Futbolowa gorączka

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Debiutancka powieść autora bestsellerów Był sobie chłopiec oraz Wierność w stereo. "Bez względu na to, czy intersujesz się piłką nożną czy nie, ta książka rozbawi cię do łez i będziesz miał ochotę czytać jej fragmenty nawet całkiem obcym ludziom. Przekonasz się jednak, jak bardzo przenikliwe i uczciwe są wyznania autora, ogarniętego obsesją na punkcie gry. Futbolowa gorączka to nie tylko najlepsza w historii książka o piłce nożnej, ale także najśmieszniejsza powieść roku“. Nicholas Lezard, "GQ“ "Absolutnie fantastyczna książka“. Matthew Engel, "Guardian“ "Futbolowa gorączka to skomplikowane studium obsesji, kondycji rodziny, męskości, pochodzenia społecznego, osobowości, dojrzewania, wierności, przygnębienia i radości“. Brendan O`Keefe, "Observer“ "Druzgocące zwycięstwo 7 do 0. Pomysłowa, uczciwa, dowcipna, odważna, urocza“. Jim White, "Independent“ Futbolowa gorączka to zapis życia entuzjasty piłki nożnej. Autor podzielił go na rozdziały przedstawiające etapy jego życia i rozmaite wydarzenia w historii futbolu angielskiego. Dzięki opisom codzienności i pasji pisarza, nawet osoby nie zaliczające się do grona zapalonych kibiców mogą bez trudu zainteresować się tym studium radości, smutku, obsesji, dorastania i poszukiwania własnej tożsamości. Hornby miesza ponury sarkazm i celne komentarze społeczne z zabawnym, niezwykle dowcipnym stylem.

Rok wydania: 2003
Stron: 298
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

