Droga purpurowych trzcin

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Dave Robicheaux po latach dowiaduje się, że to dwóch policjantów zamordowało Mae Guillroy przed klubem nocnym w Nowym Orleanie.
Dave miał kilka lat, gdy zostawiła go matka, uciekając od wiecznie pijanego męża. Teraz, ponad trzydzieści lat po śmierci Mae Guillroy, jej syn nie cofnie się przed niczym, byle tylko wymierzyć sprawiedliwość zabójcom. Zbliżając się do wydarzeń tamtej nocy, niespodziewanie odkrywa tajemnicę swej przeszłości. Wszystkie drogi prowadzą do zemsty, ale tylko jedna wiedzie do prawdy...

Rok wydania: 2003
Stron: 340
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Paweł Lipszyc

Fragment tekstu:


Dla starych kumpli z Uniwersytetu MissouriHarolda Frisbee i Jerry'ego Hooda

1

Przed laty dokumenty stanowe zawsze wspominały o Vachelu Carmouche'u jako o elektryku, nigdy jako o kacie. Było to w czasach, gdy krzesło elektryczne przechowywano niekiedy w Angola. Poza tym krzesło podróżowało, wraz z generatorami, na odkrytej półciężarówce z jednego więzienia okręgowego do drugiego. Vachel Carmouche pracował dla stanu i robił to dobrze.
W New Iberia wiedzieliśmy, czym naprawdę się zajmuje, ale udawaliśmy, że nie mamy o niczym pojęcia. Carmouche mieszkał sam nad zalewiskiem Teche w krytym blachą, nie pomalowanym domu z cyprysowego drewna, ukrytym głęboko w cieniu dębów. Na podwórzu nie posadził żadnych kwiatów, rzadko je grabił, lecz zawsze jeździł nowym samochodem, który polerował z religijnym oddaniem.
Codziennie wczesnym rankiem widzieliśmy go w kawiarni na East Main, jak siedział samotnie przy barze w wyprasowanym ubraniu w kolorze szarym lub khaki i płóciennej czapce, przyglądał się klientom w lustrze, unosząc filiżankę z kawą do ust z nieco wystającymi zębami, jakby miał się odezwać, choć rzadko włączał się do rozmowy.
Kiedy napotkał twoje spojrzenie, szybko się uśmiechał, ogorzałą od słońca twarz przecinały setki zmarszczek, ale spojrzenie pozostawało poważne.
Vachel Carmouche był kawalerem. Jeżeli miał przyjaciółki, nic o nich nie wiedzieliśmy. Rzadko przychodził do baru Provosta i Pool Room, siadał przy moim stoliku albo przy barze, sugerując niejasno, że obydwaj pracowaliśmy dla wymiaru sprawiedliwości, więc łączy nas doświadczenie.
Było to w czasach, gdy służyłem jako mundurowy policjant w Nowym Orleanie, zadurzony w czystej whisky Jim Beam utrwalanej piwem Jax.
Pewnej nocy znalazł mnie siedzącego samotnie u Provosta i przysiadł się bez pytania z białą miską zupy z piżmaka. Weterynarz i właściciel sklepu spożywczego, z którymi wcześniej piłem, wyszli z toalety, spojrzeli na stolik, skierowali się do baru, gdzie zamówili piwo, i pili odwróceni do nas plecami.
- Fach gliniarza to coś za coś, prawda? - zagadnął Vachel.
- Słucham pana? - odparłem.
- Nie musisz mówić do mnie "pan"… Dużo czasu spędzasz samotnie?
- Nie bardzo.
- To chyba charakterystyczne dla tej pracy. Kiedyś pracowałem w drogówce stanowej. - Spojrzenie Carmouche'a powędrowało do stojącej przede mną whisky, potem do kółek, jakie mój kufel piwa odcisnął na blacie. - Człowiek, który pije, po powrocie do domu słyszy echo. Jak kamień wrzucony do wyschniętej studni. Bez obrazy, panie Robicheaux. Czy mogę postawić panu kolejkę?
Ziemia obok domu Vachela Carmouche'a należała do rodziny Labiche, potomków tak zwanych wolnych kolorowych przed wojną secesyjną. Patriarchą rodu był mulat nazwiskiem Jubal Labiche, który odebrał francuskie wykształcenie, właściciel cegielni nad zalewiskiem na południe od New Iberia. Labiche miał niewolników, których wypożyczał i wykorzystywał niemiłosiernie. Dostarczał cegły do budowy domów dla większości właścicieli niewolników nad Teche.
W domu z kolumnami wzniesionym przez Labiche'a na południe od granicy parafii świętego Marcina nie było ani włoskich marmurów, ani hiszpańskich okuć tak uwielbianych przez plantatorów trzciny cukrowej, którzy byli znacznie zamożniejsi i których styl życia pragnął naśladować. Labiche posadził dęby wzdłuż podjazdów, balkony i werandę obwiesił kwiatami. Niewolnicy utrzymywali jego orzechowe i brzoskwiniowe sady i pola w nienagannej czystości. Chociaż nie zapraszano go do domów białych, ci darzyli go szacunkiem jako przedsiębiorcę i okazywali mu uprzejmość na ulicy. To prawie wystarczyło Jubalowi Labiche'owi. Prawie. Dzieci posłał do szkół na północy w nadziei, że dobrze się pożenią z białymi, a żółty odcień skóry rodziny Labiche, ograniczający jego ambicje, w końcu wyblaknie.
