Moja legendarna dziewczyna

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Poznajcie Willa Kelly'ego, nauczyciela angielskiego, kinomana, smakosza makaronu, eks-narzeczonego. Wciąż zakochany w miłości swego życia, Will za wszelką cenę pragnie spotkać jej następczynię. W zrujnowanym mieszkaniu, gdzie nie da się nawet ugotować spagetti bez uruchomienia alarmu przeciwpożarowego, jedyną łączność ze światem utrzymuje za pośrednictwem telefonu. Uzmysławia sobie, iż wystarczy jeden telefon od przyjaciół, aby wyciągnąć go z depresji lub całkowicie pozbawić złudzeń. Jest jeszcze Alice (pamięta o jego urodzinach), Simon (wręcz przeciwnie), Martina (jednorazowa przygoda), Kate (poprzednia lokatorka). No i oczywiście była Aggi, niepowtarzalna Aggi. Jego legendarna dziewczyna. Czy aby na pewno? Dwóch mężczyzn, trzy kobiety i osioł o imieniu Sandy - to wystarczy, aby stworzyć klasyczny sześciokąt miłosny.

Rok wydania: 2003
Stron: 280
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Malgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

PIĄTEK


18.05


- Panie Kelly, której drużynie piłkarskiej pan kibicuje?
Kiedy szedłem przez boisko, trzymając piłki pod pachami, rozmysślałem o czternastoletnim Martinie Ackerze i zastanawiałem się nad jego pytaniem. Zawsze ostatni opuszczał boisko. Wiedziałem, że zwleka, by zadać mi to pytanie, nie tylko dlatego, że interesowało go, komu kibicuję, ale także dlatego, że z braku przyjaciół wybrał mnie na towarzysza długiego i samotnego spaceru do szatni. Był od stóp do głów oblepiony błotem z boiska liceum Wood Green: zdumiewające osiągniecie jak na kogoś, kto przez całe popołudnie nie dotknął piłki. Co do jego umiejętności piłkarskich: nie miałem wątpliwości, że to najgorszy gracz, z jakim się zetknąłem. On to wiedział jak również i to, że ja wiem, ale nie miałem serca wyrzucić go z drużyny, bo choć brakowało mu umiejętności, nadrabiał entuzjazmem. Ów dowód na to, że jałowość zajęcia nie stanowi dla niektórych powodu do rezygnacji, pokrzepiał mnie.
Martin beznadziejnie grał w piłkę, ale doskonale znał się na błahostkach z nią związanych, ja zaś nie potrafiłem ani grać, ani uczyć, ani nawet udawać zainteresowania tą wyjątkowo nużącą rozrywką. Ze względu na brak wuefisty i moją potrzebę zaimponowania przełożonym, wziąłem na swoje barki tłum czternastolatków z drużyny ósmej B. Dyrektor, pan Tucker, ucieszył się, gdy zgłosiłem się na ochotnika, ale prawda była bardziej przyziemna: miałem do wyboru albo futbol, albo szkolne kółko teatralne. W porównaniu ze spędzaniem dwóch wieczorów w tygodniu na wspieraniu dzieciaków przy zarzynaniu My Fair Lady, tegorocznego przedstawienia, futbol wydawał się mniej przygnębiającą opcją, choć w nieznacznym stopniu. Byłem nauczycielem angielskiego - stworzonym do czytania książek, wypijania słodzonej herbaty i popularyzowania sarkazmu jako wyższej formy dowcipu. Nie nadawałem się do biegania w szortach w mroźne jesienne wieczory.
Spojrzałem na Martina, kiedy ten patrzył na mnie, sprawdzając, czy zapomniałem pytania.
- Manchester United - skłamałem.
- Proszę pana, wszyscy kibicują Man U.
- Naprawdę?
- Tak, proszę pana.
- A ty komu kibicujesz?
- Wimbledonowi, proszę pana.
- Dlaczego?
- Nie wiem, proszę pana.
I tyle. Nadal szliśmy w milczeniu, nawet nie zdołaliśmy zaniepokoić sporego stadka miejskich mew, kiwających się i dziobiących w błocie obok słupka bramki. Czułem, że Martin usiłuje mnie wciągnąć w rozmowę o futbolu, ale nie przychodziło mi do głowy żadne pytanie.
Koledzy z drużyny Martina ryczeli i wydzierali się tak głośno, że zwróciłem uwagę na ten zgiełk, nim jeszcze dotarłem do drzwi szatni. W środku panował chaos - Kevin Rossiter zwisał głową w dół z rury z gorącą wodą; Colin Christie smagał ręcznikiem gołe pośladki Jamesa Lee; Julie Whitcomb, nieświadoma wydarzeń wokół siebie, siedziała w kącie, zatopiona w Wichrowych wzgórzach, lekturze dla ósmych klas.
- Zamierzasz się przebrać? - spytałem sardonicznie.
Julie uniosła piegowaty nos znad książki i zmrużyła oczy, spoglądając na mnie. Zdumienie na jej obliczu podpowiedziało mi, że nie zrozumiała pytania.
- To jest szatnia, Julie - zauważyłem dobitnie, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Chłopięca szatnia, ściśle rzecz biorąc. Nie jesteś chłopcem ani się nie przebierasz, więc czy mogłabyś wyjść?
- Wyszłabym, panie Kelly, ale nie mogę - wyjaśniła. - Czekam na swojego chłopaka.