WSTĘP


NIEDZIELA, 14 LIPCA 1991

To jest we mnie przez cały czas, szuka ujścia.
Budzę się około dziesiątej, zaparzam dwie kawy, zabieram je do sypialni, stawiam filiżanki po obu stronach łóżka. Z zadumą sączymy napój; wkrótce po przebudzeniu zapada długie, wypełnione marzeniami milczenie, przerywane sporadycznymi uwagami: na temat deszczu za oknem, ostatniego wieczoru, mojego palenia w sypialni, chociaż zobowiązałem się tego nie robić. Ona pyta, czym się będę zajmował w tym tygodniu, a ja myślę: (1) W środę spotykam się z Matthew. (2) Matthew ciągle trzyma moją kasetę wideo Champions. (3) Pamiętając, że Matthew, kibic Arsenalu jedynie z nazwy, od kilku lat nie był na Highbury - więc nie miał okazji oglądać na żywo najnowszych nabytków - zastanawiam się, co sobie pomyślał o Andersie Limparze.
I oto w trzech prostych krokach, piętnaście, dwadzieścia minut po przebudzeniu jestem w swoim żywiole. Widzę, jak Limpar wpada na Gillespiego, mija go z prawej, upada: KARNY! DIXON TRAFIA! 2:0!… Podczas tego samego meczu Merson podaje piętą do Smitha, który prawą nogą strzela w róg bramki… Merson swobodnie omija Grobbelaara na Anfield… Davis strzela z obrotu w meczu z Villą… (przypominam, że to lipcowy poranek, nasze wakacje, nie rozgrywa się żadnych meczów). Czasem, gdy te marzenia kompletnie mną owładną, ciągnę to i się cofam, przez Anfield w 89 roku, Wembley w 87, Stamford Bridge w 78, i całe moje futbolowe życie przelatuje mi przed oczami.
- O czym myślisz? - pyta ona.
W tym momencie kłamię. Wcale nie myślałem o Martinie Amisie, Gérardzie Depardieu ani Partii Pracy. No cóż, maniacy nie mają wyboru; muszą łgać przy takich okazjach. Gdybyśmy za każdym razem mówili prawdę, nie potrafilibyśmy stworzyć związku z nikim ze świata realnego. Gnilibyśmy z naszymi programami Arsenalu albo kolekcją oryginalnych niebieskich albumów płytowych Stax, albo spanieli króla Karola, a nasze dwuminutowe przerwy na marzenia coraz bardziej by się wydłużały, aż stracilibyśmy pracę, przestalibyśmy się myć, golić i jeść, leżelibyśmy na podłodze w tym brudzie, ciągle cofając kasetę wideo, w próbie nauczenia się na pamięć całego komentarza, w tym fachowych analiz Davida Pleata z 26 maja 1989 roku. (Myślicie, że musiałem sprawdzić tę datę? Ha!). Prawda brzmi następująco: przez niepokojąco spore fragmenty przeciętnego dnia jestem debilem.
Nie zamierzam sugerować, że kontemplacja futbolu jest sama w sobie niewłaściwym sposobem wykorzystania wyobraźni. David Lacey, najważniejszy korespondent piłkarski "Guardiana" to dobry pisarz i niewątpliwie inteligentny człowiek, a zapewne poświęca grze jeszcze więcej swojego życia wewnętrznego niż ja. Różnica między Laceyem i mną polega na tym, że ja rzadko myślę. Wspominam, fantazjuję, usiłuję wyobrazić sobie wszystkie gole Alana Smitha, wyliczam boiska pierwszej ligi, które odwiedziłem; raz czy dwa, kiedy nie mogłem zasnąć, usiłowałem policzyć wszystkich graczy Arsenalu, których kiedykolwiek widziałem. (W dzieciństwie znałem imiona żon i dziewczyn piłkarzy drużyny zdobywców podwójnej korony; teraz pamiętam jedynie, że narzeczona Charliego George'a nazywała się Susan Farge, a żona Boba Wilsona miała na imię Megs, ale nawet ta fragmentaryczna wiedza jest przerażająco niepotrzebna).
Nic z tego nie jest myśleniem we właściwym sensie tego słowa. Nie ma w tym analizy, samoświadomości ani dyscypliny umysłowej, gdyż maniakom brak jakiegokolwiek dystansu w stosunku do swojej pasji. To w pewnym sensie definiuje maniaka (i wyjaśnia, czemu tak niewielu rozpoznaje w sobie maniaków. Znajomy kibic, który w zeszłym sezonie w mroźne styczniowe popołudnie samotnie oglądał mecz rezerw Wimbledonu przeciwko rezerwom Lutonu - nie z chęci wywyższania się ani nie w ramach jakiegoś szyderczego, szczeniackiego dziwactwa, ale dlatego, że autentycznie go to interesowało - ostatnio żarliwie zaprzeczał, że jest pod jakimkolwiek względem ekscentryczny).
Gorączka futbolowa to próba ogarnięcia mojej obsesji. Dlaczego coś, co zaczęło się od chłopięcego zauroczenia, przetrwało niemal ćwierć wieku, dłużej niż jakikolwiek związek stworzony przeze mnie z własnej nieprzymuszonej woli? (Bardzo kocham swoją rodzinę, ale została mi niejako narzucona, i nie mam już kontaktu z przyjaciółmi, których poznałem przed czternastym rokiem życia, poza jednym kibicem Arsenalu ze szkoły). Czemu ta sympatia przetrwała moją sporadyczną obojętność, smutek czy najprawdziwszą nienawiść?
Ta książka częściowo usiłuje również zgłębić znaczenie futbolu dla wielu z nas. Stało się dla mnie zupełnie jasne, że oddanie Arsenalowi wiele mówi o moim charakterze czy osobistych przeżyciach, ale sposób, w jaki gra jest traktowana przez ludzi, zdaje się oferować rozmaite informacje o naszym społeczeństwie i kulturze. (Mam przyjaciół, którzy będą to uważali za pretensjonalne i wyrachowane bzdury, rozpaczliwe usprawiedliwianie się człowieka przez większość wolnego czasu bez sensu trzęsącego się z zimna. Ten pomysł nie podoba im się zwłaszcza dlatego, że mam tendencje do przeceniania metaforycznej wartości futbolu i w związku z tym wprowadzam go do rozmów, w których brak dla niego miejsca. Pogodziłem się już z tym, że futbol nie ma nic wspólnego z konfliktem falklandzkim, sprawą Rushdiego, wojną w Zatoce, rodzeniem dzieci, warstwą ozonową, podatkiem pogłównym i te pe i te de, i przy tej okazji chciałbym przeprosić wszystkich, którzy musieli wysłuchiwać moich żałośnie naciąganych analogii).
W końcu Gorączka futbolowa jest o byciu kibicem. Czytałem książki napisane przez ludzi z całą pewnością kochających futbol, ale to coś zupełnie innego; czytałem także książki napisane przez - z braku lepszego słowa - chuliganów, jednak przynajmniej 95 procent milionów, które każdego roku oglądają mecze, w życiu nikogo nie uderzyło. Zatem to książka dla reszty z nas i dla każdego, kto się kiedykolwiek zastanawiał, jak to jest być kimś takim jak my. Choć szczegóły są charakterystyczne wyłącznie dla mnie, mam nadzieję, że trafią do serca tych, którym choć raz zdarzyło się odpłynąć, w trakcie pracy, filmu albo rozmowy, w przemyślenia o strzale z lewego woleja w prawe okienko bramki, strzale sprzed dziesięciu, piętnastu albo dwudziestu lat.

