Życie mniej zwyczajne

  • szt.
  • 19,00 zł 4,90 zł

Uwaga! Książka posiada drobne rysy na okładce.

 

Powieść Johna Hodge, scenarzysty Trainspotting i Płytkiego grobu.
Romans, dramat, boska interwencja!
Celine postrzeliła swojego chłopaka w głowę. Elliot już nigdy nie będzie dentystą.
Robert stracił pracę. Zastąpił go robot.
Jackson i O'Reilly zeszli z nieba. Mają ważną misję. Nie są szczęśliwi.
Tak zaczyna się ciąg zdarzeń, które mają sprowokować Roberta i Celine, żeby zakochali się w sobie, lecz chaos niszczy każdy, nawet najlepiej opracowany, plan. Robert i Celine przechodzą próby porwania, napadu na bank, karaoke i kiepskiej poezji. Nie wiedzą o siłach, które chcą zawładnąć ich życiem.
Zresztą zajmują się bardziej przyziemnymi sprawami. Na przykład, dlaczego człowiek zwany Todem codziennie ostrzy swoją kosę? Dlaczego O'Reilly lubi ciężkie buty? Albo dlaczego Mayhew nie modli się do Buddy?
Tu wszystko jest oczywiste. To przecież lekka powieść. Kupujecie ją na lotnisku, bierzecie ją na wakacje. Jest najlepsza, starzy, to bestseller. Za rok będziecie mówić: "Tak, pamiętamy Roberta. Jego marzenie się spełniło."

John Hodge urodził się w Glasgow w 1964 roku. Nigdy nie był dobry w grach zespołowych, lecz próbował zrekompensować to sobie, pisząc scenariusze filmowe. Życie mniej zwyczajne (na którym oparta jest niniejsza powieść) jest jego trzecim dziełem. Poprzednie to Płytki grób i adaptacja Trainspotting.

Rok wydania: 2003
Stron: 196
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Maciej Potulny

Fragment tekstu:


Dla Lucy

 

rozdział pierwszy
Mayhew usłyszał strzał i już wiedział, że jeszcze żyje.
Przeczesał włosy grubymi, krótkimi palcami i strzepnął z głowy resztki jabłka. Zawsze to samo: konsternacja na wieść, że znów ma wziąć udział w tej grze, nieunikniona rezygnacja, kiedy nadszedł czas, paniczny strach, kiedy kładł jabłko na głowie, a potem gonitwa myśli. Czy jest wystarczająco skoncentrowana? Może piła? Czy wieje silny wiatr albo coś jej wpadło do oka? Źle mierzy lub w lufie jest ziarnko piasku? Czy dziś ma być inaczej? Usterka, niewielki błąd o jeden cal obniży lot pocisku, który przebije mu czaszkę i rozrzuci jego mózg na kosztownych marmurach tarasu?
Za każdym razem, gdy szykował się na śmierć, czuł drżenie rozpadającego się jabłka, które o ułamek sekundy wyprzedzało huk wystrzału, ponieważ pociski są szybsze niż dźwięk. Po tym poznawał, że jeszcze żyje, i zastanawiał się, dlaczego w ogóle był zdenerwowany. Przecież wiedział, że córka jego pracodawcy, panna Celine Naville - piękna, bogata i znudzona dwudziestopięciolatka - była doskonałym strzelcem.
Stali przez chwilę bez ruchu. Żaden dźwięk nie mącił gorącej ciszy. Refleksy słońca odbijały się od powierzchni basenu, który ich dzielił. Celine uśmiechnęła się, kiedy Mayhew poruszył palcami, jakby na nowo odkrywał uroki życia. Mężczyzna ukłonił się i oddalił w kierunku chłodnego wnętrza domu. Dziewczyna została sama. Kiedy otworzyła komorę pistoletu, a pojedyncza brązowa łuska, wciąż dymiąc, spadła na ziemię, Celine przez jedną sekundę poczuła się spełniona.

 

rozdział drugi
To był człowiek instytucja. Nie wiadomo, od kiedy pracował w tym okręgu, ale zdawało się, że od zawsze. Na pewno od czasu, kiedy Jackson i O'Reilly dołączyli do zespołu, a jak dawno to było? Sto lat temu czy sto pięćdziesiąt? Nikt tego nie liczył. Na początku Jackson wkurzał się na niego i zastanawiał się, dlaczego nikt jeszcze nie udzielił mu nagany za nagabywanie i uprzykrzanie życia innym. Z czasem jednak zmiękł i zaczął czuć się dobrze, widząc go i słysząc jego jedyną historię, opowiadaną wciąż od nowa każdej duszyczce, która chciała słuchać, i wielu, które tego nie chciały.
- Wyobraź sobie ogród, dobra? No i ten facet, wiesz który, mówi: "Bierzcie, co chcecie" - rozumiesz? "Co tylko wam się zamarzy. Z wyjątkiem tego jednego drzewa. Z tego drzewa nie wolno wam jeść". Wyraża się jasno. Nie ma problemu. Idzie skorzystać z telefonu, a co ona robi? Wiesz, co robi? Zżera to jabłko. Nie wierzę własnym oczom. Przecież mówił, żeby go nie ruszać, a ona je zjada. No i co ja mam zrobić? Nie do wiary. I od tamtej pory wszystko… nie wiem… wszystko wzięło w łeb.
Potem wybuchał płaczem, co również było częścią rutyny.
Jackson i O'Reilly patrzyli w milczeniu, jak podszedł do funkcjonariuszy z drogówki, którzy wyśmiali go, kiedy znów zaczął swą opowieść.
- Biedaczysko - powiedział Jackson.
O'Reilly nie zareagowała.
- Myślę, że postradał zmysły - dodał Jackson. Proponował konwersację, lecz O'Reilly nie słuchała. Była zła na Gabriela, że kazał im tak długo siedzieć w poczekalni, wśród psycholi, dziwek, cudzołożników, grzeszników i zdrajców, z których każdy miał pod ręką walizkę pełną wymówek i wygadanego prawnika w białym garniturze. Była też zła na Jacksona za to, że nie podzielał jej rozdrażnienia wszystkim dookoła. Facet miał dobre serce, ale przecież są granice cierpliwości.
Gabriel wyszedł z biura i zaprosił ich do środka. O'Reilly martwiła się tym spotkaniem, a jeden rzut oka na brzydką, zniszczoną twarz przełożonego potwierdził jej obawy. Kiedyś istniała między nimi nić porozumienia pełna domowego ciepła, więc bardziej niż inni była wrażliwa na jego złe nastroje i czujna wobec dzikiego wiru polityki, który go otaczał.
Gabriel nie marnował czasu. Jeszcze zanim usiedli, krążył wokół nich niczym uosobienie wściekłości.
- Nie wiem, co robicie, ale robicie to źle - zaczął. - Z tego, co mi wiadomo, pieprzycie każdą sprawę.
Na biurku leżał stos teczek. Podnosił jedną po drugiej i upuszczał na podłogę.
- Proszę bardzo. Rozwód! Rozwód! Rozwód! Rozpad małżeństwa, nie do naprawienia. Małżeństwo anulowane. Brak harmonii w pożyciu seksualnym, nie do pogodzenia. Co się dzieje?
Jackson i O'Reilly zesztywnieli ze strachu.
- Powiedzcie coś!
- Mieliśmy złą passę - powiedział Jackson.
- Złą passę? Złą passę! Jak złą? Fiasko siedemdziesiąt dwa razy z rzędu. Aż tak złą?
- Ludzie się zmienili. Już nie są tacy jak dawniej - powiedziała O'Reilly.
- Cóż, tutaj też się pozmieniało - szef złagodniał na moment, co jeszcze bardziej zaniepokoiło O'Reilly.
- Widzicie - ciągnął Gabriel - naciskają na mnie. Z góry, rozumiecie? Wiecie, co mam na myśli. Pewne wysoko postawione osoby - nie będę ich wymieniał z nazwiska - wątpią w sens istnienia Departamentu. Mówią otwarcie, że to przegrana sprawa.
- Chyba sami w to nie wierzą.
- Jackson, ja tylko mówię ci, jak jest. Jesteśmy pod lupą. Przy okazji, kazano mi przedstawić naszym najlepszym agentom nowy system motywacji.
Gabriel znów przyjął oschły ton, a O'Reilly wyczuła, że rośnie dystans między nimi. Dystans między dowództwem a linią frontu, między przyczyną a skutkiem.
- Najlepszym agentom? - spytała.
- Chodzi o was. - Gabriel poczuł się niezręcznie, mówiąc komplement.
- Odpuść sobie pochlebstwa i przejdź do rzeczy.
Gabriel spojrzał na nią. Twarda, zimna kobieta. Pomyślał jak zwykle o tragedii, która zmieniła ją w górę lodową, i próbował wyobrazić sobie, jaka była kiedyś. Miała rację. Nie czas na pochlebstwa. Ich związek opierał się na szacunku, a szacunek uznaje tylko prawdę.
Rzucił jej ostatni plik akt.
- Ten przypadek jest trudny, ale na pewno sobie poradzicie. A jeśli nie… - Wyczuwał ich napięcie. - Jeśli nie, to nie wracacie.
Jackson wybuchł pierwszy:
- Chyba żartujesz, Gabriel! Nie wolno ci tak stawiać sprawy. Zbyt wiele nam zawdzięczasz. Nie możesz nam tego zrobić.
Ale wiedzieli, że mógł.
- To nowy system motywacji. Waszą misją jest połączenie mężczyzny i kobiety… i tak dalej. Jeśli wam się uda, wracacie. Jeśli nie, zostaniecie tam na zawsze.
- Jakie mamy moce specjalne? - spytał Jackson.
- Żadnych. Znacie zasady. Schodzicie na Ziemię i jesteście prawie tacy sami jak wszyscy. Tylko żyjecie dłużej.
- Te zasady są do dupy - skwitował Jackson.
- To wszystko jest do dupy - dodała O'Reilly, ale nie uściśliła, czy chodzi jej o misję, zasady czy może o cały wszechświat.
- Tam na dole jest paskudnie. - W głosie Jacksona słychać było rezygnację. - Nienawidzę tego miejsca.
Przez myśl przemknęły mu wspomnienia. Wspomnienia bólu i udręki.
- Nie ja tu rządzę - powiedział Gabriel. - Liberatum mane.
Jackson i O'Reilly patrzyli na niego, milcząc.
- Na waszym miejscu zacząłbym od kobiety.