- Kto jest twoim chłopakiem? - zainteresowałem się.
- Clive O'Rourke, proszę pana.
Pokiwałem głową. Nie miałem bladego pojęcia, kim jest Clive O'Rourke.
- Czy chodzi do ósmej klasy, Julie?
- Nie, proszę pana, do jedenastej.
- Julie. - Postanowiłem przekazać jej złą nowinę najłagodniej, jak potrafiłem. - Jedenasta klasa nie ma dziś wuefu.
- Nie, proszę pana? Clive powiedział, żebym się tu z nim spotkała po treningu i nie ruszała się stąd, dopóki po mnie nie przyjdzie. - Wrzuciła książkę do plecaka i powoli podniosła kurtkę, jakby proces myślowy pozbawiał ją sił. Zachowywała się jak komputer, w którym uruchomiono naraz zbyt wiele programów.
- Od jak dawna chodzisz z Clive'em? - zapytałem od niechcenia.
Zanim odpowiedziała, wbiła spojrzenie w wytarte podeszwy butów Nike.
- Od obiadu, proszę pana - wyznała cicho. - Zaprosiłam go na randkę, kiedy stał w kolejce i kupował pizzę, fasolkę i frytki.
Ta opowieść o przywiązaniu, pełna detali dotyczących lunchu ukochanego, naprawdę mnie wzruszyła. Mój wzrok powędrował ku tarczy zegarka. Było piętnaście po szóstej. Lekcje skończyły się prawie trzy godziny temu.
- Obawiam się, że padłaś ofiarą żartu - powiedziałem powoli, żeby załapała. - Wydaje mi się, że Clive nie przyjdzie.
Na chwilę uniosła głowę, po czym znowu wbiła spojrzenie w buty. Było oczywiste, że jest bardziej zrozpaczona niż zawstydzona, mrugała powiekami, desperacko usiłując powstrzymać łzy, i zaciskała mocno usta, próbując nie wypuścić na wolność szlochów. Ostatecznie pozwoliła sobie na luksus starannie kontrolowanego westchnienia, wstała i podniosła plecak.
- Wszystko w porządku? - zapytałem, choć było pewne, że nie.
- Tak, proszę pana - odparła ze łzami w oczach. - Nic mi nie będzie.
Przyglądałem się jej, kiedy szła do drzwi szatni, przy których przestała tłumić smutek. Niektórzy nauczyciele mogliby o niej zapomnieć, ale nie ja. Jej obraz przez pewien czas pozostał w mojej głowie, gdyż nagle zdałem sobie sprawę, że Julie Whitcomb jest mi do pewnego stopnia bliższa niż wszyscy znajomi. Była jedną z nas: osobą, która interpretowała każdą porażkę, małą czy dużą, jako osobistą zemstę losu. Nigdy nie zapomni Clive'a O'Rourke'a. Na zawsze zapamięta jego nazwisko, podobnie jak ja na zawsze zapamiętam nazwisko swojej byłej dziewczyny. W przyszłości, najprawdopodobniej po zakończeniu wędrówki przez system edukacyjny, po dyplomie, Julie uświadomi sobie, że życie spędzone na uganianiu się za Clive'ami O'Rourke'ami tego świata napełniło ją goryczą i skrzywiło do tego stopnia, że przyłączyła się do branży nauczycielskiej.
Hałas brzmiący mniej więcej jak "uuuurraaaaaaaa"! uświadomił mi, że Kevin Rossiter zmienił dyscyplinę i biega teraz po szatni, całkiem goły, za to w slipach na głowie. Nie miałem pojęcia, co go do tego skłoniło, a zabrakło mi energii, żeby kazać mu spadać do domu, więc wzdychając ciężko, wśliznąłem się potajemnie do maleńkiego biura i zamknąłem za sobą drzwi.
Grzebiąc w torbie, odkryłem paczkę papierosów, lekko przygniecioną książkami dla ósmoklasistów: został jeden. W myślach policzyłem te, które wypaliłem: pięć w drodze do pracy, dwa w pokoju nauczycielskim przed lekcjami, trzy podczas porannej przerwy, dziesięć w trakcie przerwy na lunch. Trudno powiedzieć, co mnie bardziej przygnębiło: fakt, że ja - który przez ostatnie trzy lata wykonałem skok od palacza towarzyskiego do palacza nietowarzyskiego - zdołałem wypalić więcej papierosów niż potrzeba do rozwinięcia się raka płuc u słonia czy też to, że dotąd tego nie zauważyłem.
Kiedy nikotyna zadziałała, rozluźniłem się i postanowiłem pozostać w swoim ciasnym, ale doskonałym azylu aż do zniknięcia ostatniego z Małych Ludzi. Po półgodzinie wrzaski i krzyki przemieniły się w łagodny szmer, a potem w błogosławioną ciszę. Uchylając drzwi i blokując ciałem smugę dymu, zerknąłem przez szparę, aby upewnić się, że horyzont jest czysty. Nie był. W szatni wciąż tkwił Martin Acker. Ubrał się do pasa, ale miał trudności z wciągnięciem spodni: pewnie dlatego, że nie zdjął butów.
- Acker!
Zdumiony Martin rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu, zanim zdołał zlokalizować źródło krzyku.
- Nie masz domu, do którego mógłbyś wrócić?
- Mam, proszę pana - odparł z przygnębieniem.
- No to wracaj do domu, chłopcze!
W kilka sekund ściągnął buty, włożył spodnie, szarpiąc nimi, potem chwycił resztę rzeczy i wywlókł się z szatni.
- Miłego weekendu, proszę pana! - krzyknął w drzwiach.