 

 

 

 

1968-1975

 

 

 

DEBIUT

ARSENAL - STOKE CITY
14.09.68

Zakochałem się w piłce nożnej tak, jak później zakochiwałem się w kobietach: nagle, niewytłumaczalnie, bezkrytycznie, nie myśląc o bólu ani kłopotach, jakie będą temu towarzyszyły.
W maju 1968 roku (pamiętna data, rzecz jasna, ale ja nadal częściej myślę o Jeffie Astle'u niż o Paryżu), tuż po moich jedenastych urodzinach, ojciec spytał mnie, czy chciałbym iść z nim na finałowy mecz Pucharu Anglii między West Brom i Evertonem; kolega z pracy dał mu dwa bilety. Powiedziałem, że nie interesuje mnie piłka nożna, nawet finał rozgrywek pucharowych. Była to prawda, tak przynajmniej myślałem, ale przekornie obejrzałem cały mecz w telewizji. Kilka tygodni później, zafascynowany, oglądałem razem z mamą mecz pomiędzy Manchesterem United i Benficą, a pod koniec sierpnia wstałem wcześniej, żeby usłyszeć, jak United poradził sobie w finale o tytuł Klubowego Mistrza Świata. Wielbiłem Bobby'ego Charltona i George'a Besta (nic nie wiedziałem o Denisie Law, trzecim ze Świętej Trójcy, który z powodu kontuzji nie wystąpił w meczu z Benficą) tak namiętnie, że aż mnie to zaskoczyło; trwało to przez trzy tygodnie, dopóki tata nie zabrał mnie po raz pierwszy na Highbury.

Moi rodzice rozwiedli się przed 1968 rokiem. Ojciec poznał inną kobietę i się wyprowadził, a ja zamieszkałem z matką i siostrą w małym wolno stojącym domu w okolicach Londynu. Taki stan rzeczy nie był sam w sobie niezwykły (chociaż nie przypominam sobie w klasie nikogo, którego rodzice byliby rozwiedzeni. Trzeba było jeszcze siedmiu czy ośmiu lat, żeby lata sześćdziesiąte przewędrowały z Londynu trzydzieści parę kilometrów po M4), ale rozstanie zraniło na różne sposoby całą naszą czwórkę, jak to zazwyczaj bywa z rozstaniami.
Nieuchronnie narosło wiele problemów związanych z nową fazą życia rodzinnego, choć najpoważniejszy w tym kontekście był zarazem chyba najbardziej banalny: typowy, niemniej trudny do rozwiązania problem związany z sobotnimi wyjściami do zoo z jednym rodzicem. Ojciec często odwiedzał nas w środku tygodnia; żadne z nas nie chciało siedzieć w domu i oglądać telewizji, ze zrozumiałych względów, jednak z drugiej strony niewiele było miejsc, w które mężczyzna mógłby zabrać dwójkę dzieci poniżej dwunastego roku życia. Zazwyczaj jeździliśmy we trójkę do sąsiedniego miasteczka lub do jednego z hoteli obok lotniska, gdzie siadywaliśmy w zimnej i pustej późnym popołudniem restauracji, ja i Gill jedliśmy stek albo kurczaka, jedno albo drugie, w mniej lub bardziej całkowitej ciszy (dzieci to z zasady kiepscy rozmówcy przy stole, a poza tym przywykliśmy do spożywania posiłków przy włączonym telewizorze), tata zaś tylko patrzył. Pewnie rozpaczliwie pragnął znaleźć nam inną rozrywkę, ale między 6.30 i 9.00 w poniedziałkowy wieczór niewiele można robić w miasteczku będącym sypialnią Londynu.
Tego lata pojechałem z tatą na tydzień do hotelu niedaleko Oksfordu, gdzie wieczorami siadywaliśmy w opustoszałej hotelowej jadalni, a ja jadłem stek albo kurczaka, jedno albo drugie, w mniej lub bardziej całkowitej ciszy. Po kolacji chodziliśmy na telewizję razem z innymi gośćmi, a tata za dużo pił. To się musiało zmienić.

Ojciec raz jeszcze spróbował z piłką nożną we wrześniu. Musiał być zdumiony, kiedy się zgodziłem. Dotąd nigdy nie przyjąłem żadnej jego propozycji, chociaż z drugiej strony rzadko odmawiałem wprost. Uśmiechałem się tylko uprzejmie i wydawałem z siebie odgłos, który miał wyrażać zainteresowanie i jednocześnie brak zobowiązania. Było to wkurzające i, jak sądzę, wymyślone przeze mnie specjalnie na tamten okres życia, ale jakoś mi to zostało. Przez dwa albo trzy lata usiłował mnie zabrać do teatru. Za każdym razem, kiedy pytał, po prostu wzruszałem ramionami i idiotycznie szczerzyłem zęby. W rezultacie tata się pieklił i mówił, żebym o tym zapomniał. Postępował dokładnie tak, jak chciałem. Nie chodziło tylko o Szekspira. Równie nieufnie odnosiłem się do meczów rugby i krykieta, przejażdżek łodzią i wypadów do Silverstone i Longleat. Niczego nie chciałem robić. Nie miała to być kara dla ojca za jego nieobecność: naprawdę myślałem, że czułbym się szczęśliwy, idąc z nim gdziekolwiek, z wyjątkiem tych wszystkich miejsc, które proponował.
Rok 1968 był, jak sądzę, najbardziej traumatycznym rokiem w moim życiu. Po rozstaniu rodziców przeprowadziliśmy się do mniejszego domu, ale przez pewien czas, ze względu na zbieg okoliczności, byliśmy bezdomni i musieliśmy zamieszkać u sąsiadów; poważnie rozchorowałem się na żółtaczkę; poszedłem do miejscowego liceum. Musiałbym być zupełnie pozbawiony wyobraźni, by uwierzyć, że arsenalowa gorączka, która mnie dopadła, nie wiązała się z całym tym zamieszaniem. (Zastanawiam się, jak wielu innych kibiców znalazłoby podobny freudowski dramat, gdyby przebadać okoliczności prowadzące do zrodzenia się ich obsesji? W końcu futbol to wspaniała gra i w ogóle, ale co odróżnia tych, których zadowala obecność na sześciu meczach w trakcie sezonu - oglądają najważniejsze rozgrywki, trzymają się z dala od śmieci, co jest zdecydowanie rozsądne - od tych czujących przymus, by je obejrzeć wszystkie? Po co jechać w środę z Londynu do Plymouth, marnować cenny, jednodniowy urlop na zobaczenie meczu, którego wynik został przesądzony podczas poprzedniego spotkania na Highbury? I, jeśli ta teoria kibicostwa jako terapii ma coś wspólnego z rzeczywistością, co do cholery ukrywa się w podświadomości ludzi chodzących na mecze o Puchar Leyland DAF? Może lepiej nie wiedzieć).
Amerykański pisarz Andre Dubus napisał opowiadanie zatytułowane Zimowy ojciec, o mężczyźnie, którego rozwód rozdzielił z dwójką dzieci. Zimą jego związek z nimi jest humorzasty i napięty; chodzą na popołudniowe spotkania z jazzem, do kina i do restauracji, i gapią się na siebie. Latem jednak, gdy mogą wybrać się na plażę, dobrze się między nimi układa. "Długa plaża i morze były ich trawnikiem; koc ich domem; przenośna lodówka i termos ich kuchnią. Znowu żyli jak rodzina". Sitcomy i filmy już dawno zauważyły tę straszliwą tyranię miejsca, pokazują mężczyzn włóczących się po parkach z marudnymi dzieciakami. Zimowy ojciec znaczy dla mnie tak wiele, gdyż wykracza poza ten schemat: umiejętnie wydziela to, co cenne w relacji rodziców z dziećmi, i w prosty, precyzyjny sposób wyjaśnia, dlaczego wyprawy do zoo z góry skazane są na porażkę.
