Zew krwi

  • szt.
  • 23,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Skinner był samotnikiem póki nie napotkał rockowej kapeli zwącej się Vargr. Teraz ma przyjaciół o imionach Rend, Sunder i Ripper - przyjaciół, którzy wiedzą jak to jest być boleśnie innym, i być karanym za tę odmienność, przyjaciół, którzy znają dreszcz towarzyszący polowaniu oraz smak ludzkiego ciała, przyjaciół, którzy chętnie zabiorą go ze sobą na ich gwałtowną niczym huragan trasę pełną gwałtu, mordu i szaleństwa. I już wkrótce wszyscy będą wiedzieć, iż to Vargr narzucają reguły gry.

"Zew krwi umieszcza Nancy Collins w gronie, w którym znajdują się już Stephen King i Clive Barker".
Bernie Wrightson, współtwórca Swamp Thing [Potwora z bagien]

Nancy Collins zawsze wie, jak dalece można przesunąć granice lub umiejętnie balansować na ostrzu noża."
"Locus"

Rok wydania: 2004
Stron: 260
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Michał Kubik

Fragment tekstu:


Dla mojej watahy: Alexa, Billa, Joe R., Joe C., Phila, Scotta i Stacey. Niechaj brzmi skowyt.

Podziękowania

Autorka chciałaby podziękować autorom następujących książek, które okazały się pomocne przy tworzeniu tej powieści: Homeboy Setha Morgana, A Lycanthropy Reader Charlotte Otten, The Behavior and Ecology of Wolves Ericha Klinghammera, The Clever Coyote Stanleya P. Younga i Hartleya T. Jacksona, oraz The Wolf: A Species in Danger Erika Zimena

 


Rozdział pierwszy

Dzwonek zabrzęczał, oznajmiając koniec czwartej lekcji i czas na lunch. Skinner Cade wyszedł z sali matematycznej pana Stowe'a i przyłączył się do reszty uczniów w korytarzach Szkoły Średniej Hrabstwa Choctaw.
Był dość mały jak na swoje trzynaście lat. Mając wąską klatkę piersiową i talię, czarne jak węgiel włosy i oliwkową skórę, wyróżniał się wśród grubokościstych, jasnowłosych synów lokalnych farmerów. Lecz najbardziej niezwykłymi cechami jego wyglądu były bez wątpienia oczy koloru złotych monet i niezwykle długie środkowe palce u obu dłoni.
Skinner mocował się z szyfrowym zamkiem swojej szafki, starając się nie patrzeć w kierunku Mary Beth Walchanski, której szafka była o dwie dalej.
Mary Beth Walchanski, w obcisłym sweterku z nadrukiem i spódniczce cheerleaderki. Mary Beth, rok starsza od Skinnera, wyraźnie oznaczona własność Deke'a Farleya, rozgrywającego i gwiazdora drużyny Choctaw Braves. Mary Beth była też znana z prowokowania zazdrości Deke'a przez ocieranie się o uczniów młodszych klas.
Trzeba przyznać, że była zadziwiająco szczodrze obdarzona przez naturę. Jej piersi prężyły się pod sweterkiem, permanentnie zniekształcając dużą filcową literę "C" przyszytą z przodu, a jej pośladki - twarde jak kamień dzięki niekończącym się seriom ludzkich piramid i szpagatów - poruszały się jak aksamitny zad dzikiego kota, kiedy pochylała się, ryjąc w stosie powieści romantycznych, słuchawek do walkmana i porzuconych, tandetnych błyskotek, które wypełniały jej szafkę. Skinner nie zdawał sobie nawet sprawy, że gapi się na nią, aż Mary Beth wyprostowała się i uśmiechnęła do niego.
Szybko odwrócił się i udał, że szuka czegoś w swojej szafce, ale było za późno.
- Hej, jesteś całkiem przystojny, jak na takiego malca.
Oddech Mary Beth pachniał owocową gumą do żucia i różowym błyszczykiem do ust o smaku waty cukrowej. Jedna z jej piersi otarła się o jego łokieć. Odsunął rękę jak oparzony. Poczuł, że podnoszą mu się włosy na karku, zaczęły mu się pocić dłonie.
- Masz naprawdę interesujące oczy. Czy ktoś ci już to kiedyś mówił?
- Eee, nie, raczej nie.
Mary Beth wydęła usteczka.
- Co się stało? Nie podobam ci się?
- Jasne, podobasz mi się - wymamrotał.
- Naprawdę? - Zachichotała, nachylając się bliżej i trzepocząc rzęsami.
Zanim Skinner zdążył odpowiedzieć, dłoń wielkości rękawicy baseballowej zacisnęła się na jego ramieniu, obracając go dookoła.
- Co tu jest grane? Próbujesz poderwać moją kobietę, szczynooki? - Deke Farley był tak wielki i wredny, jak to tylko możliwe w Hrabstwie Choctaw, w szkole czy poza nią. Wysoki, mocno zbudowany, gburowaty blondyn Deke był zmorą każdego, kto był mniej lubiany niż on sam. A nikt nie był mniej lubiany niż Skinner Cade. - Mówię do ciebie, ufoludku! Pytałem, czy próbowałeś poderwać moją laskę?
Skinner oniemiał ze strachu i zakłopotania. Nie mógłby się odezwać, nawet gdyby ktoś wbił mu pod paznokcie płonące bambusowe drzazgi. Gapił się na Deke'a górującego nad nim niczym mściwy Adonis wystrojony w kurtkę z nadrukiem i koszulkę z Ozzym Osbournem.
- Co jest, szczynooki? Zapomniałeś języka w gębie? - Deke uderzył Skinnera w obojczyk, waląc chłopakiem w szafki; posypały się książki. Wargi Deke'a rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu. - Może nie lubisz cipek, o to chodzi, szczynooki? Może jesteś pedałem? - Deke zwrócił się do tłumu, który zgromadził się, by obserwować zarzynanie kozła ofiarnego. - Hej! Nasz szczynooki to lachociąg!
Skinner zagryzł dolną wargę, by powstrzymać jej drżenie i pochylił się, żeby zebrać swoje rozrzucone książki. Deke wybił mu je z rąk, zanim chłopiec miał okazję się podnieść.
- Zadałem ci pytanie, szczynooki. Czy jesteś cwelem?
- Nie - Skinner niemal wypluł odpowiedź.
- Próbowałeś więc zarywać mi laskę.
Skinner potrząsnął głową i pochylił się, by ponownie podjąć próbę pozbierania książek. Kolano Deke'a trzasnęło go w twarz, rzucając go na ziemię i puszczając gejzer krwi z lewego nozdrza.
Oszołomiony Skinner leżał na boku, otoczony przez rozrzucone podręczniki. Czuł w gardle smak własnej krwi, gorący i żelazisty. Wszyscy się z niego śmiali. Zwłaszcza Deke, który stał, otaczając ramieniem talię Mary Beth.
Skinner dotknął swojej twarzy i spojrzał na świeżą czerwień barwiącą jego palce.
A potem się zmienił.
Strach zniknął. Jego miejsce zajął szał. Gorący, pulsujący szał, który sprawił, że jego kości zatrzeszczały, a mięśnie zaczęły się przemieszczać. Śmiechy stały się wyższe, bardziej piskliwe, zmieniły się we wrzaski, Skinner nie wiedział nawet dokładnie, kiedy. Rysy stężały na przystojnej twarzy Deke'a, zbyt wstrząśniętego, by zauważyć cokolwiek poza własnym zdumieniem.
Skinner dopadł go już jako kula futra, kłów i pazurów. Skórzana kurtka Deke'a rozdarła się pod szponami jak bibuła. Kiedy Deke krzyknął o pomoc, Skinner zamknął szczęki na gardle dręczyciela, połykając krew i wrzask.
Skończywszy z rozdartym ciałem Deke'a, stanął na krzywych, zadnich nogach i ogarnął Mary Beth płonącym spojrzeniem. Cheerleaderka szukała schronienia przy szafkach, zbyt sparaliżowana przerażeniem, by uciekać czy nawet krzyknąć. Skinner zbliżył się do niej, jego długi, spiczasty członek wynurzył się z futrzanej pochewki.
Wziął ją od tyłu w ociekającym krwią korytarzu, jego włochate uda uderzały o jej nagi tyłek, warknięciami odpowiadał na jej bolesne jęki.
Kiedy poczuł zbliżający się orgazm, nagle zdał sobie sprawę, że to wszystko wcale nie tak się wydarzyło.
"Ja śnię" - pomyślał Skinner, szczytując.

Obudził się z suchością w ustach i lepkim kroczem. Sen ciągle był świeży w jego myślach, razem z całą mieszanką żądzy krwi i seksualnego podniecenia. Skinner nie wiedział, czy powinien czuć obrzydzenie, czy się martwić. Czy sen był po prostu spełnieniem ukrytych życzeń, czy czymś gorszym?
Sen dręczył go na jawie bolesnymi detalami. Szczegółowo. Oczywiście, nie zmienił się we włochatego demona o ostrych zębach, nie zabił Deke'a ani nie zgwałcił Mary Beth, mając trzynaście lat.
Jednak widok własnej krwi obudził coś głęboko ukrytego w jego wnętrzu, powodując bezrozumny szał. Rzucił się na starszego chłopaka, wywrzaskując obelgi i zaskakując wszystkich - w tym siebie - furią swojego ataku.
Udało mu się rozkrwawić Deke'owi nos, zanim futbolista przycisnął Skinnera do ziemi. Wyglądało to jak scena w filmie Leworęczny Luke, w której George Kennedy bije Paula Newmana na miazgę, tyle że w tym wypadku nikt nie błagał Skinnera, by nie wstawał.
Był to jednak ostatni raz, kiedy ktokolwiek próbował fizycznie prześladować go w szkole. Chłopiec do bicia odmówił przyjęcia rytualnych razów, zagrażając istniejącemu porządkowi. Kolejne takie zdarzenie zniszczyłoby strukturę klasy, a tego nie można było ryzykować.
Skinner odrzucił prześcieradła, nasłuchiwał chwilę chrapania swego współlokatora śpiącego na łóżku obok, po czym wstał. Pewnie powinien uważać się za szczęściarza, że Kramer tym razem spał, a nie walił konia.
Miał nadzieje, że idąc na Uniwersytet Stanu Arkansas w Jonesboro zamiast na Uniwersytet Arkansas w Monticello, będzie miał okazję spotkać wielu ludzi z różnych miejsc i uczestniczyć w wymianie idei i wiedzy. Mając jednak za sobą dwa semestry, wiedział już, że jest to kolejna wersja piekła, które znosił w ogólniaku Hrabstwa Choctaw.
Jego współlokator, Kramer, był tłustym, krótkowzrocznym półgłówkiem, który, kiedy nie gotował właśnie zupy Campbell w naczyniu do prażenia kukurydzy albo nie oglądał telewizji, zajmował się piciem piwa lub marszczeniem freda. Z tego, co wiedział Skinner, Kramer nie chodził na żadne zajęcia. W każdym razie na pewno nigdy nie opuszczał akademika. Na początku ciągła obecność współlokatora doprowadzała Skinnera do pasji, ale w ciągu kilku ostatnich tygodni nauczył się zasypiać przy dźwiękach samogwałtu Kramera.
Nie była to jednak intelektualna i kulturalna stymulacja, jakiej oczekiwał po życiu studenckim.
Szybko zdjął zabrudzone szorty, wpychając je do plastikowego worka na brudną bieliznę, który trzymał w swojej szafie. Spojrzał na cyfrowy wyświetlacz budzika, zakładając czystą parę. Pierwsze zajęcia miał o dziewiątej. Mógł równie dobrze nie kłaść się już i poczytać trochę, zanim przygotuje się na nadchodzący dzień…
Stukanie do drzwi było wystarczająco głośne, by wyrwać Kramera ze snu.
- Hmm? Co…?
Skinner otworzył drzwi i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Pokój jego i Kramera znajdował się na trzecim piętrze, na samym końcu korytarza oddzielonego od świetlicy i łazienek kilkoma pokojami młodocianych sportowców i stypendystów ROTC. Naturalną koleją rzeczy, on i Kramer często stawali się ofiarami kawałów, zwykle z wykorzystaniem kremu do golenia, torebek ciepłej cytrynowej galaretki i ludzkich ekskrementów.
Z zaskoczeniem dojrzał Terry'ego Spencera, prefekta swojego piętra, stojącego za progiem. Spencer był studentem starszego roku, przydzielonym do rozstrzygania różnych sporów między studentami mieszkającymi na trzecim piętrze. Zajmował narożny pokój, miał własną łazienkę i rzadko bywał widywany przez kogokolwiek mieszkającego na tym samym piętrze.
- Ty jesteś Cade?
- Tak…
- Telefon do ciebie.
Wiedział, że to złe wieści. Jego rodzina ledwie mogła pozwolić sobie na posłanie go do college'u, nie mówiąc o wyrzucaniu pieniędzy na luksusy takie, jak własny telefon w pokoju. Poza tym, kto poza jego rodziną mógłby chcieć z nim rozmawiać?
Słuchawka w pokoju Spencera leżała odłożona niedbale obok widełek. Starszy student starał się nie okazywać irytacji, ale kiepsko mu to szło. Skinner podniósł słuchawkę, wnętrzności zacisnęły mu się ciaśniej niż pas biedaka.
- Halo?
- Skinner, to ty, synu? - Był to głos męża jego matki.
- Luke? Co się stało?
- Chodzi o twoją mamę, synu. Źle z nią. Znowu miała ten swój atak, wczoraj w nocy. Jest w szpitalu w Lake Village. Doktor mówi, że to tylko kwestia czasu…
- Luke, uczę się do egzaminów…
- Pytała o ciebie.
Skinner westchnął i pokiwał głową, choć Luke nie mógł tego widzieć.
- Rozumiem. Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Złapię następny autobus…
- Powiem jej, że jedziesz.
- Luke? Powiedz jej, że ją kocham, okay? W razie…
- Na pewno jej powiem.
- Dzięki.
Skinner czuł, że jest obserwowany. Podniósł wzrok na Spencera, który stał obok ze skrzyżowanymi ramionami i zaciekawieniem malującym się na zaspanej twarzy.
- A więc… coś nowego na farmie?
- Moja matka umiera.
Spencer usiłował przybrać standardowy, współczujący wyraz twarzy.
- Naprawdę? Przykro mi, Cade…
- Tak. Dzięki, że pozwoliłeś mi skorzystać ze swojego telefonu.
Skinner pospiesznie wyszedł z pokoju, nie chcąc, by Spencer widział łzy wzbierające w kącikach jego oczu. Kiedy wrócił do swojego pokoju, Kramer znowu trzepał konia.

Było wczesne południe, gdy autobus wyjechał z Jonesboro. Nie istniało coś takiego, jak bezpośrednie połączenie z Choctaw County, chyba że ktoś miał własny samochód. Greyhound, którym Skinner był zmuszony się zabrać, jechał najpierw z Jonesboro do Memphis, potem zataczał pętle poprzez wiejskie okolice Missisipi, zawracając do Arkansas przez Greenville, a potem dalej przez deltę rzeki aż do Little Rock. Zwykle autobus nie zatrzymywał się w Seven Devils, chyba że pasażer wsiadał lub wysiadał. Zanim zdoła dojechać do rodzinnego miasteczka Skinnera, będzie północ. Chłopak nie zdąży.
Skinner poprawił się w fotelu i zapatrzył się na to, co uchodziło za krajobraz wzdłuż autostrady międzystanowej: krowa na pastwisku, znak wyjazdu z Zachodniego Memphis, wypalony wrak samochodu, stacja benzynowa, krowa na pastwisku.
Nienawidził jeździć autobusami. Śmierdziało papierosami, choć palenie było teoretycznie zakazane, a od ciągłego szumu autostrady bolały go zęby.
Zamknął oczy, by nie widzieć niekończonej się wstęgi rozjechanych zwierząt na drodze i stacji benzynowych; zobaczył swoją matkę - kruchą oraz bladą jak lalka z porcelany - leżącą na szpitalnym łóżku, monitorowaną przez maszyny otaczające ją jak sępy obserwujące ostatnie chwile zdychającej gazeli. Zdawała się patrzeć na kogoś lub coś, czego Skinner nie widział. Lekarz? Luke? Wielebny Cakebread? Ktokolwiek to był, zdawała się toczyć z nim jakis spór. Skinner widział jej poruszające się wargi.
Chwilami, kiedy koncentrował się naprawdę mocno, prawie słyszał, co mówiła.
- Nie… jeszcze nie… muszę mu powiedzieć… on musi to wiedzieć… czas… za mało… proszę…
Wtedy przestała rozmawiać z tym kimś i spojrzała prosto na Skinnera, przebijając spojrzeniem czas, przestrzeń, świadomość, i wymówiła jego imię.
Przebudził się ze zduszonym okrzykiem rozpaczy, który sprawił, że stara kobieta na fotelu po drugiej stronie spojrzała na niego z dezaprobatą. Skinner wymamrotał pod nosem jakieś marne przeprosiny i pognał do toalety na końcu autobusu. Zamknął się w środku, usiadł na klapie sedesu z głową między nogami; płakał, aż rozbolały go żebra.
Jego matka umarła.

- Powinienem był tu być, kiedy to się stało.
- Nic nie mógłbyś zrobić, Skinner. - Luke Blackwell stęknął i poluzował krawat pijący go w szyję. - Obaj o tym wiemy. Ona też wiedziała.
Skinął w stronę otwartej trumny ustawionej u wejścia do głównej sali Salonu Pogrzebowego Lovejoya.
- Przecież jestem jej synem. Jej jedynym dzieckiem. Powinienem był być z nią…
- Jesteś z nią teraz. By dopilnować, czy wszyscy właściwie się z nią pożegnają. - Luke znowu skubał mankiety swojej marynarki. Tani garnitur, który kupił w K-Mart, nie leżał na nim dobrze, kiedy brał ślub, a ostatnie pięć lat wcale nie pomogło jego figurze.
Skinner kiwnął głową, próbując nie patrzeć na wielkie, mahoniowe pudło i jego zawartość.
- Chciałbym tylko móc powiedzieć jej… powiedzieć… - próbował mówić, ale słowa uwięzły mu w gardle. Opuścił głowę, by łzy wypełniające jego oczy kapały na buty, zamiast płynąć po policzkach.
Duża, spracowana dłoń Luke'a zamknęła się na ramieniu Skinnera i ścisnęła je pocieszająco.
- Ona wiedziała, synu. Wiedziała.
Skrzywił się i spojrzał w górę na głośniki ukryte w sztukaterii zdobnej w cherubinki.
- Boże, jak ja nienawidzę muzyki organowej.
Siedzieli w sali jeszcze przez godzinę, w ciągu której troje członków koła modlitewnego jego matki i żona pastora metodystów, pani Cakebread, wstąpili, by złożyć kondolencje. W końcu wszedł Lovejoy, przedsiębiorca pogrzebowy, i przyciszonym tonem zarezerwowanym dla żałobników oraz klientów oznajmił, że ich czas się kończy.
- Lepiej pożegnaj się już z mamą, Skin.
Edna Cade Blackwell leżała z głową na satynowej poduszce, otoczona falbanami białej koronki.
Była ubrana w swoją najlepszą niedzielną suknię, w statecznym kolorze bławatków, jej ręce ostrożnie złożono na nieruchomych piersiach. Poza całkowitym bezruchem i nienormalnymi plamami koloru na wargach i policzkach domalowanymi w kostnicy wydawała się spać. Kiedy Skinner schylił się nad trumną, pan Lovejoy wszedł za zasłony i wyłączył muzykę. Usta Skinnera musnęły martwy, zimny policzek matki. Pachniała formaliną i kosmetykami, na ustach czuł smak pudru.
Wychodząc z sali, obejrzał się przez ramię, by zobaczyć, jak pan Lovejoy zamyka wieko nad tym, co pozostało z kobiety, którą całe swoje krótkie życie znał jako matkę.