Na jego nieszczęście, kiedy w kwietniu 1863 roku żołnierze federalni wkroczyli do Teche, postawili Jubala na równi z jego białymi sąsiadami. Zgodnie z demokratycznym obyczajem uwolnili jego niewolników, pola, stodoły i wiaty na kukurydzę puścili z dymem, pozrywali okiennice, z których zrobili nosze dla rannych, a importowane meble i fortepian porąbali na opał.
Dwadzieścia pięć lat temu ostatni dorośli członkowie rodziny Labiche noszący to nazwisko, mąż i żona, nafaszerowali się środkami nasennymi i whisky, naciągnęli na głowy plastikowe torby i wyzionęli ducha w samochodzie na tyłach baru w Houston. Oboje trudnili się stręczycielstwem. Oboje zeznawali jako świadkowie federalni w procesie wytoczonym jednej z mafijnych rodzin w Nowym Jorku.
Osierocili bliźniaczki w wieku pięciu lat, Letty i Passion Labiche, podobne do siebie jak dwie krople wody.
Dziewczynki miały niebieskie oczy, włosy koloru dymu przetykane ciemnym złotem, jakby pomalowane pędzelkiem. Stan wyznaczył na opiekunkę sióstr uzależnioną od morfiny ciotkę, która twierdziła, że jest traiture, czyli zajmuje się czarami. Vachel Carmouche często zajmował się dziewczynkami na ochotnika albo odprowadzał je do autobusu zabierającego dzieci do zerówki w New Iberia.
Nie poświęcaliśmy wiele uwagi faktowi, iż zajmował się dziewczynkami. Mówiliśmy, że być może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, że jakaś część duszy Carmouche'a pozostała nie zmieniona przez to, co robił za pomocą własnoręcznie oliwionych urządzeń, które woził od więzienia do więzienia. Być może to, iż okazywał dzieciom dobro, stanowiło jego próbę odkupienia.
Zresztą, czy los dziewczynek nie leżał w gestii stanu?
W czwartej klasie jedna z sióstr, Passion, opowiedziała nauczycielce o powtarzającym się śnie i bólu, z jakim budziła się rano.
Nauczycielka zabrała Passion do szpitala Charity w Lafayette, ale lekarz oświadczył, że obtarcie mogło powstać na skutek zabawy na huśtawce w parku miejskim.
Kiedy dziewczynki miały około dwunastu lat, zobaczyłem je pewnego wieczoru z Vachelem Carmouche'em w lodziarni Veazey na West Main. Bliźniaczki były ubrane w jednakowe letnie sukienki w kratkę, z różnokolorowymi wstążkami we włosach. Siedziały w furgonetce Vachela, tuż przy drzwiach, z martwym wyrazem oczu i opuszczonymi kącikami ust, a on rozmawiał przez okno z mężczyzną w ogrodniczkach.
- Okazywałem ci cierpliwość, chłopcze. Dostałeś forsę, na którą czekałeś. Nazywasz mnie kłamcą? - mówił Vachel.
- Nie, sir, wcale tego nie robię.
- Wobec tego życzę dobrej nocy. - Gdy jedna z dziewczynek coś powiedziała, Vachel trzepnął ją lekko w twarz i uruchomił silnik.
Przeszedłem przez parking i podszedłem do uchylonego okna furgonetki.
- Przepraszam, ale kto dał panu prawo, by bić cudze dziecko w twarz? - spytałem.
- Myślę, że błędnie zrozumiał pan to, co tu zaszło - odparł Carmouche.
- Proszę wysiąść z samochodu.
- Akurat. Nie jest pan na swoim terenie, panie Robicheaux, poza tym czuć od pana gorzałę.
Wyprowadził samochód spod dębów i odjechał.
Poszedłem do Provosta, gdzie przez trzy godziny piłem przy barze, patrzyłem na bilard oraz na starych ludzi, grających w bouree i domino pod drewnianymi wentylatorami. Ciepłe powietrze pachniało talkiem, wyschniętym potem i zielonymi trocinami na podłodze.
- Czy ktoś z miejscowych przymknął Vachela Carmouche'a? - zagadnąłem barmana.
- Wracaj do domu, Dave - odrzekł.
Pojechałem na północ wzdłuż zalewiska Teche do Carmouche'a. W jego domu było ciemno, ale obok, w domu Labiche'ów, na werandzie i w salonie paliło się światło. Zaparkowałem na podjeździe Labiche'ów i przeszedłem przez podwórze do ceglanych schodów. Zapadnięta ziemia porośnięta palemkami była zasłana łupinami orzechów, a biała farba na domu okopcona od ognisk z pól trzciny cukrowej. Alkohol rozgrzewał i rozluźniał mi twarz, w uszach słyszałem szum, który nie miał źródła.
Vachel Carmouche otworzył drzwi i wszedł w krąg światła. Dostrzegłem ciotkę i bliźniaki, które zaglądały mu przez ramię.
- Według mnie pan molestuje te dzieci - powiedziałem.
- Jest pan żałosny i śmieszny, panie Robicheaux - odparł.
- Proszę wyjść na podwórze.
Twarz Carmouche'a spowijał cień, ciało zaś parowało w świetle.
- Jestem uzbrojony - ostrzegł, kiedy się zbliżyłem.
Uderzyłem go w twarz otwartą dłonią, baki otarły mi skórę, usta obśliniły mi dłoń.
Carmouche dotknął górnej wargi, rozciętej o wystające zęby, spojrzał na krew na palcach.
- Przychodzi pan tutaj, ziejąc wymiocinami, w cuchnącym ubraniu i chce mnie pan osądzać? - rzekł. - Siedzi pan w Red Hat House i gapi się, podczas gdy ja wysyłam ludzi na śmierć, a potem mnie potępia, bo próbuję się opiekować sierotami? Jest pan hipokrytą, panie Robicheaux. Niech pan stąd idzie.
Carmouche wrócił do środka i zgasił światło na werandzie. Moja twarz była mała i napięta w skwarnej ciemności niczym skóra jabłka.