O ile mi wiadomo, w tym kraju Bridlington i Minehead nie zapewnią takiej samej swobody jak plaże Nowej Anglii w opowiadaniu Dubusa. Ojcu i mnie dane było jednak znaleźć idealny angielski odpowiednik plaży. Sobotnie popołudnia w północnym Londynie zapewniły nam kontekst, w którym mogliśmy razem przebywać. Mogliśmy rozmawiać, kiedy poczuliśmy taką potrzebę, dzięki futbolowi mieliśmy o czym (poza tym cisza nie była przytłaczająca), a dni miały swoją konstrukcję, charakteryzowała je rutyna. Boisko Arsenalu było naszym trawnikiem (jako że był to angielski trawnik, zazwyczaj wpatrywaliśmy się w niego ze smutkiem w zacinającym deszczu); Bar Rybny Kanonierów na Blackstock Road naszą kuchnią; West Stand naszym domem. Ten cudowny układ nie tylko odmienił nasze życie, gdy najbardziej potrzebowało odmiany, ale był także wyjątkowy. Tata i moja siostra nigdy nie znaleźli żadnego miejsca do wspólnego życia. Może teraz stałoby się inaczej, może dziewięciolatka w latach dziewięćdziesiątych czułaby, że ma takie samo prawo chodzić na mecze jak my. Jednak w roku 1969 i w naszym miasteczku ten pomysł nie cieszył się szczególnym powodzeniem i moja siostra musiała siedzieć w domu razem z mamą i swoimi lalkami.
Niewiele pamiętam z piłki nożnej tamtego pierwszego popołudnia. Cudem zapamiętałem jedynego gola: sędzia dyktuje rzut karny (wbiega na pole karne, dramatycznie wyciąga palec, następnie słychać ryk); szmer, gdy Terry Neill strzela, i jęk, gdy Gordon Banks rzuca się i wybija piłkę, która ląduje u stóp Neilla i tym razem Neill trafia. Jestem jednak pewien, że ten obrazek powstał z tego, co od dawna wiem o podobnych wypadkach, i tak naprawdę wcale tego nie widziałem. To, co widziałem tamtego dnia, było zdumiewającym łańcuchem niezrozumiałych wypadków, na końcu których wszyscy wokół mnie wstali i wrzeszczeli. Jeśli zrobiłem to samo, to zapewne dziesięć zawstydzających sekund po reszcie tłumu.
Mam jednak inne, bardziej wiarygodne i zapewne bardziej znaczące wspomnienia. Pamiętam wszechogarniającą męskość całej sytuacji, dym z cygar i fajek, ordynarny język (słowa, które słyszałem wcześniej, ale nie od dorosłych i nie tak głośno), i dopiero lata później dotarło do mnie, że to musiało odcisnąć swoje piętno na chłopcu mieszkającym z matką i siostrą. Pamiętam, że częściej patrzyłem na tłum niż na piłkarzy. Z miejsca, na którym siedziałem, mógłbym zapewne naliczyć ze dwadzieścia tysięcy głów. Jedynie kibice sportowi (ewentualnie Mick Jagger albo Nelson Mandela) mają taką okazję. Ojciec powiedział mi, że na stadionie jest prawie tyle samo ludzi, ile mieszka w moim miasteczku, co napełniło mnie stosownym zdumieniem.
(Zapewne dlatego, że od czasów wojny tłumy piłkarskie stopniowo malały, zapomnieliśmy, że wciąż są zdumiewająco duże. Menedżerowie często narzekają na lokalną apatię, zwłaszcza jeśli ich poślednia pierwszo- lub drugoligowa drużyna zdoła przez kilka tygodni uniknąć potężnego lania. Jednakże fakt, że, dajmy na to, Derby County w sezonie 1990/91 przyciąga średnio siedemnastotysięczny tłum, graniczy z cudem. Był to rok, w którym spadło na sam dół pierwszej ligii. Powiedzmy, że trzy tysiące z tych osób to przyjezdni kibice; oznacza to, że wśród pozostałych czternastu tysięcy na meczu Derby znalazło się trochę ludzi, którzy co najmniej osiemnaście razy przyszli zobaczyć najgorszą piłkę nożną ostatniego czy też właściwie większości sezonów. Poważnie, po co ktokolwiek tam chodził?)
Jednak to nie rozmiar tłumu zrobił na mnie największe wrażenie ani nie to, że dorosłym wolno było krzyczeć "WAŁ!" tak głośno, jak chcieli, i nie ściągać na siebie żadnej uwagi. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak bardzo większość mężczyzn wokół mnie nienawidziła, po prostu nienawidziła, tej rozrywki. Widziałem, że nikt się dobrze nie bawił, nie w takim sensie, w jakim ja rozumiałem to słowo, tym, co się działo przez całe popołudnie. Już parę minut po rozpoczęciu meczu trybuny ogarnął gniew. ("HAŃBA, Gould. To HAŃBA!" "Sto funtów tygodniowo? STO FUNTÓW TYGODNIOWO! Tyle powinni mi płacić za patrzenie na ciebie"). Z biegiem czasu gniew przemienił się we wściekłość, a następnie w ponure, milczące niezadowolenie. Tak, tak, znam te wszystkie dowcipy. Czego się można spodziewać na Highbury? Byłem jednak również na meczach Chelsea, Tottenhamu i Rangers, i widziałem to samo; naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu.