 

 


Rozdział drugi

Pogoda była idealna na pogrzeb: lekka mżawka i zacinający wiatr. Kiedy żałobnicy dotarli w końcu do grobu, wszyscy ściskali parasole. Skinner zerknął ukradkiem na swego ojczyma, gdy polerowana, mahoniowa trumna jego matki została opuszczona do świeżego grobu obok innego, należącego do jej pierwszego męża. Szczęka Luke'a była jak odlana z betonu, wargi oblekały zaciśnięte zęby. Luke nie należał do ludzi okazujących cierpienie, ale Skinner wiedział, że serce farmera musi być bliskie złamania.
Wielebny Cakebread skończył modlitwę i każdy wrzucił do grobu zimną, wilgotną grudę ziemi. Skinner został przez chwilę przy Luke'u, dzieląc schronienie jego parasola.
- Myślę, że jest teraz szczęśliwa. - Starszy mężczyzna westchnął. - A jeśli nie szczęśliwa, to spokojna. - Uśmiechnął się do swoich wspomnień i pokręcił głową. - Kochałem tę staruszkę. Kochałem ją od ogólniaka, choć wiedziałem, że jest po uszy zakochana w twoim tacie. Nie, żebym miał im to za złe. Twój tata był porządnym człowiekiem. Właściwe jest, żeby leżała przy nim. W końcu on był z nią dłużej niż ja. - Luke sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął dużą, pogniecioną kopertę. - Twoja mama zostawiła mi to, kiedy zabierali ją do szpitala w Lake Village. Powiedziała, że mam ci to dać w razie… w razie, gdybyś nie zdążył do domu na czas.
Skinner wetknął kopertę do kieszeni.
- Luke, czy ona kiedykolwiek mówiła o moim tacie? O tym, co się stało?
Mięsień na szczęce Luke'a drgnął.
- Tylko raz. I nie miało to żadnego sensu. Bardzo wtedy cierpiała i brała mnóstwo leków. Lepiej wracajmy do domu. Pani Cakebread zajmuje się gośćmi, ale myślę, że i tak powinniśmy tam być.

