Lato namiętności

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

W swojej kolejnej po Biblii jadowitego drzewa powieści Barbara Kingsolver stworzyła hymn na cześć spontanicznej dzikości natury, oddając w niej bogactwo różnorodności duszy ludzkiej i świata przyrody. Przeplatają się tu trzy historie o ludzkich namiętnościach, które rozgrywają się na tle barwnej mozaiki życia zwierząt i ludzi zamieszkujących zalesione góry i walczące o przetrwanie małe farmy w południowych Appalachach. Węzłem skupiającym te wątki jest legowisko kojotów, które właśnie pojawiło się w tym regionie.
Deanna Wolfe jest samotnikiem, biologiem pracującym w tamtejszym Parku Narodowym; jej baza to drewniany kamping położony w odludnej części gór. Nagle pojawia się tam młody myśliwy, Eddie Bondo. Wkracza on w prywatny świat Deanny, wprowadzając zamieszanie w jej ustabilizowaną egzystencję.
Kilka kilometrów dalej, na farmie w dolinie rozgrywa się drugi wątek, którego bohaterką jest Lusa Maluf Landowski. Lusa - wykształcona dziewczyna z miasta wyszła za mąz za farmera. Niespodziewanym zrządzeniem losu zostaje zdana na samą siebie w tym obcym dla niej miejscu i musi dokonać wyboru; czy zaakceptować panujące tu reguły, czy też opuścić należącą teraz do niej ziemię. Nieopodal żyje para starszych, zwaśnionych sąsiadów, którzy uprawiają swe pola i toczą nieustanne dysputy na temat Boga, pestycydów i złożoności (niegdyś w ogóle przez nich nie dostrzeganej) świata.
Podczas jednego, wilgotnego lata, kiedy przyroda wybucha bujnością, wszyscy oni odnajdą poczucie wspólnoty z fauną i florą, uświadamiając sobie, iż ludzie są tylko częścią życia na Ziemi.

Rok wydania: 2004
Stron: 484
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 12
Tłumacz: Hanka Beliczyńska

Fragment tekstu:

Information about the poetry, translations, and literary criticism of Aaron Kramer (published 1938-1998) is available on the website www.aaronkramer.com. Aaron Kramer's personal papers are archived at the Special Collections Library of the University of Michigan.

Dedykuję Stevenowi, Camille i Lily oraz dzikiej przyrodzie, gdziekolwiek jeszcze taka jest

PODZIĘKOWANIA
Książka ta wyrosła z ziemi obficie błogosławionej przez moich przyjaciół i sąsiadów z Wirginii. Szczególnie jestem wdzięczna Necie Findley, jej nieżyjącemu już mężowi Billowi i ich synowi Joe za okazaną mi przyjaźń, za opowieści i poczucie humoru, które wzbogaciły moje życie i tę powieść. W moim przedsięwzięciu ma również swój udział Fred Hebard z American Chestnut Foundation, który udzielił mi wielkiej pomocy i przekazał wiedzę na temat drzew; program fundacji mający na celu zwiększenie populacji kasztana amerykańskiego jest oczywiście bardziej planowo i fachowo przeprowadzany niż ten, który stworzyłam dla tej powieści - pewnego dnia amerykańskie lasy znowu będą porośnięte tymi kasztanowcami. Dziękuję również wam, Dayle, Paige i Kyla - rodzino naszej rodziny. Jestem wdzięczna Jimowi i Pam Watsonom za przejażdżki, dowcip i dobrą wolę; pannie Amy - za spokój ducha; tobie, Randy Lowe - za dobre rady; oraz Cooperative Extension Service - za odpowiedzi na być może najdziwniejsze pytania, jakie im kiedykolwiek zadano. Bill Kittrell, pracownik Nature Conservancy, udostępnił mi wiele wartościowych informacji i spostrzeżeń, podobnie jak Braven Beaty, Kristy Clark, Steve Lindeman i Claiborne Woodall. Nie mogę nie wspomnieć tu o zaciągniętym na całe życie długu u Felicii Mitchell za jej przyjaźń i wprowadzenie mnie w poezję wyprzedaży podwórkowych, a szczególnie za zabranie mnie na farmę tego pierwszego wieczora, kiedy mało brakowało, żebym tam nie dotarła.
Jestem wdzięczna tak wielkiej liczbie przyjaciół i znajomych, że trudno byłoby wymienić ich tu wszystkich po imieniu, ale wspomnę o kilku. Są to szczególnie: Emma Hardesty - dzięki za lata naszego życia; Terry Karten - za wiarę w literaturę bez względu na wszystko; Jane Beirn - dziękuję za ułatwienie mi kontaktu z szerszą publicznością; Walter Thabit - za lekcje arabskiego; Frances Goldin - za przepisy kulinarne, składnię jidysz, niezawodny instynkt, bezwarunkową miłość i dużo więcej, niż można wyrazić słowami. Jestem wdzięczna rodzinie Aarona Kramera, która wspaniałomyślnie umożliwiła mi zacytowanie niezwykłego wiersza Aarona Epitalamium ze zbioru The Thunder of the Grass (International Publishers, New York); odkrywając piękno i rozmach pracy jego życia jako pisarza z pasją i sumieniem społecznym, poczułam, że znalazłam bratnią duszę. Podziękowania zechcą przyjąć: Chris Cokinos - za piękną książkę Hope Is the Thing with Feathers; Carrie Newcomer - za niewidzialne nitki; W.D. Hamilton - za odwagę i bystrość; Edward O. Wilson - też za te rzeczy, ale i za oddanie. Dan Papaj zwrócił moją uwagę na wspaniałe tajniki łuskoskrzydłych i pomógł rozwiązać inne zagadnienia. Także Robert Pyle pomógł mi odpowiedzieć na pytania dotyczące motyli i ciem. Z artykułu Mike'a Finkela The Ultimate Survivor ("Audubon", maj-czerwiec 1999) dowiedziałam się o nowym punkcie widzenia na temat kojotów. Paul Mirocha zamienił moje mgliste sugestie na graficzny wygląd wyklejki w sztukę [w oryginale]. Serdeczne podziękowania za komentarze, w różnych fazach powstawania, mojego rękopisu, niech przyjmą: Steven Hopp, Emma Hardesty, Frances Goldin, Sydelle Kramer, Terry Karten, Fenton Johnson, Fred Hebard, Felicia Mitchell, i dziękuję za entuzjazm pracownikom wydawnictwa HarperCollins - to wszystko bardzo mi pomogło. Jeśli mimo tych ekspertyz pojawiły się w mojej książce jakieś błędy merytoryczne, to wyłącznie z mojej winy.
Stwierdzam z przekonaniem, że szczególny sposób patrzenia na świat - zatopiony głęboko w zielonej roślinności - zawdzięczam swoim rodzicom, dzięki którym wychowałam się w takim miejscu - między farmami i dziką przyrodą. Jak również mojemu bratu Robowi, nauczycielowi i współkonspiratorowi w łapaniu węży i tropienie śladów. Moja siostra Ann tak otworzyła swoją duszę, by mnie wspierać, że można to porównać do rozłożonych skrzydeł. Moje córki, Camille i Lily, są takimi ekspertkami w świecie radości, wdzięku i cudów, że codziennie zanurzają mnie w nowej rzeczywistości. Dziękuję Stevenowi, którego doskonałe ucho i pewna ręka zawsze mi towarzyszyły podczas pisania tej książki, jak są przez całe nasze wspólne życie. Jestem wdzięczna losowi za wybór partnera i trudno mi uwierzyć w moje szczęście.