Wróciłem do Nowego Orleanu i swoich problemów z grą na wyścigach i ciemnowłosą żoną o mlecznej cerze z Martyniki, która sypiała z mężczyznami z Garden District, podczas gdy ja traciłem przytomność w łodzi na jeziorze Pontchartrain i śniło mi się, jak podmuch helikopterów armii Stanów Zjednoczonych wygładza trawę w Wietnamie.
Dochodziły mnie wieści o siostrach Labiche: o problemach z narkotykami, o motocyklistach, chłopakach ze studiów i poszukiwaczach seksualnych przygód, którzy pojawiali się w życiu dziewczyn i znikali, o małych rólkach, jakie zagrały w filmie kręconym koło Lafayette, o płycie rhythm and bluesowej nagranej przez Letty w więzieniu, która przez dwa czy trzy tygodnie utrzymywała się na listach przebojów.
Po odbiciu się od dna często włączałem dziewczyny do modlitw i żałowałem, iż byłem pijakiem, kiedy mogłem odegrać ważną rolę w ich życiu. Pewnego razu śniło mi się, że kulą się w łóżku czekając na męskie kroki za drzwiami i rękę cicho naciskająca klamkę. Za dnia jednak przekonywałem siebie, iż moja klęska stanowiła tylko drobny przyczynek do tragedii bliźniaczek, że moje poczucie winy było niczym innym jak kolejnym objawem alkoholicznej wybujałości.
Vachel upadł z powodu swego od dawna tłumionego pragnienia rozgłosu i uznania. Podczas wakacji w Australii udzielił wywiadu telewizyjnego o swoim powołaniu kata na usługach władz stanowych.
Carmouche szydził ze swoich ofiar.
- Próbują zgrywać twardzieli, kiedy wchodzą do tego pokoju, ale widzę, że ich oczy są szkliste ze strachu - powiedział.
Ubolewał nad faktem, iż krzesło elektryczne jest niedostateczną karą dla tego rodzaju ludzi, jakich posyłał na śmierć.
- To się dzieje za szybko. Oni powinni cierpieć, tak jak ludzie, których zabili - oświadczył.
Dziennikarz oniemiał do tego stopnia, że nie zadał kolejnego pytania.
Wywiad dostał się w ręce BBC, a następnie został nadany w Stanach Zjednoczonych. Vachel stracił pracę. Jego wina nie polegała na tym, że zrobił coś złego, lecz na tym, że było to zbyt widoczne.
Carmouche zabił deskami swój dom i zniknął, nikt nie wiedział, dokąd się udał. Pewnego wiosennego wieczoru osiem lat temu wrócił, zerwał dyktę z okien i sierpem skosił chwasty na podwórzu. Na galerii grało radio, na ruszcie piekła się wieprzowina. Na galerii siedziała czarnoskóra dziewczyna w wieku może dwunastu lat, grzebała bosymi stopami w piachu i leniwie kręciła lody.
Po zachodzie słońca Vachel wszedł do domu, zjadł kolację przy kuchennym stole, popijając schłodzonym winem. Ktoś zapukał do tylnych drzwi, więc Carmouche wstał i poszedł otworzyć.
W chwilę później czołgał się po linoleum, oskard zaś rozrywał mu plecy i klatkę piersiową, szyję i głowę, odsłaniając kręgosłup, przebijając nerki i płuca, oślepiając go na jedno oko.
Nagą Letty Labiche aresztowano na jej własnym podwórzu, gdzie paliła w beczce fartuch i buty robocze, a wężem ogrodowym zmywała z ciała i włosów krew Vachela Carmouche'a.
Przez następne osiem lat Letty Labiche stosowała wszelkie możliwe wybiegi, byle tylko odsunąć dzień, kiedy przewiozą ją do Domu Śmierci w więzieniu Angola, przytroczą do stołu, technik medyczny, może nawet lekarz, wstrzyknie dziewczynie narkotyki, od których zamkną się jej oczy, stężeją mięśnie twarzy, układ oddychania przestanie funkcjonować i Letty umrze wewnątrz własnej skóry, a widzowie nie zobaczą najdrobniejszych oznak niewygody.
W więzieniu Angola oglądałem dwie egzekucje na krześle elektrycznym, które napełniły mnie obrzydzeniem i odrazą, mimo iż uczestniczyłem w aresztowaniu i procesie obu przestępców. Ale żaden z tych przypadków nie poruszył mnie tak jak los Letty Labiche.

 


2

Clete Purcel nadal miał biuro prywatnego detektywa w Dzielnicy, przy St. Ann, każdego ranka jadł śniadanie w Café du Monde po drugiej stronie placu Jacksona. Tam też go znalazłem w trzecią sobotę kwietnia, przy ocienionym stoliku na zewnątrz, z kawą, gorącym mlekiem i stertą posypanych pudrem pączków.
Clete miał na sobie niebieską jedwabną koszulę w wielkie czerwone kwiaty, płaski filcowy kapelusz, sandały i beżowe spodnie. Górna kieszeń powieszonej na wolnym krześle marynarki była obdarta. Mężczyzna miał piaskowe, zaczesane do tyłu włosy, okrągłą irlandzką twarz i zielone oczy, w których zawsze paliły się ogniki. Ręce pod względem rozmiarów i twardości dorównywały hydrantom przeciwpożarowym, jego skóra był sucha i złuszczona od słonecznych oparzeń, jakoś nigdy nie przechodzących w opaleniznę.
Swego czasu Purcel był pewnie najlepszym specjalistą od zabójstw, jakiego kiedykolwiek miała policja w Nowym Orleanie. Teraz, dla Niga Rosewatera i Wee Willie Bimstine'a, tropił na blokowiskach ludzi, którzy wyszli za kaucją i dali nogę.
- Dopadłem Buzię Dautrieve, kiedy z szafy wyskoczył jej alfons z kosą domowej roboty i o mały włos nie ciachnął mi sutki - powiedział. - Dwa tygodnie temu zapłaciłem trzysta dolców za ten garnitur.
- Gdzie jest alfons? - spytałem.
- Dam ci znać, jak go znajdę.
- Opowiedz mi jeszcze raz o Buzi.
- O czym tu opowiadać? Cały salon ma obwieszony wycinkami o Letty Labiche. Spytałem, czy to u niej chorobliwe, na co ona: "Nie, pochodzę z New Iberia". Więc pytam: "Czy ludzie z wyrokiem śmierci są sławni w New Iberia?" A ona na to: "Częściej myj zęby, Gruby, a przy okazji zmień dezodorant".
Clete wsunął pączka do ust i patrząc na mnie zaczął żuć.
- Za co ją zgarnąłeś? - chciałem wiedzieć.
- Za prostytucję i posiadanie. Buzia twierdzi, że gliniarz z obyczajówki, który ją przymknął, zmusił ją do seksu, a potem podrzucił jej kokę do torebki. Gliniarz twierdzi, iż odpuści jej zarzut posiadania, jeżeli Buzia zgodzi się regularnie dawać jemu i policyjnemu łącznikowi.
- Myślałem, że policja jest już czysta.
- Jasne - odparł Clete, otarł usta serwetką i zdjął z krzesła marynarkę. - Chodź, oddam to do krawca i zawiozę cię na bloki.
- Mówiłeś, że ją zgarnąłeś.
- Zadzwoniłem do Niga i wystarałem się dla niej o ulgę… Nie zrozum mnie źle, człowieku. Jej alfonsem jest Brzytwa Clum. Jeśli Buzia zostanie na ulicy, to Brzytwa wróci.