Kiosk po drodze do metra prowadziła gruba Azjatka. Gorliwie usiłowała obsłużyć trzech klientów naraz i jednocześnie nie spuszczać z oka dwóch chłopców z Wood Green, kręcących się z zainteresowaniem koło czasopisma "Razzle", które ktoś o wiele wyższy od nich przemyślnie umieścił na środkowej półce. Kiedy nadeszła moja kolej, kobieta, wciąż patrząc na chłopców, zlokalizowała marlboro light i położyła je na ladzie. Właśnie wtedy transakcja utknęła w martwym punkcie: papierki po batonach Twix, podarte kawałki sreberka z paczki po papierosach Polo i kłaczki to najbardziej zbliżone do monet przedmioty, jakimi dysponowałem. Sprzedawczyni, głośno cmokając, odłożyła papierosy na półkę i zaczęła ważyć cukierki dla następnego klienta, zanim miałem okazję przeprosić. Kiedy przepchnąłem się obok chłopców, zatopionych teraz w lekturze "Razzle", opieprzyłem się w myślach za to, że podczas przerwy na lunch nie poszedłem do bankomatu przy High Street. Bezsensowne popalanie w pokoju nauczycielskim wydawało się wtedy niezwykle istotne, teraz jednak, pozbawiony pieniędzy i papierosów, żałowałem z całego serca, że nie jestem większym zwolennikiem umiarkowania.
Po wyjściu na zimny, chłodny, woodgreenowski wieczór, ponuro oświetlony zepsutą latarnią mrugającą jak dyskotekowe światło, zwróciłem uwagę na trzy kobiety, które pojawiły się z mojej prawej strony, a to dlatego, że dramatycznie zamarły - jedna nawet krzyknęła cicho z zaskoczenia - na mój widok. Po kilku sekundach zrozumiałem, skąd to przerażenie: to nie były kobiety - to były dziewczynki. Dziewczynki, które uczyłem angielskiego.
- Sonyu Pritchard, Emmo Anderson, Pulavi Khan! Podejdźcie tutaj! - rozkazałem.
Wbrew temu, co mówiły im ich ciała, czyli mniej więcej: "Uciekaj co sił w nogach" albo "Zignoruj go, to ten nauczyciel, który zawsze śmierdzi polo", posłusznie wykonały polecenie, chociaż w zwolnionym tempie. Kiedy dowlokły się do mnie, zrobiły niepocieszone miny, chcąc w ten sposób przeciwstawić się ewentualnemu przesłuchaniu.
Pulavi rozpoczęła obronę.
- Nic nie robiłyśmy, proszę pana.
- Właśnie, proszę pana, nic nie robiłyśmy. - Sonya natychmiast poparła przyjaciółkę.
Emma milczała, mając nadzieję, że nie zauważę, jak trwożliwie chowa ręce za plecami.
- Odwróć się, Emmo - nakazałem surowo.
Odmówiła.
- Nic pan nam nie może zrobić - jęknęła z rozpaczą Sonya. - Pana jurysdykcja obowiązuje jedynie w szkole.
Sonya użyła słowa "jurysdykcja". Zauważyłem to. W zwykłych okolicznościach byłbym pod wrażeniem, że któryś z moich uczniów posłużył się słowem złożonym z więcej niż dwóch sylab, ale termin "jurysdykcja" mógł jedynie pojawić się w serialach typu Baywatch Nights - i najprawdopodobniej właśnie stamtąd go znała. Istnieje słowo "judykatura", którego jednak unikają brukowce, telewizja i nastolatki, a z pewnością dzięki jego znajomości Sonya zyskałaby moje uwielbienie.
- Okej. - Udałem znużenie. - Skoro tak uważacie. Nie chciałbym jednak być w waszej skórze w poniedziałek.
Przyszło mi do głowy, że może jednak zachowuję się jak sukinsyn. Miały rację, szkoła się skończyła i nie powinienem się wtrącać. Na swoją obronę mogłem powiedzieć jedynie, że brakowało mi fajek, przez co zamieniłem się w zgryźliwego skurwiela, zabawiającego się dręczeniem nastolatek.
- To nie fair, proszę pana - całkiem słusznie zauważyła Pulavi.
- Witaj w świecie dorosłych. - Strofowałem zadowolony i zakołysałem się na obcasach. - Życie nie jest sprawiedliwe: nigdy nie było i nigdy nie będzie. - Skoncentrowałem się na Emmie. - Pokażesz mi, co tam chowasz, czy nie?
Niechętnie wyciągnęła przed siebie ręce, demonstrując trzy papierosy o żarzących się na bursztynowo końcówkach.
Głośno cmoknąłem, naśladując cmoknięcie matki, znane mi od dwudziestu pięciu lat. Cały tydzień naśladowałem ludzi, którzy mieli władzę: matkę, nauczycieli z serialu Grange Hill, Margaret Thatcher - w próżnej nadziei, że to uspokoi moich uczniów.
- Wiecie, że nie powinnyście palić, prawda? - zbeształem je.
- Tak, panie Kelly - odparły ponurym unisono.
- Wiecie, że to zabija, prawda?
- Tak, panie Kelly.
- A więc proszę je wyrzucić.
Emma upuściła papierosy Benson & Hedges - jeśli się nie mylę - na chodnik, po czym przydeptała je obcasem.
- Tym razem wam daruję. - Ze smutkiem wpatrywałem się w but Emmy. - Obym was więcej na tym nie przyłapał.
- Dobrze, panie Kelly - odpowiedziały.
Podniosłem plecak i zacząłem się oddalać, przez chwilę czując się jak krzyżówka Roostera, Cogburna i Johna Wayne'a po samotnym rozgromieniu najstraszliwszego gangu desperado po tej stronie Turnpike Lane, jednak po dwóch krokach zatrzymałem się, odwróciłem i skapitulowałem.
- Ej, dziewczyny! - krzyknąłem. - Nie macie może fajki?
Moja praca poszła z dymem. Przegrała z nikotynowym głodem, papieros zwyciężył. Jako palaczki, uczennice zrozumiały mój dylemat: kiedy już przestały się śmiać, Pulavi pogrzebała w torebce z imitacji krokodylowej skóry i poczęstowała mnie jednym ze swoich bensonów.
- Palisz benson & hedges? - spytałem niepotrzebnie, biorąc papierosa z jej wyciągniętej dłoni.
- Tak, proszę pana, odkąd skończyłam dwanaście lat - oznajmiła, z twarzą częściową zakrytą torebką, gdy szukała zapalniczki. - A pan?
- Pewnie woodbinesy - zażartowała Sonya.
- Aktualnie marlboro light - odparłem surowo.
Pulavi zlokalizowała zapalniczkę i przypaliła mi papierosa.
- Kiedyś zapaliłam marlboro light - wtrąciła Emma. - Jakbym wciągała powietrze. Powinien pan palić porządne papierosy. Tylko cioty palą marlboro light.
Raz jeszcze wybuchnęły śmiechem. Podziękowałem im, zamierzając opuścić ich towarzystwo, ale stwierdziły, że idą w tym samym kierunku. Wzięły się za ręce i ruszyły obok mnie. Czułem się jak człowiek wyprowadzający na spacer trzy pudle.
- Idziemy na West End, proszę pana. - Emma kipiała energią.
- Tak, będziemy szaleć - dodała Pulavi z obleśnym uśmiechem, który zawstydziłby nawet Sida Jamesa.
- Idziemy do Hipodromu - wyjaśniła Sonia. - Wybierze się pan z nami?
Przez to pytanie zacząłem myśleć o chodzeniu w miasto, nie z nimi oczywiście - to by było nie do pomyślenia - ale ogólnie. Nie znałem żywej duszy w Londynie, niczego nie zaplanowałem na weekend, więc cały czas dziwiło mnie dlaczego, kiedy kilku młodszych nauczycieli pytało, czy chcę iść z nimi po pracy na drinka, odparłem, że jestem zajęty.
- Nie dostaniecie się tam - powiedziałem i znacząco pokiwałem głową, częściowo na ich użytek, ale przede wszystkim dlatego, że wciąż rozmyślałem nad czekającą mnie żałosną parodią weekendu.
- Żartuje pan, prawda? - pisnęła Sonya. - Chodzimy tam co tydzień.
- Nie sądzi pan, że wyglądamy na osiemnastki? - spytała Emma.
Po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy zrozumiałem, co mnie tak zaniepokoiło w naszym spotkaniu. Znałem je jako czternastolatki, ale dziewczęta wlokące się za mną były o wiele dojrzalsze, niż wskazywał na to ich wiek biologiczny. Emma wcisnęła obfity biust w krótki gorset, ledwie go zasłaniający, dopasowany do srebrnej mini. Sonya miała na sobie cytrynowozielony aksamitny top, do tego nieprawdopodobnie krótką błękitną spódniczkę z atłasu, która przy każdym ruchu podjeżdżała coraz wyżej, odsłaniając więcej uda niż to konieczne. Pulavi wybrała obcisłe spodnie w cętki jaguara i przeźroczystą pomarańczową bluzę, spod której cały świat mógł podziwiać jej czarny biustonosz Wonderbra. Naprawdę byłem zażenowany.
Raz jeszcze podziękowałem im za papierosa i na poczekaniu wymyśliłem dziewczynę, do której muszę wracać. W takich właśnie chwilach los lubił ingerować w moje życie, aby dać mi do zrozumienia, że wszystko może się jeszcze pogorszyć, zanim się poprawi. Dziewczyny się rozchichotały i w kilka sekund zredukowały moją pewność siebie do zera.