Myślę że my, kibice Arsenalu, wiemy w głębi duszy, że futbol na Highbury nie zawsze jest ładny, a nasza opinia najnudniejszej drużyny w całej historii wszechświata nie jest tak zdumiewająca, jak udajemy. Kiedy jednak dobrze nam się powodzi, wiele idzie w niepamięć. Drużyna Arsenalu, którą oglądałem tamtego popołudnia, od pewnego czasu ponosiła spektakularne klęski. Nic nie wygrali od koronacji i te skrajne oraz bezdyskusyjne niepowodzenia były niczym sypanie soli na rany kibiców. Wielu wokół nas miało miny ludzi, którzy widzieli każdy mecz każdego jałowego sezonu. Fakt, że właziłem z butami w związek wyjątkowo zgorzkniałych małżonków, nadawał tamtemu popołudniu wyjątkowo emocjonujący podtekst seksualny (gdyby to było prawdziwe małżeństwo, wyproszono by dzieci). Jeden małżonek miotał się w rozpaczliwej próbie ugłaskania drugiego, a ten odwracał się twarzą do ściany, tak przepełniony nienawiścią, że nie mógł nawet patrzeć na partnera. Ci z kibiców, którzy nie pamiętali lat trzydziestych (chociaż pod koniec lat sześćdziesiątych większość pewnie pamiętała), kiedy to klub zdobył pięć tytułów mistrzowskich i dwa Puchary Anglii, mogli przynajmniej wspominać Comptonów i Joego Mercera sprzed kilkunastu lat. Sam stadion, z pięknymi trybunami w stylu art deco i popiersiami Jacoba Epsteina, wydawał się pogardzać obecną drużyną podobnie jak moi sąsiedzi z sektora.
Rzecz jasna, już wcześniej uczestniczyłem w publicznych rozrywkach. Byłem w kinie, na pantomimie i widziałem, jak matka śpiewa w chórze White Horse Inn w ratuszu miejskim. Tam jednak było inaczej. Widownia, której część stanowiłem, płaciła, żeby się dobrze bawić, i choć co pewien czas dało się zauważyć kapryśne dziecko albo ziewającego dorosłego, nigdy nie dostrzegłem twarzy wykrzywionych wściekłością, rozpaczą ani frustracją. Rozrywka jako ból: była to dla mnie zupełna nowość i wyglądało na to, że właśnie czegoś takiego mi brakowało.
Chyba nie przesadzę, twierdząc, że ten koncept ukształtował całe moje życie. Zawsze oskarżano mnie, że traktuję rzeczy, które kocham - futbol, rzecz jasna, lecz także książki i płyty - o wiele za poważnie; naprawdę czuję coś w rodzaju gniewu, słysząc kiepską płytę albo widząc, jak ktoś traktuje obojętnie książkę, która wiele dla mnie znaczy. Może to właśnie ci zrozpaczeni, zgorzkniali mężczyźni z West Stand na meczu nauczyli mnie, jak się złościć. Może dlatego częściowo zarabiam na życie jako krytyk: może to wszystko przez te głosy, które słyszę podczas pisania. "Jesteś WAŁEM, X." "Booker Prize? BOOKER PRIZE? Mnie powinni ją dać, za to, że muszę cię czytać".
To właśnie tamto popołudnie wszystko zapoczątkowało - nie było żadnych przeciągających się zalotów - i teraz widzę, że gdybym poszedł na White Hart Lane albo Stamford Bridge, stałoby się to samo, tak przytłaczające było to doświadczenie za pierwszym razem. W rozpaczliwej próbie uniknięcia nieuchronnego, tata szybko zabrał mnie na mecz Kogutów, żebym zobaczył, jak Jimmy Greaves strzela cztery bramki w meczu z Sunderlandem, zakończonym 5:1. Jednak to fatalne zauroczenie już się dokonało - sześć bramek i wszyscy ci świetni piłkarze nie zrobili na mnie żadnego wrażenia. Zdążyłem się zakochać w drużynie, która wygrała ze Stoke 1:0 dzięki rzutowi karnemu.