 


rozdział trzeci
- Ona jest poczętą w tajemnicy córką Marilyn Monroe i Johna F. Kennedy'ego, czujecie to? To dlatego Marilyn zamordowano przez wstrzyknięcie barbituranów kilka godzin po urodzeniu dziewczynki.
Ameryka jeszcze nie okazała się wyjątkowo przychylna dla Roberta Lewisa, choć nie była też okrutna. Przyjechał tu jako turysta, kiedy miał dwadzieścia cztery lata, i został nielegalnie przez dwadzieścia sześć miesięcy. Korzystał z dóbr klimatu, przerośniętych hamburgerów, wszechobecnej anonimowości i otwartej, towarzyskiej natury swojej amerykańskiej dziewczyny, Lily, z której promiennym, beztroskim uśmiechem i nogami cheerleaderki mieszkał przez ostatnie dwa lata. Było im dobrze razem. Robert przewidywał wspaniałą przyszłość. Kiedy się ożeni, dostanie obywatelstwo, a wtedy będzie mógł w pełni korzystać z wielu możliwości czekających na dynamicznego, młodego człowieka w tym wielkim kraju. To nic, że na razie ona pracowała w barze, a on zajmował się sprzątaniem biur w Naville Industrial Holdings. Przynajmniej nie głodowali. Poza tym Robert miał wyraźnie wytyczoną drogę do fortuny: zamierzał napisać powieść.
- Dobra, więc dziewczynka dorasta w sierocińcu w Wichita, nic nie wiedząc o swoim niezwykłym pochodzeniu.
Ted i Frank słuchali uważnie. W wilgotnych lochach magazynu ktoś o słabszym charakterze dawno poddałby się senności, lecz oni dzielnie się trzymali. Od lat pracowali w Naville Industrial Holdings i obserwowali wzloty wielu młodych woźnych - podobnych do Roberta, pełnych nadziei i pomysłów - a potem byli świadkami ich upadków, kiedy odchodzili złamani nudą ciężkiej pracy. Wysłuchiwali niezliczonych zarysów powieści, scenariuszy filmowych, porad seksualnych, pomysłów na gry komputerowe i projektów technicznych, które miały zmienić świat, ale nigdy tego nie zrobiły. Słuchali więc Roberta uprzejmie, z pobłażliwą miną ludzi, którzy wiedzą, że wszelkie marzenia prędzej czy później legną w gruzach.
- Lata mijają - ciągnął Robert. - College. Uniwersytet. Dziewczyna jest inteligentna, piękna, odnosi sukcesy.
- A potem? - zapytał Ted.
- Potem zaczyna zajmować się polityką i jedzie do Anglii, do Londynu, jako ambasador Stanów Zjednoczonych.
Frank przyjął ten fakt do wiadomości i skinął głową.
- Niech zgadnę - powiedział. - W Londynie odkrywa tajemnicę swojej tożsamości i sekret hitlerowskiego złota, ukrytego pod ambasadą przez jej dziadka, starego Joe Kennedy'ego.
- Eee… tak - odparł Robert. - Tak to mniej więcej wygląda.
Frank i Ted, koneserzy sfrustrowanej ambicji, postąpili z nim łagodnie.
- To dość oczywiste, Robercie - powiedział Ted.
- Pewnie, tu wszystko jest oczywiste - Robert desperacko próbował się bronić. - To przecież lekka powieść. Kupujecie ją na lotnisku i czytacie na wakacjach. Jest najlepsza, starzy, to bestseller. Za rok będziecie mówić: "Tak, pamiętamy Roberta. Jego marzenie się spełniło".
Powiew zimnego powietrza uratował starych wyjadaczy od odpowiedzi. Robert, siedzący tyłem do drzwi, nie musiał się odwracać. W oczach kolegów ujrzał strach - strach, który mogła wywołać tylko jedna kobieta: Violet Eldred Gesteten.
Praprababka Violet Eldred Gesteten żywiła się ludzkim mięsem, by przetrwać mozolną podróż pionierów przez zaśnieżone Góry Skaliste. Jej prababka przeżyła katastrofę Titanica. Babka przewodziła krótkiej, lecz gwałtownej rewolcie marksistowskiej wśród bezrobotnych hutników podczas Wielkiej Depresji w Pensylwanii, matka zaś udzielała się w Chicago w 1968. Obecna przedstawicielka linii genetycznej była jeszcze twardsza niż jej damscy przodkowie. Ograniczała ją jedynie mniej ekscytująca rzeczywistość, w której brakowało agresji, co tylko pogarszało sprawę. Jako główny nadzorca - do spraw higieny i czystości - rządziła żelazną pięścią, językiem ostrym jak brzytwa i sercem z kamienia, wzbogacając ten zestaw małym, lecz idealnie dopasowanym kastetem, odziedziczonym po babce marksistce wraz z zamiłowaniem do przemocy.
Frank i Ted rzucili się do wózków ze szmatami, ściereczkami i pastami, ale zaraz okazało się, że Violet Eldred nie przyszła tu do nich. Jej bazyliszkowaty wzrok spoczął na Robercie, kiedy ten odwrócił się, wstając z krzesła.
- Och, pani Gesteten - wyjąkał. - Co za… co za miła niespodzianka.
Zbyła go milczeniem.
- Chciałbym zostać i pogawędzić, naprawdę, ale czeka nas dużo pracy.
Próbował ją obejść, lecz zatrzymała go w pół drogi, wbijając palec w jego pierś. Sięgnęła do kieszeni. Frank i Ted bali się, że wyciągnie kastet lub wielki nóż, więc odetchnęli z ulgą, kiedy zobaczyli kopertę, najwyraźniej przeznaczoną tylko dla Roberta. Ten wziął kopertę i rozerwał ją. Wyjął ze środka krótki, brutalny list.
- Roboty! - krzyknął niespodziewanie głośno. - Chce mi pani wmówić, że ma mnie zastąpić robot? Że jakiś robot będzie chodził na swoich małych, mechanicznych kolankach i rączkach i czyścił brud z każdego kąta tego biurowca? Nie sądzę, pani Gesteten!
- Robot przynajmniej nie będzie marnował czasu, pisząc kiczowate powieści.
Kiedy świdrowała go wzrokiem, Robert wiedział, że przed tą kobietą nic się nie ukryje.
- Rozumiem - powiedział. - A więc to sprawa osobista.
- Ja nie mam z tym nic wspólnego - odparła. - To polecenie z góry, od samego pana Naville'a. On chce większej wydajności i mniej obiboków na dole. A ty, Robercie, jesteś obibokiem.
Mały buntowniczy płomyk wciąż tlił się w sercu Roberta. A więc to tak Ameryka traktuje swoich ojców, którzy stworzyli ten kraj? Czy tak ojczyzna wolności i demokracji wita miliony rąk chętnych do pracy? Trzeba powołać się na sprawiedliwość. To na pewno odroczy wyrok.
- Dobrze - zdecydował. - Chyba najwyższy czas, żebym złożył panu Naville'owi wizytę.
- Już za późno, Robercie - powiedziała pani Gesteten i kwaśna parodia uśmiechu, niczym zmarszczka na piachu pustyni, wykrzywiła jej twarz. - Jesteś zwolniony.