Zaparkowaliśmy pod drzewem w dzielnicy pomocy społecznej i przeszliśmy przez piaszczyste podwórze do piętrowego domu z cegły, z zielonymi framugami okiennymi i małymi drewnianymi werandkami, gdzie mieszkała Buzia Dautrieve. Kiedy minęliśmy siatkowane okno, Clete powachlował twarz dłonią, potem zajrzał przez siatkę i załomotał pięścią we framugę.
- Przestań ćpać i otwórz drzwi - powiedział.
- Dla ciebie wszystko, Grubasie. Tylko nie stawaj więcej na mojej wadze w łazience. Rozwaliłeś wszystkie sprężyny - dobiegł głos z mieszkania.
- Po tej robocie zatrudniam się w zoo. Mam dość - oświadczył Clete, gdy znaleźliśmy się na werandzie.
Buzia otworzyła i przytrzymała drzwi, my zaś weszliśmy do środka. Była ubrana w obcięte dżinsy i białą bluzkę z krótkim rękawem. Jej bardzo ciemna skóra lśniła, gęste włosy spływały do ramion. Oczy miała nie większe od dziesięciocentówek.
- To jest Dave Robicheaux z wydziału zabójstw w okręgu Iberia - przedstawił mnie Purcel. - Przyjaciel Letty Labiche.
Kobieta odwróciła się do nas profilem, ściągnęła usta i odgarnęła ręką włosy. Na nogach miała buty na wysokim obcasie, a pośladki i tył ud mocno opinały krótkie spodnie.
- Może dla odmiany ruszyłabyś głową, zamiast towarem? - rzucił Clete.
- Czego on ode mnie chce?
- Czemu trzymasz te wszystkie wycinki o Letty? - zapytałem.
- Dla Brzytwy - odparła.
- Wiesz, skąd on ma tę ksywkę? - odezwał się Clete. - Kiedyś pociął dziewczynie twarz brzytwą.
- Wciąż cię kochamy, Grubasie. Wszyscy cię tu kochają - powiedziała.
- Nienawidzę tej roboty - stwierdził Purcel.
Lekko położyłem dłonie na ramionach Buzi. Kokainowa szklistość na moment zniknęła z jej oczu.
- Letty Labiche zostanie prawdopodobnie stracona - wyjaśniłem. - Zdaniem wielu osób to nie powinno się wydarzyć. Czy wiesz o czymś, co mogłoby jej pomóc?
Prostytutka miała drobne, czerwone usta. Niepewnie ściągnęła wargi, a oczy zaczęły jej łzawić. Oswobodziła się z mojego uchwytu i odwróciła się.
- Mam alergię, bez przerwy kicham - rzekła.
Na obmurowaniu małego kominka stały niebieskie i czerwone świeczniki. Pochyliłem się i wyjąłem z paleniska nadpalone gazetowe zdjęcie Letty. Wyglądała tak, jakby została uwięziona w poplamionej węglem drzewnym przejrzystości. Od drzwi powiał wiatr i gazeta rozsypała się na popiół, który poszybował kominem niczym szare ćmy.
- Zajmowałaś się czarami, Buzia? - zapytałem.
- To, że sprzedaję tyłek, nie znaczy, iż jestem głupia i przesądna - odparła, po czym zwróciła się do Clete'a. - Lepiej już sobie idź, Gruby, i zabierz ze sobą kumpla. Przestałeś być zabawny.

W niedzielę rano poszedłem do kościoła z żoną, Bootsie, i adoptowaną córką Alafair, potem pojechałem do domu Labiche'ów nad zalewiskiem.
Passion Labiche grabiła na podwórzu liście leszczyny i paliła je w zardzewiałej beczce. Miała na sobie męskie buty, spodnie robocze i pomiętą bawełnianą koszulę związaną poniżej piersi. Na odgłos moich kroków posłała mi uśmiech przez ramię. Jej skóra była oliwkowa i piegowata, plecy zaś umięśnione od wielu lat pracy w polu. Patrząc na jej promienną twarz, nie można było poznać, że dzień w dzień zamartwiała się losem siostry. Tak się jednak działo, a według mnie niewielu ludzi zdawało sobie sprawę, jak bardzo się martwiła.
Passion wrzuciła do ognia kolejną porcję mokrych liści i łupin, z beczki buchnął gęsty dym jak z wilgotnej siarki. Dziewczyna powachlowała twarz gazetą.
- W Nowym Orleanie znalazłem dwudziestoletnią prostytutkę, najwyraźniej bardzo zaangażowaną emocjonalnie w sprawę twojej siostry. Nazywa się Buzia Dautrieve, pochodzi z New Iberia.
- Chyba jej nie znam - odparła Passion.
- A alfonsa Brzytwę Cluma?
- O tak. O Brzytwie zapomina się mniej więcej tak łatwo jak o kurzajkach na twarzy. - Passion wróciła do grabienia.
- Skąd go znasz? - spytałem.
- Moi rodzice robili w sutenerstwie, a Brzytwa Clum zajmuje się tym od dawna. - Oczy Passion nabrały pustego wyrazu, jakby koncentrowała myśli na czymś w samym centrum swego umysłu. - Czego się dowiedziałeś od tej czarnej dziewczyny?
- Niczego.
Passion pokiwała głową, ja zaś nie mogłem nic wyczytać w jej pustych, przejrzystych oczach.
- Zdaniem adwokatów mamy jeszcze szansę w Sądzie Najwyższym - rzekła. - Budzę się rano i myślę, że może wszystko będzie dobrze. Proces zacznie się od nowa, przed nową ławą przysięgłych, w rodzaju tych, jakie można zobaczyć w telewizji, złożoną z ludzi, którzy uniewinniają molestowane kobiety. Potem parzę kawę i ze wszystkich stron wyłażą pająki.
Przyglądałem się jej plecom, kiedy grabiła. Passion znieruchomiała i odwróciła się.
- Coś się stało? - spytała.
- Nie mówiłem ci, że Buzia Dautrieve jest czarna.
Passion odgarnęła kosmyk włosów z kącika ust. Stała z dłońmi opartymi na grabiach, z wyprostowanymi ramionami, a jej skóra spowita w dym wyglądała na suchą i chłodną.
- Jakie jest prawdopodobieństwo, iż dziewczyna pracująca dla Brzytwy jest biała?
Gdy nie odpowiedziałem, Passion zapatrzyła się na podwórze.
- Będę w kontakcie - powiedziałem w końcu.
- Jasne, przystojniaku.

