Dolina motyli

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Czasami podróż przez życie jest jak jazda ekskluzywną limuzyną, czasami jest wycieczką przez krainy szczęśliwe, a bywa, że na samym progu staje się walką o przetrwanie, wspinaczką na K2, szturmem warownej twierdzy lub poszukiwaniem mitycznego Avalonu. Rzadko się zdarza coś, co przytrafiło się Joasi Zalewskiej - bohaterce tej książki.
Z przysłowiowego Edenu trafia zrządzeniem losu tam, gdzie nic już nie jest takie piękne ani tak czyste i proste jak było w Dolinie Motyli, w której się urodziła. Ta podróż, choć wydaje się drogą donikąd, staje się dla bohaterki prawdziwym wyzwaniem. Wzbogaca ją o cenne doświadczenia i obdarowuje grupą wiernych przyjaciół, którzy nie zawiedli. Książka umacnia w przekonaniu, że należy mimo przeciwności losu i czasem wbrew rozsądkowi, pokonując własne słabości, walczyć o najważniejsze.
Przeczytajcie tę książkę, nawet jeśli macie lat bardzo mało i nawet jeśli macie ich dużo więcej niż byście chcieli mieć - bo warto!

Rok wydania: 2004
Stron: 200
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 30

Fragment tekstu:


Zbliżenie na ekran, napisy.
Piękny widok na zieloną łąkę, na las, na kilka domów stojących w dolinie nad potokiem. Kamera prowadzi widza wzdłuż drogi, gdzie zza drzew wyłania się kopuła starego kościoła, dach spalonej stodoły, zakład kamieniarski Szymona. Potem zjeżdża niżej przez malinową łąkę, drogą przez wieś, na samo dno Doliny Motyli.

 

JOASIA ZALEWSKA. Stoi w oknie, widać tylko jej prawy profil, jasne włosy ściągnięte czarną gumką i zwinięte w gruby rogalik. Za oknem bloki, w oddali przystanek tramwajowy i tłum czekających ludzi. Na parapecie obok doniczki z kwiatkiem zdjęcie psa, podpisane: Rozalka. Kręcimy pierwszą scenę.


Pamiętam nasz dom. Stał na zboczu pagórka, pod samym lasem. W tym domu czułam się wolna jak ptak i bardzo szczęśliwa. Bo jak inaczej można się czuć, kiedy świat wokół taki piękny, a nogi same niosą na łąki, do lasu, nad staw. Rozsadzała mnie energia, nie starczało czasu na bycie dobrą córką i przykładną dziewczynką. Było tyle do zrobienia. Stary strych mieścił w sobie sekrety dawnych mieszkańców, stodoła sąsiadów, którzy wyprowadzili się do miasta, była pełna tajemnic, duchów i lokatorów mieszkających w jej ciemnych zakamarkach. Czereśnia o rosochatych konarach, szerokich jak autostrada, zapraszała co dzień do towarzystwa. Rozebrany częściowo piec do wypieku chleba, gdzie trzymałam swoje skarby, kusił przytulnym kątem, a pola, a potok za domem! Na to wszystko dzień był za krótki. Wracałam do domu z wypiekami, pełna wrażeń. Trzeba było mnie uciszać przy stole, bo miałam zbyt dużo do powiedzenia. Razem ze mną wracał pies. Wierna Rozalia nie odstępowała mnie na krok.
Uwielbiałam Bielinek i piękną Dolinę Motyli, nad którą co roku, nie wiadomo dlaczego, przyfruwała chyba największa w świecie ilość bielinków. Właśnie od nich powstała nazwa wsi, w której mieszkaliśmy. Dolina ciągnęła się lekkim łukiem pomiędzy domami, a jej dnem przepływał czysty potok. Właśnie nad tym potokiem odbywał się zlot białych wędrowników. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, dlaczego raz w roku, w samym środku lata, cała dolina na kilka godzin robiła się biała. Motyle siadały na trawie i na kamieniach nad wodą, a trzepot motylich skrzydełek słychać było już z daleka. Wszyscy czekali na ten dzień niecierpliwie i wyznaczali sobie poranne dyżury, żeby go nie przegapić. Tata opowiedział mi w tajemnicy, że motyle to ludzkie dusze, które po śmierci, raz w roku, otrzymują w niebie prezent i mogą odwiedzić świat, na którym kiedyś żyły. Powiedział, że wśród tych motyli jest jego mama i tata, czyli moja babcia i dziadek. To oni mieszkali przed nami w domu nad potokiem.
Pamiętam, jak urodził się Jaś, mój brat. Był taki malutki. Mama pozwoliła mi wziąć go na ręce tylko na chwilkę. Byłam bardzo przejęta. Zaskoczył mnie jego ciężar. O nie, to nie tak jak lalka. Wnętrze kocyka promieniowało ciepłem, rozchodził się miły zapach. Pomyślałam nagle, że to przecież żywy człowiek, taki jak ja, tylko malutki, że to nie jest nowa zabawka, chwilowy żart, ale ktoś bardzo, bardzo ważny i na zawsze.
Tyle się zmieniło w naszym domu! Nocami słyszałam płacz dziecka, krzątaninę w pokoju rodziców, ich szepty. Czułam zazdrość. Czyżby mieli przede mną jakieś tajemnice? Byłam za mała, żeby zrozumieć, ile uwagi i czasu trzeba poświęcić takiemu dziecku.