 

Epitalamium

Przyjdźcie tu wszyscy niezaspokojeni,
jak władca w samotnym gabinecie -
nieme ptaki, sztuczne kwiaty na tapecie,
szafy pełne umarłych snów i cieni!

Chodźcie, stare ulice uprzątniemy,
gdy narzeczona zwiędłe liście zmiecie,
czekając jego, co wiosną przyleci,
tak i my go czekamy utęsknieni

Wymiećmy cienie szczurami zarosłe,
z serc usuńmy rozpacze, co wstydem nas ranią
- przystrojoną kwiatami, witającą wiosnę
łożnicę małżeńską uczyńmy przystanią.
Gdy on przyjdzie nieme ptaki zaczną piosnkę,
gdy on przyjdzie, zgasłe sny zmartwychwstaną!

                 Aaron Kramer

 

Rozdział I
DRAPIEŻNIKI

Poruszała się ze swobodą ruchów, jakiej nabiera się, żyjąc samotnie na odludziu. Ale pojęcie samotności jest tylko ludzkim przeświadczeniem. Każdy jej cichy krok był jak grom dla owadów żyjących pod stopami. Każdy wybór zmienia świat wokół. Wszystkie tajemnice mają świadków.
Gdyby ktoś ją teraz obserwował - na przykład ukryty w lesie myśliwy - zobaczyłby, jak szybkim krokiem podąża po wznoszącej się w górę ścieżce i złowrogo patrzy pod stopy, mógłby pomyśleć, że jest to rozzłoszczona kobieta, która tropi coś nienawistnego.
Ale pomyliłby się. To prawda, była sfrustrowana, lecz tylko dlatego, że tropi w błocie ślady zwierzęcia, którego nie potrafi zidentyfikować, a przywykła do tego, że zawsze była pewna. Gdyby jednak zadała sobie trud, by zbadać stan swego umysłu w ten wilgotny, słoneczny poranek, mogłaby stwierdzić, że jest szczęśliwa. Uwielbiała powietrze po ulewnym deszczu i odgłos spadających liści wypełniający las szumem, jak dźwięk metalowej miotełki uderzającej o talerze perkusji, który sprawiał, że głowa pustoszała ze słów. Jej ciało poruszało się według własnych, niczym nie krępowanych zasad; długie nogi poruszały się tak szybko, że trudno byłoby jej dotrzymać kroku. Co jakiś czas przykucała na ścieżce i badała odbite na listowiu zwierzęce ślady. Za każdym razem, kiedy się schylała, warkocz gruby jak jej ręka spadał przez ramię i dotykał ziemi. Jej ciało odczuwało przyjemność z poruszania się na otwartej przestrzeni, na zewnątrz ciasnej chaty, której drewniane ściany wskutek długotrwałych wiosennych opadów obrosły mchem i nieco się pochyliły. Zmarszczone brwi były jedynie wyrazem pełnego skupienia. Dwa lata życia w odosobnieniu sprawiły, że - jak osoba niewidoma - kompletnie zobojętniała na wygląd swej twarzy.
Przez cały poranek podążała śladami zwierzęcia ścieżką w górę, zręcznie omijając rododendrony, i teraz wchodziła w stary las, który nie został wycięty tylko dzięki temu, że rósł na bardzo stromym zboczu. Ulewny deszcz ostatniej nocy przedarł się przez gałęzie i zmył ślady nawet tu, na wierzchołku wzgórza osłoniętego baldachimem z konarów hikory. Z odcisków na lśniących berberysach porastających poszycie leśne wywnioskowała, jakiej wielkości mogło być zwierzę, i serce jej mocniej zabiło. Czyżby znalazła to, czego szukała od dwóch lat? Do całkowitej pewności brakowało jednak kilku szczegółów, zwłaszcza prawie niedostrzegalnych śladów pazurów spoza poduszki łapy, które odróżniają zwierzęta rodziny kotowatych od rodziny psowatych. Deszcz w pierwszej kolejności zmył właśnie te nikłe ślady i mimo usilnych starań nie mogła nic dostrzec. Zdała sobie sprawę, że poza odciskami łap musi poszukać innych znaków pozostawionych przez zwierzę, ale była wytrwałym tropicielem i nie martwiło jej to w ten cudowny, wilgotny poranek jak w raju. Niewykluczone, że pozostały jakieś odchody zwierzęcia (co też mógł rozmyć deszcz) lub inny znak, charakterystyczny dla tego gatunku. Niedźwiedzie zostawiają ślady pazurów na korze drzew, czasami nawet ją nadgryzają - nie był to zatem niedźwiedź. Stworzenie miało rozmiary owczarka niemieckiego, ale z pewnością nie było to zwierzę domowe. Jeśli byłyby to ślady psa, to w tym lesie i w taką pogodę mógł być to tylko dziki i wygłodniały pies.
Doszła do miejsca, w którym ślady wskazywały, że zwierzę okrążyło pień kasztana prawdopodobnie po to, by zaznaczyć go swym zapachem. Dokładnie obejrzała pień. Był to stary, poszarpany olbrzym, próchniejący od czasu swej śmierci przez ścięcie siekierą lub zarażenie grzybem Endothia parasitica. Ten zmurszały pień stał się podłożem dla muchomorów, których delikatne kapelusze w jaskrawopomarańczowym kolorze wyglądały jak otwarte parasole. Zapewne ulewa zniszczyłaby te delikatne twory, musiały zatem wyrosnąć kilka godzin po deszczu, pobudzone amoniakiem z odchodów wcześniej przechodzącego tędy zwierzęcia. Badała to miejsce przez dłuższy czas, nieświadoma swego uroczego profilu, kształtu nosa i brody ani ruchów swej lewej ręki, którą odgarniała włosy opadające na oczy i opędzała się od komarów. Co jakiś czas przykucała obok pnia, podpierając się na mchu czubkami palców, by utrzymać równowagę, i przybliżała twarz do spróchniałego drzewa. Obwąchiwała go.