Prowadziłem wypożyczalnię łodzi i sprzętu rybackiego nad zalewiskiem koło wyspy Avery, na południe od New Iberia. Dom z cyprysowego drewna z szeroką galerią i pordzewiałym dachem z blachy falistej, zbudowany przez mojego ojca na zboczu nad piaszczystą drogą, stał w cieniu dębów i leszczyn. Na klombach rosły róże, niecierpki, hortensje i malwy, mieliśmy też wybieg dla konia Alafair, klatkę z królikami i staw dla kaczek. Z galerii mogliśmy patrzyć pomiędzy drzewami na przystań, betonowe nabrzeże, sklep rybacki i mokradła po drugiej stronie. O zmierzchu podciągałem story nad przystanią, zapalałem sznur światełek i widać było, jak leszcze chwytają owady i skubią wodne hiacynty rosnące w kępach między korzeniami cyprysów. Noc w noc niebo nad zatoką rozświetlały błyskawice, w mgnieniu oka przeszywające setki mil burzowych chmur.
Kochałem miejsce, w którym mieszkałem, kochałem dom, który mój ojciec zbudował, pokarbował i ociosał własnymi rękami, kochałem też ludzi, z którymi w tym domu żyłem.
W niedzielę Bootsie i ja zjedliśmy kolację pod mimozą za domem. Aksamitny wiatr niósł zapach soli i rybiej ikry, wzeszedł księżyc i widziałem młodą trzcinę cukrową kołyszącą się na polu sąsiada.
Bootsie postawiła na stole jajka sadzone z szynką, cebulą i pomidorami, do dwóch szklanek nalała mrożoną herbatę z gałązką mięty. Miała włosy koloru miodu, przycięte krótko na karku. Nie znałem kobiety o bardziej uroczej cerze. Był w niej róż świeżo rozwiniętej róży, a kiedy Bootsie się kochała, albo gniewała, na policzki i szyję wypływał jej lekki rumieniec.
- Widziałeś się dziś z Passion Labiche? - spytała.
- Tak, i trochę mnie to zaniepokoiło.
- Dlaczego?
- Pewna dziwka z Nowego Orleanu, zwolniona za kaucją, dała nogę i Clete ją przymknął. Okazało się, iż przechowuje wycinki gazetowe na temat Letty. Kiedy zapytałem o nią Passion, powiedziała, że jej nie zna, ale potem się wygadała. Wiedziała, że dziewczyna jest czarna.
- Może strzelała w ciemno.
- Twierdzisz, że kolorowi wypowiadają się negatywnie o własnej rasie, nie mając żadnych podstaw?
- No, dobrze, mądralo - odparła Bootsie.
- Przepraszam.
Bootsie uderzyła mnie w dłoń łyżką i właśnie w tym momencie zadzwonił telefon w kuchni.
- Dostałem cynk o Brzytwie Clumie - oznajmił Clete. - Za jakieś dwie godziny będzie w burdelu w Baton Rouge, przy skrzyżowaniu Highland Road z autostradą… Jesteś tam?
- Tak, tylko czuję się trochę zmęczony.
- Sądziłem, iż chcesz się czegoś dowiedzieć o tych wycinkach z gazet.
- Czy możemy namierzyć tego faceta innym razem?
- Brzytwa jest ciągle w ruchu - powiedział Clete.