Mama karmiła Jasia piersią. Śmiesznie wyglądał z noskiem wciśniętym w miękkie ciało mamy.
- Czy on się nie udusi? - pytałam za każdym razem, gdy z hałasem wciągał powietrze.
- Nie bój się - uspokajała. - Mleczko bardzo mu smakuje, to z łakomstwa tak sapie. - Gładziła jego główkę pokrytą jasnym puszkiem i patrzyła tak, jakby trzymała w ramionach największy skarb.
Jasio urodził się na wiosnę. Akurat zakwitły bzy. Tata ustawił na stole ogromny bukiet i powiedział, że to dla mamy, bo ona uwielbia bez. Ale bzy za bardzo pachniały, kiedy przyjechali ze szpitala, trzeba było wazon wystawić na taras. Żal mi było kwiatów. Potem tata przeniósł mój tapczan do sąsiedniego pokoju, a jego miejsce zajęło łóżeczko Jasia. Wtedy poczułam się niepotrzebna, jak ten samotny bukiet bzu na tarasie.
Jasio był ślicznym bobaskiem i mieliśmy z nim mnóstwo uciechy. Już po kilku tygodniach zaczął odkrywać swój świat, jeszcze maleńki i trochę przymglony, ale już bardzo ciekawy. Potrafił przez godzinę przyglądać się gałązce w wazonie albo oglądać swoje rączki lub rękawek od koszulki, na którym czerwieniły się okrągłe baloniki. Słodko mruczał swoje dzidziusiowe piosenki, popiskiwał rozkosznie, gdy się go łaskotało w brzuszek, a kiedy był głodny, powtarzał bez końca: gii, gii, gii. To był znak dla mamy, że nadchodzi czas karmienia. Oszaleliśmy na punkcie Jasia. To były cudowne dni. Wszystko kręciło się wokoło tej malutkiej kruszyny. Zaniedbałam swoje tajemnice, przestałam odwiedzać koleżanki, opuściłam Rozalię, towarzyszkę dalekich wypraw.
Mimo że bardzo się starałam, nie mogłam opanować uczucia zazdrości. Kochałam Jasia i wiedziałam, że jest malutki i wymaga wyjątkowej opieki, ale czasami tęskniłam do czasów, gdy nikt się nie liczył oprócz mnie. Rodzice trochę mnie rozpieszczali. Mama mówiła do mnie "Asiula", a tata nazywał mnie swoją księżniczką. Kochałam jednakowo oboje. A jednak nie wiem dlaczego, kiedy tata wracał do domu, wydawało mi się, jakoby świeciło słońce. On był zawsze dla mnie jak czarodziej. Przywoził wesołą atmosferę i uśmiechy całego świata. Tłumaczył mi każdą rzecz, objaśniał skomplikowane sprawy dnia codziennego i czytał bajki przed spaniem. Leczył złe humory mamy i kobiece smutki, kochał ją i ciągle obdarowywał kwiatami albo plótł wianek z gałązek jaśminu. Wieczorami siadał z nią przed domem i grał na swojej gitarze, która nie miała najgrubszej struny, bo kiedyś się zerwała, a tata zapominał ją kupić. Można było umrzeć ze śmiechu, tak ta gitara grała.
Moja mama pięknie się śmiała. Miała lśniące włosy w kolorze kasztanowym i duże zielone oczy. Kiedy tata grał na gitarze, te oczy zwężały się w szparki, a tata mówił wtedy, że ma oczy jak kot.
Mama była trochę dziwna, inna niż wszystkie mamy. Nie miała nikogo oprócz mnie, taty, Jasia i swojej młodszej siostry, Marysi. Nie miała rodziny ani przyjaciół, ani nawet zwykłych koleżanek. Zajmowała się tylko nami i tylko my byliśmy jej potrzebni do szczęścia. Chodziła trochę nieprzytomna i zamyślona. Trzeba jej było mówić czasami: Małgosiu, uważaj, bo wpadniesz na ścianę; Małgosiu, uważaj na kałużę; Małgosiu, przypala się obiad; Małgosiu, odcedziłaś zupę do zlewu; Małgosiu, otwórz oczy, już koniec filmu. Tata mówił, że mama jest aniołem i dotyka ziemi tylko czubeczkami butów.
Mój tata pracował w banku. Był tam kimś bardzo ważnym. Wyjeżdżał z domu, kiedy jeszcze spałam, a wracał wieczorem. Było mi go żal, że musi tak wcześnie wstawać. Ale on nie wydawał się zmartwiony. Mama mówiła, że jest bardzo ambitny, a tata powtarzał, że musi pracować, byśmy mieli za co żyć. Nie wiedziałam jeszcze wszystkiego i nudziły mnie rozmowy o pieniądzach. Wydawało mi się to takie nieistotne. Myślałam sobie, że pieniądze nie są potrzebne do życia. Przecież można jeść jajka z kurnika, warzywa z ogrodu, przynieść mleko ze wsi, nazbierać grzybów i malin, palić w piecu drewnem z lasu... Ale rodzice znali się na pieniądzach i wieczorami układali plany na przyszłość. Mama często powtarzała, że jestem rozpieszczona, bo oni spełniają wszystkie moje zachcianki. Nie czułam się wcale wyróżniona z tego powodu. Koleżanki wprawdzie zazdrościły mi nowego komputera i pięknych zabawek, ale ja wolałam biegać po polach, niż wpatrywać się w zimny ekran. Tata twierdził, że jestem sprzęgnięta z naturą. Chyba miał rację. Bo nic tak nie sprawiało mi przyjemności jak dotykanie mchu mokrego od rosy, zbieranie kamieni w potoku, obserwowanie owadów albo pucowanie jabłek do połysku. Taka już byłam i tyle.