 

rozdział czwarty
Elliot Zweikel nie umiał odróżnić odwagi od brawury i to go zgubiło. Żałował swojej nieostrożności do końca życia - końca, którego cudem uniknął.
Zawsze z przyjemnością odwiedzał Celine, więc i tego popołudnia jechał niecierpliwie czerwonym porsche. Był pewny siebie. Minął ochroniarzy przy bramie i ruszył dalej, w kierunku wielkiej willi. Lubił śmiałe podchody i zabawy w kotka i myszkę. Dzięki tym grom coraz bardziej pożądał Celine, która była ponętną kobietą. Przez wiele lat ciężko pracował - przynajmniej on tak uważał - żeby przygotować ją do roli swej głównej towarzyszki. Nie jedynej, oczywiście, to byłoby absurdalne, lecz z pewnością najczęściej pokazywanej. Publicznej twarzy prywatnego życia. Boże, naprawdę się napracował. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, była wspaniałym materiałem do obróbki: piękna, bogata, miała chłodny, lekceważący stosunek do większości spraw, lecz tak jak blok marmuru potrzebowała zręcznej ręki rzeźbiarza. A on doprawdy potrafił pięknie rzeźbić. Wychowując się bez matki (która zatracała się w alkoholu) i ojca (oddanego bez reszty swoim dolarom), Celine nie miała pojęcia o manierach, nie umiała rozmawiać o sztuce, winie czy polityce, i potrafiła w najbardziej niestosownym momencie wygarnąć komuś prawdę o jego nie najlepszej operacji plastycznej. Pod okiem Elliota, niczym w Pigmalionie, rozkwitła jako najbardziej pożądany kwiat w okolicy. W kwestiach emocjonalno-seksualnych również zawdzięczała mu bardzo dużo. Kilku tępych cycków w ferrari i dzieciaków ze szkoły nie nauczyło jej niczego o wymaganiach, formalnościach, zobowiązaniach i obciążeniach Praktycznego Zarządzania Związkiem - czy też "miłości", jak zwykła nazywać ich układ we wczesnych latach, z właściwą sobie naiwnością. To była rysa na charakterze, której usunięcia nie żałował. Napady płaczu, przerywane rozmowy telefoniczne, grożenie odejściem, zaborcze uściski i udawane samobójstwa - co za utrapienie! Takie bzdury mieli już za sobą, dzięki Bogu. I czyż w rezultacie nie była teraz lepszą, bardziej przydatną kobietą? Włożył w to dużo wysiłku. Nie wspominając o wszystkim, co zrobił dla jej uzębienia.
Jedyną chmurą na błękitnym niebie była natrętna myśl, że może ulepszył ją za bardzo, że stała się zbyt pewna siebie, przebiegła i elastyczna. Przechodząc obok czterech portretów Vermeera i dwóch Picassa, Elliot próbował sobie przypomnieć, co zdarzyło się na końcu My Fair Lady. Czy Audrey Hepburn nie odeszła z jakimś młodym śmieciem? Freddiem? Cyckiem z ferrari? Chyba tak. Rzygać się chce, jak się o tym pomyśli. Po wszystkim, co Rex Harrison zrobił dla niej… Ale to tylko film. Życie wygląda inaczej. Stanął przy oszklonych drzwiach i zamyślił się: "Czy traktowałem ją zbyt dobrze?"
Ta myśl otrzeźwiła go. Elliot wiedział z doświadczenia, że kobiety nie czują wrodzonej wdzięczności. Nie potrafią jej okazać za dobre traktowanie; najwyżej za fakt, że nie traktuje się ich tak źle, jak na to zasługują. Chyba traktował Celine wystarczająco źle? Jaskrawe dowody - flirty, przedłużające się nieobecności, nadużywanie substancji wyskokowych - krzyczały: "Tak!" Dlaczego więc nie chciała wyjść za niego? Wspomniał scenę z poprzedniego wieczoru: francuska restauracja, wino, świece, inteligentna konwersacja, trochę tenisa, jakaś banalna, ale kosztowna, platynowa biżuteria, a tu nic. "Nie". Co się działo, do cholery? To nie miało sensu. Postradała zmysły? Oszalała? Druga możliwość była jeszcze gorsza: Celine wyrażała własną wolę. Elliot błyskawicznie odrzucił tę myśl, ale w tej samej chwili wiedział, że to prawda. Co za suka! No, ale to jeszcze nie koniec gry, a przewaga, jak zawsze, leżała po stronie doświadczenia.
Kiedy wyszedł z domu na zalany popołudniowym słońcem taras, ujrzał kolejny denerwujący przykład nowej "woli" Celine: pękate, czerwone jabłko, umieszczone na czubku głowy Mayhew, rozpadło się na kawałki, gdy rozległ się strzał. Elliot nie był przeciwnikiem posiadania i używania broni, o nie, ani nie bał się o życie Mayhew, po dwakroć nie. Prawdę mówiąc, kula w głowie tego angielskiego sztywniaka o lodowatym spojrzeniu byłaby naprawdę miłym zwrotem akcji. Tyle że cała scena była przesycona symbolizmem: poczucie spełnienia, talent, podejmowanie ryzyka i pewność siebie. Do czego to prowadziło, jeśli nie do niezależności?
- Niezła sztuczka, Celine - pochwalił ją.
Celine nie odwróciła się ani nie okazała krzty zdumienia jego obecnością. Ten facet był jak truteń, zepsuł jej chwilę radości.
- Chcesz sam spróbować szczęścia? - zapytała, otwierając komorę pistoletu. Poczuła zapach spalonego prochu. Ani razu nie spojrzała na gościa.
- Z pistoletem? - Elliot miał niemal nadzieję na jeden strzał w kierunku Mayhew.
- Z owocem.
- Nie mam czasu na głupie zabawy - odparł, patrząc na taras. Nie najgorzej. Nie najgorzej, jak na takich bogaczy. Urządzone prawie ze smakiem. Oczywiście, należy zmienić kilka rzeczy, kiedy stary pójdzie do nieba. Przede wszystkim trzeba się pozbyć tego pieprzonego sługusa. Wydaje mu się, że jest Bóg wie kim, kiedy tak patrzy na niego, jakby on, Elliot, był kupą łajna. Twoje dni są policzone, koleżko.
- Elliot - usłyszał głos Celine - jeśli się boisz, to dlaczego po prostu tego nie powiesz?
Leżała w cieniu. On stał w pełnym słońcu. Rzucała mu przynętę, ale nie ma mowy, nie połknie haczyka.
- Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o pewnej propozycji.
- A ja odmówiłam, bo jesteś oszustem, Elliot.
- No dobrze, lubię poflirtować. Taką mam naturę. Ale zastanów się: czy wiesz, jak trudno w tym mieście o dobrego męża? Albo przynajmniej o dobrego dentystę?
Nawet jeśli Celine słuchała, nie okazywała tego. Nie zniechęcony, Elliot przeszedł do sedna sprawy:
- Celine, mówię poważnie.
Zdawało się, że rzeczywiście nie słuchała. Może nawet spała, schowana za ciemnymi okularami. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Mayhew złośliwie zmrużył oczy i ściągnął usta w ciup. Na czole Elliota pojawiły się krople potu. Czekał. Celine sięgnęła do patery z owocami. Wzięła jabłko i rzuciła je w stronę Elliota. Złapał je odruchowo i natychmiast tego pożałował. Wiedział, co się teraz zdarzy.
- Poważnie, Elliot? Jak poważnie?
Oczywiście, traktował ją zbyt dobrze. Teraz to widział. Do tego prowadziła ta jej nowa "wola", jej pewność, prężność, wszystkie te bzdury. Ha, pieprzyć ją! Udowodni, że jeśli ten sługus potrafi to zrobić, to on też. Nie ma sprawy. A potem ta suka sama zobaczy, jakim piekłem może być życie dla kobiety.
Położył sobie jabłko na głowie.
Celine była zaskoczona. Nawet bardzo. Zawsze uważała Elliota za tchórza: pyszałkowatego, charyzmatycznego, zarozumiałego tchórza. To było coś nowego. Wiedziała, ile brawury wymagał od Mayhew udział w tej grze. Tylko że Mayhew był człowiekiem wychowanym w duchu bezcelowych, brutalnych rytuałów inicjacji, kultywowanych wśród starożytnych, brytyjskich oddziałów wojskowych. Jego strach przed śmiercią z rąk zepsutej dziewczyny równoważony był niezłomną odwagą, która stworzyła imperium.
Czy teraz Elliot też stał się taki?
To była intrygująca wizja. Przyglądała mu się uważnie, ładując broń. Stał nieruchomo, miał płytki oddech, oczy zamknięte, a krople potu zmieniły się w strumień.
- Gotów? - spytała, lecz jej słowa wpadły w martwą, rozgrzaną ciszę.
Elliot skrzywił się, ale nie odpowiedział. Znowu spojrzała na niego, szukając śladu niezdecydowania, żalu, tchórzostwa. Ale z wyjątkiem silnego pocenia, które - musiała to przyznać - było całkiem zrozumiałe, zdawał się gotowy, by stawić czoło niebezpieczeństwu.
- Jeśli się ruszysz, moja odpowiedź brzmi: "Nie".
- Celine, jesteś pewna, że to roztropne? - spytał nagle Elliot. Przypomniał sobie w jednej chwili całe swoje życie i ujrzał siebie jako małego chłopca, bawiącego się we frontowym pokoju, w plamach słońca, pod okiem kochającej matki. Przed sobą miał tylko ciemność i pragnął krzyczeć: "Nie chcę umierać!" Lecz nie krzyknął. Zapytał tylko: "Celine, jesteś pewna, że to roztropne?"
Za późno. Celine już mierzyła do niego.
- Nie gadaj - powiedziała. - To mnie rozprasza.
Kiedy pociągnęła za cyngiel i łagodnie zapoczątkowała detonację, Elliot rozmyślił się. Zrozumiał w tym samym momencie co Celine - jedyny raz w historii ich związku, kiedy myśleli podobnie - że to nie brawura.
To było coś innego.
- Czekaj! - krzyknął i wyrzucił ramię do przodu w bezsensownym, odruchowym geście. Mógł krzyczeć "Czekaj!" ze wszystkich sił, ale pocisk już był w drodze.
Jabłko nie odniosło obrażeń.
Padając na marmurową posadzkę, jeszcze żył. Na pewno był ranny, może nawet śmiertelnie, lecz nie umarł. Krew tryskała przez mały otwór, około półtora centymetra nad lewym okiem, a kiedy Elliot dostał drgawek, bryzgała i kapała prosto do basenu. Celine spojrzała na niego z góry. Była rozczarowana jego tchórzostwem, chociaż z drugiej strony cieszyła się, że potwierdziło się jej wcześniejsze zdanie o nim.
- Mayhew, zechcesz wezwać lekarza?
Mayhew również patrzył z góry na Elliota wijącego się we własnej krwi. Znał wielu ludzi postrzelonych w głowę. Sam postrzelił kilku z nich. Miał wrażenie, że przez dziurę w czole dostrzegł fragment mózgu, ale nie widział powodu, by zwracać uwagę Celine na ten drobiazg. Przecież był tylko służącym.
- Z przyjemnością, madame - odparł z dyskretnym ukłonem, który tak bardzo podobał się jego pracodawcy.

 

rozdział piąty
Sztylet Przeznaczenia wirował na ciemnym ze starości, sosnowym blacie. Kierował życiem wielu ludzi, pomagał podjąć trudne decyzje. Wystarczyło narysować kredą okrąg, podzielić go na pół i nazwać strony. Przedmiot sporu nie miał znaczenia - dla Sztyletu nie było spraw błahych ani istotnych. Odlano go ze stopu nieznanych metali. Stworzyły i naostrzyły go dłonie o wiele potężniejsze niż nasze. Przekazywano go z pokolenia na pokolenie, nie jako własność, lecz jako właściciela tych, którzy go otrzymywali. Istniał od zawsze, miał istnieć do końca świata i nie wolno było wątpić w jego decyzje.
Al - człowiek doświadczony bardziej niż przeciętny czterdziestolatek - uważnie obserwował jego obroty. Jako obecny strażnik Sztyletu wiedział, że życie to tylko seria wyborów, chociaż, jak inni strażnicy, sam nigdy nie korzystał z jego mądrości. Dobro i zło, życie i śmierć, ketchup i musztarda - dla Ala wszystko było dwiema połówkami okręgu. Odkąd - osiemnaście lat temu - otworzył bar i jadłodajnię, zdobył liczną, wierną klientelę. Za pomocą Sztyletu wydłubał wielu znajomych z dołków młodości i wieku dojrzałego. Robert był jednym z nich. Chociaż pojawiał się tu regularnie dopiero od roku, użył ostrza wiele razy, zwykle w trywialnych sprawach, tak jak teraz, kiedy poprosił Sztylet o radę: whisky czy piwo. Ostrze z wdziękiem zwolniło i zatrzymało się.
- Whisky proszę - powiedział Robert.
- Alkohol nie rozwiąże twoich problemów, tylko ukryje je we mgle upośledzonej świadomości - powiedział Al, wkładając Sztylet do skrzynki.
- W takim razie niech będzie podwójna - odparł Robert.
Nie znaczyło to, że lekceważył opinię barmana lub wątpił w jego mądrość, ale jest czas na rzeczywistość i czas na zapomnienie, a Robert nie po to szedł sześć przecznic w piekielnym, nieznośnym skwarze, by w barze "U Ala" znaleźć rzeczywistość. Zwolnienie z pracy było przykrym przeżyciem i nie miał ochoty tego rozpamiętywać. Po konfrontacji z obcesowymi manierami panny Gesteten, jego godność została zbrukana w gorszącej walce z ochroniarzami. Wyrzucili go kuchennymi drzwiami, co miało symboliczną wymowę. Nie lubił i nie cenił tej pracy, ale jej strata nie wróżyła nic dobrego. Czy to miał być koniec jego romansu z amerykańskim kapitalizmem? Czy tak miał opuścić Amerykę? Przemocą, wypchnięty, wykopany tylnymi drzwiami, bez okazania troski o to, co się z nim stanie? Czy to miał być przedsmak przyszłości?
Te myśli i potrzeba ukojenia ich dwoma szczególnie skutecznymi balsamami przywiodły go do baru "U Ala", gdzie Sztylet wybrał pierwsze z lekarstw. Robert przez chwilę rozglądał się po barze, wolno sącząc whisky. W kącie ujrzał smukłą, kształtną postać Lily. Dziewczyna z uśmiechem podawała dwóm urzędasom sałatkę z wędzonym kurczakiem i wodę sodową. Kiedy ją obserwował, przeniknęła go druga fala ciepła. Widok Lily przyćmił problemy tak łatwo, że alkohol nie mógł się z nim równać. Lily była prawdziwym ukojeniem dla znękanej duszy. Dzięki niej przypomniał sobie, że nie jest jakimś przegranym gamoniem, tylko mężczyzną o dużej charyzmie, potencjale i niezaprzeczalnej, chociaż dość pospolitej urodzie. Pomyślał, że będąc z Lily, małe niepowodzenia - takie jak zwolnienie z pracy - można wrzucić do szufladki oznaczonej "N", czyli "Nieważne", lub jeszcze lepiej: "Nowe możliwości".
- Robert, co ty tu robisz o tej porze? - spytała Lily, kiedy podszedł do niej. Powitanie było trochę mniej wylewne, niż się spodziewał, ale przecież o tej godzinie w barze było najwięcej klientów, a dziewczyna nie wiedziała o jego ostatnim negatywnym doświadczeniu życiowym związanym z zatrudnieniem.
- Lily, tak się cieszę, że cię widzę - powiedział. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Ale Lily nie podzielała jego radości.
- Odpowiedz na moje pytanie. Powinieneś być w pracy.
"Teraz" - zdecydował Robert. "Trzeba jej powiedzieć teraz". Chciał poczekać do wieczora, może aż znajdą się w łóżku, żeby opowiedzieć o swoich planach - będzie pełnoetatowym pisarzem, pracującym w domu. Oczywiście na początku bez pieniędzy. Ale wkradło się nieporozumienie. Lily pomyślała, że zwiał z pracy, że okazał ten rodzaj lenistwa, którego nie toleruje żadna amerykańska dziewczyna, wychowana według surowych zasad etyki pracy. To jego wina. Musi wszystko wyjaśnić.
- Lily, mam złe wieści.
- O Boże, jakie złe wieści? - Głęboka bruzda zmarszczyła jej doskonałe czoło. Zmartwiona wydęła pełne usta, chwytając jego dłoń.
"To - pomyślał Robert - było bardziej na miejscu".
- Lily… ja… - Przygotował się na niepohamowany wybuch współczucia. Lily obejmie go, pogłaszcze, obsypie gorącymi, namiętnymi, bezwstydnymi pocałunkami. W takim kryzysie życiowym będą musieli potwierdzić, że są razem. Może nawet trzeba będzie iść na zaplecze, do pokoju Ala, żeby skosztować uzdrowicielskiego działania spontanicznego seksu.
- Zwolnili mnie.
Odrzuciła jego dłoń, niczym odpad atomowy. Zmarszczka na czole zrobiła się jeszcze głębsza, a usta wygięły się w coś, co u każdej innej kobiety Robert nazwałby wrednym grymasem.
- Ach, takie złe wiadomości - powiedziała.
Plan się walił. Przy takim obrocie sprawy wydawało się bardzo nieprawdopodobne, by pokój Ala, czy nawet ich własne łóżko, były świadkami uzdrowicielskiego seksu, spontanicznego czy też - jak zwykle - wybłaganego i pertraktowanego. Syreny ostrzegawcze zaczęły wyć w głowie Roberta, ale obwiniał tylko siebie. Jeszcze nie wyjaśnił wszystkich okoliczności.
- Zastąpili mnie robotem.
- Tak? No cóż, wiem, co czuli.
Klakson ryczał ogłuszająco. Wszystko się posypało. To nie był scenariusz, który Robert tak szczegółowo obmyślił. Nie miał nic wspólnego z uwodzeniem w parne, ciężkie popołudnie, gdzie pierwotna fizyczna energia definiowała, co znaczy żyć, i pluła w twarz monotonnemu, niemrawemu światkowi pracy. To był inny scenariusz, zupełnie nie do przyjęcia. Robert nie mógł zrozumieć, co się stało.
- Co? - zapytał oślepiony światłem reflektorów, kiedy ona przyspieszała w jego kierunku, gaz do dechy, stereo na cały regulator, grające znany kawałek.
- Od dawna chciałam ci to powiedzieć, a teraz okazja jest równie dobra jak każda inna. Odchodzę, Robercie.
Nonszalancko, bez ceregieli wgniotła swojego kochanka, teraz już byłego, w asfalt ulicy.
- Zostawiasz mnie? Ty? Odchodzisz? O czym ty mówisz? - Tłumek gapiów już zaczął się zbierać wokół niego. - Nigdy nie rozmawialiśmy o rozstaniu, nigdy nie planowaliśmy twojego odejścia. Planowaliśmy apartament w Nowym Jorku, ranczo w Montanie, domek narciarski w Vermont, ale nigdy tego, że mnie zostawisz.
- Robert - powiedziała ostro, kiedy w końcu umilkł - posłuchaj.
Zaczęła zdradzać tajemnice, a z każdą rewelacją jego rozpacz podwajała się, potrajała, podnosiła do kwadratu, do sześcianu, tworzyła układy dwójkowe, logarytmiczne, wykładnikowe, ogólne, dopóki nie wypełniła go całego.
- On ma na imię Ryan i uczy aerobiku. Kochamy się. Jedziemy razem do Miami.
A więc to tak. To ta piosenka. Powinien domyślić się wcześniej. Od dwóch miesięcy, przynajmniej trzy razy każdego wieczoru, Lily słuchała kompaktu Physical Olivii Newton-John. Teraz to stało się takie oczywiste. Aerobik. Ryan. Miłość. Miami. Physical.
- Lily, jak możesz? I to w takiej chwili - powiedział Robert, pociągając nosem. Zalał się łzami. Padł na kolana i rozpaczliwie uczepił się rąbka jej spódnicy. Okazywanie emocji nie było jego mocną stroną, ale niedawno przeczytał artykuł o samodoskonaleniu, w którym karcono mężczyzn za "ukrywanie swoich uczuć", a przez to "utrudnianie komunikacji", co miało być "ważne w związku", więc zagrał rolę pogrążonego w rozpaczy z całą pasją, jaką mógł z siebie wykrzesać.
- Nie opuszczaj mnie, Lily, nie opuszczaj mnie!
- Chcę być z mężczyzną - powiedziała - a nie z marzycielem.
Stało się jasne, że upokorzenie nic nie da. Robert błyskawicznie przejrzał w myślach treść artykułu i przypomniał sobie, że kobiety podziwiają przede wszystkim "pozytywne nastawienie, zaradność i pomysłowość" w chwilach, gdy wielu mężczyzn okazuje się "mięczakami" i "niedojdami". Skoczył więc na równe nogi.
- Lily, porozmawiajmy o tym. Znajdę nową pracę. Razem możemy wszystko naprawić.
- Niestety, Robercie, dziś wracasz do domu sam.
To było wszystko, co zdziałał.


Przed zapadnięciem zmroku Sztylet wirował dla Roberta jeszcze wiele razy, wskazując whisky równie często jak piwo. Myśli i wspomnienia mieszały się coraz bardziej, aż zdawało się, że Robert siedzi w barze od wieków, żyjąc wspomnieniami jednego dnia. Odtwarzał je od początku, przewijał, edytował, szukał wzorów w chaosie, czepiał się fragmentów znaczeń, zanim wyśliznęły mu się między palcami.
Al bez mrugnięcia serwował Robertowi zapomnienie. Doradzał wstrzemięźliwość, ale jej nie narzucał. Klient nasz pan. Po Lily nie został nawet ślad. Wyszła z baru i już zaczynała znikać z pamięci Roberta. Z wysiłkiem próbował przywołać w myślach jej obraz, zaczynając od wypielęgnowanych paznokci u stóp, a kończąc na lśniących, brązowych włosach, lecz za każdym razem pojawiały się coraz większe białe plamy na mapie jej ciała, części anatomii, które musiał zgadywać lub wypełniać ogólną wiedzą na temat kobiet znanych z rozkładówek albo z doświadczenia. Wyjął z portfela kilka zdjęć, żeby odświeżyć pamięć, ale zrobił to tak niezdarnie, że spadły na ziemię, i chociaż szukał prawie przez godzinę, nie znalazł ich. Zginęły bezpowrotnie.
Później, w domu, który kiedyś był ich wspólnym gniazdkiem - małej kawalerce na nowoczesnym osiedlu - zrozumiał, że Lily nie wróci. Zabrała wszystkie swoje rzeczy i parę należących do niego - walkmana, mikser i skórzaną kurtkę. Zdjęcia również. Już prawie wcale nie pamiętał, jak wyglądała. Tak jakby nigdy się nie spotkali. Jedyne, co pozostało, to jej głos, choć nawet on mieszał się z innymi głosami usłyszanymi tego dnia: Franka i Teda, i pani Gesteten. Wszystkie łączyły się w oskarżycielski chór, który uparcie prześladował go, kiedy rzucił się w ubraniu na łóżko.
To oczywiste, Robercie.
Jesteś zwolniony.
Kochamy się.
Jedziemy do Miami.
Jesteś zwolniony.
Jesteś zwolniony.
Jesteś zwolniony.


Na początku była mgła. Mieszanina kolorów i dźwięków pozbawionych znaczenia. Stopniowo kolory zaczęły układać się w plamy, a plamy utworzyły kształty. Dźwięki nabrały wysokości, barwy i harmonii, aż prawie mógł je rozróżnić. Jednak nadal nic nie miało sensu. Kiedy szukał wyjaśnienia, poczuł strach, bo zdawało mu się, że w jakiś niepojęty sposób znalazł się w niebezpieczeństwie. Umierał tu, w tym niezrozumiałym, mętnym świecie, wśród ludzi, których nie znał, i zasad, których nie potrafił się nauczyć. Strach był coraz silniejszy, chwytał go za gardło, a kiedy zdawało się, że jest już bliski śmierci lub zrozumienia, kształty znów rozmazały się i zmieniły w niewyraźne kontury i plamy kolorów, a słowa rozpadły się w bezładne dźwięki. Zanim głos i obraz znikły, Robert poczuł, że jest uratowany. Jego życiu chyba nic już nie zagrażało. Przez sen poczuł, że ulżyło mu, i zdał sobie sprawę z dziwnej, wszechogarniającej mocy, która przyniosła tę ulgę. Chwilę później, gdy słońce wpadło przez okno do pokoju, obudził się na dźwięk głośnego, rytmicznego pukania.

 

rozdział szósty
Jackson pukał do drzwi, aż rozbolały go kostki. Nadal nie mógł się do tego przyzwyczaić. Byli z O'Reilly na dole od około czterech miesięcy, lecz nie kończące się, dziwaczne i obrzydliwe reakcje własnego ciała wciąż go zaskakiwały. Każdego dnia odkrywał coś nowego, kolejną słabość, na jaką narażała go biologia. O'Reilly nie podzielała jego zgorszenia, a nawet zdawało się, że czerpie perwersyjną, masochistyczną przyjemność z jedzenia, sikania, pocenia się, pierdzenia, czkania i wszystkich innych nieprzyjemnych czynności, które powodowały mdłości u Jacksona. A na dodatek ten ból. Ból, jak Jackson się przekonał, nigdy nie znikał. Zawsze gdy wpadło się na coś lub uderzyło się w goleń albo wstało zbyt gwałtownie i wyrżnęło głową w półkę, pojawiał się ból. Dlaczego? Czemu on służył? Pewnego dnia Jackson złożył pisemną skargę do Departamentu, lecz Gabriel nawet nie chciał jej przekazać dalej i ostrzegł Jacksona, żeby nie przeciągał struny. Tak więc ból miał się nieźle. Na przykład miesiąc po zejściu na ziemię Jackson dostał zapalenia zęba. Nie bardzo wiedział, dlaczego go to spotkało. W jaki sposób fakt, że Jacksona boli ząb, mógł przybliżyć cel Najwyższego lub kogo innego? Po kilku dniach cierpienia Jackson stanął przed wyborem: wydać część ograniczonego budżetu na fachową, ale drogą opiekę dentystyczną lub pozwolić, żeby O'Reilly potraktowała go rozpalonymi do czerwoności obcęgami. Dla Jacksona wybór był prosty, ale zanim dotarł do gabinetu, partnerka dopadła go w toalecie i dokonała okrutnej, krwawej ekstrakcji.
Od tej pory stosunki między nimi były napięte, a obserwacja obiektów misji odbywała się w milczeniu.
Bardzo długo sądzili, że nic się nie zdarzy, że wybrany mężczyzna i wybrana kobieta są zamknięci w niedostępnych, diametralnie różnych światach, każdy w pozornie stałym związku. Dni dłużyły się, a tygodnie nie miały końca, kiedy obserwowali, jak obie pary szamocą się w bezsensownym, śmiesznym tańcu, bez widoków na finał. Spędzili wiele godzin w samochodzie, podsłuchując przez słuchawki kłótnie i jęki rozkoszy seksualnych, które po nich następowały. To uchodziło za rekonesans i planowanie. Ani kroku w przód, ani w tył. "Stało się" - myślał Jackson. Czekała ich wieczność na ziemi i ból do końca świata. Ale ostatnio sprawa trochę ruszyła z miejsca. Gładki rytm niefortunnych związków zmąciły kłótnie i prawda. Niedostępne światy zaczęły lekko drżeć w posadach. W powietrzu czaił się chaos. Jackson rozmyślał o siłach, które rządzą losem. Skąd bierze się chaos? Czy chaos i przeznaczenie działają wspólnie? Chciał porozmawiać o tym z O'Reilly, ale ona mocno stąpała po ziemi i nie oddawała się jałowym spekulacjom.
- O'Reilly - zaczepił ją pewnego ranka - czy ty czasem się zastanawiasz?
- Nigdy - odparła.
Koniec dyskusji.
Kiedy znaleźli się w końcu przed drzwiami Roberta, Jackson poczuł pierwszy promyk nadziei, że wkrótce ich misja się skończy i będą mogli opuścić ten podły świat. Pukał więc entuzjastycznie do drzwi, aż rozbolały go kostki.
Kiedy pukanie ustało, Robert przypomniał sobie, że jest sam. Pokuśtykał przez pokój, a wspomnienie snu nadal tłukło mu się po głowie. Otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z dziwną parą. Mężczyzna był wysokim Afroamerykaninem o szerokich ramionach, siwiejących włosach i talii, która groziła nadmiernym rozdęciem. Kobieta była drobna, blada i chuda jak patyk, z włosami upiętymi z tyłu i nakrochmalonym, sterczącym kołnierzykiem. Oboje mieli na sobie ciężkie płaszcze, niestosowne na tę porę roku i niemodne, ale dziwnie pasujące do ich wyglądu.
- Pan Lewis? Pan Robert Lewis? - spytał mężczyzna.
- Tak - powiedział Robert - to ja.
- Nazywam się Jackson - rzekł tamten - a to moja wspólniczka, panna O'Reilly.
Robert uprzejmie skinął głową. O'Reilly spojrzała na niego beznamiętnie.
- Jesteśmy z agencji "Szybko i Zdecydowanie: Windykacja i Eksmisje". - Jackson podał Robertowi małą wizytówkę, która potwierdzała tę informację, i wyciągnął z teczki plik papierów. - Mam tutaj listę przedmiotów, które musimy zająć na mocy prawa federalnego i stanowego z powodu nie zapłaconych długów. Mógłbym ją przeczytać, ale, prawdę mówiąc, jest to cała zawartość pańskiego apartamentu.
Robert osłupiał. Długi? Nie wiedział o żadnych długach. Jackson zauważył jego zdziwienie i przerwał na chwilę, lecz O'Reilly, bardziej zdecydowana, ponagliła go:
- Jackson.
- Zobowiązano nas też, żebyśmy powiadomili pana o natychmiastowym wymówieniu lokalu.
- Słucham? - Robert nie dowierzał własnym uszom.
- Rok zalegania z czynszem - wyjaśniła O'Reilly.
Robert spoglądał to na jednego z nich, to na drugiego. Nic nie rozumiał. Rok zalegania z czynszem?
- Nie, nie - zaczął wyjaśniać - w porządku, to pomyłka. Nie mam żadnych zaległości w opłatach. Dawałem wszystkie pieniądze mojej dziewczynie, żeby płaciła… - Głos uwiązł mu w gardle, kiedy odkrył nowy wymiar zdrady. W myśli słyszał refren piosenki do aerobiku.
Jackson zauważył przerażenie chłopaka i prawie się rozpłakał, widząc, jak wzgardzono szczerym oddaniem.
- Zdarza się - pocieszył go. - Kobiety są nieobliczalne.
Ale O'Reilly ściśle trzymała się planu.
- Możemy przeprowadzić eksmisję dobrowolnie lub z użyciem przemocy. Sposób zależy od pana. Ale uprzedzam, że klient płaci nasze rachunki za leczenie. A więc?
Po raz kolejny górę wzięła odruchowa uprzejmość:
- Hm… bez przemocy, proszę.
Siedząc na schodach przed domem, Robert patrzył, jak skromny dobytek znika w ciężarówce. Zrozumiał, że to finał jego przygody. Tak kończył się amerykański sen: był zrujnowany, opuszczony, bezdomny, bezwartościowy i samotny. Ciężarówka odjechała. Ciszę mącił tylko szum samochodów na ulicy. Wstał i ostatni raz spojrzał na szary blok, w którym kiedyś budziło się tak wiele nadziei. Teraz był tylko zimną skorupą, pełną bolesnych wspomnień. Potem bezwiednie, automatycznie nogi zaczęły go nieść gorącymi od słońca, opustoszałymi chodnikami przedmieścia, wprost ku cieniom wież bogactwa, do jedynego miejsca na ziemi, które mogło przynieść ulgę załamanemu człowiekowi.