Wojskową czterdziestkę piątkę przywiezioną z Wietnamu położyłem na siedzeniu furgonetki i ruszyłem czteropasmówką do Lafayette, potem skręciłem w szosę I-10 przecinającą nieckę Atchafalaya. Zerwał się wiatr, zaczęło padać i deszcz żłobił dołeczki na powierzchni wody w zatokach po obu stronach szosy na grobli. Kępy wierzb i zalanych cyprysów wypuściły świeże listki, a fale przetaczały się gwałtownie przez zatoki i rozbijały o podstawy opuszczonych platform naftowych. Przejechałem przez rzekę Atchafalaya, która wezbrała przy brzegach i zalała las, następnie mokradła zostały z tyłu, znowu wjechałem na pastwiska i pola uprawne, przed sobą zaś ujrzałem most na Missisipi i nocną poświatę Baton Rouge na tle nieba.
Przejechałem przez miasto, skręciłem na wschód szosą Highland, potem w szutrową drogę zagłębiającą się w zagajnik. Przed białym domem z bloków żużlowych, o oknach zabitych dyktą ujrzałem kasztanowatego cadillaca Clete'a. Obok kępy nie przyciętych bananowców stał drugi samochód, nowy buick z przyciemnionymi szybami. Na piętrze, za sklejką, paliło się światło i jeszcze jedno w nadbudówce nad schodami.
Przypiąłem kaburę do paska, wysiadłem i ruszyłem do wejścia. Deszcz przestał padać, wiatr wyginał drzewa nad moją głową. Granatowy lakier buicka lśnił od deszczu, który porozpryskiwał się na krople wielkości dwudziestopięciocentówek odciśniętych w wosku.
Usłyszałem szuranie stóp na dachu, męski krzyk, wreszcie coś jakby spory ciężar spadający przez gałęzie drzew.
Z rewolwerem w dłoni obszedłem dom i spojrzałem na dach. Clete Purcel wychylił się przez ściankę dzielącą dach, popatrzył na coś w dole, potem zniknął.
Wszedłem do domu frontowymi drzwiami, wspiąłem się na schody do holu, zarzuconego śmieciami i kawałami gipsu. Tylko w jednym pokoju paliło się światło. Przez otwarte drzwi ujrzałem przy łóżku kamerę wideo na statywie, przykrytą czerwonym atłasem.
Innymi schodami wszedłem na dach. Wyszedłem na papę i zobaczyłem, jak Clete chwyta czarnego mężczyznę za pasek i kołnierz, rzuca nim o ścianę, po czym ciska na wierzchołek drzewa w dole.
- Co ty wyrabiasz? - spytałem z niedowierzaniem.
- Ci goście grupowo zaliczali dwie szesnastolatki i filmowali to. Brzytwa z kumplami zajęli się kinematografią - wyjaśnił Purcel. Na ramieniu miał niebiesko-czarną trzydziestkę ósemkę w nylonowo-skórzanej kaburze. Z tylnej kieszeni wystawała mu płaska pałka. - Zgadza się, Brzytwa?
Clete kopnął w stopę mulata, przykutego kajdankami do drabinki przeciwpożarowej. Oczy Brzytwy były turkusowe, o odbarwionych tęczówkach. Jeden policzek szpeciła dziobata, okrągła szara blizna. Włosy miał prawie całkiem siwe i proste jak u białego, krótko przycięte, ciało sprężyste i lśniące, jakby owinięte w plastik, ręce całe w więziennych tatuażach.
- Robicheaux? - Skupił wzrok na mojej twarzy.
- Dlaczego Buzia Dautrieve zbiera artykuły gazetowe o Letty Labiche? - spytałem.
- Ona myśli dupą, tak zresztą powinno być. Posłuchaj, ten twój znajomek jest niezrównoważony. Może byś interweniował?
- Ja nie mam na niego wpływu - odparłem.
- Czas na odlot, Brzytwa - powiedział Clete. - Tylko nie jestem pewien, czy znowu uda mi się trafić w drzewo. - Wyjął rewolwer z kabury, rzucił mi go, potem rozkuł Brzytwę i szarpnięciem postawił na nogi.
- Spójrz na dół, Brzytwa. Połamiesz wszystkie gnaty jak amen w pacierzu. Ostatnia szansa, stary.
Brzytwa zrobił wdech i wyciągnął dłonie, jakby chciał uspokoić nieprzejednanego przeciwnika.
- Już ci mówiłem, Buzia bawi się sama. Nie wiem, czemu robi to, co robi.
- Błędna odpowiedź, gnojku - odparł Clete i chwycił Mulata za pasek i kark.
Brzytwa zwrócił twarz w moją stronę, usta miał pełne złota i srebra, a oddech cuchnący zgniłymi krewetkami.
- Robicheaux, twoja mama miała na imię Mae… Czekaj, jej panieńskie nazwisko brzmiało Guillory. Tak się przedstawiała: Mae Guillory. Ale to była twoja mama.
- Co takiego? - spytałem.
Brzytwa niepewnie oblizał wargi.
- Rozdawała karty i wciąż trochę dawała facetom na tyłach klubu w okręgu Lafourche. To było może w 1966 albo 1967.
Purcel nie spuszczał wzroku z mojej twarzy.
- Stąpasz po cienkim lodzie, spermojadzie - ostrzegł Brzytwę.
- Przytrzymali jej twarz w błocie. Utopili ją - opowiadał mulat.
- Utopili moją… Powtórz to - krzyknąłem, lewą dłonią złapałem go za koszulę, prawą wycelowałem trzydziestkę ósemkę Clete'a w jego twarz.
- Ci gliniarze brali, byli opłacani przez rodzinę Giacano. Twoja matka widziała, jak kogoś zabili. Przytrzymali jej twarz w błocie, po czym zrzucili do zalewiska - ciągnął Brzytwa.
Wtedy Purcel rozdzielił mnie i Brzytwę Cluma, pchnął mnie w pierś i odepchnął moją dłoń z rewolwerem, jakby była na sprężynie.
- Popatrz na mnie! Nie mieszaj się do tego! Nie zmuszaj mnie, żebym cię trzasnął, stary… Dosyć. Wszystko gra. Dwie lale z wydziału zabójstw niczym się nie przejmują.

 

 