Pewnego dnia, zaraz po Nowym Roku, tata po naradzie z mamą wyjawił, że dostał awans i będzie pracował w jeszcze większym banku. Trochę mnie tym zmartwił, bo pomyślałam, że będzie miał jeszcze dalej do pracy i jeszcze wcześniej będzie musiał wstawać. Nie rozumiałam, dlaczego uśmiecha się do mamy, a ona patrzy mu w oczy i gładzi po ręce.
- Za miesiąc przeniesiemy się do dużego miasta - oznajmił. - Kupiłem dla nas piękne mieszkanie z dużym balkonem.
- Będziesz mogła z wysokości oglądać miasto - dodała mama. Chciała sprawić mi radość tym stwierdzeniem. Ale mnie nie było do śmiechu. - Jest tam podwórko z placem zabaw, z dużym trawnikiem i ławeczkami. Poznasz nowe koleżanki, zobaczysz całkiem inny świat.
Patrzyli na mnie szczęśliwi, a moje serce pękało z rozpaczy. Połykałam łzy, żeby nie okazać smutku.
- A nie możemy dalej mieszkać tutaj? - nieśmiało pytałam. - To tutaj przecież jest nasz dom. - Wtedy jeszcze myślałam, że dom ma się tylko jeden. Tylko ten, w którym przyszło się na świat i w którym się dorastało. Tymczasem niedługo miałam się dowiedzieć, że to wcale nie jest prawda.
- Zrozum, Joasiu, ty za kilka miesięcy musisz iść do szkoły. - Tata poważnie spojrzał mi w oczy.
- Pójdę do szkoły w Bielinku! - zawołałam.
Rodzice wyglądali na zakłopotanych.
- Ale to nie jest dobra szkoła. - Usłyszałam.
- Dobra, bardzo dobra - zapewniałam ich gorliwie. - Chodzą do niej wszystkie dziewczynki ze wsi.
- Chcieliśmy z tatą, żebyś chodziła do większej szkoły niż ta w Bielinku, żebyś uczyła się obcych języków, czytała dobre książki, spotykała mądrych ludzi.
- W Bielinku jest dużo mądrych ludzi - powiedziałam z przekonaniem. - Stary Mateusz od Sabiny zna głosy wszystkich ptaków, a ojciec Maćka jak nikt zna się na rybach, a mama Kaśki potrafi sama prowadzić kombajn i jeździ na koniach, i ma najładniejsze gospodarstwo w okolicy. Ciągle przyjeżdżają do niej turyści i mówią, że u niej lepiej niż w Paryżu. - Próbowałam za wszelką cenę bronić mojego ukochanego Bielinka. Ale wszystko na nic.
Gdy tylko skończyła się zima, a pierwsze przebiśniegi pojawiły się w Białym Jarze, my byliśmy już spakowani. Tata rozmawiał przez telefon, uzgadniając termin przeprowadzki, a ja spoglądałam z żalem przez okno, na łąkę za domem, gdzie zieleniły się pierwsze roślinki, na drzewa w sadzie, całkiem gołe, ale przez to jeszcze piękniejsze, bo bez liści można było lepiej zobaczyć ich dusze. Myślałam o małych zajączkach, które za kilka tygodni pojawią się w norze koło stodoły, o dzikich kaczkach powracających co roku nad nasz staw. Czy możliwe, żeby to mogło istnieć dalej, żyć i toczyć się beze mnie? Czy ten świat pozostanie niezmienny, mimo że mnie w nim zabraknie? Przecież to straszne! Głaskałam czuprynkę starej Rozalii i marzyłam o tym, żeby zatrzymał się czas albo żeby się cofnął. "A co będzie z nią? - pomyślałam o psie. - Kto przygarnie moją Rozalkę? Przecież ona zdechnie z tego smutku". Modliłam się do anioła stróża o przekręcenie wskazówek na zegarze mojego czasu. Nie chcę urosnąć, nie chcę nowego mieszkania, dużego miasta i mądrej szkoły.
- Niech będzie zawsze ta wiosna, kiedy urodził się Jasio - prosiłam, wycierając ukradkiem spływające po policzkach łzy. - Niech wszystko zacznie się od początku, od nowa.


Samochód wiózł nas przez szare ulice. Pierwszy raz widziałam duże miasto. Było brzydkie. Ulice tonęły w kałużach, gdzieniegdzie leżały resztki ubitego śniegu. Wiał silny wiatr, nad chodnikami unosiły się plastikowe worki. Samochody obłocone, ludzie smutni, domy szare - to było pierwsze zderzenie z miejscem, gdzie mieliśmy zamieszkać. Nic tutaj nie przypominało rajskiego zakątka, z którego przybyliśmy. Tata przez cały czas opowiadał mamie o nowej pracy. Obiecał, że teraz zaczną się dla nas wspaniałe czasy. Tylko Jaś, który właśnie obśliniał nową rękawiczkę mamy, miał wszystko w nosie. Marudził, gdy zbliżał się czas posiłku. Kiedy w brzuszku było pusto, nie interesowały go rodzinne problemy.
Mama szybko pokochała nowe mieszkanie, mnie było trudniej. Nie mogłam znieść tęsknoty do Bielinka i Rozalii, bałam się, że już nigdzie indziej nie będę szczęśliwa. Po nocach śnił mi się dom nad potokiem, kwitnące łąki i mój ukochany pokoik na piętrze. Szczęście prysnęło jak mydlana bańka, runął bezpieczny świat, a to, co dostałam w zamian, przerażało. Bloki, bloki i bloki, a za blokami ruchliwe ulice, samochody. Na trzeci dzień dostałam temperatury. Był więc doktor i zastrzyki, i niedobry syrop. Przez tydzień trwały moje zmagania z chorobą. To odwróciło nieco uwagę od tęsknoty. Polubiłam swoje łóżko, ciepły azyl, zaprzyjaźniłam się z meblami, z zapachem świeżych tynków i farb.
W końcu przystosowałam się. Sprawił to wiosenny wiatr, który dotarł z dalekich ogrodów do okien mojego pokoju, i tata. To on ustawił dla mnie na balkonie olbrzymie donice i wypełnił ziemią. Wiele czasu spędzałam, siejąc w nich kwiaty, trawę, przyglądając się ptakom przysiadającym na balustradzie, chmurom przepływającym nad głowami i dzieciom pojawiającym się na podwórku obok huśtawek.
Gdy zrobiło się ciepło, zaczęłam z mamą wychodzić na spacery. Jaś był coraz starszy, podobało mu się w wózku. Otwierał swoje wielkie oczy i dziwował wszystkiemu. Pewnego dnia mama kazała mi wyjść na podwórko.
- Nic się nie bój. Będę cię pilnowała przez okno - tłumaczyła, widząc, że się waham. - Musisz przecież poznać jakieś koleżanki. Nie możesz się ukrywać w domu.
Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć mamie swój strach. Patrzyłam z wysokości drugiego piętra na dzieci i podsłuchiwałam, o czym rozmawiają. Wymieniały się dziwnymi przedmiotami, czasami kłóciły, oglądały kolorowe kartki, układały na ziemi dziwne tekturki. Nie potrafiłam się tak bawić. Przerażała mnie pusta przestrzeń pod blokiem, tylko chodniki i place, mało zieleni. Dookoła wysoki płot, brama zawsze zamknięta, a po drugiej stronie jakiś mężczyzna w czarnym mundurze. Do budynku można było wejść, znając cyfrowe hasło, co potrafili tylko rodzice. Czy tak wygląda więzienie?
- Mamo - odważyłam się wreszcie zadać to pytanie. - Dlaczego my jesteśmy zamknięci i kim jest ten pan przed bramą?
- Nie jesteśmy wcale zamknięci. - Mama roześmiała się, słysząc moje słowa.
- To dlaczego wkoło są kraty?
- To nie są kraty - zapewniała. - To jest zwyczajny płot, tylko trochę mocniejszy, a ten pan to strażnik.
- To tak jak w więzieniu.
- Ten strażnik pilnuje naszych mieszkań i nas. - Próbowała wybrnąć z sytuacji.
- Dlaczego, czy inni ludzie są źli? - Zastanowiłam się przez chwilę. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. - To przez tatę, prawda? To tata jest taki ważny, że go pilnują.
- Nie, kochanie. To nie tak. Źle mnie zrozumiałaś. My mieszkamy w takim bloku... no właśnie. - Złapała się za głowę. - Jak ci to wytłumaczyć... Sama nie wiem. Najlepiej - ucieszyła się - najlepiej zapytaj ojca, on wyjaśni ci to dokładnie.
- Ja chyba się domyślam - wyznałam.
- Więc słucham. - Mama spoważniała.
- My jesteśmy bogaci i mieszkamy z innymi bogatymi ludźmi, którym trzeba tego bogactwa pilnować, tak? - zapytałam.
- Nie jesteśmy jeszcze bogaci. - Mamie zaświeciły oczy. - Ale może będziemy kiedyś trochę bogatsi. Wtedy przyda się nam bezpieczne mieszkanie - Uśmiechnęła się.
- Mamo? - Chciałam jeszcze coś dodać.
- Tak, kochanie?
- To niesprawiedliwe.
Mama znowu spoważniała. Zamyśliła się.
- Tak to już w życiu jest, kochanie. - Zrobiła zmartwioną minę.
Ten problem zaprzątał mój dziecięcy rozum jeszcze przez kilka dni. Nie mogłam pojąć, kogo boją się rodzice. Przed jakimi innymi ludźmi muszą ich strzec strażnicy przy bramie? Przecież w Bielinku nikt mnie nie pilnował. Biegałam cały dzień po lesie, po polach, daleko od mamy. Czasami przez kilka godzin nie było mnie w domu. Bawiłam się z dziećmi ze wsi, przesiadywałam u sąsiadów i wszyscy byli dla mnie bardzo dobrzy. Zastanawiałam się więc, skąd biorą się ludzie, których muszę się strzec.
Kto wie, jak długo bałabym się wyjść z domu, gdyby nie Marta, dziewczynka z sąsiedztwa. Zadzwoniła pewnego razu do naszego mieszkania i zapytała, czy wyjdę na dwór. Mama oczywiście się zgodziła, a ja znudzona samotnością przełamałam strach.
Kiedy wspominam te lata z perspektywy czasu, muszę przyznać, że nie było mi łatwo. Dzieci z podwórka okazały się zupełnie inne. Opowiadały dużo o swoich domach, rodzicach, znały się na samochodach, komputerach, rozmawiały językiem, którego nie znałam. Zamiast kamieni zbierały obrazki z opakowań i kolorowe naklejki. Czułam się wśród nich jak przybysz z Księżyca. Ale tylko przez kilka dni. Nie minął tydzień, a już poznałam tajniki wiedzy podwórkowej. W krótkim czasie zgromadziłam wystarczającą ilość naklejek, żeby się nimi wymieniać z rówieśnikami. Ostatnie lato wolności, lato wielkich przemian nauczyło mnie, jak się przystosowywać do innych ludzi. Ten przyspieszony kurs dorastania przydał się bardzo. Za kilka dni miała się rozpocząć szkoła.
Przyjaźń z Martą zaczęła się od pierwszych dni w szkole. Byłyśmy w jednej klasie. Nasze ławki stały obok siebie. Codziennie rano szłyśmy na lekcje, trzymając się za ręce. Ona chyba mnie lubiła, a ja po prostu nie mogłam bez niej żyć.
Marta była dziwną dziewczynką. Czasem rozsadzała ją energią i wtedy rozśmieszała ją najmniejsza drobnostka, innym razem chodziła zamyślona, a wszystko, o czym mówiła, było niesłychanie skomplikowane. Mama tłumaczyła mi, że Marta ma bogatą duszę, w którą trzeba się mocno wsłuchiwać. Za tę duszę bardzo ją lubiłam. Kiedy zobaczyła coś pięknego, jej oczy stawały się ogromne. Zaczynała marzyć i opowiadać te swoje marzenia. Niektóre były zupełnie nierealne, ale w jej ustach zmieniały się w prawdę. Marząc z Martą, można było zapomnieć o całym świecie. Zdarzało się nam nie wrócić na czas ze szkoły, bo w jakimś parku na ławce odlatywałyśmy na skrzydłach marzeń. Innym razem, przeciskając się przez wąskie ulice wielkich miast na latającym rowerze, pokazywała mi, jak wygląda wymyślony świat. Potem przyszedł czas wizyt w dużej księgarni tuż obok domu. Przeglądałyśmy półki z książkami, albumy, czasami gry komputerowe. Marta zatrzymywała się często przy książce z baletnicą na okładce. Książka była gruba i stała wysoko. Za wysoko jak na nasze dziecięce możliwości.
- Dlaczego zawsze zatrzymujesz się przy tej książce? - zapytałam pewnego dnia.
W pierwszej chwili nie odpowiedziała. Stała i patrzyła.
- Chcesz ją kupić?
- Chciałabym, ale nie mam tyle pieniędzy.
To mnie zdziwiło. Nie przypuszczałam, że Marta może nie mieć pieniędzy. Kiedy miałam siedem lat, wydawało mi się, że kupowanie polega na tym, że się wchodzi i kupuje. Skąd wziąć na to pieniądze, to była sprawa rodziców. Oni je mieli i koniec.
- Poproś mamę albo tatę. Może ci kupią.
- Już prosiłam - wyznała.
- I co?
- Tata powiedział, że to nie jest książka dla dzieci.
- A co jest w tej książce? - zapytałam zdziwiona.
- To książka o balecie.
- To znaczy, że uczą w niej tańczyć?
- Coś ty - prychnęła oburzona. - Tam są zdjęcia najważniejszych baletnic i przedstawienia, w których występowały - odpowiedziała ze znawstwem.
- To nudne - stwierdziłam, robiąc głupią minę.
- Mówię ci, jak one tańczą, jakie mają kostiumy!
- Oglądałaś?
- Tata zdjął mi kiedyś z półki i pokazał.
- Ale się nie ruszają? - zapytałam.
- Nie rozumiem.
- No, baletnice w tej książce.
Marta była oburzona.
- Nie mogą się ruszać w książce. Musisz pójść do teatru, żeby zobaczyć, jak tańczą.
- A ty już kiedyś byłaś?
- Widziałam w telewizji, ale to nie to samo.
- No pewnie. To tak jak z meczem. Tata mówi, że oglądanie meczu w telewizji to jak lizanie placka.
- No właśnie - potwierdziła.
- Też chciałabym ją obejrzeć, ale nie dosięgnę.
- Poproś. - Marta szturchnęła mnie łokciem, spoglądając w górę. Obok stał wysoki chłopak.
Po chwili książka wylądowała w naszych rękach. Usiadłyśmy na wąskim parapecie, z namaszczeniem przeglądając kartka po kartce. Marta wpatrywała się w dziwnie wykręcone pozy tańczących i nic nie mówiła. Siedziałam jak trusia, trochę onieśmielona jej zachwytem. Nie widziałam niczego specjalnego w cienkich nogach baletnic, w dziwnych bucikach, w pierzastych spódniczkach sterczących na boki niczym parasolki. Po kilku stronach byłam znudzona. "Co ona widzi w tym balecie?" - pomyślałam i zaraz przypomniała mi się mama. Bo moja mama też ma swoją pasję. Ciągle kupuje książki z obrazami, takie kolorowe albumy pełne obrazów, które ktoś już dawno namalował. Od patrzenia na te obrazy też nie można zostać malarzem, chociaż mama bardzo chciałaby malować jak oni.
- Musimy iść - przypomniałam Marcie. - Już późno.
Ona jednak jakby mnie nie słyszała.
- Zobacz, jaka piękna. - Pokazała palcem kobietę z ciemnymi włosami ściągniętymi mocno w malutki koczek.
- Taka sobie - powiedziałam bez entuzjazmu.
- To primabalerina.
Kiedy w końcu udało mi się oderwać ją od książki, jeszcze przez chwilę nic nie mówiła. Dopiero gdy weszłyśmy na nasze podwórko, usiadła na ławce i wyznała:
- Będę kiedyś baletnicą.
- Przecież ty nie umiesz tańczyć - przypomniałam.
- Trochę już umiem - powiedziała poważnie. - A jak będę większa, to pójdę do baletowej szkoły. Tam mnie nauczą wszystkiego. Moja mama mówi, że już teraz potrafię pięknie się poruszać - wyznała. - Chcesz zobaczyć?
- Chcę, ale chyba nie będziesz tańczyć na podwórku?
- Mogę zatańczyć. Nikogo tu nie ma. - Spojrzała dookoła.
Rzeczywiście, podwórko było puste.
Najpierw zaczęła nucić cichutko jakąś melodię. Potem zmrużyła oczy, uniosła wysoko brodę i wspięła się na palce. Z wrażenia wstrzymałam dech. Potem rozłożyła ręce i zaczęła swój taniec. Jej spódniczka zakręciła się ślicznie, a ona, leciutko jak motylek, podbiegła najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. W pierwszej chwili chciało mi się śmiać. To dziwnie wyglądało. Mała dziewczynka tańcząca pośrodku wybetonowanego podwórka. Ale zaraz potem stałam skamieniała, nie wierząc własnym oczom. Ręce Marty układały się w taki sposób, jakby za chwilę miała odfrunąć. Rozkładała ramiona i potem zamykała wokół głowy, zatrzymując na chwilę całe ciało w bezruchu. Stała tak przez moment, żeby już po sekundzie poszybować w drugą stronę, przeskakując z prawej nogi na lewą, z palców na pięty i odwrotnie. Miała przy tym zamknięte oczy i błogi uśmiech na twarzy. Obracała się bez końca jak świderek, a potem zaczęła biegać szybko wokół mnie, śmiejąc się. Kiedy opuściła głowę i ukłoniła się w moją stronę, za plecami usłyszałam oklaski. Nawet nie zauważyłyśmy, że obok zebrał się spory tłumek. Stałam zawstydzona, a Marta uśmiechnięta kłaniała się wszystkim jak prawdziwa baletnica. Po raz pierwszy zrozumiałam, że taniec jest jej powołaniem. Jeszcze wtedy nie znałam tego określenia, lecz widok tańczącej Marty wstrząsnął mną do głębi.
Pierwsza zima w nowym mieszkaniu nie była łatwa. Jasio dużo chorował, a tata bardzo często nie wracał do domu. Był ważnym dyrektorem i sprawy, które załatwiał, też były ważne. Mama powtarzała mi, że tata buduje w kraju nowy system bankowości, bo stary był zły. Czułam, że to coś ważnego, więc mój ojciec był dla mnie prawdziwym bohaterem. Zresztą to było widać, bo kiedy wracał do domu, ciągle rozmawiał przez telefon. Kiedyś słyszałam nawet, jak powiedział: "Panie ministrze". Wiedziałam, że minister często występuje w telewizji. Ma swój mikrofon i zawsze wkoło niego kręci się wiele osób. Spytałam o to tatę, ale nie odpowiedział, bo kiedy odłożył słuchawkę, to zaraz wyjechał z domu i nie wracał kilka dni. Mama długo w nocy czekała na telefon. Nie mogła spać, bo Jasio miał wysoką temperaturę. Ja szybko zasnęłam, a kiedy rano otworzyłam oczy, mama szykowała w kuchni śniadanie i cichutko podśpiewywała. Pomyślałam, że chyba wszystko jest w porządku.
Tata wrócił w niedzielę wieczorem bardzo zmęczony. Powiedział do mamy: "Udało się" i mocno ją przytulił. Wziął kąpiel i nawet nie chciał jeść kolacji, tylko od razu poszedł do łóżka. Następnego dnia zasiedliśmy wszyscy przy telewizorze i czekaliśmy. Nawet Jasio siedział na kolanach u ma-my. Już był trochę wyleczony, przestał płakać i śmiesznie postękiwał, cmokając smoczek. Czułam napięcie. Mama trzymała tatę za rękę i bez słowa patrzyła w ekran. Właśnie zaczynał się dziennik. Nie rozumiałam, o czym mówili. Widziałam tylko, że wstrzymali oddech.
- Jest. - Usłyszałam głos taty.
Zobaczyłam jakiegoś pana, który wchodzi na salę i pociąga za jakiś sznurek. Wtedy rozległ się dzwoneczek i oklaski. Czułam się oszukana. To dla tego dzwoneczka zebraliśmy się przed telewizorem? Patrzyłam na rodziców i nic z tego nie rozumiałam. Usłyszałam tylko, że rozmawiają o jakiejś giełdzie. Po tym zdarzeniu tata jeszcze rzadziej bywał w domu.
Kończyła się zima, a Jasio uczył się chodzić. Dreptał na krzywych nóżkach i popiskiwał z uciechy, kiedy udało mu się bezbłędnie trafić w ramiona mamy. Był słodki, tylko coraz więcej psocił. Wjeżdżał w chodziku do mojego pokoju i robił bałagan. Nic nie mogło leżeć na stoliku, wszystko, czego dotknął, natychmiast trafiało na podłogę. Pomyślałam, co to będzie, kiedy on naprawdę zacznie już biegać?
W szkole było strasznie nudno. Czytaliśmy różne nudne czytanki. Z matematyki zadania były za łatwe, a na rysunkach wciąż tylko domki, płotki, pieski. Tęskniłam za wakacjami. Coraz częściej myślałam o Bielinku, o tym, jak cudownie się tam mieszkało. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że już nigdy go nie zobaczę, zrobiło mi się smutno.
- Tato - zapytałam któregoś dnia - kto teraz mieszka w naszym domu w Bielinku?
Tata podniósł głowę znad gazety i powiedział zdziwiony:
- Jak to kto?
- Przecież ktoś musi mieszkać. Myśmy się stamtąd wyprowadzili.
- W naszym domu w Bielinku nikt teraz nie mieszka. Opiekuje się nim jedna pani. Czasami otwiera go i wietrzy.
- Dlaczego? Nikomu się nie podoba? Jest przecież piękny.
- Ależ, Joasiu! To jest dalej nasz dom. Nikomu go nie sprzedałem. Zamknęliśmy go tylko na klucz, a kiedyś do niego pojedziemy.
- Tak?! - krzyknęłam uradowana. - To jest dalej nasz dom? Nasz własny?
- Oczywiście, że nasz - zapewniał. - A właściwie kiedyś był domem moich rodziców. Dostałem go po ich śmierci.
- Na zawsze? - Chciałam się upewnić.
- Na zawsze. Kiedy ja umrę, będzie twój i Jasia, a później waszych dzieci. Oczywiście, jeżeli do tego czasu się nie rozleci - dodał.
- To cudownie! - krzyknęłam, aż Jasio spojrzał przerażony. - Kiedy do niego pojedziemy? - szybciutko zapytałam.
- Może uda się nam pojechać w czasie urlopu, a może mama pojedzie z wami sama, a ja zostanę tu i będę chodził do pracy, zobaczymy.
- A będę mogła zabrać ze sobą Martę? - zapytałam.
- Oczywiście, jeżeli zechce.
Pewnego dnia zauważyłam, że mama jest bardzo smutna, spogląda w okno, chodzi po domu bez celu. Pomyślałam, że pewnie tęskni za Bielinkiem. Kiedy zapytałam tatę, co się mamie stało, odpowiedział krótko:
- Chyba się nudzi.
Po raz pierwszy nie przyznałam ojcu racji. Przecież ma mnie i Jasia. Jak z nami może się nudzić? Poza tym zaprzyjaźniła się ostatnio z mamą Marty i czasami wychodziła do niej na kawę, zostawiając mnie z tatą i Jasiem. Z tych spotkań wracała dużo weselsza i zawsze uśmiechnięta, robiła nam dobrą kolację, a potem z tatą wypijali czerwone wino. Lubiłam takie wieczory. Mogłam wtedy iść później spać, aż Jaś usypiał w kojcu na podłodze. Tata podkładał mu pod głowę poduszkę, a mama przykrywała swoim sweterkiem. Potem rodzice opowiadali mi, jak było kiedyś, kiedy byli młodzi. Wspominali swoją szkołę, rodziców i lata, gdy nic nie można było kupić, a dzieci nie miały takich ładnych zabawek, tylko byle co. To dlaczego tak chętnie o tym rozmawiali? - zawsze mnie zastanawiało.
Jednak takie wieczory zdarzały się rzadko. Mama coraz częściej płakała, złościła się na mnie, na Jasia, a czasami nawet na tatę. Kiedyś się nawet pokłócili. Leżałam w nocy przestraszona, słysząc za ścianą ich podniesione głosy.
- Ja muszę ze sobą coś zrobić - mówiła mama - bo oszaleję. Od lat zajmuję się tylko dziećmi. Mam dość. Chcę pójść wreszcie do pracy.
- Jak to sobie wyobrażasz? - pytał tata ściszonym głosem. - Co z Jasiem, ma dopiero roczek?
- Znajdę kogoś do opieki.
Przez chwilę panowała cisza.
- Umawialiśmy się inaczej.
- Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to się będzie przedłużało.
- Wytrzymaj chociaż rok.
- Nie mogę. Muszę coś sobie znaleźć. Jeszcze nie wiem co, ale myślę o tym -wyznała mama.
- No dobrze, jeżeli tak postanowiłaś, nie będę się upierał. Tylko nie proś mnie o pracę w banku. To nie dla ciebie - powiedział kategorycznie.
- Dlaczego?
- Nie masz przygotowania. - Usłyszałam, jak ojciec próbował łagodzić.
- No tak, wyjdzie na to, że do niczego nie jestem przygotowana poza wychowywaniem dzieci.
Tylko tyle usłyszałam, bo mama wyszła do kuchni, a tata włączył telewizor. Nie mogłam zasnąć. Po raz pierwszy słyszałam kłócących się rodziców. Nie wiedziałam, co to może dla nas oznaczać. Poza tym bardzo się zmartwiłam, dowiadując się, że opieka nad nami była dla mamy takim ciężarem, że - jak powiedziała - "bo oszaleję". Nie chciałam, żeby mama oszalała, ale również nie chciałam, żeby zostawiła nas i poszła do jakiejś pracy. Jasio był jeszcze taki malutki. Nie wolno go dawać komuś obcemu pod opiekę. To było dla mnie zbyt trudne. Cały mój bezpieczny świat stracił swoje fundamenty.
Z tego wszystkiego w samym środku nocy dostałam temperatury. Widocznie już taki miałam zwyczaj. Nie wiadomo, czy to był zwykły zbieg okoliczności, czy może tak przejęłam się kłótnią rodziców. Zaczęłam głośno płakać i wołać mamę. Obudziłam przez to brata, bo rodzice jeszcze nie spali. Mama poszła uspokoić Jasia, a do mnie przyszedł tata.
- Boli cię coś? - zapytał.
- Tylko głowa.
- A gardło albo brzuszek?
- Nie, gardło nie, brzuszek też mnie nie boli. Tylko głowa i chce mi się pić - wyznałam.
- Poczekaj chwilę, zaraz przyniosę trochę soku i tabletkę na obniżenie temperatury - próbował mnie uspokoić.
Potem, kiedy tabletka zaczęła działać, a ja trochę spokojniejsza leżałam pod kołdrą, długo ze mną rozmawiał. Zapytałam wtedy o mamę i o to, co usłyszałam.
- A jeżeli mama rzeczywiście pójdzie do pracy i zostawi mnie i Jasia z jakąś obcą panią?
- Przecież to nic strasznego - tata usiłował ze spokojem rozwiać moje obawy. - Wiele kobiet tak robi. Niektóre po prostu muszą zarabiać na utrzymanie rodziny, inne chcą, bo lubią swoją pracę, a inne pragną coś w swoim życiu zmienić, coś osiągnąć.
- A dzieci cierpią - powiedziałam oburzona.
- No chyba trochę przesadzasz. Zobacz, a Marta? Marta nie narzeka, a jej mama cały czas pracuje. Naszej mamie też coś się od życia należy.
- My się należymy. - Naburmuszyłam się zła na tatę za to porównanie.
- Tylko że wy też szybko urośniecie i będziecie radzić sobie same.
- No właśnie - przytaknęłam. - I wtedy mama pójdzie do pracy.
- Wtedy - spojrzał mi prosto w oczy - wtedy mama będzie już za stara, żeby znaleźć sobie jakąś pracę.
- Co ty mówisz, mama nigdy nie będzie stara!
- Chyba nie zależy ci na tym, żeby mama była nieszczęśliwa.
Nic nie odpowiedziałam. Obróciłam się twarzą do ściany i zamknęłam oczy. Tato wciąż siedział na łóżku.
- Opowiem ci, Joasiu - powiedział dziwnym głosem - bajkę o pewnym ptaku. Może słuchając, zrozumiesz, co chcę ci powiedzieć.
Chciałam usłyszeć tę bajkę. Lubię bajki, szczególnie gdy opowiada je tata.
- Opowiedz - poprosiłam.
Tato rozsiadł się wygodnie na tapczanie, oparł plecami o ścianę i powoli zaczął swoją historię.
- W pewnym bardzo bogatym kraju żył okrutny i niesprawiedliwy władca. Był tak zły, że na jego widok więdły kwiaty i opadały liście z drzew, a ludzie na samą myśl o tym, że mógłby nagle się pojawić na ich drodze, w jednej chwili siwieli albo tracili wzrok. Władca ten nosił imię Ja.
- Ja to nie jest żadne imię - zaprotestowałam. - Ma tylko dwie litery.
- Wielka rzecz. A imię twojego brata ma tylko o jedną więcej.
- Mój brat ma na imię Jasio albo Janek.
- Twój brat ma na imię Jan.
- No dobrze - ustąpiłam dla świętego spokoju - opowiadaj.
- Otóż ten Ja oprócz tego, że był okrutny i niesprawiedliwy, był również bardzo skąpy. Im więcej pieniędzy zdołał zgromadzić w swoich magazynach...
- Władcy nie mają magazynów, tylko skarbce - poprawiłam zirytowana.
- Zgoda. Im więcej pieniędzy zgromadził w swoim skarbcu, tym biedniejsi byli obywatele. Do tego karał ich za byle co, a szczególnie za to, że odmawiali mu swoich dóbr. Zabierał do swojego dworu małe dzieci, żeby wyszkolić ich na wojowników. Pragnął wszystko ludziom odebrać i zatrzymać dla siebie. Kto stawiał opór, tego zamykał w więzieniu na klucz. Nikt go nie kochał. Wszyscy go nienawidzili i płakali, że mają tak ciężkie życie. Pewnego dnia do państwa okrutnego Ja przyleciał przepiękny ptak. Ten ptak miał na imię Wola.