I wreszcie dwudziestego trzeciego dnia tego miesiąca przywitał mnie szklanym spojrzeniem, które nie drgnęło, kiedy wszedłem do pokoju. Stary zwiadowca doszedł do końca swojego szlaku.
Rozliczywszy się w motelu, który był moim domem przez pięć miesięcy, udałem się na pogrzeb w przekonaniu, że będę jedynym żałobnikiem. Tymczasem przybyła większość chodzących pacjentów domu seniora, mając na twarzach charakterystyczny dla starców przy takich okazjach wyraz satysfakcji.
Uroczystości żałobne odbyły się 25 czerwca 1953, a więc w dniu siedemdziesiątej piątej rocznicy bitwy nad Małym Wielkim Rogiem. W śmierci, tak jak i w życiu, Jack Crabb zdawał się specjalizować w sztuce czy też rzemiośle koincydencji.
Jeżeli chodzi o tekst, to został on spisany z taśm dosłownie i jest wierny narracji pana Crabba. Nic z niej nie usuwałem, dodając jedynie niezbędne znaki przestankowe. Jeżeli te ostatnie mogą się wydać miejscami skąpo dozowane, to moim motywem było oddanie pośpiechu, z jakim odnośne fragmenty płynęły z ust narratora. Nie usiłowałem oddawać specyficznej wymowy starego zwiadowcy, bo w przeciwnym razie cała książka przypominałaby list, jaki napisał do mnie z Marville.
Miał prawdziwy talent gawędziarza i dobre ucho; inaczej trudno byłoby wyjaśnić pewne niekonsekwencje. Czytelnik zauważy, iż podczas gdy bezpośrednia narracja, in propria persona, bywa niegramatyczna, to człowiek wykształcony, taki jak generał Custer, wyraża się poprawnie. Również dialogi indiańskie w tłumaczeniu mają nienaganną fleksję i składnię. Co więcej, w swoich własnych kwestiach pan Crabb nie zawsze jest konsekwentny, używając na zmianę form prawidłowych i błędnych. Ale proszę przysłuchać się czasem jakiemuś osobnikowi z klas niższych, mechanikowi samochodowemu lub czyścibutowi. On zna reguły kulturalnej retoryki, nie spadł ostatecznie z księżyca, potrafi, jeżeli zechce, mówić poprawnie i czasami może to robić, choćby po to, żeby uzyskać napiwek. Okazuje się, że jego zwyczajowy żargon jest wytworem lenistwa.
Ktoś mógłby zakwestionować w słowniku pana Crabba nie posiadającego formalnej edukacji takie słowa jak "percepcja". Ale należy pamiętać, iż dawny mieszkaniec pogranicza czerpał swoją prymitywną ogładę z różnych źródeł: na przykład trupy szekspirowskie docierały do najbardziej oddalonych posterunków, podobnie kaznodzieje, z Biblią króla Jakuba w trokach. Ponadto, jak się dowiemy, młody Jack pod kierunkiem pani Pendrake zetknął się z poezją Aleksandra Pope'a i niewątpliwie innych wybitnych poetów również.
Czytelnik przyzna, jak sądzę, że pan Crabb jest zadziwiająco oględny w swoim języku. Czasem jakaś rubaszność, owszem. Miejmy na uwadze człowieka, okoliczności i czasy. Ale jego stosunek do kobiet ma w sobie staromodną rycerskość: romantyczną, sentymentalną, szczerze mówiąc, chwilami aż ckliwą. Możliwe, iż na przykład jego portret pani Pendrake jest nieco przerysowany. Podejrzewam, że mogła być nie więcej niż kobietą lekkich obyczajów, jaką każdy z nas spotkał kiedyś na swojej drodze życiowej. Moja była żona, na przykład… Ale to przecież jest książka pana Crabba, nie moja.
W rzeczywistości Jack Crabb, kiedy nie mówił bezpośrednio do mikrofonu, był chyba najplugawiej wysławiającym się osobnikiem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Nie potrafił wypowiedzieć jednego zdania, które można by powtórzyć słowo w słowo z trybuny publicznej lub zacytować w gazecie. Było to "Podaj mi ten… mikrofon, synu" albo: "Ciekawe, kiedy ta… siostra przyniesie ten… obiad". Tak więc muszę prosić czytelnika, aby sam wprowadzał odpowiednie substytuty, kiedy na przykład w swojej opowieści pan Crabb przedstawia siebie jako mówiącego do Wyatta Earpa w słynnej konfrontacji na pastwisku bizonów. "Strzelaj, ty przeklęty pijaczyno". Można być pewnym, że padły wyrażenia znacznie mocniejsze.
Jeszcze jedna uwaga: słowo "tyłek". Podobnie jak wielu pisarzom amatorom - a myślał o swojej opowieści jako o czymś, co ukaże się kiedyś w druku - panu Crabbowi często groziła górnolotność, ale to nie jest ten przypadek. Nie, on wierzył, że termin ten jest ogólnie przyjętym oznaczeniem tylnej części ciała, słowem, którego można użyć w każdym towarzystwie. Zauważą państwo, że inną formę wkłada w usta tych, których uznaje za szczególnych gburów.
Ale dość o tym. Minęło dziesięciolecie, odkąd Jack Crabb mówił do mojego magnetofonu. W tym czasie ojciec mój umarł w końcu z przyczyn naturalnych i rozpoczęła się długotrwała wojna prawna o spadek między mną a moim rzekomym bratem przyrodnim, nieślubnym, który pojawił się jak spod ziemi. Nie powinno to nas tutaj interesować, gdyby nie fakt, że w rezultacie przeżyłem załamanie nerwowe, które wyłączyło mnie z akcji na większość tych dziesięciu lat. Stąd tak długa przerwa między poczęciem tej książki a jej przyjściem na świat.
Powiedziałem swoje i teraz odstępuję scenę Jackowi Crabbowi. Pojawię się ponownie w bardzo krótkim epilogu. Ale najpierw trzeba przeczytać tę niezwykłą opowieść!

Ralph Fielding Snell