3

Moim ojcem był olbrzymi, czarnowłosy, niepiśmienny Cajun, którego barowe burdy były nie tylko przerażającym doświadczeniem dla przeciwników, ale także pięknym widowiskiem. Ojciec cofał się pod ścianę u Provosta, Slicka czy Mulate'a i wchodził w zwarcie ze wszystkimi. Pięściami jak bochny walił stających z nim do walki po łbach, a gliniarze i bramkarze usiłowali go obezwładnić kijami bilardowymi, krzesłami i pałkami, zanim zdemoluje cały bar. Krew ściekała mu z głowy na brodę i kręcone włosy, im bardziej zaś go tłukli, tym szerzej się uśmiechał, zapraszając śmiałków i nieostrożnych w zasięg swoich pięści.
Taki był Aldous Robicheaux, którego ludzie oglądali publicznie: walczył w rozerwanej koszuli i ogrodniczkach, a potem pół tuzina gliniarzy odprowadzało go z rękami skutymi na plecach do wozu policyjnego. Ludzie nigdy nie widzieli, co moi rodzice robili sobie w domu, zanim ojciec szedł do baru, by szukać zastępstwa dla wroga przyczajonego w jego własnym sercu, wroga, któremu nie mógł dać rady.
Moja matka była pulchną, atrakcyjną kobietą, pracująca za trzydzieści centów za godzinę w pralni zatrudniającej głównie Murzynki. Uwielbiała się stroić i w lawendowym kapelusiku z białą sztywną woalką chodziła na potańcówki, zupę rakową i fais-dodo w Breaux Bridge. Kiedy mój ojciec odsiadywał wyrok w więzieniu okręgowym, do naszego domu zaczęli przychodzić inni mężczyźni, a dwóch z nich zaproponowało matce znalezienie się w, jak wierzyła, znacznie lepszym świecie niż ten, który dzieliła z ojcem.
Hank, żołnierz stacjonujący w Fort Polk, wysoki, opalony mężczyzna z czerwoną blizną na ramieniu, pamiątką z Omaha Beach, powiedział matce, że należy do związku zawodowego pracowników planu filmowego w Hollywood. Rano wchodził do łazienki, gdy matka już tam była, zza drzwi dobiegał ich śmiech. Potem długo siedział w łazience sam, wypełniając ją parą. Kiedy chciałem się wykąpać przed szkołą, w bojlerze nie było już ciepłej wody, a Hank mówił, żebym podgrzał sobie wodę w garnku i umył się szmatką przy zlewie.
- Mama chce, bym się kąpał w wannie - powiedziałem pewnego ranka.
- Jak sobie życzysz, mały. Tylko wyszoruj wannę, gdy skończysz. Nie lubię siedzieć w czyimś brudzie.
Hank wydzielał zapach testosteronu, piany do golenia i papierosa, którego kładł na brzegu sedesu, kiedy, przepasany ręcznikiem, przed lustrem wczesywał we włosy pomadę Lucky Tiger. Zobaczywszy w lustrze, że mu się przyglądam, odwrócił się i uniósł pięści w postawie bokserskiej.
W 1946 Hank i matka wsiedli do pociągu linii Sunset Limited i pojechali do Hollywood. Na peronie matka przytuliła mnie, bez przerwy poklepywała mnie po głowie i plecach, jakby jej dłonie potrafiły przekazać sens, którego nie mogły wyrazić słowa.
- Przyślę po ciebie, obiecuję ci, Davy. Zobaczysz gwiazdy filmowe, będziesz pływał w oceanie i jeździł w wagonikach w wesołym miasteczku nad wodą. Tam nie jest tak jak tutaj. Tam nigdy nie pada, a ludziom nie brakuje pieniędzy.
Kiedy matka wróciła do New Iberia autobusem, na który ojciec musiał wysłać pieniądze do jakiegoś księdza, pokazała mi widokówki z Angel's Flight, kinem Grauman's Chinese i plażą w Malibu, jakby właśnie te czarowne miejsca wiązały się z jej pobytem w Kalifornii, nie zaś mieszkanie w garażu przy autostradzie, gdzie Hank porzucił ją pewnego ranka, zostawiając pustą lodówkę i nie zapłacony czynsz.
Jednak na dobre zabrał ją od nas chudy, drobnokościsty karciarz imieniem Mack. Miał samochód, chodził w kapeluszu z zawiniętym podłużnym rondem, wielkich butach i nosił wąsik jakby narysowany kopiowym ołówkiem. Macka nienawidziłem bardziej niż pozostałych. Bał się mojego ojca i był okrutny jak wszyscy tchórze. Potrafił zranić człowieka do szpiku kości i zawsze miał na podorędziu wymówkę, niczym człowiek, który stale łaskocze dziecko i mówi, że nie ma złych zamiarów.
Moja kotka urodziła kocięta w stodole, ale Mack znalazł je przede mną. Wpakował maluchy do papierowej torby, obciążył kamieniem i utopił w wąwozie, odpychając mnie ręką. Potem ostrzegawczo podniósł palec tuż przy mojej twarzy.
- Nigdy więcej mnie nie dotykaj, bo cię uderzę. Te kotki urosną i będą zabijać kurczaki tak jak ich mama. Może ty kupisz kurczaki, co? Może ty postawisz jedzenie na stole, co?
Pewnego letniego dnia Mack i matka odjechali w tumanach kurzu do Morgan City, gdzie załatwił jej pracę w piwiarni. Zobaczyłem ją dopiero po latach, kiedy chodziłem do szkoły średniej i z grupą kolegów wszedłem do baru przy autostradzie Breaux Bridge. Była to rozpadająca się szulernia odwiedzana przez prostytutki, gdzie ludzie z butelkami i nożami w rękach bili się o dziwki na parkingu. Moja matka tańczyła z jakimś pijakiem przy szafie grającej, przyciskając brzuch do jego lędźwi. Twarz zwracała ku jego twarzy, jakby zaintrygowana jego słowami. Nagle spostrzegła, że przyglądam się jej od baru, zobaczyła, jak macham do niej, i uśmiechnęła się przelotnie. Oczy miała szkliste, spojrzenie otępiałe od alkoholu, na twarz wypłynął wyraz świadczący, że mgliście coś sobie przypomina, ale zniknął on równie szybko, jak się pojawił.
Nigdy więcej jej nie widziałem.