Jeżeli chodzi o stypy, to ta po Ednie Cade Blackwell była jedną z lepszych tego roku w Choctaw County. Były dwie wędzone szynki, ładna pieczeń przyniesiona przez kuzyna Luke'a, Phelana, co najmniej trzy galaretki, oraz przyzwoity wybór ciast i placków przygotowanych przez członkinie Kółka Modlitewnego Metodystek.
Pani Cakebread, żona pastora, krzątała sie po kuchni, doglądając ekspresu i pilnując, by kawy starczało dla wszystkich. Wielebny Cakebread był wysokim mężczyzną o nieco nieobecnym, zamyślonym wyrazie twarzy, a pani Cakebread była niska, przysadzista i składała się w równych częściach z nerwowej energii i lakieru do włosów.
- Kiedyście ostatnio jedli? - Powitała ich, kiedy Luke i Skinner wkroczyli do domu.
Skinner zamrugał, zaskoczony, że musi się nad tym zastanawiać.
Pani Cakebread cmoknęła ze zniecierpliwieniem i poleciła im szybko zdjąć płaszcze, wpychając im do rąk talerze załadowane sałatką ziemniaczaną, jajkami w majonezie i grubymi plastrami szynki.
- Musicie zachować siły! Wyrządzacie Ednie złą przysługę, głodząc się.
Skinner popatrzył na jajka na swoim talerzu i poczuł, jak wywraca mu się żołądek.
Na szczęście uwagę pani Cakebread przyciągnął pusty ekspres. Metodyści na stypach zawsze piją kawę.
Skinner wszedł do salonu, nadal trzymając niechciany talerz i stanął przy kominku. Czuł się jak zrobiony z drewna, niczym półka nad kominkiem, ale mniej użyteczny.
Stary mężczyzna gapił się na niego zza grubych szkieł okularów jak na dziwnego, trudnego do zaklasyfikowania insekta.
- Jesteś dzieciakiem Edny, nieprawda?
Skinner poczuł, jak zaciska mu się żołądek, poznał bowiem stojącą przed nim skurczoną postać. Był to Enos Stackpole, ich dawny sąsiad.
Enos żył z kawałka ziemi przylegającej do farmy Cade'ów w czasach, kiedy jeszcze tam mieszkali.
Ostatnich sześć lat nie obeszło się ze starym łaskawie; nosił źle leżący, trzyczęściowy, niebieski garnitur z poliestru opadający pod pachami i w kroczu oraz bardzo znoszone kowbojskie buty z popękanymi obcasami. Długie, siwe włosy nad wystającym czołem nosił ściągnięte do tyłu i pokryte wystarczającą ilością żelu, by nadać blask buickowi z pięćdziesiątego siódmego roku.
Skinner zauważył wąski jak sznurowadło krawat z tandetną spinką. Długie, kościste palce Enosa zdawały się jeszcze większe teraz, kiedy jego ciało dopadła starość. Wątrobowe plamy wielkości srebrnych dolarówek pokrywały wierzchy jego dłoni.
Enos Stackpole miał reputację ekscentryka. Mówiąc dosadnie, był miejscowym wariatem. Ale jego rodzina była silna - żeby nie powiedzieć potężna - dawniej, w czasach wojny secesyjnej i część tego dziedzictwa nadal widoczna była w Enosie, jej skarlałym potomku. Mieszkał on samotnie na obrzeżach miasteczka w rozpadających się resztkach domu na opuszczonej plantacji należącej niegdyś do jego pradziadka. Jedynym towarzystwem Enosa były gnieżdżące się w starych klatkach króliki, które trzymał zarówno jako zwierzęta domowe, jak i źródło pożywienia.
Jako dziecko, Skinner odczuwał przemożną ciekawość w stosunku do starca, choć większość mieszkańców Seven Devils unikała na wpół szalonego pustelnika. Enos rzadko się kąpał, nigdy nie mył zębów i pozwolił, by jego rodzinna posiadłość popadła w taką ruinę, że jedynymi elementami powstrzymującymi ściany przed zawaleniem był powój przerastający przez podłogę i termity trzymające się za ręce.
Enos nagle uśmiechnął się, odsłaniając nienaturalnie białe i równe zęby. Przez moment Skinner był pewien, że stary go ugryzie. Enos odzyskał kontrolę nad źle dopasowaną sztuczną szczęką i chrząknął.
- To ja żem znalazł twojego ojca! Założę się, żeś o tym nie wiedział!
Skinner przełknął ślinę. Nie, nie wiedział o tym. Ale z drugiej strony wątpił, by Enos był świadom, iż Skinner raz widział go masturbującego sie przy użyciu świeżo zdjętej skórki królika.
- Taa, ja żem go znalazł. - Głos Enosa przybrał nostalgiczny ton, jakby starzec wspominał stare, dobre czasy. - Szukałem w lesie korzonków, kiedym go nagle zobaczył, całego jakby przeżutego. Leżał obok ubitego jelenia. Myślę sobie, że go sam musiał ubić, bo jelonek był już wypatroszony. Nagle z jednej strony słyszę jakiś hałas w lesie. Wystraszyłem się, że to może to coś, co dopadło starego Willa, a ja tu w tym lesie sam jeden, z laską tylko do obrony! Ale wiesz, co to było? - Skinner pokręcił głową. - To była twoja matka! Patrzy na mnie i pokazuje to, co zostało z Willa i mówi: "Lepiej wołaj szeryfa, Enos. Chyba niedźwiedź dopadł mojego Willa. Spróbuję znaleźć Skinnera, zanim będzie za późno". No i wzięła strzelbę Willa i poszła do lasu…
- Musiał się pan pomylić. Nie było mnie tam tego dnia, byłem w domu, miałem grypę.
Enos żachnął się, jego powiększone okularami oczy nadały mu wygląd szalonej sowy.
- Nie będziesz mi mówił, co pamiętam, a czego nie, ty podrzutku!
- Enos, może poczęstuj się pieczenią, którą przyniósł Phelan? - Luke nagle wyrósł nad starcem. - Mamy tego więcej, niż zdołamy zjeść. Jestem pewien, że pani Cakebread chętnie ci trochę zapakuje.
Enos stęknął i powlókł się w stronę kuchni, w obliczu darmowego posiłku zapominając o gniewie.
- Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem, ale wyglądałeś, jakbyś potrzebował ratunku.
- Tak jakby. Zapomniałem już o starym Enosie.
- Enos nigdy nie przepuści darmowego żarcia, choćby nawet musiał się z tej okazji wystroić. - Luke spojrzał dziwnie kątem oka. - Wszystko w porządku?
- Chyba tak. Mówił coś o tym, jak moja mama szukała mnie w lesie, wtedy kiedy mój ojciec… kiedy zginął.
- Nie zwracałbym na niego uwagi. Stary Enos stracił rozum w czasach, gdy Roosevelt sprawował urząd.
- Luke?
- Tak?
Skinner pokręcił głową.
- Nie, nic.
Zaczynał wpadać w obłęd. Dawno nie jadł i nie spał, ot co. Czemu niby Luke miałby mieć inny niż samopoczucie Skinnera powód, by powstrzymać Enosa przed opowiadaniem o śmierci ojca chłopaka?

Była czwarta, kiedy ostatni żałobnicy zabrali swoje parasole i płaszcze, zostawiając Skinnera i Luke'a samych z ich żalem. Enos wyszedł jako jeden z ostatnich, kieszenie jego płaszcza były wypchane zawiniętą w aluminiową folię pieczenią.
Luke siedział przy kuchennym stole, pijąc kawę i patrząc na miejsce, gdzie zwykle siedziała jego żona. Jego wyjściowy krawat zwisał przerzucony przez oparcie krzesła jak pusta skóra węża.
Skinner poszedł na górę, do łóżka.
Wyzwolił się ze swojej wyjściowej marynarki i rzucił ją w kierunku łóżka. Nie trafił, wylądowała na dywaniku. Kiedy się pochylił, by ją podnieść, jego dłoń zamknęła się na kopercie wetkniętej do kieszeni.
Długo wpatrywał się w kopertę, zanim ją otworzył. W środku było kilka równo złożonych kartek papieru i coś, co wyglądało jak kopia dokumentu z czasów przed wynalezieniem kserografów. Litery były nierówne i pospiesznie spisane, ale poznał pismo matki.

Synu,
Jeśli to czytasz, mnie już nie ma. Chciałam ci to wszystko powiedzieć sama, jak powinnam była zrobić wiele lat temu, ale ciągle odkładałam to na później, a teraz nie mam już czasu. Dobry Bóg wzywa mnie do siebie, do twojego ojca.
Chciałabym, by był lepszy sposób przekazania ci tego, ale nie mam innego wyjścia, jak tylko powiedzieć ci to wprost: nie jestem twoją matką. W każdym razie, nie tą, która nosiła cię przez dziewięć miesięcy w brzuchu. Will również nie był twoim naturalnym ojcem. Adoptowaliśmy cię, kiedy byłeś jeszcze niemowlęciem. Byłeś takim pięknym dzieckiem! Twój ojciec i ja pokochaliśmy cię, kiedyśmy cię tylko ujrzeli. Tak bardzo przypominałeś nam chłopca, którego straciliśmy w roku pięćdziesiątym szóstym. Byliśmy już niemal zbyt starzy, by kwalifikować się do adopcji, i baliśmy się, że nie będziemy mogli cię zabrać. Ja miałam czterdzieści cztery lata, Will czterdzieści sześć, ale ludzie w sierocińcu byli tacy mili. Niech ich Bóg błogosławi, widzieli, jak bardzo cię kochamy.
Twój ojciec i ja zawsze chcieliśmy ci kiedyś powiedzieć. Proszę, uwierz w to. Ale po śmierci Willa chyba bałam się ci powiedzieć. Bałam się, że spróbujesz odnaleźć rodziców, którzy cię zostawili. Powinnam była znać cię lepiej. Bałam się, że stracę twoją miłość. Wiem, że brzmi to głupio, ale kiedy w grę wchodzi to, co czujesz w głębi serca, zdrowy rozsądek traci znaczenie. Kochałam cię tak samo mocno - jeśli nie mocniej - jak kobieta, dzięki której przyszedłeś na świat. Ona cię nie chciała, ale ja tak. Oboje chcieliśmy. Jesteś synem swego ojca, nawet jeśli nie jesteś krwią z jego krwi. Nie wiem nic o twoich prawdziwych rodzicach, poza tym, że twoja naturalna matka mogła być Indianką. Musieliśmy jechać aż do Arizony, by cię znaleźć.
Ludzie w sierocińcu powiedzieli, że normalnie białym rodzinom nie wolno adoptować dzieci urodzonych w rezerwacie, ale sami nie byli pewni, czy faktycznie masz indiańskie pochodzenie.

List miał dalszy ciąg, ale Skinner nie mógł dalej czytać. Słowa zacierały się i skakały mu przed oczami. Ostrożnie złożył list od matki, wycierając oczy wierzchem dłoni.