- Kot - spokojnie powiedziała do siebie. Nie jego miała nadzieję tu znaleźć, ale mimo wszystko to przyjemna niespodzianka odkryć ślady rysia na tym wzgórzu. Pomyślała, że te góry, pokryte mokradłami i porośnięte lasem, mogą być doskonałym miejscem do życia dla zwierząt z rodziny kotowatych, chociaż one najczęściej zamieszkują wapienne, klifowe brzegi rzeki wzdłuż granicy stanów Wirginia i Kentu- cky. A tymczasem na jednego natrafiła tutaj. To tłumaczyło płaczliwe zawodzenie, które słyszała dwie noce temu. Był to przejmujący lament rozlegający się w deszczu, przypominający krzyk kobiety. Wiedziała przecież, że to ryś, ale ten odgłos nie pozwalał jej zasnąć. Nie ma człowieka, którego nie poruszyłby dźwięk brzmiący jak odgłos ludzkiego cierpienia. Na wspomnienie o tym wstrząsnął nią dreszcz. Zachwiała się, podparła rękami i wstała.
Zobaczyła go. Stał i patrzył na nią. Miał na sobie wysokie buty, panterkę i plecak większy niż jej. Jego strzelba nie była zabawką, wyglądała jak podwójna trzydziestka. Zanim zapanowała nad sobą, na jej twarzy z pewnością pojawiło się zdziwienie. Czasami spotykała tu myśliwych, ale to zawsze ona pierwsza ich zauważała. Natomiast ten miał nad nią przewagę. To on ją obserwował.
- Eddie Bondo - powiedział, dotykając palcami ronda kapelusza. Dopiero po chwili zorientowała się, o co chodzi.
- Słucham?
- Tak się nazywam.
- Wielkie nieba - powiedziała, w końcu panując nad oddechem. - Nie pytałam o twoje nazwisko.
- Mimo wszystko powinnaś je znać.
"Nadęty zarozumialec - pomyślała. - A właściwie naładowany. Jak strzelba, gotowy wypalić".
- Po co mi twoje nazwisko? Chcesz opowiedzieć historię, którą będę później powtarzać? - zapytała spokojnie. Tej taktyki nauczyła się od ojca, a właściwie tak postępowali tu wszyscy - zachować spokój w momencie największego zdenerwowania.
- Tego nie powiedziałem. Ale na pewno nie gryzę - uśmiechnął się przepraszająco. Był od niej młodszy. Lewą rękę trzymał na ramieniu i czubkami palców gładził lufę strzelby. - Poza tym nie strzelam do kobiet.
- To dobra wiadomość.
Słowo  gryzę wypowiedział z północnym akcentem. Intruz z dalekich stron, który zawadza tu jak kudzu - pnący półkrzew. Niezbyt wysoki, ale muskularny, co widać było nawet przez ubranie oraz po jego nadgarstkach, karku - w całej posturze; miał taką budowę, jakby nieustannie był gotów do działania, tak że nawet w stanie spoczynku wydawał się napięty.
- Widzę, że wąchasz pień - powiedział.
- Prawda.
- Masz jakiś szczególny powód?
- Tak.
- Zdradzisz go?
- Nie.
Ponownie zapanowała cisza. Patrzyła na jego ręce, ale w rzeczywistości przyciągał ją błysk w jego ciemnozielonych oczach. Przypatrywał się jej, tak jakby zainteresowała go wymowa samogłosek w tutejszym dialekcie, w jej tajemniczych "tak" i "nie". Nagle jego usta wykrzywiły się nad prostokątną szczęką i na twarzy pojawiło się zdziwienie. Nigdy przedtem nie widziała twarzy tak przykuwającej uwagę jak ta.
- Nie jesteś zbyt rozmowna - zauważył. - Większość dziewcząt, które znam, trajkoczą przez pół dnia o tym, czego jeszcze nie zrobiły i do czego nie mogą się zabrać.
- Chyba jestem inna niż twoje znajome.
Zastanawiała się, czy go uraziła. Nie miała broni, on miał, aczkolwiek powiedział, że nie będzie strzelał ani gryzł. Stali w milczeniu. Odmierzała tę ciszę przesuwającymi się obłokami i trelami rudego drozdka, który nagle wynurzył się z konarów i zawisł w powietrzu między nią i nieznajomym - jej ofiarą? Nie, raczej intruzem, który wkroczył na jej terytorium. Drapieżnikiem - byłoby zbyt mocnym określeniem.
- Masz coś przeciwko temu, że przez jakiś czas będę ci towarzyszył? - zapytał uprzejmie.
- Tak - warknęła. - Zupełnie nie mam na to ochoty.
Kim on właściwie był, mężczyzną czy chłopcem? Nagle przestał się uśmiechać i wyglądał, jakby zraniło go jej szorstkie zachowanie, jak syn złajany przez matkę. Zastanawiała się, jaki przybrać ton, żeby wybrnąć z tej sytuacji. Doskonale radziła sobie z myśliwymi, którzy zapominali, kiedy kończy się sezon na jelenie - to była jej praca. Ale zazwyczaj tylko o tym z nimi rozmawiała. Wiedziała, że dobre maniery nie były jej mocną stroną nawet wtedy, kiedy żyła w eleganckim domu, zgrabnie umieszczona między mężem i sąsiadami. Palcami odgarnęła do tyłu opadające jej na twarz długie, brązowe, przyprószone siwizną włosy i wplotła palce w warkocz.
- Tropię zwierzę - powiedziała spokojnie. - A jeśli jesteś myśliwym, to dobrze wiesz, że dwie osoby robią więcej hałasu niż jedna.
- Nie masz strzelby.
- Jak widać. W końcu jesteśmy na terenie Państwowego Parku Leśnego, gdzie polowanie jest zabronione.
- Prawda - przytaknął Eddie Bondo. - To wszystko wyjaśnia.
- Powinno.
Nie ruszał się z miejsca i przez dłuższą chwilę mierzył ją wzrokiem. Wystarczająco długo, żeby zrozumiała, że Eddie Bondo to nie chłopak, lecz mężczyzna. Czuła, jak rozbiera ją wzrokiem, ściągając z niej kolejne warstwy ubrania, a potem ponownie je nakłada, w odpowiednim porządku. Ciemnozielona kurtka z nylonu i gore-teksu to służbowe ubranie pracowników Parku Leśnego, a bawełniane spodnie i jedwabne termiczne kalesony były jej. Nie miała pojęcia, co pod tym wszystkim może być interesującego dla faceta. Dawno nikt tego nie widział.
Nieoczekiwanie odszedł. I chociaż wśród konarów drzew nadal rozbrzmiewał śpiew ptaków, powietrze nagle stało się głuche i puste.
Zniknął między rododendronami i nie było żadnych powodów, by myśleć, że kiedykolwiek tu był.
Pozostawił po sobie jedynie płonący na jej szyi rumieniec.

 

Kiedy kładła się spać, jej myślami całkowicie zawładnął Eddie Bondo. Rano obudziła się z pistoletem służbowym schowanym za paskiem. Właściwie powinna go zawsze mieć przy sobie, dla obrony przy ewentualnym spotkaniu z niedźwiedziem. Uważała, że jest w tym trochę racji.
Od dwóch dni widziała go wszędzie - o zmroku przed sobą na ścieżce, w chacie na tle święcącego za oknem księżyca, w snach. Pierwszego wieczora próbowała się oszukać i zagłębić w lekturze, ale już po chwili starannie się myła gąbką i mydłem, którego zazwyczaj nie używała, ponieważ dla jeleni i innych zwierząt był to jedyny ludzki zapach, jaki znały od myśliwych - czyli była to woń napastnika. Przez dwie noce budziła się zlana potem, zaniepokojona dzikimi, stłumionymi odgłosami nietoperzy parzących się w cieniu okapu werandy. Ich agresywna kopulacja była jak konfrontacja nieznajomych.
Teraz znowu go spotkała w pełnym świetle dnia, obok pnia kasztana, w tym samym miejscu, gdzie poprzednio. Tym razem był bez broni, miał tylko plecak. Natomiast ona miała naładowany, zabezpieczony, ukryty pod kurtką pistolet.
Jak wtedy, kucała przy pniu i badała ślady, ale tym razem była pewna, że jest na tropie tego, czego szukała. Niewątpliwie były to ślady zwierzęcia z rodziny psowatych. Prawdopodobnie samicy, której jamę odkryła dwa tygodnie temu. Samiec czy samica, zwierzę to na pewno zatrzymało się przy tym pniu, może zaintrygowane lub zaniepokojone śladami rysia, a może nie. Jakie miało powody, to trudno odgadnąć człowiekowi.
Stał jak wtedy i uśmiechał się do niej - jakby jej kucanie i podnoszenie się wokół pnia wyczarowało Eddiego Bondo, jakby powstał z nagłego uderzenia krwi do głowy.
- To ty - powiedział. - Inna od wszystkich dziewcząt, jakie znam.
Serce biło jej tak głośno, że zagłuszało jego słowa.
- Wydaje się, że jestem jedyną, jaką znasz, jeśli przez cały czas kręcisz się na terenie Leśnego Parku Zebulon. A widzę, że tak właśnie jest.
Tym razem nie miał kapelusza, jego czarna rozczochrana czupryna sprawiała, że wyglądał jak wrona podczas mglistej, deszczowej pogody. Zazdrościła mu trochę grubych, błyszczących, prostych włosów, które swobodnie się układały i na pewno nigdy się nie kręciły. Rozłożył ręce.
- Popatrz, kobieto, strażniczko lasu. Nie mam strzelby. Widzisz przed sobą przyzwoitego mężczyznę, który przestrzega prawa.
- To prawda.
- To więcej, niż ja mogę powiedzieć o tobie - dodał. - Obwąchujesz pnie.
- Nie roszczę sobie prawa do powiedzenia o sobie, że jestem przyzwoita czy też że jestem mężczyzną.
Jego promienny uśmiech nieco zbladł.
- To widać - stwierdził.
"Nic mi nie grozi, mam przy sobie broń" - kiedy tak pomyślała, wiedziała, że teraz ma nad nim przewagę. Wrócił. Zmusiła go siłą woli, by ponownie pojawił się w tym miejscu. Tym razem go zatrzyma. Milczał przez minutę, a może kilka. W końcu poddał się.
- Przepraszam - powiedział.
- Za co?
- Że cię niepokoję. Chciałbym ci dzisiaj przez jakiś czas towarzyszyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
- Nie dawało mi to spać w nocy. Zastanawiałem się, co taka urocza kobieta jak ty obwąchuje w tym wielkim starym lesie?
Czyli myślał o niej. Nocą.
- Nie jestem Czerwonym Kapturkiem, jeśli to cię niepokoi. Jestem dwa razy starsza od ciebie. - "Dwa razy starsza", tak powiedziała. Ten dawno zapomniany zwyczaj prostych farmerów z gór w Stanach Południowych zakradł się do jej nieumiejętnej konwersacji.
- Nie wierzę - wyznał.
Czekała na coś więcej i usłyszała.
- Jeśli wolisz, będę się trzymał od ciebie w pewnej odległości - powiedział.
Nie chciała, żeby podążał za nią.
- Wolałabym, żebyś szedł przede mną. I proszę, staraj się nie wchodzić na ślady, które tropię. Jeśli je zauważysz, nie depcz ich. - Pokazała mu ślady rysia sprzed trzech dni, a nie świeże ślady, odbite na butwiejących liściach na zboczu ścieżki.
- Tak, proszę pani. Będę uważał. - Nieznacznie ukłonił się, odwrócił i ruszył do przodu. Precyzyjnie omijał ślady zwierzęcia, jak również delikatnie stąpał po listowiu. Zachowywał się przyzwoicie. Czekała, aż oddalił się na tyle, że prawie zniknął między drzewami. Wtedy ruszyła do przodu, idąc śladami dwóch samców, mężczyzny i kota. Miała ochotę patrzeć na niego, jak idzie, patrzeć na jego ciało tak, żeby on o tym nie wiedział.
Było późne popołudnie, ściemniało się już po północnej stronie gór, gdzie rododendrony ciasno zarastały każdą szczelinę. W ich cieniu ziemia była gładka, niczym nie porośnięta. Za miesiąc rododendrony pokryje olbrzymia kula różowych kwiatów, jak bukiet panny młodej, jakby zbyt wykwintnych w tym dzikim lesie, w tych samotnych górach, ale na razie ich pąki są jeszcze uśpione. Teraz z wilgotnej ziemi przebijały się tylko psi ząb i inne dzikie wiosenne kwiaty, które muszą pospiesznie przeżyć swoją krótką egzystencję - od pierwszych ciepłych dni maja, kiedy poprzez nagie gałęzie przedzierają się promienie słońca, do czerwca, gdy poszycie leśne pogrąża się w cieniu. W dolinie u podnóża gór, gdzie znajdują się farmy, wiosna zaczyna się już w pierwszym tygodniu maja, ale tu, na wysokości 1200 metrów, dzikie kwiaty pojawiły się dopiero teraz. Główki tych pełnych nadziei kwiatów były tak napęczniałe, że słychać było, jak miażdżyli je pod stopami. Za kilka tygodni, kiedy drzewa gęsto pokryją się liśćmi, kwiaty zginą w ich cieniu. Wiosna stopniowo będzie posuwać się coraz wyżej, po drodze obudzi niedźwiedzie i w końcu wybuchnie jak płomień, który wchłoną ciemne iglaste lasy na szczytach Gór Zebulon. Ale teraz wiosna jest najbardziej nienasycona. Wszędzie, gdzie spojrzeć, coś walczy o czas, o światło, o pocałunek pyłku, o połączenie spermy i jaja, o przetrwanie.
Dwa razy się zatrzymał, raz przy pokrytym kwiatami krzaku azalii, przypominającym płonący krzew, i raz bez widocznego dla niej powodu. Ani razu jednak się nie odwrócił. Myślała, że może uważnie słucha jej kroków, a może nie. To i tak nie miało znaczenia.