W poniedziałek rano szeryf wezwał mnie do swego biura. Ubrany był w czarny garnitur w prążki, koszulę w biało-purpurowe paski na zatrzaski, pas i kowbojskie buty. Na parapecie za jego głową, w świetle sączącym się przez żaluzje, stały doniczki z roślinami. Zanim wybrano go na szeryfa, prowadził sieć pralni chemicznych i był chyba bardziej rotarianinem niż funkcjonariuszem, ale służył w Pierwszej Dywizji piechoty morskiej pod Chosin i nikt nie kwestionował jego uczciwości, odwagi ani ceny, jaką za to zapłacił, a o której nigdy nie wspominał (z jednym wyjątkiem, kiedy po wylewie myślał, że umiera, opowiedział mi o różowych wybuchach wysoko ponad ośnieżonymi wzgórzami, chińskich trąbkach sygnałowych w ciemnościach i wietrze, od którego palce puchną do rozmiarów purpurowych balonów).
Brzuch wylewał się szeryfowi zza paska, policzki często miał zarumienione od nadmiernego napięcia, lecz dzięki wyprostowanej postawie, zarówno gdy stał, jak i siedział, zawsze sprawiał wrażenie znacznie zdrowszego, niż był w istocie.
- Przed chwilą rozmawiałem z biurem szeryfa we wschodnim Baton Rouge - oznajmił, patrząc na żółty bloczek leżący obok łokcia. - Twierdzą, że zeszłej nocy zrzucono z dachu domu we wschodniej części miasta dwóch czarnych kryminalistów.
- Tak?
- Jeden ma złamaną rękę, drugi wstrząs mózgu. Przeżyli tylko dlatego, iż spadli na ziemię przez gałęzie dębu.
Przytaknąłem, jak gdybym nie był pewien, do czego zmierza.
- Ci dwaj twierdzą, że z dachu zrzucił ich Clete Purcel. Wiesz coś o tym? - spytał szeryf.
- Clete stosuje czasem bezpośrednie metody.
- Najciekawsze jest to, iż jeden z tych gości zapisał numer rejestracyjny twojej furgonetki. - Szeryf spojrzał na bloczek. - Zaraz, zapisałem sobie wypowiedź szeryfa wschodniego Baton Rouge. "Kto powiedział twojemu dochodzeniowcowi z wydziału zabójstw, że może wjeżdżać do mojego okręgu z takim zwierzęciem jak Clete Purcel i załatwiać sprawy kijem baseballowym?" Nie bardzo wiedziałem, co mu odrzec.
- Czy pamiętasz moją matkę? - zapytałem.
- Pewnie - odparł szeryf, odwracając wzrok, a jego oczy nabrały pustego wyrazu.
- Na tym dachu był alfons nazwiskiem Brzytwa Clum. Mówił mi, iż widział, jak zabito moją matkę, w 1966 albo 1967. Nie miał pewności co do daty, to nie był ważny moment w jego karierze.
Szeryf oparł się na krześle, spuścił wzrok i dwoma palcami potarł dołek na podbródku.
- Chciałbym wierzyć, że ufasz mi na tyle, by od razu mi o tym powiedzieć.
- Ludzie z gatunku Brzytwy Cluma kłamią na potęgę. On twierdzi, że dwaj gliniarze utopili moją matkę w błocie. Zabili kogoś i zataili to. Moja matka ich widziała. W każdym razie tak uważa Clum.
Szeryf wyrwał kartkę z bloczka, zmiął powoli i wrzucił do kosza.
- Potrzebujesz pomocy w tej sprawie? - spytał.
- Nie jestem pewien.
- Ernest Hemingway powiedział, że uganianie się za przeszłością to marny sposób na życie.
- Mówił też, iż nigdy nie korzysta z własnych rad.
Szeryf wstał z obrotowego fotela i zaczął podlewać rośliny wodą z ręcznie malowanego imbryka. Cicho zamknąłem za sobą drzwi.

W piątek wziąłem wolne, pojechałem do Nowego Orleanu, zaparkowałem na skraju Dzielnicy i ruszyłem przez Plac Jacksona i Zaułek Piratów. Minąłem ciemnozielony, cienisty ogród na tyłach katedry Św. Ludwika, wreszcie skręciłem w ulicę Św. Anny, gdzie znajdowało się biuro Clete'a Purcela.
Budynek z brązowymi stiukami miał łukowate foyer i brukowany dziedziniec, na którym rosły bananowce. W oknie na parterze wisiała wywieszka "Wyszedłem na lunch". Minąłem foyer i wszedłem po schodach na piętro, do mieszkania Clete'a z jedną sypialnią i balkonem wychodzącym na ulicę. Żelazną barierkę balkonową porastały kolorowe pnącza. Wieczorami Purcel zakładał obszerne niebieskie bokserki i pod cętkowaną palmą wyciskał sztangi jak przyjazny słoń.
- Naprawdę chcesz skonfrontować tego gliniarza z obyczajówki z Buzią Dautrieve? - spytał. Rozpakował sobie dwie kanapki ze smażonymi ostrygami i położył na stole obok dwóch tekturowych pojemników z brązowym ryżem.
- Nie, chcę się dowiedzieć, skąd u niej to osobiste zainteresowanie Letty Labiche.
Clete siadł do stołu i powiesił sobie serwetkę jak śliniak. Wpatrywał się w moją twarz.
- Czy możesz przestać mi się tak przyglądać? - poprosiłem.
- Słyszę, jak pracują ci tryby, wielkoludzie. Kiedy sprawy nie toczą się po twojej myśli, wybierasz sobie najgorszego typa w dzielnicy i pakujesz mu palec do oka.
- Ja tak postępuję?
- Tak, myślę, że można tak powiedzieć. - Clete żuł ostrygi, chleb, pomidory i sałatę, tłumiąc uśmieszek.
Zacząłem coś mówić, ale odłożył kanapkę i otarł usta.
- Dave, ten gliniarz z obyczajówki to prawdziwy dupek. Zresztą wielu ludzi z policji Nowego Orleanu nadal uważa, iż to my jesteśmy gównem, którego nie można spłukać.
- Wobec tego jakie ma znaczenie, że pogłaszczemy ich trochę pod włos? - chciałem wiedzieć.
Purcel sapnął, zarzucił marynarkę na kaburę, założył kapelusz i poczekał na mnie przy drzwiach.

Pojechaliśmy do siedziby policji Pierwszego Okręgu w North Rampart, niedaleko dzielnicy pomocy społecznej Iberville, ale detektyw, którego szukaliśmy, człowiek nazwiskiem Ritter, wyjechał do Missisipi po więźnia. Kiedy wyszliśmy, Clete miał ciemną twarz i czerwoną szyję.
- Sądziłem, że odczujesz ulgę - powiedziałem.
Purcel przygryzł paznokieć kciuka.
- Widziałeś, jak tamci faceci na mnie patrzyli? Nie przywykłem do tego.
- Olej ich.
- Ciebie spławili, bo byłeś uczciwy. Mnie spławili, bo ich zdaniem cuchnę. Co za banda.
Wsiedliśmy do mojej furgonetki. Spod podszewki kapelusza Clete'owi spłynęła do oka kropla potu. Jego skóra była rozgrzana i zaczerwieniona, wnętrze samochodu wypełniał jego zapach.
- Mówiłeś, że Buzia miała dawać Ritterowi i łącznikowi. Kim jest ten łącznik? - spytałem.
- Polityczny gnojek nazwiskiem Jim Gable. Jest łącznikiem w Urzędzie Miejskim. Mundur policyjny nosił jeszcze przed naszym nastaniem.
- Łącznik z Urzędu Miejskiego wymusza usługi seksualne od ulicznej dziwki?
- Ten facet robi w polityce od trzydziestu lat. Chcesz z nim zadzierać?
- A ty czujesz się na siłach?
- Gable jest na urlopie w swoim domu w okręgu Lafourche - odparł Clete po chwili zastanowienia, potem zatarł ręce, szorując odciskami. - