Prosto z mostu

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

To może być opowieść o twojej najlepszej przyjaciółce. Albo o twojej dziewczynie. Może nawet o tobie.
Czy jesteś Tashą - bez pary i nadal poszukującą? A może jesteś jedną z jej przyjaciółek? Uzależnioną od namiętności Andy; Mel, która utknęła w stałym związku z draniem; albo Emmą, wiecznie czekającą aż jej druga połowa się oświadczy?
Może znasz Andrew - szarmanckiego, przystojnego i zakochanego do nieprzytomności w… samym sobie? Lub Simona - toksycznego faceta, cierpiącego na alergię na poważne związki? Albo Adama - przystojnego, uprzejmego, z poczuciem humoru, ale zbyt miłego, by był seksowny?
Wyrusz razem z nimi w poszukiwaniu spełnienia i tego WŁAŚCIWEGO rodzaju miłości w powieści, która jest pełna humoru, boleśnie uczciwa, czasem smutna, lecz zawsze dotyka sedna sprawy.

Rok wydania: 2004
Stron: 296
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 18
Tłumacz: Beata Gontarczyk

Fragment tekstu:

Dla moich cudownych rodziców… którzy dowiedli, że istnieją szczęśliwe zakończenia.

 

"Czym jest miłość? W moim mniemaniu jest to: namiętność, podziw i szacunek. Jeśli człowiekowi są dane dwa z tych elementów, to wystarczy. Jeśli wszystkie trzy, to nie musi umierać, by trafić do nieba".
William Wharton

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nigdy się nie spodziewałam, że w wieku trzydziestu lat nadal będę panną. Miałam przecież być jak moja matka: mężatka, gromadka dzieci, ładny dom z tapetami firmy Colefax & Fowler plus mąż ze sportowym samochodem i jedną lub dwiema kochankami.
Szczerze mówiąc, te kochanki jednak by mi przeszkadzały, choć nie tak bardzo jak bycie panną. Marzy mi się, by spowita w obłok bieli stanąć przed ołtarzem. A mówiąc wprost, leżę odłogiem i pokrywa mnie kurz.
Chyba nie ma nic dziwnego w tym, że trzydziestoletnia kobieta w wolnym czasie poświęca się głównie marzeniom o najważniejszym dniu swojego życia? Nie wiem, może to tylko ja tak mam - może inne przekierowują swoją energię życiową na karierę? Możliwe, że jestem jedynie żałośnie smutnym przypadkiem pośród płci pięknej. Boże, mam nadzieję, że jednak nie.
Problem nie polega na tym, że nigdy nie byłam w związku, choć przyznaję, że w żadnym nie mogłam nawet liczyć na oświadczyny. Zaczynałam w tych facetach widzieć potencjalnych mężów i przesadzałam. Za każdym razem. Ale, hej! Skoro już ryzykować, to równie dobrze można to zrobić w przekonaniu, że tym razem trafiło się na "Mężczyznę Swojego Życia", w przeciwieństwie do "Mężczyzny Na Trzy Tygodnie, Który I Tak Zwykle Sam Zniknie".
Czasami myślę, że to moja wina. Że to ja robię coś nie tak: wysyłam przekazy podprogowe, dzięki którym wyczuwają moją desperację, odczytują treść neonu na moim czole: "PROSZĘ TRZYMAĆ SIĘ OD TEJ KOBIETY Z DALEKA - PRAGNIE STAŁEGO ZWIĄZKU". Jednak i tak najczęściej jestem zdania, że to ich wina. Skurwiele. Wszyscy jak jeden mąż.
Mimo to nigdy nie tracę nadziei, że gdzieś czeka na mnie mój idealny mężczyzna, moja bratnia dusza i za każdym razem, gdy ktoś łamie mi serce, wierzę, że następnym razem będzie inaczej.
Podobają mi się wielcy, silni i przystojni faceci. Właśnie tacy, przed którymi zawsze ostrzegała mnie mama.
- Wybieraj brzydali - powtarzała. - Tacy będą ci wdzięczni.
Ale sama skończyła z moim przystojnym ojcem, więc nigdy nie miała przyjemności sprawdzić swojej teorii w praktyce.
Problem z niskimi facetami polega na tym, że kobieta czuje się przy nich jak potężna Amazonka. Zwłaszcza gdy ma się sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i rozmiar trzydzieści osiem czy coś koło tego. Efekt ciągłej diety w obecności innych i obżerania się w samotności.
Wielcy mężczyźni są lepsi. Gdy cię obejmą i oprą podbródek na twojej głowie, czujesz się jak mała dziewczynka, chroniona przed wielkim i złym światem. Zupełnie jakby odtąd nic złego nie mogło się już wydarzyć.
Tak to już ze mną jest i pozwól, że dodam, że nie jestem ani gruba, ani brzydka, ani ze skłonnościami do aspołecznych zachowań. Większość myśli, że mam około dwudziestu sześciu lat, co mnie w głębi duszy szalenie irytuje, bo sama chciałabym siebie widzieć jako osobę dojrzałą i z obyciem. Uważa się mnie również za wyjątkowo atrakcyjną.