Kiedy doszli do miejsca, skąd kilkudniowe ślady rysia prowadziły w górę, Deanna poczekała, aż jej towarzysz się oddali i zniknie z pola widzenia. Wtedy zeszła stromym zboczem w dół na jeden z dobrze jej znanych szlaków służb leśnych. Jej zadaniem było utrzymywanie tych szlaków. W ciągu spędzonych tu miesięcy uporządkowała ich sto pięćdziesiąt kilometrów, a może więcej. Ten, którym teraz szli, nigdy nie zarastał, ponieważ prowadził od jej chaty do miejsca, z którego roztaczał się jej ulubiony widok. W pewnym momencie świeże ślady, które dotąd biegły obok starych śladów rysia, skręcały w bok i teraz tutaj znowu się pojawiły. Prowadziły dokładnie tam, gdzie przypuszczała - w dół, do miejsca jej ostatniego odkrycia. Dzisiaj jednak nie pójdzie tym tropem. Dwa tygodnie się powstrzymywała, żeby tu nie przychodzić. To było czternaście długich dni, które wydawały się latami. Postanowiła przyjść tu ósmego maja, by się przekonać, że to, co widziała, jest prawdą. Ale oczywiście teraz tego nie zrobi. Dołą- czy do Eddiego Bondo w jakimś innym miejscu, w razie gdyby ją śledził.
Zeskoczyła z wzniesienia do wapiennego wąwozu, w którego szczelinach kaskadami rosły paprocie. Płaczącą, wapienną skałę pokrywały ciemne smugi po wiosennych strumieniach spływających teraz wszędzie z gór, zbyt długo dręczonych deszczami. Doszła do najstarszego w całym paśmie gór zagajnika, w pobliżu którego tryskało źródło strumienia. Pod wielkimi iglastymi drzewami leżały suche szpilki, tworząc idealnie równe koła, co wyglądało jak draperia pod świą- teczną choinką. Stała tu i wsłuchiwała się w sprzeczkę znajomych jej sikorek: "Nje nje nje". Nagle usłyszała trzask. Pomyślała, że to on. Śledzi ją? Czekała na skraju ciemnego lasu, aż się sam pojawi.
- Zgubiłeś ślady rysia? - zapytała.
- Nie. Zgubiłem ciebie.
- Jak widzę, nie na długo.
Teraz miał na głowie kapelusz z nisko spuszczonym rondem, co utrudniało czytanie w jego oczach.
- Dzisiaj nie tropiłaś śladów kota? - spytał.
- Nie.
- Chciałbym wiedzieć, czego naprawdę szukałaś.
- Chyba jesteś bardzo niecierpliwy?
Uśmiechnął się zwodniczo.
- Co cię właściwie interesuje, moja pani?
- Kojoty.
Zobaczyła błysk w jego oczach. Mogła przysiąc, że rozszerzyły mu się źrenice. Przygryzła dolną wargę, żeby już nic nie mówić. Chyba zapomniała, jak rozmawiać z ludźmi, jak unikać odpowiedzi na pytanie i nie zdradzać tego, co istotne.
- Rysie, niedźwiedzie, lisy - wymieniła jednym tchem, żeby ukryć wzmiankę o kojotach. - Właściwie wszystko, co tu żyje, a zwłaszcza drapieżniki.
Poruszyła się w miejscu, czekając. Czuła swoje palce w butach. Czy on coś powie? Nadal milczał, więc zapytała:
- Wydaje mi się, że kiedy widziałam cię tu ostatni raz, interesowały cię jelenie?
Nieznacznie wzruszył ramionami. Sezon na jelenie skończył się przed kilkoma miesiącami. Nie da się złapać przez pracownika służb leśnych, z oznaką.
- Dlaczego najbardziej interesują cię drapieżniki? - zapytał.
- Bez powodu.
- Rozumiem. Po prostu to twoja słabość. Niektórzy obserwują ptaki, inni kolekcjonują motyle, a kobietę taką jak ty interesują pożeracze mięsa.
Mógł przypuszczać, że to sprowokuje ją do rozmowy; okaże łaskawość obcemu.
- Drapieżniki znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Taki jest powód - powiedziała oschle. - Jeśli z nimi wszystko jest w porządku, to znaczy, że wszystko jest dobrze z ich ofiarami, czyli  i c h pożywienie jest dobre. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że w łańcuchu pokarmowym czegoś brakuje.
- Naprawdę?
- Tak. Obserwacja drapieżników powie ci, co musisz wiedzieć o zwierzętach roślinożernych, na przykład jeleniach, o roślinności, o populacji owadów i małych drapieżników, takich jak ssaki owadożerne i gryzonie. O wszystkim.
Zauważyła, że przygląda się jej z zakłopotaniem. Przywykła do widoku jankesów, których mózgi pracują pełną parą, kiedy starają się pogodzić akcent prostych farmerów z południowo-wschodnich stanów z oznakami wyższego wykształcenia. W końcu zapytał:
- I co w gruncie rzeczy powinno się wiedzieć o ssakach owadożernych i gryzoniach?
- Gryzonie mają większe znaczenie, niż myślisz. Także chrząszcze i robaki. Wydaje mi się, że dla myśliwych las to zoo. Jak sądzisz, kto żywi te zwierzęta i sprząta klatki? Bez robaków i termitów chodziłbyś po uszy w suchych gałęziach, szukając szczeliny, przez którą mógłbyś strzelić.
Ściągnął kapelusz, onieśmielony jej nagłą chęcią rozmowy.
- Oddaję honor wszystkim robakom i termitom.
Spojrzała na niego.
- Chcesz mnie sprowokować? Niezbyt często rozmawiam z ludźmi i zapomniałam, jak odczytywać ich intencje.
- Teraz byłem, jak to się mówi, potwornie upierdliwy. - Zwinął swój bawełniany myśliwski kapelusz i włożył w pętlę przy plecaku. - A wcześniej byłem zbyt głośny. Przepraszam.
Wzruszyła ramionami.
- Pytaj o wszystko, co chcesz wiedzieć, to nie jest żaden sekret. To moja praca. Państwowa posada, za którą mi płacą. Co prawda niedużo, ale nie narzekam.
- Za co, za przepędzanie intruzów takich jak ja?
Uśmiechnęła się.
- To też należy do moich obowiązków. I utrzymywanie szlaków, a w sierpniu, kiedy jest szczególnie sucho i istnieje duże zagrożenie pożarami, powinnam siedzieć na wieżach strażniczych i kontrolować okolicę, czego nie robię. Zazwyczaj chodzę i obserwuję, co się dzieje w lesie. To moje główne zajęcia.
Popatrzył w górę na choiny kanadyjskie.
- Pilnujesz porządku w raju. Trudne zadanie.
- Tak. Ktoś musi to robić.
Teraz, uśmiechając się wprost do niej, upolował ją. Wszystkie poprzednie uśmieszki były tylko ostrzeżeniem przed tym jednym.
- Musisz być mądra, jeśli załatwiłaś sobie taką pracę.
- Nie wiem, czy mądra. Do tego potrzebna jest pewna szczególna osobowość. Musisz lubić to otoczenie.
- Nie miewasz tu wielu gości?
- Ludzi nie. Ale w lutym odwiedził mnie niedźwiedź.
- Spędził z tobą cały miesiąc?
Zaśmiała się, co ją bardzo zdziwiło. Kiedy ostatni raz śmiała się głośno?
- Ale nie na tyle długo, żeby zdewastować moją kuchnię. Była wczesna odwilż i chyba obudził się bardzo głodny. Na szczęście nie było mnie w domu, kiedy wpadł z wizytą.
- Zatem żyjesz tu sama z niedźwiedziami? Czym się żywisz, orzechami i jagodami?
- Nie, raz w miesiącu zarząd parku przysyła dżipem chłopaka, który przywozi mi prowiant, przeważnie są to puszki. A przede wszystkim sprawdza, czy jeszcze żyję i jestem na stanowisku, żeby nie wysyłali czeków do banku, gdybym umarła.
- Rozumiem. W takim razie masz chłopaka raz w miesiącu.
- Boże, nie - powiedziała i skrzywiła się. - Przysyłają tu jakiegoś dzieciaka. Najczęściej jak przyjeżdża, nie zastaje mnie. Nigdy nie pamiętam, kiedy ma się pojawić. Zostawia mi wszystko w chacie. Prawdę mówiąc, to on chyba trochę się mnie boi.
- W rzeczy samej, ciebie nie można się bać.
Wytrzymała jego wzrok tak długo, jak potrafiła. Patrząc na jego dwudniowy zarost piaskowego koloru, czuła, jaki może być dotyk jego skóry. Myśl ta spowodowała w jej ciele nieoczekiwany ból. Kiedy znów ruszyli szlakiem, trzymała się pięć, sześć kroków za nim. Był cichy. Nie należał do osób, które przestrzeń między dwojgiem ludzi muszą wypełniać rozmową, co bardzo jej odpowiadało. Mogła wsłuchiwać się w śpiew ptaków. W pewnej chwili stanęła i zdziwiło ją, że on natychmiast zrobił to samo. Odwrócił się do niej, stał nieruchomo z opuszczoną głową i też się wsłuchiwał.
- Co? - zapytał po chwili.
- Nic. Ptak.
- Jaki?
Czekała i skinęła głową na dźwięk wysokiego, brzęczącego trelu.
- Ten, który teraz śpiewa, to gajówka magnoliowa. Interesujące.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie było ich tu od lat trzydziestych, kiedy zupełnie wycięto lasy w tych górach. Teraz las odrósł i one zaczęły się rozmnażać.
- Skąd wiesz, że się rozmnażają?
- Nie mogę tego udowodnić, ponieważ zakładają gniazda tak wysoko, że tylko Pan Bóg może je znaleźć. I tylko słychać śpiew samca obwieszczającego swoje potrzeby.
- Zdumiewające - powiedział Eddie Bondo.
- Ależ nie. Wszystko, co teraz słyszysz w lesie, to nic innego jak samce, które komunikują swoje potrzeby.
- Zdumiewające jest to, że potrafisz tyle powiedzieć o nich, słysząc dźwięki, których ja prawie nie rozróżniam.
- To nie takie trudne. - Zaczerwieniła się. Była zadowolona, że tego nie zauważył, bo akurat się odwrócił i szedł przed nią. Kiedy ostatni raz dostała rumieńców? "Chyba przed laty" - pomyślała. A teraz, dwa razy podczas dwóch spotkań z nim. Czerwienienie się i śmiech to rzeczy, które pojawiają się tylko w relacjach między ludźmi. To forma komunikacji?
- Obserwujesz też ptaki - stwierdził. - Nie tylko drapieżniki.
- Myślisz, że te maleństwa nie są drapieżnikami? Popatrz na to z punktu widzenia gąsienicy.
- Spróbuję.
- Ale one nie są na szczycie łańcucha pokarmowego jak  duże złe wilki.
- Wydaje mi się, moja pani, strażniczko lasu, że to właśnie one najbardziej cię interesują. Duże złe wilki.
- W obecnych czasach to byłoby naprawdę nudne.
- Chyba tak. Kto w tej okolicy zastrzelił ostatniego wilka, Daniel Boone?
- Prawdopodobnie. Tak, w tych czasach zastrzelono ostatniego szarego wilka.
- A są jeszcze inne gatunki?
- Tak. Szarego wilka każdy zna. Ale tu żył jeszcze inny, mniejszy, zwany czerwonym wilkiem. Wytrzebiono je jednak, zanim jeszcze wybito wszystkie wielkie wilki.
- Mały wilk? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- I nie usłyszysz. Już zniknął z tej planety.
- Wybito je?
Zawahała się.
- Zależy, co przez to rozumiesz. Jest takie miejsce na bagnach luizjańskich, gdzie podobno od czasu do czasu można go zobaczyć. Ale te, które udało się złapać, wszystkie były skrzyżowane z kojotami.
Mówili ściszonymi głosami. Kiedy rozmawiali, on cały czas szedł przed nią, co bardzo jej odpowiadało. Doceniała, że był tak zadziwiająco cichym i szybkim piechurem. W życiu nie spotkała człowieka, który potrafiłby dotrzymać jej kroku. "Poruszasz się, jakbyś zbiegała z miejsca zbrodni" - tak określał to jej mąż. "Czy nie potrafisz chodzić z gracją jak inne kobiety?" Niestety, nie potrafiła i był to kolejny jego argument przeciwko niej. Została poddana testowi "kobiecości", w którym jak w procesie czarownic z góry była skazana na porażkę.
- Wspomniałaś, że widziałaś tutaj kojoty - Eddie Bondo nacierał łagodnie.
Kojoty: małe złote duchy wytrzebionych czerwonych wilków powróciły. Chciałaby w tym momencie zobaczyć jego twarz.
- Mówiłam coś takiego?
- Prawie, ale nie dosłownie.
- Powiedziałam, że ich szukam - skwitowała. Umiejętność prowadzenia wymijającej rozmowy wróciła. Mówić dużo i nie powiedzieć wszystkiego. - Jeśliby się okazało, że tu żyją, interesujący byłby ich wpływ na inne mieszkające tu zwierzęta. To coś nowego.
- Może dla ciebie. Nie dla mnie. Widziałem ich więcej niż gwiazd na niebie.
- Naprawdę? - Szedł przodem, dlatego nie mogła wywnioskować, co naprawdę myśli i czy mówi prawdę. - Chodziło mi o to, że byłoby to coś nowego w tej okolicy. Nie było ich tu ani za Daniela Boone'a, ani w czasach Indian.
- Nie?
- Nie. Nie pozostał żaden ślad, że kiedykolwiek tu żyły. Dopiero kilka lat temu postanowiły rozszerzyć swoje terytorium na południowe Appalachy. Nikt nie wie dlaczego.
- Ale założę się, że taka mądra kobieta jak ty potrafi podać jakieś naukowe wyjaśnienie.
"Może - pomyślała - ale nie chcę". Podejrzewała go o to, że wie znacznie więcej na ten temat. To i tak jednak nie miało znaczenia; sekret postanowiła zachować dla siebie.
- To zjawisko występuje nie tylko tutaj - dodała, jednocześnie nie mogąc dłużej słuchać swego trajkotania. "Inna od wszystkich dziewcząt, jakie znasz, to teraz uważaj". - Kojoty pojawiły się w każdym kontynentalnym stanie Ameryki. Nawet widziano je w centrum Nowego Jorku. Ktoś zrobił zdjęcie kojota przebiegającego między taksówkami.
- Pędził do metra?
- Chyba raczej chciał złapać szczura.
Postanowiła milczeć i poczuła satysfakcję z tej decyzji, powstrzyma się wewnętrznie, jakby mocno zaciągała sznurki na szmacianej torebce, w której ukryta jest jej tajemnica. Sekret będzie trzymała w torebce, jednocześnie obserwując bacznie szlak i nasłuchując. Będzie również starała się odwrócić uwagę od niego, od jego pociągających zwierzęcych ruchów, lśniących czarnych włosów i pośladków widocznych przez dżinsy. Właściwie ten facet był jednym wielkim mięśniem, gdziekolwiek by na niego spojrzeć.
Patrzyła na drzewa pełne dopiero co wyklutych złotooków. Wydawało się, że wypełniają powietrze między konarami. Prawdopodobnie po deszczu zrzuciły łuski. Nagle były wszędzie. W promieniach słonecznych wysoko w konarach drzew tańczyły drżące, spełniając po osiągnięciu dojrzałości swoją poważną misję - żyć przez jeden dzień w słońcu i kopulować. Po okresie życia jako powolnie pełzające po liściach mięsożerne larwy teraz przybrały nową skrzydlatą postać, a ich zrzucone łuski leżały w błocie zniekształcone i puste. Jak cielesne duszki pospiesznie poszukiwały partnera, by złożyć jaja i dostąpić wieczności.