Wchodząc na stację metra Wood Green, włożyłem rękę do kieszeni po bilet roczny. Nie było go tam. W innych kieszeniach też nie. Próbując stłumić panikę, szybko wymyśliłem plan B.
1. Postaraj się nie zastanawiać, ile kosztuje odkupienie biletu rocznego.
2  Kup bilet jednorazowy do Archway.
3. Nawet nie zaczynaj się martwić przed siódmą rano w poniedziałek.
Dopiero po kilku chwilach uświadomiłem sobie, że plan B nie zadziała, a to ze względu na to, że mam przy sobie tylko papierki po słodyczach i kłaczki.
*
Zaczynało padać, kiedy włożyłem kartę do bankomatu i wystukałem swój PIN: 1411 (dzień i miesiąc urodzin mojej byłej dziewczyny). Sprawdziłem stan konta - 770 funtów debetu. Urządzenie zapytało, ile chcę. Poprosiłem o pięć funtów i ścisnąłem kciuki. Usłyszałem serię stuków i przez chwilę byłem przekonany, że bankomat zadzwoni na policję, aresztuje mnie i połknie moją kartę. Zamiast tego dał mi jednak pieniądze i spytał, całkiem przyjaźnie - jakbym był cennym klientem - czy potrzeba mi czegoś jeszcze.
W drodze do metra minąłem Burger Kinga przy High Street. Siedziały w nim Emma, Sonya i Pulavi, machając do mnie energicznie. Opuściłem głowę i starałem się udawać, że ich nie widzę.
Na stacji kupiłem bilet do Archway i włożyłem go do górnej kieszonki kurtki, żeby się nie zgubił. Kiedy to zrobiłem, dotknąłem czegoś palcami: znalazłem bilet roczny.
Dotarłem na południowy peron Piccadilly Line w samą porę, by zobaczyć znikający ostatni wagon. Spojrzałem na zegar i sprawdziłem, jak długo trzeba czekać na następny pociąg. Dziesięć cholernych minut. Gdy się w końcu pojawił, usiadłem w ostatnim wagonie i położyłem bilety na siedzeniu obok, żeby mieć je na oku, po czym od razu zasnąłem.