Wiem o tym, bo mężczyźni - kiedy są jeszcze na etapie obłaskawiania mnie - tak mówią. Niestety, zawsze chciałam być wyjątkowo ładna. Próbowałam być ładna: powiększałam sobie oczy makijażem i zerkałam zalotnie spod grzywki, ale ładną nie można zostać. Albo kobieta nią jest, albo nie.
Do pewnego stopnia udało mi się odnieść sukces. Zarabiam na tyle dużo, by raz na prawie trzy miesiące zaszaleć na zakupach w Josephie*, i mam własne mieszkanie. Może nie jest to najbardziej elegancka dzielnica Londynu, ale zamykając oczy w drodze od samochodu do drzwi wejściowych, można, podkreślam słowo można, poczuć się jak w Belgravii**. To znaczy, nie biorąc pod uwagę unoszącego się w powietrzu zapachu kociego moczu.
Oczywiście, że mam koty. Jaka szanująca się, niezamężna kobieta sukcesu, która w głębi duszy rozpaczliwie pragnie oddać wszystko za wysokiego, bogatego nieznajomego z jej snów, nie trzyma w domu kotów? To moje kochane maleństwa. Stanley i Harvey.
Może te imiona rzeczywiście brzmią głupio, ale mnie podoba się zwyczaj nadawania ludzkich imion zwierzątkom domowym. Szczególnie tych zaskakujących. Najwspanialsze imię, jakie kiedykolwiek słyszałam, to kot Dave. Kot imieniem Dave. Super, prawda? Nie znoszę tych wszystkich Mruczków, Kici i Mrusi. Potem ludzie się zastanawiają, dlaczego ich koty są takie aroganckie. Ja też patrzyłabym na świat z pogardą, gdyby matka dała mi na imię Mrusia.
Na szczęście tego nie zrobiła. Nazwała mnie Anastasia. Dla moich wrogów Stazi, a dla licznych przyjaciół Tasha.
Na wypadek, gdybyś sama, droga czytelniczko, była szczęśliwą mężatką i przyjaźniła się z innymi pozostającymi w szczęśliwych związkach parami, z którymi spędzacie czas, robiąc swojskie, przeznaczone wyłącznie dla par rzeczy, pozwól, że ci powiem, że gdy dziewczyna jest sama, to przyjaciele są niezbędni.
Zawsze sądziłam, że to, co czasopisma dla kobiet wypisują na temat wyrzucania facetów z pamięci, otwierania butelki wina, a potem siedzenia z koleżankami i omawiania na wesoło seksu, to jakieś cholerne brednie. Ale gazety mają rację.
Nadal trudno mi w to uwierzyć, bo dopiero niedawno, no, powiedzmy jakieś trzy lata temu, znalazłam taką grupę przyjaciółek. Raz w tygodniu tak właśnie spędzamy czas. Na wypadek, gdyby przeszło ci przez myśl, że to smutne i że zachowujemy się tak tylko po to, by uniknąć samotności, informuję, że nic bardziej mylnego. Te spotkania są rewelacyjne.
Oprócz mnie, rzecz jasna, uczestniczą w nich: Andrea (zwana Andy), Mel i Emma.
Mimo że nie znoszę określenia kumpele, to nimi właśnie jesteśmy. Z tym, że wszystkie nie znosimy piłki nożnej. De facto, Andrea twierdzi, że lubi futbol, ale mówi tak wyłącznie z dwóch powodów: myśli, że robi tym wrażenie na facetach, i podoba jej się Stan Collymore.
Wrażenie, owszem, robi, ale Andrea im się nie podoba, ponieważ reprezentuje wszystko to, przed czym ja sama drżę. Jest bardziej męska niż większość znanych mi mężczyzn. Jeśli facet pije piwo, to Andrea natychmiast wyzywa go na pojedynek w piciu i zwykle wygrywa. Pociągające? Nie sądzę. Wszyscy mężczyźni uważają, że równa z niej babka, ale nie chcieliby się obok niej obudzić.
Uważasz, że jestem zgryźliwa? Gdyby i ciebie rzucał z hukiem właściwie każdy wolny facet w Londynie, to też byś była. Ale czytaj dalej, może dowiesz się czegoś ciekawego.
Gdybyś się zastanawiała, jak zarabiam na życie, to już odpowiadam. Jestem producentką programu telewizyjnego. Czyż to nie żałosne? Kobieta prowadząca tak fascynujący tryb życia, produkująca program w telewizji przedpołudniowej; kobieta, która każdego dnia spotyka się z gwiazdami; kobieta, która nie potrafi sobie znaleźć, cholera, faceta.
Ale zapewniam, że pracując przy programie, jak dotąd świetnie się bawię. Pamiętam, kiedy naszym gościem był pewien aktor - mimo że naprawdę mnie korci, nie mogę powiedzieć, jak się nazywa, bo jest bardzo sławny i żonaty z równie sławną panią. Wieczorem, przed jego występem, musiałam odwiedzić go w hotelu, by przelecieć jeszcze raz pytania i odpowiedzi. Chciałam się upewnić, czy osoba odpowiedzialna za wyszukiwanie informacji dobrze przygotowała materiał. W pewnym momencie wylądowaliśmy w hotelowym barze i popijaliśmy gin z tonikiem, podczas gdy on gładził moją nogę pod stołem.