Zgromadzenie w barze "U Ala" składało się - jak zwykle o poranku - z około dwudziestu pięciu do trzydziestu członków: ludzi marnujących czas, jakby nie mieli nic lepszego do roboty ani lepszego miejsca do przesiadywania. Z punktu widzenia Ala to była dobra pora, świeża i czysta, kiedy mógł porozmawiać ze stałymi klientami, doradzić im, załagodzić sprzeczki, poplotkować. Na przykład nie dalej niż w zeszłym tygodniu rozsądził spór między dwiema włosko-amerykańskimi rodzinami, których przodkowie przyjechali z Sardynii. Obie rodziny ponad dwa wieki temu zaprzysięgły sobie wendetę i kontrawendetę z powodu kłótni o muła i wór pomidorów. Niezliczeni synowie zginęli, porywano dzieci, puszczano z dymem farmy i wymieniano nakazy sądowe, lecz teraz, po kilku dobrze dobranych przez Ala słowach, wszystko się skończyło. Al zwrócił uwagę, że muł prawdopodobnie działał z własnej woli, a nie z polecenia właściciela, pomidory zaś, bądźmy szczerzy, chyba nie były aż tak dojrzałe, jak później twierdzono. Strony poszły więc na kompromis i odwołały wendety. Taki obrót spraw był dobry dla interesu. Przynajmniej nie trzeba ścierać krwi z siedzeń.
Tego ranka zjawił się strapiony człowiek, którego trudno było pocieszyć. Zgarbiony, posępny Robert nie wyglądał zbyt atrakcyjnie przy barze. Już nawet nie pił, tylko pogrążał się w coraz głębszej melancholii. Al bezskutecznie próbował go rozweselić. Zbliżała się pora lunchu i nie chciał, żeby klienci widzieli go w tym stanie. Taki nastrój jest zaraźliwy, więc w mgnieniu oka bar byłby pełen kataleptycznych smutasów, kiepskiego źródła dochodów w branży gastronomicznej. Dobra, facet jest w dołku. Ta kelnerka, Lily, słodki dzieciak, niezłe nogi i tak dalej, wodziła biedaka za nos, a tymczasem sama dostawała wycisk na innej macie, u pana Mięśniaka. Zostawiła chłopaka przed ołtarzem albo płaczącego w kaplicy, czy coś w tym guście. Cóż, Robert nie jest jedynym poszkodowanym - Al stracił kelnerkę, a przecież nie siedzi przy barze i nie użala się.
- Weź się w garść - powiedział.
Robert nie zareagował.
- Lily odeszła - mówił dalej Al. - Pojechała do Miami. Z Ryanem. Z instruktorem aerobiku. Kochają się. Ona nigdy nie wróci.
Robert nadal milczał.
- Słuchaj, Robert, jesteś miłym chłopakiem. Poznasz kogoś innego. W rzece jest wiele ryb. Nie dosłownie, oczywiście, nie przy tej skali kłusownictwa. Ale ogólnie można powiedzieć, że jest wiele ryb. Rozumiesz, dużo kobiet. Nie ciebie pierwszego któraś oszukała, zdradziła i porzuciła. Otrząśniesz się. Ale nie siedząc tutaj i odstraszając innych klientów. Wiesz, co powinieneś zrobić? Powinieneś poszukać pracy. Kiedy ja byłem młody…
- Miałem pracę.
Nagła odpowiedź zaskoczyła Ala.
- Miałem pracę - powtórzył Robert, mówiąc bardziej do siebie niż do Ala. - Jeszcze wczoraj miałem pracę, dziewczynę, dom, całe życie. Wszystko. A teraz? Figa z makiem. Nie mam nic. Wciąż się zastanawiam, co poszło nie tak.
- Zwolnili cię - stwierdził Al.
Robert wolno uniósł głowę i spojrzał badawczo na Ala.
- Tak, zwolnili mnie. Wtedy wszystko się zaczęło.
To był moment olśnienia. Robert ujrzał w pełnym świetle ciąg zdarzeń, które doprowadziły do jego upadku. Jak efekt domina, zapoczątkowany przez jedną osobę, która nacisnęła guzik i tym gestem zniszczyła jego życie. Lily? Ryan? Kim oni byli? Tylko pionkami w większej grze. "To polecenie z góry. Od samego pana Naville'a". Tak powiedziała pani Gesteten. Od tamtej pory staczał się po równi pochyłej. Właśnie spadł, posiniaczony i poturbowany, na samo dno, najniższy poziom egzystencji. Przecież nie mógł tu zostać. Na dnie nie ma przyszłości; nie ma końca ani początku. Są tylko dwa wyjścia z tej sytuacji.
- Daj Sztylet - powiedział Robert.
Al sięgnął pod bar i wyciągnął wypolerowaną mahoniową skrzynkę.
- Co będzie? - spytał.
- Zemsta. Albo samobójstwo.
W barze zapadła cisza. Uniesione kufle nie dotarły do ust, lecz wróciły na stoły, kiedy klienci odwrócili się, żeby spojrzeć na Roberta. Powoli gromadzili się wokół niego, gdy rysował kredą okrąg. Rzeczywiście, podpisał obie połowy: "Samobójstwo" i "Zemsta".
- Jesteś pewien? - zapytał Al.
Robert skinął głową.
Wieko mahoniowej skrzynki odskoczyło samo, bez dotykania, co zdumiało wszystkich. Al jeszcze raz spojrzał na Roberta. Proponował odwrót, lecz Robert sięgnął do wyłożonego satyną pudełka i wyjął Sztylet. Jego ostrze nawet w mroku lśniło tak jasno, że trudno było na nie patrzeć. Kiedy spoczęło na środku okręgu, blask przygasł i pulsował tylko wewnętrzną energią. Nikt nie wątpił, że Sztylet znał powagę sytuacji i na pewno był gotów dokonać właściwego wyboru. Robert delikatnie chwycił go w połowie, gdzie znajdował się środek ciężkości, dotknął zimnej stali ostrza i dzikiej, chropowatej rękojeści. Sztylet był doskonale wyważony. Robert po raz ostatni wziął głęboki oddech i najłagodniej jak potrafił, puścił go w ruch.
Samobójstwo.
Proste słowo, wiele wyobrażeń. Sznur lub pistolet, łyk trucizny albo skok z mostu, metody szybkie i łatwe i metody partackie. Słodkie zejście albo wieczna wegetacja.
Samobójstwo.
Decyzje Sztyletu były nieodwracalne.
- Może lepiej spróbować trzy razy - zaproponował Al.
Jego sugestia wywołała pomruk uznania wśród zebranych. Robert wyciągnął dłoń i zakręcił ponownie.
Samobójstwo.
Spróbował jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze.
Samobójstwo. Samobójstwo. Samobójstwo. Sztylet nie pozostawiał cienia wątpliwości. Mimo to tłum, usprawiedliwiając kolejne próby, namawiał Roberta, by nie przestawał. Ale im częściej próbował szczęścia, tym bardziej oczywisty był werdykt: samobójstwo. Za każdym razem ostrze zatrzymywało się dokładnie na środku "samobójczej" połowy. Po dwudziestym ósmym podejściu Robert się poddał. Pogodził się z losem. Jego życie dobiegało końca. Pozostali też czuli, że to przegrana walka, ale przez współczucie dla nieszczęśnika zachęcali go do jeszcze jednego obrotu. Robert spojrzał na Ala, który skinął głową.
- To już ostatni raz - powiedział Robert.
Powtórzył prosty ruch. Sztylet wirował bardzo długo, jakby miał się nigdy nie zatrzymać, jakby nie istniało tarcie. Stopniowo jednak zwolnił i można było zobaczyć jego kształt. Robiąc ostatnie okrążenia, zachowywał się jak kula w ruletce. Zwolnił na Zemście, potem prześliznął się na Samobójstwo, po czym znów na Zemstę, a kiedy zdawało się, że na pewno wskaże Samobójstwo, stanął na linii granicznej. Nikt się nie ruszał, wszyscy wstrzymali oddech, żeby nie zakłócić równowagi. Patrzyli w milczeniu, pełni nadziei, jak Robert wolno, ostrożnie wstał z krzesła i pochylił się nad blatem. Przymknął oko i sprawdził położenie ostrza. Kredowa linia była gruba, nierówna, a światło słabe, ale nie można mówić o pomyłce, o nie. Sztylet nareszcie zdecydował.
- Zemsta - oznajmił Robert.
Rozległy się głośne wiwaty. Tłum na rękach poniósł Roberta do drzwi; szary człowiek stał się bohaterem, katalizatorem wszelkich marzeń, fantazji o odwecie na okrutnej rzeczywistości, znakiem dla wszystkich, by nie tracić nadziei.
Robert zniknął za drzwiami. Wtedy Al, który w milczeniu obserwował jego odejście, usłyszał wyraźny, przenikliwy pisk. Odwrócił się do baru i ujrzał, jak ostrze powoli przesunęło się o dziewięćdziesiąt stopni i zatrzymało się nieodwołalnie na właściwym miejscu.
Samobójstwo.