Pociąg gwałtownie zahamował na stacji, wybudzając mnie z niezwykle akrobatycznego snu o byłej dziewczynie. Przeklinając w myślach maszynistę za wtargnięcie w moje marzenia, rozejrzałem się i zdałem sobie sprawę, że to King's Cross - moja stacja. Złapałem plecak i w ostatniej chwili przecisnąłem się przez szczelinę w zamykających się drzwiach.
Druga część mojej podróży linią północną jak zwykle okazała się nieprzyjemna. Wagony były zaśmiecone papierami po hamburgerach, gazetami i pustymi torebkami po chipsach; przypominało to jazdę górą śmieci na kołach. Na szczęście w Euston wsiadła grupka dziewcząt o latynoskiej urodzie. Rozmawiały żywo w ojczystym języku - pewnie o tym, dlaczego linia północna jest taka brudna - przez całą drogę do Camden, gdzie wysiadły. To wydawało się regułą północnego odgałęzienia linii północnej: piękni ludzie wysiadali na Camden, interesujący ludzie na Kentish Town, studenci i muzycy na Tufnell Park, tylko nudni, brzydcy albo zrozpaczeni wysiadali na Archway czy też, jeśli mieli szczęście i mogli sobie na to pozwolić, na High Barnet.
W połowie schodów na Archway zacząłem szukać w kieszeni biletów. Nie było ich tam. Mój potwornie drogi bilet roczny podróżował sobie teraz przez wszystkie stacje linią Picadilly. Zamknąłem z rozpaczą oczy. Kiedy otworzyłem je kilka sekund później, znajdowałem się na górze. Na szczęście nikt nie sprawdzał biletów przy barierce. Odetchnąłem z ulgą i pomyślałem, że życie bywa czasem niezwykle uprzejme.
Kiedy otwierałem drzwi frontowe do domu, ogarnęło mnie znajome przygnębienie. Od pięciu dni był to mój dom. Od pięciu dni, ale czułem się, jakbym mieszkał tu od dziesięciu lat. Zapaliłem światło w korytarzu i sprawdziłem pocztę leżącą na automacie telefonicznym. Kiedy wkładałem klucz w zamek u drzwi swojego mieszkania, światło zgasło.


19.20


- Aaaaa! Włamali się do ciebie!
Tak reagowała moja była dziewczyna, Aggi, na widok mojej sypialni. To nasze ulubione powiedzonko, mimo upływu czasu, nieodmiennie nas śmieszyło.
Aggi i ja rozstaliśmy się dokładnie trzy lata temu, nie to, że liczyłem dni. Mam świadomość, kiedy to się stało, bo rzuciła mnie w moje dwudzieste trzecie urodziny. Mimo że robiłem wszystko, aby zapomnieć o dniu urodzin i o porzuceniu, data owa utkwiła w tej mojej komórce mózgowej, która nie chciała umrzeć.
Tamtego brzemiennego w skutki dnia obudził mnie dźwięk ciszy; Simon i Garfunkel dobrze to ujęli: cisza ma dźwięk. Wtedy cisza nie miała wstępu do domu moich rodziców, jeśli ktokolwiek był w środku i nie znajdował się w stanie śpiączki. Wszyscy mieszkańcy wykonywali rozmaite czynności, nie licząc się z innymi: pralka o szóstej rano, szczęk naczyń, poranna telewizja, okrzyki: "Widziałaś moje buty, mamo?" i, od czasu do czasu, śmiech. Żyjąc w hałasie przypominającym ryki dzieciarni na dużej przerwie, szybko nauczyłem się filtrować biały szum życia rodziny z niższej klasy średniej.
Później, kiedy rodzice udali się do pracy (on: Rada Miasta Nottingham, ona: dom starców Meadow Hall), a mój młodszy brat, Tom, do szkoły, w domu na powrót zapanował spokój. Mój mózg, nie filtrując już nic groźniejszego od ćwierkania szpaka w ogrodzie, wyrwał mnie ze snu: cisza była moim budzikiem.
Na kołdrze leżała brązowa koperta. Kiedy przychodziła do mnie poczta, tata kładł ją tu przed wyjściem do pracy. Pewnie myślał, że podniecenie wywołane jej widokiem zdoła zachęcić mnie do działania. Nie udało się. To nigdy nie skutkowało. W tamtym czasie nie otrzymywałem wielu listów, bo byłem beznadziejnym korespondentem. Nie tyle nie pisałem listów, bo często pisałem, ile nigdy ich nie wysyłałem. Dziesiątki kartek, na których nabazgrałem niemal nieczytelnie: "Drogi taki a taki", zaśmiecały mój pokój. Ponieważ nic się nie działo w moim życiu, niewiele miałem do powiedzenia poza: "Jak się masz?", a dokumentacją choćby maleńkiego wycinka mojego przyziemnego życia ("Dzisiaj wstałem i zjadłem na śniadanie płatki Frosties…") wpędziłaby mnie w gigantyczną depresję.
Dobrze zdawałem sobie sprawę z zawartości koperty na łóżku jeszcze przed jej otwarciem, jako że była to Ważna Środa, przypadające raz na dwa tygodnie święto religijne, które obwieszczało moje zbawienie - indos. Rodzice nie byli, delikatnie mówiąc, przesadnie uszczęśliwieni, gdy ja, ich pierworodny, wróciłem do rodziny, żeby więdnąć na zasiłku. Cztery lata wcześniej zawieźli mnie - z walizką, wieżą stereo, pudełkiem kaset i plakatem z filmu Betty - na uniwersytet w Manchesterze, oczekując, że zdobędę pierwszorzędne wykształcenie, szczyptę zdrowego rozsądku i nadam kierunek swojemu życiu. "Wszystko jedno, co będziesz robił, synu, bylebyś robił to najlepiej jak potrafisz", powiedzieli, nawet nie próbując ukryć olbrzymiego rozczarowania, kiedy oznajmiłem, że zamierzam studiować anglistykę i krytykę filmową.
- Po co? - spytali dwuosobowi, jednogłowi strażnicy mojej duszy.
Nie usatysfakcjonowała ich moja odpowiedź, która w zasadzie sprowadzała się do faktu, że lubię czytać książki i oglądać filmy.
Trzy lata później zakończyłem podróż po przenośniku taśmowym edukacji i szybko zyskałem realistyczną perspektywę swojej pozycji w świecie: byłem przeuczony w dwóch dziedzinach, które bez dalszej nauki niespecjalnie przydawały się poza uniwersytetem. Uzyskawszy oceny mierne i znudzony całym procesem zdobywania wykształcenia, wrzuciłem "dalszą naukę" do pudła z napisem "wykluczone". Zamiast tego przyłożyłem się do czytania jeszcze większej liczby książek, oglądania jeszcze większej liczby filmów i poszedłem do urzędu dla bezrobotnych. Utrzymywałem ten stan przez jakiś rok, dopóki bank nie zdenerwował się na mnie podczas krótkotrwałego wynajmu domu w Hulme. Po zmasowanym ataku godnym Rommela przedstawiciel banku odebrał mi możliwość zaciągania dalszych pożyczek i zmusił do zobowiązania się na piśmie do spłaty 20 funtów tygodniowo, by debet stał się "odrobinę bardziej rozsądny". Jak gołąb pocztowy wróciłem do domu w Nottingham i zabunkrowałem się w swoim pokoju, kontemplując przyszłość. Rodzice uruchomili wszystkie kontakty, by mi coś załatwić, a babcia telefonowała z monotonną regularnością, informując mnie o znalezionych w gazecie posadach. Nie muszę mówić, że ich wysiłki spełzły na niczym. Nie interesowała mnie kariera, znalazłem dach nad głową i wymyśliłem sobie, że dopóki mam miłość dobrej kobiety, bieda niespecjalnie mi przeszkadza.
Mówię "niespecjalnie", bo od czasu do czasu moje ubóstwo rzeczywiście wywoływało we mnie gorycz. Na szczęście nauczyłem się wyrażać bezradność wymyślaniem tylu punktów przeciwko NIM, ile się dało. Te drobne akty wojny partyzanckiej obejmowały następujące działania:
- Zdobycie karty Krajowego Związku Studentów pod fałszywym pretekstem.
- Posługiwanie się wyżej wymienioną kartą przy kupowaniu tańszych biletów do kina.
- Przerabianie starych biletów autobusowych.
- Niszczenie owoców w Tesco.
- Prowadzenie samochodu bez zapłacenia podatku drogowego i ubezpieczenia.
- Wypijanie cudzych piw w nocnych klubach.
Robiłem wszystko, co, ogólnie rzecz biorąc, nie pozwalało mi gnuśnieć i dzięki czemu miałem wrażenie, że dopisuję sobie kolejny punkt na wielkiej tablicy życia. Ale to dzięki Aggi nie oszalałem. Bez niej przekroczyłbym granicę.

Aggi naprawdę była najbystrzejszą i najwspanialszą osobą, jaką miałem przyjemność spotkać w życiu. Tuż na początku naszego związku odprowadzałem ją do domu, a całując ją i ściskając na schodkach, koncentrowałem się całym sobą na zapamiętaniu tego momentu - jej zapachu, smaku jej ust, bliskości jej ciała - gdyż chciałem go utrwalić i zatrzymać na zawsze. To się jednak nigdy nie udało. Po kilku minutach spaceru mokrymi ulicami West Bridgford, z mżawką we włosach i bólem w lędźwiach, traciłem ją. Nigdy nie potrafiłem odtworzyć tego doświadczenia.
Poznaliśmy się na wakacjach w sklepie dobroczynnym. Aggi miała wtedy osiemnaście lat i właśnie zdała maturę, a ja skończyłem pierwszy rok studiów. W weekendy pracowała w Oxfamie w West Bridgford, który odwiedzałem raz czy dwa w tygodniu ze względu na duży obrót starzyzną dobrej jakości. Tego dnia czekałem cierpliwie przed drzwiami od 9.25, ale skoro sklep oficjalnie otwierano dopiero za pięć minut, zabijałem czas przyciskaniem twarzy do szyby i strojeniem min wyłącznie dla własnej rozrywki. Aggi zauważyła jedną z min - strzygi z problemem psychicznym - i ze śmiechem otworzyła drzwi dwie minuty przed czasem. Byliśmy sami, nie licząc starszej pani na tyłach sklepu, słuchającej Płyt na bezludną wyspę podczas sortowania ubrań. Tego dnia Aggi miała na sobie zieloną sukienkę z krótkim rękawem, w drobne żółte kwiatki, i błękitne płócienne buty do baseballa. Szczerze mówiąc, zestawienie nieco sentymentalne, ale na niej wyglądało cudownie. Ustawiłem się przed paroma starymi albumami Barry'ego Manilowa i udawałem, że je przeglądam, bo półka, na której leżały, bez problemu pozwalała mi napawać się widokiem tej nieprawdopodobnie pięknej dziewczyny.
Byłem pewien, że czuje mój wzrok śledzący każdy jej ruch, po chwili bowiem przestałem udawać jakiekolwiek zainteresowanie największymi hitami Barry'ego i wpatrywałem się w nią tęsknie. Uśmiechałem się, kiedy podszedłem do kasy z jedynym zakupem, lusterkiem z Elvisem na odwrocie, takim, jakie można znaleźć wyłącznie w wesołym miasteczku. Tam jednak nie dostanie się go bez trafienia w coś z broni pneumatycznej, strzałek albo rzucenia ringa. Dzięki Aggi uniknąłem konieczności zapłacenia pośrednikowi. Elvis należał do mnie.

"Król rock and rolla".

Tak brzmiały jej pierwsze wypowiedziane do mnie słowa. W tamtym tygodniu wracałem tam codziennie. W następnych miesiącach i podczas wielu rozmów dobrze się poznaliśmy.

Ja: Cześć, jak masz na imię?
Ona: Agnes Elizabeth Peters. Mów mi Aggi.

Ja: Pracujesz tutaj?
Ona: Moja mama tu czasem pracuje. Mnie się nudzi w domu, więc czasem ją zastępuję, to mój wkład w rozwój ludzkości. (Śmiech). I dobrze wygląda w CV.

Ja: Co robisz?
Ona: Chcę studiować socjologię na Uniwersytecie w Salford.

Ja: Po co?
Ona (wydaje się trochę zażenowana): Bo bardziej zależy mi na ludziach niż na pieniądzach. Myślę, że w tych czasach nie powinno być bezdomnych. Możesz mnie nazwać staroświecką, ale jestem socjalistką.

Ja: Wierzysz w platoniczną przyjaźń?
Ona: Nie. "Platoniczna przyjaźń to ta chwila po pierwszym spotkaniu i przed pierwszym pocałunkiem". Nie klaszcz, nie ja to wymyśliłam.

Ja: Myślisz, że Elvis naprawdę umarł?
Ona (śmieje się): Tak. Ale jego pamięć żyje w sercach młodych, dzielnych i wolnych.

Ja: Twój ulubiony film?
Ona: To może zabrzmieć nieco pretensjonalnie, ale uważam, że film jako środek przekazu radzi sobie gorzej od powieści. Powiedziawszy to, muszę przyznać, że bardzo podobała mi się Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany'ego.

Ja: Jaka jest twoja najdziwniejsza myśl?
Ona: Jeśli istnieje nieskończona liczba wszechświatów równoległych, a w każdym z nich owocują podjęte przeze mnie decyzje, to jak wyglądałoby moje życie, gdybym w wieku sześciu lat przyjęła oświadczyny Asima Alego?

Ja: Kiedy ostatnio płakałaś?
Ona: Chyba w wieku sześciu lat, po odrzuceniu Asima Alego. Sama nie wiem - raczej nie ładuję się w emocjonalne dramaty.

Ja: Kochasz mnie?
Ona: Kocham cię tak bardzo, że kiedy myślę o tobie, mój mózg nie potrafi tego pojąć. To zupełnie jak nieskończoność. Nie rozumiem tego, ale to są granice mojej miłości.

Między pierwszym a ostatnim pytaniem minęło około pięciu miesięcy. Zaczęliśmy ze sobą chodzić między: "Wierzysz w platoniczną przyjaźń" a: "Myślisz, że Elvis naprawdę umarł?" - pierwszym tematem podjętym na naszej pierwszej prawdziwej randce, w jaskrawo oświetlonej, zatłoczonej, zupełnie nieromantycznej sali Royal Oak. Gdzieś w głębi duszy zawsze chciałem wierzyć, że od początku wiedziałem, iż nam nie wyjdzie. Nic nie mogło być aż tak doskonałe, chyba że w telewizji kablowej. Tym, co mnie przekonało, co mnie upewniło, był nasz pierwszy pocałunek. Momentalnie złagodził moje lęki i niepewność.
Pod koniec naszej pierwszej randki nie byłem pewien, na czym stoimy w sprawach damsko-męskich. Owszem, czasem trzymaliśmy się za ręce i sporo flirtowaliśmy, ale się nie całowaliśmy, w każdym razie nie porządnie. Na pożegnanie cmoknąłem ją lekko w policzek, tak jak mógłbym cmoknąć babcię, i poszedłem do domu, po złożeniu obietnicy, że się jeszcze zobaczymy. Cały tydzień przed naszą kolejną randką spędziłem w straszliwym stanie zawieszenia. Co się właściwie wydarzyło? Umówiliśmy się, owszem, ale może tylko ja traktowałem to jako randkę? Może dla niej było to jedynie spotkanie z miłym facetem? Czy ostatnich siedem dni spędziłem na bezustannym myśleniu o niej, podczas gdy ona ledwie potrafiła przypomnieć sobie moje imię? Pragnąłem odpowiedzi. Potrzebowałem odpowiedzi. Raz nawet zadzwoniłem do niej, żeby o to zapytać, ale odwaga mnie opuściła i odłożyłem słuchawkę. Nie wiedziałem, jak powiedzieć to, co chciałem wiedzieć, czyli: czy jestem twoim chłopakiem?
"Czy jestem twoim chłopakiem?" - takie pytanie zadaje dziewięciolatek dziewięciolatce. Nie ma na nie miejsca w wyrafinowanym związku. Znałem zasady: miałem być wyluzowany i zrelaksowany, spokojny i swobodny. Na początku może będziemy się "widywali" (co oznaczało, że ona będzie "widywała" innych ludzi), potem zaczniemy się spotykać (co oznaczało, że nie będzie widywała innych osób, nawet gdyby chciała), a potem zostaniemy chłopakiem i dziewczyną (kiedy już nie będzie chciała widywać innych, bo będzie szczęśliwa ze mną).
Kiedy wreszcie nadszedł dzień naszej drugiej randki, spotkaliśmy się przed sklepem z płytami, Selectadisc, jak było umówione. Zgodnie z planem mieliśmy spędzić popołudnie na placu przed ratuszem i karmić gołębie (jej pomysł). Tak się jednak nie stało. Gdy mnie ujrzała, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie tak żarliwie, że dosłownie nogi mi zmiękły. Dotąd nigdy nie czułem takiej namiętności. I to było najlepsze: popatrzyła mi prosto w oczy i zapytała, czy jest moją dziewczyną.
- Tak, jesteś moją legendarną dziewczyną - odparłem.
Koniec wszystkiego, co mieliśmy, wszystkiego, czym byliśmy i wszystkiego, na co liczyliśmy, także przyszedł z pocałunkiem, tym, który przeżywałem na nowo dwa lub trzy razy dziennie wiele lat później. To były moje urodziny, wróciłem do Nottingham zaledwie dwa tygodnie wcześniej, podczas gdy Aggi mieszkała tam przez cały czas od matury i pracowała jako kelnerka w restauracji. Umówiliśmy się przed Shoe Express w centrum handlowym Broad Marsh. Aggi dotarła tam przede mną, co powinno mnie było zaniepokoić, gdyż często przychodziła na czas, ale nigdy za wcześnie. Miała puste ręce, lecz znaczenie tego dotarło do mnie o wiele później.
Spędziliśmy wspaniały dzień - może zbyt wspaniały - na świętowaniu moich dwudziestych trzecich urodzin, włóczyliśmy się po sklepach i udawaliśmy nowożeńców urządzających miłosne gniazdko. Dzięki rozmowie i żartom poczułem, że żyję, że naprawdę żyję. Brak pracy, przyszłości czy pieniędzy nie miały znaczenia - czułem się pogodzony z całym światem. Byłem szczęśliwy.
W drodze powrotnej, kiedy przejeżdżaliśmy przez centrum miasta, siedziałem obok Aggi we fiacie uno jej mamy. Dziesięć minut drogi od swojego domu wjechała w Rilstone Road, ślepą uliczkę blisko Crestfield Park, i zatrzymała samochód. Odpięła pas, odwróciła się do mnie i mnie pocałowała. Nie było mowy o pomyłce: był to pocałunek pożegnalny.
Ten pocałunek mówił: "Nie układa się nam".
Ten pocałunek mówił: "Mnie to boli bardziej niż ciebie".
A ja myślałem tylko: "To ostatni pocałunek".
Powiedziała, że od dłuższego czasu czuła, że chcę od niej więcej, niż ona ma mi do zaoferowania.
Powiedziała, że potrzeba mi kogoś, kto z pewnością będzie ze mną już na zawsze.
Powiedziała, że chociaż mnie kocha, uważa, że już wystarczy.
Powiedziała, że ma dwadzieścia jeden lat, a ja dwadzieścia trzy i powinniśmy żyć pełnią życia, zamiast popadać w rutynę.
Powiedziała, że już od dawna ma wrażenie, że zmierzamy donikąd.
Ja nic nie powiedziałem.

Piętnaście po piątej byłem idealnie szczęśliwym młodym człowiekiem o wielkich nadziejach. O piątej dwadzieścia siedem moje życie się skończyło. Wystarczyło dwanaście minut, żeby rozwalić trzy lata miłości.
Wysiadłem z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi, podszedłem do najbliższego bankomatu, podjąłem pięćdziesiąt funtów i ruszyłem do Royal Oak. Tam, mimo żenująco niskiego progu odporności na alkohol, wypiłem trzy podwójne jacki danielsy, malibu z colą (z ciekawości) i podwójny gin z tonikiem (pierwszy drink, który postawiłem Aggi).
Dla kaprysu pojechałem taksówką do centrum i dalej piłem, mimo że dwukrotnie zwymiotowałem. Koło północy wylądowałem w klubie o nazwie Kociak, z grupą przygodnie poznanych ludzi. Większość z tego, co się później działo, spowija mgła, chociaż pamiętam, że wypiłem przynajmniej trzy kufle cudzego piwa. Kilka tygodni później, kiedy niszczyłem brzoskwinie w Tesco, rzuciła się na mnie gruba, rozgniewana Irlandka, która przypomniała mi resztę szczegółów. Twierdziła, że tego wieczoru była w klubie i że z nią tańczyłem Dancing Queen Abby, w koszuli rozpiętej do pasa. Pół godziny później podobno znalazła mnie w damskiej toalecie, zwiniętego obok muszli i rozpaczliwie płaczącego. Moja miłosierna Samarytanka zmartwiła się, że płaczę, bo nie chciała mnie pocałować, więc wpakowała mnie do taksówki, ale wcześniej zdążyłem zarzygać jej bluzkę i wyznać miłość.