Nie zaprzeczam, że podobał mi się jak diabli i że poszłam z nim na górę, by mieć absolutną pewność, że "przelecieliśmy wszystko od początku do końca". Zrobiłam mu laskę, przy której bledną wszystkie inne. Przyznaję, sama nie miałam przy tym szczególnej przyjemności, ale z drugiej strony, zabawiałam tą historią towarzystwo przez prawie cztery lata. Tobie też bym ją opowiedziała, ale sama rozumiesz: nie jesteśmy przyjaciółkami, a jeszcze nie zdecydowałam, czy mogę ci zaufać.
Postanowiłam jednak opowiedzieć ci o moim życiu i o tym, że przy całej tej postawie twardzielki skupionej wyłącznie na karierze, w środku jestem łagodna jak baranek. Klasyczny przypadek miękkiego nadzienia kryjącego się pod twardą skorupą. W telewizji trzeba być twardą. Nie zaszłam tak daleko wyłącznie dzięki robieniu komuś od czasu do czasu laski. Posadź mnie w jednym pokoju z mężczyzną, którego mogłabym pokochać, który otoczyłby mnie opieką, a zaczynam się trząść jak cholerna galareta.
Na tym właśnie, rozumiesz, polega mój problem. Faceci, gdy mnie poznają, sądzą, że uosabiam niebezpieczeństwo, wyszukany styl i radosne podniecenie. A dwa tygodnie później, gdy próbuję wprowadzić moją szczoteczkę do zębów do szafki w łazience i zostawić moją jedwabną koszulkę nocną pod ich poduszką, uświadamiają sobie, że wcale się nie różnię od innych.
A kiedy już przygotuję im kilka wyśmienitych posiłków (świetnie gotuję) oraz dorzucę parę kwiatków i zostawię ślady kobiecej ręki w ich kawalerskich gniazdkach, to wiedzą, że byłabym dobrym materiałem na żonę. Co tam, byłaby ze mnie fenomenalna żona! A oni wówczas znikają jak poranne opary nad gnojowiskiem.
Z przyjemnością zapoznałabym cię z całym moim życiorysem, ale przypuszczam, że aż tak bardzo cię to nie obchodzi. Dwoje rodziców, klasa średnia, dobrze sytuowani, nawet rzekłabym, że zamożni, i niezbyt mną zainteresowani.
Byłam typowym niesfornym dzieckiem, choć podejrzewam, że mogłam być nieco bardziej niesforna, nieco bardziej szalona. Lecz gdzieś w środku mnie siedziała grzeczna dziewczynka, która chciała wziąć górę. Może dlatego teraz ludzie mają mnie za jędzę. Tyle lat próbowałam być grzeczna, pozwalałam wszystkim wchodzić sobie na głowę, że kiedy postanowiłam upomnieć się o swoje, na ludzi padł blady strach. A co tacy robią, kiedy się przestraszą? Właśnie. Nazywają cię zdzirą. Ale moi przyjaciele wiedzą, że to nieprawda, i sądzę, że tylko ich zdanie jest w tym przypadku ważne.
Chwileczkę, ktoś dzwoni do drzwi. Boże, jak ja nie znoszę ludzi wpadających z nie zapowiedzianymi wizytami. Kiedyś podobał mi się pewien facet, Anthony. Przyszedł któregoś dnia, gdy miałam na sobie stary brudny szlafrok, a moje nogi były umówione do wosku na następny tydzień. Wyglądałam jak chodzące nieszczęście, a musiałam siedzieć i rozmawiać z nim, starając się ukryć moje goryle kończyny. Nie wyszło nam i nic dziwnego.
Ale w porządku, to tylko Andy. Pewnie chce posłuchać o moim ostatnim, trzymiesięcznym. W moim przypadku to prawdziwy rekord. Przy wszystkich swoich wadach Andy jest wspaniała. Zawsze potrafi poprawić człowiekowi humor. Za każdym razem, gdy dostaję kopa, najpierw zwracam się do Mel, by ulżyła cierpieniu, a potem do Andy, żeby podniosła mnie na duchu. Kiedy się rozstajemy, świat wydaje mi się lepszy. Dobrze, że teraz do nas dołączyła. Zanim jeszcze wpadłam w głęboką depresję.
Ty też możesz się dosiąść. Zrzuć buty i nie przejmuj się, w tym mieszkaniu wolno palić. Piwo czy chardonnay, na co masz ochotę?

Prezenterzy w moim programie to para największych dupków, jakich w życiu spotkałam. On kiedyś mi się podobał, jeszcze zanim zaczęłam tu pracować. Ale ledwo go poznałam, zrozumiałam, że on sam podoba się sobie bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Aż dostawałam mdłości.
Nie wiem, czy na szczęście, czy niestety, ale on lubi blondynki. Jako blondynka, choć jest to dzieło Daniela Galvina i kosztowało mnie fortunę, a na dodatek zabieg trzeba powtarzać co sześć tygodni, podobam mu się. Nie flirtuje ze mną otwarcie, David nigdy tego nie robi, ale puszcza do mnie oczko, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.
A ja z nim pogrywam w tę grę, dopóki nie ma w pobliżu jego ekranowej partnerki. Kobiety, która odgrywa rolę żony, matki, siostry, córki wobec jego prymitywnego ego w stylu macho, o którym gada jak nakręcony każdego ranka od dziesiątej dwadzieścia do dwunastej w południe.
Annalise Richie, kobieca gwiazda programu Breakfast Break raczej za mną nie przepada. Wie, że jestem dobra, i wie, że podobam się Davidowi, że nie wspomnę o naszym naczelnym, z którym bez względu na wszystko sypiałam z doskoku około dwóch lat.
Aha, tak przy okazji. Nie myl tych dwojga z innymi prezenterami. Nie chodzi o tę słodką aż do obrzydzenia parkę z BBC, która co rano obmacuje się ukradkiem jak para papużek nierozłączek w sezonie godowym. Nie mam też na myśli tej (gwarantuję, że maksymalnie pretensjonalnej) parki po przeciwnej stronie stołu.
David i Annalise - znasz ich na pewno. On: o wycyzelowanych rysach twarzy i gibkiej sylwetce, jeśli gustujesz w typie lalki Ken. Ona: farbowana blondynka, która aż się prosi, żeby ją wyszorować szarym mydłem.
To oczywiście poza kamerami, bo przed nimi wciskają ją w jakiś elegancki ciuszek z garderoby. Chryste, jak mnie korci, żeby uświadomić wielbiącej ją widowni, że pod tą jedwabną koszulą marki Equipment znajduje się poszarzały stanik od Marksa & Spencera. Coś okropnego.
A dzisiaj rano jej narzekanie jest mi potrzebne jak dziura w moście. Siedzę w reżyserce nad studiem i staram się ściszyć dźwięk w słuchawkach tak, by móc znieść wydawane przez nią nosowe odgłosy.
- Tasha, nie wiem, czy te pytania mi odpowiadają. Nie rozumiem, co chcemy przez to powiedzieć.
- Annie - mówię, zgrzytając zębami tak bardzo, że jednym ruchem szczęki prawie je sobie ścieram i zwracam się do niej zdrobnieniem, które woli od pełnego imienia, bo dzięki temu ma bliższy kontakt z zespołem. - Annie, za trzy minuty wracamy na wizję, ta kobieta jest ekspertem. Jeśli chodzi o związki, ma gadane. Po prostu naciśnij "play", a ona zacznie mówić.
Na wiszących nade mną monitorach widzę, jak Annie wyraźnie się rozluźnia. Głupia krowa. Za każdym razem, gdy w programie ma wystąpić jakiś pseudointelektualista, Annalise wpada w panikę. Zresztą całkiem słusznie, bo z jej ptasim móżdżkiem sama sobie nie radzi.
Dzisiejszym gościem jest Ruby Everest, duża i wrzaskliwa artystka komediowa, której specjalnością jest upokarzanie facetów. Babka w moim stylu. Przypadkiem ma też dyplom z psychologii z Cambridge i jak nikt potrafi sobie poradzić z wesołkami, którzy wykrzykują różne hasła w czasie jej występów. Spotkałam ją wcześniej w poczekalni dla gości i prezenterów, zwanej popularnie zielonym pokojem, i natychmiast mi się spodobała.
- Próżny skurwiel, nie? - mówi do mnie na dzień dobry, wskazując na Davida, przygładzającego piórka za szybą, za którą przypadkiem znalazł się jakiś cień.
- Jak cholera! - odpowiadam, rumieniąc się jednocześnie, bo przypomniałam sobie, że obiecałam nie przeklinać w obecności gości i nieznajomych (do których, jak sądzę, i ty się zaliczasz). Postaram się więc pilnować języka. Ale Ruby wyszczerza zęby w uśmiechu, a ja go odwzajemniam.
Kobieta zawsze rozpozna siostrę. Nie wszystkie kobiety są "siostrami". Tylko te, które poznały życiowe górki i dołki - najpierw wyniesiono je na górki, a następnie zepchnięto w dołki. Dawno temu, gdy miały po dwadzieścia parę lat, życie "sióstr" było życiem mężczyzn. Przyjaźniły się wyłącznie z facetami, upijały się, przelatywały jakiegoś gościa i rano wyrzucały go za drzwi. Wiek dwudziestu pięciu lat to czas nieustającej zabawy. Człowiek wiedział, że w końcu i tak się ustabilizuje, więc chciał spróbować wszystkiego, co tylko możliwe, póki jeszcze można.
Ale po trzydziestce zmieniłyśmy się. Zaczęłyśmy żyć życiem kobiet. Jest w nas jakieś znużenie; pogodziłyśmy się z faktem, że rycerze w błyszczących zbrojach zniknęli razem z Okrągłym Stołem. Pogodziłyśmy się też z tym, że żonaty mężczyzna to najlepsze, co może nas spotkać.
Ruby jest taka jak ja, zauważam to błyskawicznie. Jest kobietą, która ma dość, która sama sobie narzuciła przymus bycia szczęśliwą ze swoimi kotami, przyjaciółkami, okazyjnym jednorazowym numerkiem i mężczyznami traktującymi ją jak śmiecia i nie mającymi ochoty na więcej.
Jednak problem z siostrami, czyli kobietami takimi jak Ruby i ja, polega na tym, że nadal mamy nadzieję. Nic nie możemy na to poradzić. Udajemy, że jesteśmy szczęśliwe, a kiedy widzimy pary całujące się na ulicy, parodiujemy odruch wymiotny. Ale same pragniemy miłości. Wierzymy w nią. Siedzimy w ciemnych kinach, oglądając Bezsenność w Seattle i Ja cię kocham, a ty śpisz, i zalewamy się łzami. Nawet jeśli wiemy, że wszyscy faceci to skurwiele, to i tak mamy nadzieję, że jeden z nich uratuje nas przed życiem w samotności.
Może się mylę, ale zakładam, że ty też jesteś jedną z nas, w przeciwnym razie nie rozmawiałybyśmy teraz. Choć z drugiej strony, dopiero się poznajemy. Słuchaj dalej, może się dowiesz czegoś ciekawego.
Z wysokości mojej reżyserki widzę, jak wprowadzają Ruby do studia i sadzają na sofie naprzeciwko Annalise i Davida. Annalise posyła jej swój mdły uśmiech, po czym oboje wymieniają z nią uścisk ręki i zabawiają zwyczajową gadką. Tym razem na temat pogody i tego, jak jest gorąco. Gdy słyszę, jak Ruby mówi: "Nie wytrzymuję w tym upale. Aż musiałam zdjąć majtki w zielonym pokoju", uśmiecham się od ucha do ucha.
Annalise jest zbulwersowana, a David wyraźnie się ożywia. Żałosny palant. Dostrzegam jego wzrok wędrujący w stronę krocza Ruby. Kiedy go podnosi, natrafia na jej spojrzenie. Ta patrzy na niego z uniesioną jedną brwią. David, o dziwo, wygląda na zakłopotanego.
Kierownik planu odlicza sekundy do wejścia na wizję, obiektywy kamer skupiają się na ich twarzach i jedziemy dalej. Następne dwadzieścia minut pieprzenia o niczym.
- Witamy ponownie w programie Breakfast Break - mówi Annalise, szczerząc zęby do kamery.
- Tematem naszej dzisiejszej sondy telefonicznej jest "Zdrada w miłości" - informuje David i stara się przybrać możliwie niewinny wyraz twarzy. - Czy twój chłopak miał kiedyś romans z twoją najlepszą przyjaciółką? Może twoja dziewczyna uciekła z twoim bratem? A może to ty zdradziłaś lub zdradziłeś? Jeśli macie historię, którą chcielibyście opowiedzieć, to my chętnie jej posłuchamy. Dzwońcie pod numer 01393 939393.
Wiem, co sobie teraz myślisz. Kto pisze te bzdety? Masz rację, to są bzdety, ale pokaż mi kogoś, kto twierdzi, że telewizja przedpołudniowa pobudza intelektualnie, a udowodnię ci, że łże jak pies.
Jasne, że to kompletne bzdury, ale tego oczekuje od nas widownia, a jeśli ona czegoś chce, to musi to dostać. Wracajmy więc do Davida i gównianego scenariusza mojego autorstwa.
- Naszym dzisiejszym gościem jest Ruby Everest, znakomita artystka komediowa, która ma sentyment do mężczyzn i ich słabostek. Ruby… - mówi, zwracając się do niej ze sztucznym uśmiechem na twarzy. - Przecież kobiety też potrafią oszukiwać.
- Oczywiście - odpowiada, pochylając się w jego stronę. - Ale kobiety najczęściej zdradzają, gdy ktoś im wyrządził wielką emocjonalną krzywdę.
- Ale w twoim programie - przejmuje pałeczkę Annalise - Walnij go tam, gdzie zaboli jest mowa wyłącznie o mężczyznach, którzy źle traktują kobiety. Czy tobie też się to przydarzyło?
- Słuchaj - mówi Ruby. - Mam trzydzieści pięć lat, chodziłam z większą liczbą facetów, niż ty kupiłaś ciuchów, i nadal jestem sama. Gdybym spotkała faceta, który byłby tak dobrym człowiekiem jak kobiety, z którymi się przyjaźnię, to weszłabym w to od razu. Ale nie spotkałam. Wszyscy faceci, z którymi kiedykolwiek się umawiałam, wszyscy bez wyjątku, byli popieprzeni.
Przestraszony David próbuje jej przerwać, bo Ruby przeklina, ale ona jest jak w transie.
- Albo nie mają ochoty na seks, albo mają tak wielką, że przy okazji przelatują wszystkie twoje przyjaciółki. Chcą, żebyś była dla nich jak mamusia, ale gdy spróbujesz się nimi zaopiekować, nagle wpadają w klaustrofobię i nie mogą się doczekać, kiedy będą mogli rzucić się do wyjścia.
Spotykacie się, mówią ci, jaka jesteś cudowna, a trzy tygodnie później oświadczają, że byłabyś jeszcze cudowniejsza, gdybyś zrzuciła parę kilo albo zaczęła nosić mini czy gdybyś przefarbowała sobie włosy.
Tu Ruby wzdycha głośno i dodaje:
- Mam tego dość tak bardzo, że zastanawiam się, czy nie zostać lesbijką.
Fantastycznie! Miałam nadzieję, że to powie. A powiedziała głośno to, o czym moje przyjaciółki mówią żartem od lat, z tym, że one nie są sławne i nie występują w telewizji na żywo. Jej wypowiedź oznacza wielkie nagłówki w jutrzejszych gazetach: "RUBY PRZERZUCA SIĘ NA PANIE", "RUBY SIĘ UJAWNIA", "LESBIJKI ŚMIEJĄ SIĘ RAZEM Z RUBY". Brukowce będą miały temat.
Mamy pierwszy telefon. Jakaś smutna kobieta z Doncaster, którą mąż zdradza od dnia ślubu. Ale ona go kocha i nie chce od niego odejść. Dlaczego tyle kobiet się na to godzi? Dlaczego nie widzą, że zasługują na więcej? Ale Ruby mówi, że albo dajesz im swoje przyzwolenie, albo odchodzisz. Bez względu na to, jak okrutnie to brzmi, przypuszczam, że ma rację.
Nagle milknę, słysząc, że następny telefon jest od Simona z Londynu. "To niemożliwe", próbuję sama sobie wytłumaczyć. On wie, że ja tu pracuję. Lecz oczywiście, zgodnie z prawem przekory, to jednak on. Naprawdę on.
Jego gładkie, ociekające sarkazmem samogłoski spływają do moich uszu przez słuchawki, gdy wita się z prezenterami. Nie mogę złapać oddechu. Czuję, że robi mi się niedobrze.
Nie rozmawiałam z Simonem od trzech lat. Od czasu, gdy ta świnia rzuciła mnie znienacka po dziewięciu miesiącach. A ja go kochałam. Chryste, jak bardzo! Jasne, że to nie była miłość. Nawet ja widzę teraz, że w grę wchodziło zauroczenie. Ale wtedy o mało mnie to nie zabiło.
Wiem, co sobie myślisz. Jak mogła go kochać po dziewięciu miesiącach bycia razem? Ale czasami, wcale nie tak rzadko, dziewięcioletni związek można zmieścić w dziewięciu miesiącach, dziewięciu tygodniach albo nawet dziewięciu dniach.
Te miesiące są tak namiętne, tak intensywne i pełne bólu, że nawet wiele lat później cierpisz, słysząc jego imię. Tak właśnie było ze mną i Simonem.
Jestem tak pochłonięta wspominaniem, że nawet nie wiem, co mówi. Kiedy w końcu udaje mi się wziąć w garść, słyszę, jak dodaje:
- Wcale nie planowałem tego romansu z Tanyą. Moja dziewczyna, kiedy ją poznałem, była pełna energii i ekscytująca, ale potem się zmieniła. Była typem kobiety sukcesu, ze świetną pracą, a pod koniec jedyne, co ją interesowało, to zakupy do domu i prasowanie moich koszul.
Przepraszam, że wybiegłam z reżyserki z ręką na ustach, ale tego już było dla mnie za wiele. Mój żołądek nie wytrzymał.


ROZDZIAŁ DRUGI

Pamiętam ten wieczór dokładnie. Nie miałam ochoty nigdzie iść. Impreza u jakichś znajomych Andy: pary o imionach Matt i Kate. Nie byłam w najmniejszym stopniu zainteresowana. Pary zapraszają inne pary i dorzucają kilku samotnych znajomych dla równowagi. Potem wszystkie pary mają ubaw po pachy, a single nudzą się jak mopsy.
Jedyne, na co miałam ochotę, to nałożyć wielki, rozciągnięty sweter, zamówić do domu porcję chińszczyzny takiej wielkości, że starczyłoby dla czterech osób, i oglądać w telewizji beznadziejne amerykańskie seriale komediowe.
Tylko niech ci nie będzie mnie żal. Są takie wieczory, kiedy mam dość ludzi, pogaduszek, makijażu oraz martwienia się o to, czy moje włosy nie są przypadkiem zbytnio zmierzwione. Są wieczory, kiedy jedyne, czego chcę, to leżeć do góry brzuchem i jeść. Jakiś problem? To dobrze.
To był właśnie jeden z takich wieczorów, ale Andy nie pozwoliła mi zostać w domu. Próbowałam wszystkiego. Powiedziałam jej, że pracuję. Powiedziałam, że boli mnie głowa. Powiedziałam, że właśnie mam dostać okres i czuję się jak tłusta świnia, ale nic do niej nie docierało.
Czasami jest to jej zaleta. Wiesz, że jeśli z nią wyjdziesz, przyprowadzi co najmniej trzy nieznajome osoby, ale są chwile, kiedy po prostu nie jesteś w nastroju. Od czasu do czasu lepiej jest posiedzieć tylko we dwójkę, porozmawiać spokojnie o życiu, wszechświecie i seksie. Czasami nie chce ci się wysilać.
W końcu spojrzałam w lustro i zdecydowałam, że poradzę sobie bez poczwórnej porcji chińszczyzny. Wiedziałam, że jeśli zostanę w domu, nie będę w stanie oprzeć się tej pokusie dłużej niż dwadzieścia minut, więc pomyślałam: "A co mi tam! Pójdę i wyjdę po godzinie".
Ponieważ czasami przychodzi nam zrobić coś wbrew sobie, a nie był to wieczór, kiedy miałabym ukradkiem nadzieję, że spotkam kogoś tylko dlatego, że nie jestem w nastroju na wyjście, tego właśnie dnia przyszło mi poznać mężczyznę moich marzeń.
Czy nie tak to zwykle bywa? Wieczory, kiedy wkładasz w wyjście ogromny wysiłek: godzinami się pacykujesz, układasz włosy, nakładasz nowy drogi ciuch, to te, kiedy nikogo nie udaje ci się poznać. Nawet brzydali.
Wiem, że nie muszę ci mówić, że kobiety poznają mężczyzn właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewają. Ale, przysięgam, to naprawdę nie był jeden z tych wieczorów. Ani trochę.
Już na miejscu, na imprezie, z przyzwyczajenia dokładnie obejrzałam sobie każdego z obecnych facetów i zdecydowałam, że żaden z nich nie był wart rozmowy. Zwykle nie cierpię takich spotkań. Tęsknię za prywatkami z moich studenckich lat, gdy w pokoju panował półmrok, jedynym źródłem światła była lampa stojąca w rogu, a muzykę puszczało się naprawdę głośno i nikomu to nie przeszkadzało. Można się było upijać, upalać, tańczyć i zapomnieć się całkowicie.
Ale gdy dorastamy, imprezy są już inne. Teraz zapraszają nas do mieszkania lub domu z gustownie ścieranymi, drewnianymi podłogami i odpowiednimi kieliszkami do szampana. Żadnego plastiku, jak kiedyś. Człowiek sączy swojego szampana z likierem wiśniowym i udaje, że interesuje go, w jaki sposób jakiś żałosny pajac zarabia na życie.
Tęsknię też za studenckim jedzeniem: bagietki pokrojone na setki grubych, miękkich kawałków, do tego wielkie, nie rozpakowane z folii kawałki sera; parę puszek pasztetu i korniszony marki Branston stanowiły na imprezie najbardziej wyszukane potrawy.
Bez względu na to, ile się ich zje, nie można się najeść, nażreć czy obeżreć kanapeczkami od Marksa & Spencera. Ale ponieważ wyglądają ślicznie, ludzie myślą, że podawanie ich dowodzi elegancji i wyszukanego smaku.
A ta impreza była właśnie w takim stylu: Marks & Spencer plus tanie wino musujące udające szampana i wymieszane z likierem wiśniowym. Nuda.
Andy zaczynała się zachowywać trochę histerycznie - zalana i zgryźliwa jak zwykle - bo wokół byli faceci. Nieważne, czy jej się podobają, czy nie. Stałam więc sobie w kącie, coraz bardziej wkurzona, i marzyłam o chińszczyźnie na wynos.
Pamiętam, jak popatrzyłam na zegarek i pomyślałam, że jeśli uda mi się stąd wyrwać za jakieś pół godzinki, to będę jeszcze mogła skoczyć do baru i zaspokoić głód. Uważasz, że to głód emocjonalny? Nie, no, naprawdę! Też mi nowina! Co prawda, biorę udział w terapii od stosunkowo niedawna, ale nawet ja wiem, że kiedy nachodzi mnie nagła ochota na jakieś jedzenie, to nie dlatego, by wypełnić mój żołądek. Staram się wypełnić tę wielką pustkę w moim sercu.
O, przepraszam! Nie wspomniałam wcześniej o terapii, ale szczerze mówiąc, jeszcze nie zdecydowałam, ile chcę o tym powiedzieć. Jeśli cię to interesuje, to poszłam na terapię, ponieważ nadal nikogo nie mam, ale to rzecz dość osobista, dotycząca mojego własnego czasu, mojego światka, i wywalam na nią kupę pieniędzy - czterdzieści funtów za godzinę. Może później ci opowiem? Zobaczymy.
Stałam tak sobie, planując wielkie żarcie, kiedy pojawił się Simon. Chociaż wtedy jeszcze oczywiście nie wiedziałam, że to on. Pomyślałam tylko: "Co za paskudny dupek w okularkach". Okularki były, co prawda, od Armaniego (takie małe okrągłe), a on tak naprawdę nie był paskudny - to ja byłam w paskudnym nastroju.
Jego twarz była zabawna. Wyglądał trochę jak mała, mądra sowa ze sterczącymi czarnymi włosami i w garniturze (czarnym i o modnym kroju, nałożonym na świeżutki, biały T-shirt), który dziwnie do tej twarzy nie pasował. Przypominał małego chłopca, który udaje dorosłego. Wiem, że w tej właśnie chwili powinnam była się domyślić, że za chwileczkę włączy mi się instynkt macierzyński, ale nie wiedziałam. Słowo daję, że nie wiedziałam. Nazwałam go w myślach "cholernym doktorkiem".
Czekałam, aż rzuci jakimś niewiarygodnie drętwym tekstem, czymś w rodzaju: "Czy masz ochotę na drinka?" albo "Skąd znasz Matta i Kate?", ale tego nie zrobił. Po prostu stał i patrzył na mnie (dodam, że z niezbyt wysoka). Ponieważ miałam na nogach prawie dziesięciocentymetrowe szpilki, byliśmy tego samego wzrostu. Może nawet on był nieco niższy, ale pamięć i czas zawsze dodają centymetrów. Prawda?
A on patrzył na mnie, patrzył i patrzył. A ja, Pani Twardzielka z Telewizji, zarumieniłam się. Wtedy on otworzył usta i zapytał:
- Czy masz ochotę na drinka?
A ja odparłam z lukrowanym uśmiechem na twarzy:
- Z przyjemnością wypiję jednego.
On jednak nawet nie drgnął, tylko nadal wpatrywał się we mnie bardzo poważnie i intensywnie, jakbym była właśnie tą kobietą, której szukał.
Kiedy zaczął mówić, przez myśl przeszło mi sześć słów: "Aha! No to znowu się zaczyna". Poczułam, jak żołądek podjeżdża mi do góry, a następnie wykonuje nagły i szybki obrót. Ten obrót oznacza, że się w nim zakocham.
- Jesteś najładniejszą dziewczyną w tym pokoju - powiedział w końcu.
Po dłuższej pauzie odparowałam:
- Ale ty nie jesteś najprzystojniejszym gościem.
Przepraszam, nadal mi głupio, kiedy ci o tym mówię, ale wówczas na nic więcej nie było mnie stać.
- Ha! Ale jestem najinteligentniejszy!
- Skoro użyłeś słowa "najinteligentniejszy", to bardzo wątpię.
- Ależ zapewniam cię, że jestem, Anastasio. Jestem na tyle inteligentny, by powstrzymać cię przed ucieczką.
Uśmiechnęłam się szeroko. Nic na to nie mogłam poradzić.
- Skąd wiedziałeś?
- O czym? O twojej planowanej ucieczce czy jak masz na imię? Uznałem, że wyglądasz jak Anastasia, choć możliwe, że ktoś mi tutaj nieco pomógł. Poza tym zawsze potrafię rozpoznać, gdy ktoś chce się za chwilę ulotnić, a ty zaraz byś to zrobiła. Chociaż dzisiaj w telewizji dają tylko chłam. Sprawdziłem.
Zaczęłam się śmiać zaskoczona, że ten gość - gość o zabawnej twarzy doktorka - na mnie leciał. Wtedy właśnie uznałam, że byłaby z nas wspaniała para, i w czasie naszej rozmowy, już tego pierwszego wieczoru, zastanawiałam się, jak wyglądałoby nasze wspólne życie.
Zamieszkalibyśmy w Islington, postanowiłam. W jednym z tych sypiących się domów jak z epoki króla Jerzego, który sami byśmy wyremontowali. Simon na pewno potrafi wszystko zrobić sam, pomyślałam. Razem będziemy cyklinować podłogi i malować ściany na biało.
Nasz ślub będzie w stylu bohemy, ponieważ Simon (chociaż musiał dobrze zarabiać jako naczelny czasopisma dla mężczyzn) nie wyglądał na kogoś, kto gustuje w wielkich, eleganckich imprezach na pokaz. Wybralibyśmy wiersz i piosenkę dla siebie nawzajem, coś z głębokim przekazem. Ja już dokonałam wyboru: Ray Charles i Come Rain Or Come Shine.
Podczas gdy on mówił do mnie, rozśmieszał, ja w kółko słyszałam w głowie słowa: I'm gonna love you, like no one else loves you, come rain or come shine. Happy together, unhappy together, wouldn't it be fine. I guess when you met me now, it was just one of those things, ah but don't you ever bet me now, because I'm gonna be true, if you let me.
Chryste, Simon był zabawny! Sarkastyczny, rewelacyjnie bystry i niemal tak cyniczny jak ja.
- Banda sztywniaków - powiedział, rozglądając się. - Tak naprawdę miałbym ochotę zaszyć się w jakimś przytulnym ciemnym pubie, z kilkoma butelkami dobrze schłodzonego piwa i śliczną Anastasią u mego boku.
Nienawidzę pubów, nienawidzę. Nory dla roboli, śmierdzące piwem i papierosami. Mimo że lubię piwo i papierosy, to takich miejsc nie znoszę. Ale co odpowiedziałam? Wiem, że nie muszę ci mówić.