 

Na szczycie wzniesienia szlak nagle kończył się skalnym urwiskiem. Ten widok stromej wapiennej ściany opadającej setki metrów w dół, po której trudno byłoby się wdrapać nawet wiewiórce, zawsze zapierał jej dech w piersiach. Kiedy pierwszy raz znalazła się w tym miejscu, biegła - nie był to jej normalny szybki marsz, ale jogging - o czym wtedy myślała? Mało brakowało, a spadłaby w tę przepaść. W początkowym okresie swej pracy tutaj poruszała się niezwykle szybko, zupełnie niekobiecymi długimi krokami, jakby zbiegała z miejsca zbrodni. To było w lecie dwa lata temu. Setki razy powracała myślą do tej makabrycznej chwili, kiedy z całych sił starała się zatrzymać. Upadając, pokaleczyła sobie nogi i twarz. Żeby nie spaść w przepaść, przytrzymywała się młodych drzewek, które prawie wyrywała z korzeniami. I tak po prostu, w mgnieniu oka, bez żadnych świadków, jej życie mogło się zakończyć w tym miejscu. Myślała o tym bardzo często, przerażona kruchością tej chwili, która była jak słaba linka łącząca przyczepę, spajającą jej życie od tamtego krytycznego momentu z resztą, która po nim nastąpiła. Dzisiaj był kolejny dzień, którego mogła już nie przeżyć - błogosławieństwo promieni słońca na twarzy i możliwość oglądania tego wspaniałego widoku; stworzonej przez Boga zielonej ziemi rozciągającej się u stóp góry jak długi zielony pofałdowany dywan, który tworzyły łączące się ze sobą pola uprawne i pastwiska w Dolinie Zebulon.
- To twoje rodzinne stronny? - zapytał.
Kiwnęła przytakująco głową, zdziwiona, że zgadł. Wspinając się tu, przez to naznaczone przez złotooki popołudnie, przez godzinę szli w milczeniu. Widać stąd było srebrną wstęgę Jajecznego Potoku i miejsce, gdzie jak cztery palce i kciuk zbiegał się z potokami: Gorzkim, Gęsim, Walkera i Czarnym, w którym leżało miasteczko Egg Fork. Była to niespójna aran- żacja małych zabudowań, wyglądających stąd jak rozrzucone po ziemi pudełka z landrynkami. Jej serce patrzyło na to z innej perspektywy; widziała tam w dole sklep Czarnej Ody, gdzie eskimoskie ciastka lodowe leżały pod kruchymi kawałkami lodu w chłodziarce; sklep żelazny Małych Braci, w którym na zakurzonej ladzie stał słoik z darmowymi lizakami - całe dzieciństwo na dłoni jednej doliny. Widziała jadącą wolno pod górę ciężarówkę z bydłem autostradą nr 6, w połowie drogi między sadem Nannie Rawley i farmą, która kiedyś należała do niej i do jej ojca. W promieniach słońca nie widać było stąd ich domu, jakkolwiek mrużyła oczy.
- Ale to na pewno nie jest twoje  rodzinne  miasto - powiedziała.
- Skąd wiesz?
Zaśmiała się.
- Ze sposobu, w jaki mówisz, a poza tym w Zebulon County nie ma rodziny o nazwisku Bondo.
- Znasz każdą duszę w tej okolicy?
- Każdą duszę i jej psa - odpowiedziała.
Jastrząb z czerwonym ogonem wzniósł się wysoko i leciał z prądem powietrza, piskliwie pohukując, co było wyrazem zachwytu i radości. Szukała na niebie drugiego. Zazwyczaj tak ze sobą rozmawiają w czasie parzenia się. Kiedyś widziała parę kopulującą w locie, zmagającą się w uścisku i jednocześnie zataczającą w powietrzu pętlę i pikującą z wysokości dziesiątków metrów w dół. Widząc to, wstrzymała oddech z emocji i zdumienia, chociaż wiedziała, że w odpowiednim momencie rozłączą się i ponownie wzniosą w górę, że tak pogrążeni w namiętności nie skończą bezsensownym śmiertelnym upadkiem.
- Jak się nazywa to miejsce? - zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- Po prostu dolina. Dolina Zebulon, jak te góry. - Z pewnością śmiałby się z nazwy Egg Fork*, dlatego ją pominęła.
- Nigdy nie chciałaś stamtąd wyjechać? - zapytał.
- Czyżbyś widział mnie tam na dole?
Przyłożył ręce do oczu, wypatrując czegoś na dole, jak w bajkach robią to Indianie.
- Nie - stwierdził.
- Więc o co chodzi?
- Miałem na myśli tę okolicę. Te góry.
- Kiedyś stąd wyjechałam i wróciłam. Nie tak dawno.
- Jak lasówka magnoliowa.
- Tak.
- Rozumiem dlaczego - powiedział i pokiwał głową.
Dlaczego wyjechała, dlaczego wróciła, co on wie? Zastanawiała się, jak to miejsce wyglądało dla kogoś obcego. Ponieważ wiedziała, jak to brzmi dla ludzi z miasta, nauczyła się głośno nie wymawiać nazwy swej rodzinnej miejscowości. Ale jakie wrażenie robi ten widok na kimś z zewnątrz, czy możliwe, że nie jest piękny? W rzeczywistości był to tylko długi rząd pól uprawnych, ścieśnionych, przytulonych do siebie w wąskiej dolinie między górami, na których stali, i pasmem Clinch Peak rozciągającym się z drugiej strony, którego kręty grzbiet porośnięty był ciemnym lasem. Teraz między tym i tamtym pasmem gór było tylko niebieskie powietrze i jeden jastrząb.
- W dolinie są owcze farmy - powiedział Eddie Bondo.
- Tak. Poza tym są farmy mleczne i pola tytoniu.
Patrząc na Clinch Peak, pokryty łąkami i gęstym lasem, pogrążyła się w myślach, dotykając ich jak gładkich kamieni ukrytych głęboko w kieszeni. Rok temu, na wiosnę, jeden z właścicieli farmy mlecznej odkrył w lesie, powyżej swego pastwiska, legowisko kojotów. Matka, ojciec i sześć młodych. Według lokalnych plotek, wszystkie już nie żyją. Nie wierzyła w to. Wie, jak ludzie w Zebulon lubią plotkować, i wiedziała, że kojoty to prawie nieśmiertelne stworzenia. "Matka i ojciec" to było wyobrażenie farmerów, gdyż nie wiedzą o tym, że rodzina kojotów składa się z samicy alfa i podległych jej sióstr. Samice decydują, że tylko jedna z nich się rozmnaża.
Kiedy czternaście dni temu znalazła jamę kojotów na swojej górze, miała ochotę krzyczeć z zachwytu. To na pewno była ta sama rodzina, musiało tak być. Ta sama rodzina zaczynająca od początku. Kojoty wybrały na legowisko jamę pod korzeniami wielkiego powalonego dębu, w pobliżu Gorzkiego Potoku, w połowie zbocza wzgórza. Natrafiła na ich kryjówkę przypadkowo. Pewnego ranka chodziła po lesie z kanapką w kieszeni, obserwując pierwsze oznaki wiosny. Schodziła zboczem w dół i dopiero po trzech kilometrach znalazła szorstkolistne niebieskie dzwoneczki Wirginia, kwitnące wzdłuż strumienia. Usiadła wśród nich, jadła kanapkę i obserwowała przez lornetkę ptaki, pipile, gdy zauważyła, że w jamie pod korzeniem coś się rusza. Było to wielkie zaskoczenie - czyżby w końcu, po dwóch latach poszukiwań? Resztę dnia przeleżała na ziemi porośniętej zimozielonymi roślinami i wstrzymując oddech, jak zakochana nastolatka, czekała na jakiś ulotny znak. W końcu zobaczyła wchodzącą do jamy samicę - złota sylwetka zanurzająca się w mroku. Słyszała czy też czuła, że reszta rodziny jest gdzieś w pobliżu. Nie odważyła się podejść bliżej, żeby zobaczyć małe. Te przebiegłe damy były bardzo czujne, łatwo można je przestraszyć, a wtedy uciekną. Ta, którą widziała, była karmiącą matką z pełnymi wymionami. Inne to jej siostry pomagające w karmieniu młodych. Im mniej farmerów w Zebulon County wie o tej rodzinie, tym lepiej.
Nagle obecność Eddiego Bondo przerwała jej myśli. Rękawy ich kurtek dotykały się, szepcząc sobie sekrety. Powróciła do swojego ciała i poczuła, jak mięśnie jej twarzy napinają się i nieruchomieją. Patrzyła w dolinę, ale w rzeczywistości kątem oka usiłowała zobaczyć jego profil. Czy zdawał sobie sprawę, że dotyk rękawa jego kurtki tak dziko ją pobudził, jakby to było jego nagie ciało? Jak to się stało? Nie pamiętała już ludzkiego dotyku - czy naprawdę to było to, czego pragnęła? To nie ona podjęła decyzję o rozwodzie, chyba że było prawdą to, co powiedział jej mąż, że życie w lesie było wyborem, którego mężczyzna nie może zaakceptować. Nie miała wpływu na to, że starszy od niej mąż, któremu trudno było pogodzić się z własnym wiekiem, nagle stał się krytyczny w stosunku do żony po czterdziestce. Zdecydowała o podjęciu pracy w Górach Zebulon, gdzie żyła w całkowitej izolacji już od dwudziestu pięciu miesięcy. Stanowiło to dla niej dowód - gdyby ktoś patrzył na to z boku - że w ogóle nigdy nie potrzebne jej było małżeństwo.
- Piękne - powiedział.
Zastanawiała się co? Spojrzała na jego twarz.
On popatrzył na nią.
- Czy kiedykolwiek widziałaś wspanialszy widok?
- Nigdy - przyznała. Jej rodzinna ziemia.
Czubki palców Eddiego Bondo dotykały jej palców i nagle tak po prostu chwycił ją za rękę, jakby był to jedyny właściwy komentarz do roztaczającego się u ich stóp piękna. Dreszcz, jak błyskawica rozłupująca jednocześnie dwa drzewa, przeszył jej uda. Jej ciało zaczęło się tlić, a raczej płonąć.
- Eddie Bondo - próbowała wymówić to głośno, nie patrząc na niego, tylko w pustą niebieską przestrzeń. - Znam cię krótko, ale możesz się dzisiaj zatrzymać u mnie, jeśli nie chcesz spać w lesie.
Nadal trzymał jej palce.
Ponownie ruszyli szlakiem, lecz teraz połączyła ich nowa więź, która powstała tak nagle. Szli obok siebie, trzymając się za ręce, ożywieni jak nowo narodzone zwierzęta z własnej woli, której siła popychała je do przodu. Czuła, jakby jej wszystkie zmysły się podwoiły, obserwując go i jednocześnie starając się patrzeć jego oczami. Przechodząc pod niższymi gałęziami, wolną ręką unosił je nad jej głową, żeby się nie odbijały i nie uderzały jej. Szli blisko siebie i nagle dostrzegli, jaki cud sprawiły dwa miesiące deszczu i dwa cieplejsze wiosenne dni. Podściółka leśna gęsto pokryła się grzybami, żółtymi, czerwonymi, brązowymi, różowymi, białymi, o różnych małych i wielkich kapeluszach. Ich nagle wyrosłe blaszkowate ciała w delikatnych oraz jaskrawych kolorach malowniczo układały się na podłożu i wspinały się po pniach drzew. Bulwiaste kapelusze wychylały się przez zbutwiałe liście, oznajmiając, że w lesie nastał wiosenny czas płodnego erotyzmu oraz początek świata. Przyklękła, żeby pokazać mu nasięźrzał pospolity - małe żółte kwiatki z nieśmiało podkręconymi w tył płatkami i liśćmi cętkowanymi jak grzbiet węża mokasyna miedziogłowego. Schylił się i dotknął innego kwiatu.
- Popatrz na ten - powiedział.
- Spójrz na tamten - odpowiedziała jak echo, prawie szeptem. - To obuwik królowej. - Mała różowa orchidea, która wiedziała, że powinna właśnie tu rosnąć, w ziemi osło- dzonej przez sosny. Przeszła obok, żeby jej nie zniszczyć, i zobaczyła ich więcej - kilkadziesiąt delikatnie pofałdowanych owalnych torebek sztywno trzymających się na łodygach i zwróconych ku wierzchołkowi góry. Zacisnęła usta i odwróciła wzrok od tej wielkiej ilości różowych woreczków przypominających mosznę.
- Kto wymyślił taką nazwę? - zapytał rozbawiony. Wybuchnęli śmiechem. Ciekawe, kto uważał, że ta roślina wygląda jak damski pantofel, a nie jak męskie jądra. Oboje dotykali ostrożnie delikatnych żyłek na ciele orchidei, zadziwieni ich zimną roślinną powierzchnią.
- Tędy z pewnością wchodzą pszczoły - powiedziała, dotykając otworu pod koroną wąskich płatków, przez który zapylający je owad wchodził do wnętrza kwiatu.
Pochylił się i oglądał kwiat z bliska, a jego czarne włosy prawie dotykały jej czoła. Zdziwiło ją jego zainteresowanie kwiatami i własna silna fizyczna reakcja na bliskość tego młodego ciała. Czuła na jego włosach i na karku zapach leśnej wilgoci. Przeniknął ją tępy ból, bardziej przypominający pragnienie niż głód. Serce biło jej mocno i zastanawiała się, czy oferując mu suche miejsce do spania, naprawdę tylko o to jej chodziło? Zdała sobie sprawę, że nie jest pewna, czy zdoła spędzić wieczór i całą noc tak blisko niego, w małej chacie, pragnąc go i jednocześnie powstrzymując się, by go nie dotykać. Czy zdoła przeżyć kolejne odrzucenie, jakiego doznała pod koniec swego małżeństwa, kiedy jej mąż, wchodząc do sypialni, patrzył jakby przez nią, szukając okularów lub kluczy, nawet jeśli była naga. Jej ciało było dla niego tylko przeszkodą, jak ktoś na teatralnej widowni, kto zasłania scenę. Na pewno była za stara, żeby robić z siebie idiotkę. Przecież Eddie Bondo był jeszcze chłopcem, nie miał nawet trzydziestu lat.
Usiadł i patrzył na nią zamyślony, ponownie ją zaskakując tym, co powiedział.
- Coś takiego rośnie na torfowiskach, na północy.
Niepokoiły ją jego nowe oblicza, zmiany modulacji głosu, widok jego palców, kiedy dotykał kwiatów, wiedza o torfowiskach, których ona nigdy nie widziała. Nie mogła oderwać oczu od prawie białych półksiężyców jego paznokci i dłoni o pięknym kształcie, po których widać było, że przywykły do różnej pogody. Zmusiła się, by coś powiedzieć.
- Czy obuwik królowej rośnie też na północy, w Kanadzie?
- To nie te same kwiaty, ale są podobne i też łapią owady. Pszczoły przyciągane słodkim zapachem wchodzą do środka kwiatu, gdzie wpadają w pułapkę, z której muszą szukać wyjścia. W ten sposób roznoszą pyłek, tam gdzie kwiat chce. Popatrz, podobnie jak tu.