Luke spojrzał znad kawy i skinął głową swemu pasierbowi.
- Przeczytałeś?
- Tak. - Wnętrze ust Skinnera było jak pokryte papierem ściernym. Podszedł do ekspresu i wlał resztkę kawy pani Cakebread do swojego kubka.
- Naprawdę chciała ci powiedzieć.
- Wiem. - Skinner wypił łyk czarnej, gorzkiej kawy i oparł się o blat. - Kiedy ci powiedziała, że zostałem adoptowany?
- Nigdy. Nie musiała. Tak samo jak reszcie miasta. Will i Edna zniknęli na jakiś czas i kiedy wrócili, mieli dziecko. Widząc kolor twojej skóry, ludzie doszli do wniosku, że jesteś dzieckiem jakiegoś Indianina i że przywieźli cię z Zachodu. Jedno jest pewne: żaden Cade nigdy nie miał takich oczu jak ty.
Na wzmiankę o kolorze swoich oczu Skinner odwrócił wzrok od ojczyma. Jako dziecko musiał znosić przezwisko "Szczynooki" i nadal był na tym punkcie wrażliwy.
- To wiele wyjaśnia. Na przykład to, że nigdy nie byłem tutaj lubiany.
Luke westchnął i obrócił kubek z kawą między swymi dużymi, szorstkimi dłońmi.
- Ludzie tutaj nie ufają obcym i takim, co są inni. Twoją mamę bolało, że traktują cię jak bezpańskiego psa, ale wiedziała, że jesteś wystarczająco silny, aby to znieść bez jakichś trwałych zmian w duszy. Wierzyła w ciebie, Skinner. Wiedziała, że wyjdziesz na ludzi.
Skinner rozłożył na kuchennym stole fotokopię dokumentu adopcyjnego.
- Mój ojciec mawiał, że jeśli chcesz do czegoś dojść, musisz wiedzieć, skąd pochodzisz.
- Skinner… - Coś w głosie ojczyma sprawiło, że serce Skinnera zaczęło bić szybciej. Luke zmarszczył czoło, wpatrując się w kubek z kawą jakby mógł wyczytać z niej przyszłość. - Skinner, twoja mama była przekonana, że to, co przytrafiło się twojemu ojcu, miało jakiś związek z twoimi naturalnymi rodzicami. Nie wiem, o co chodzi - nigdy nie rozmawiała ze mną na ten temat - ale zobaczyła coś tego dnia w lesie.
- Do czego zmierzasz?
- Mówię tylko, że zanim zaczniesz szukać odpowiedzi, powinieneś zastanowić się nad pytaniami.

Później tej nocy William Cade przyszedł odwiedzić swego syna.
Wszedł do snu Skinnera tą samą drogą, co zwykle, wynurzając się z szafy, jakby jej drzwi były bezpośrednio połączone z zaświatami. Jak zwykle był ubrany w rzeczy, w których zginął: czerwona kurtka myśliwska, spodnie w kolorze khaki, sznurowane buty, gruba, flanelowa koszula i jaskrawopomarańczowa czapka myśliwego.
Stanął u stóp łóżka i zatrzymał się, by zapalić fajkę.
- Dobry wieczór, synu. - Skinner nie był zaskoczony obecnością zmarłego ojca w jego sypialni. W ciągu ostatnich siedmiu lat Will Cade często gościł w snach syna. - A więc matka wreszcie postanowiła ci powiedzieć.
- Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej, kiedy byłem dzieckiem?
- Czy to by coś zmieniło? Czy kochałbyś nas wtedy mniej?
- Nie. Zawsze będę was kochał, was oboje, bez względu na wszystko.
- Teraz to wiemy. Ale przedtem - kiedy jeszcze żyliśmy - baliśmy się, że stracimy twoją miłość. A strach przed utratą miłości robi z ludzi głupców. - Will Cade pyknął z fajki, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu. - Będziesz próbował dowiedzieć się, kim są twoi naturalni rodzice. - To nie było pytanie.
- Tak.
- Wyświadcz sobie przysługę, synu. Daj spokój. Twoja mama i ja byliśmy jedynymi prawdziwymi rodzicami, jakich miałeś. Zostaw to.
- Nie mogę, tato. Wiesz, że nie mogę.
William Cade skinął głową i podniósł dłoń do twarzy. Krew, ciemna i gęsta jak syrop klonowy, spłynęła po jego ręce i kapnęła na nagie deski podłogi.
- Bądź ostrożny, chłopcze. Podróż, którą masz zamiar podjąć, będzie mroczna i krwawa. Ponieważ nie żyję, nie wolno mi powiedzieć nic więcej. Mogę jedynie ostrzec cię i udzielić rady. Czy jednak będziesz o nich pamiętał po przebudzeniu, to inna sprawa. Ale zapamiętaj: cokolwiek się zdarzy, kimkolwiek okaże się twój naturalny ojciec, ważne jest, byś pamiętał, kto jest ojcem twego serca.
Skinner chciał spytać swego zmarłego ojca, co ma na myśli, ale Will Cade potrząsnął tylko głową i wszedł z powrotem do szafy. Drzwi były otwarte, Skinner widział swoją matkę, ubraną w tę samą niebieską suknię, w której pochowali ją tego popołudnia, stojącą na progu. Uśmiechnęła się do męża. Był to najszczęśliwszy uśmiech, jaki Skinner widział na jej twarzy, odkąd mąż wyruszył na swoją myśliwską wycieczkę siedem lat temu.
Edna Cade rozłożyła ramiona, by powitać swego od dawna nie widzianego męża; jej zmarszczki i siwe włosy zniknęły, kiedy ramiona mężczyzny objęły ją w pasie. Gdy Skinner Cade po raz ostatni widział swych rodziców, byli młodsi niż on sam teraz i zamknięci w uścisku kochanków.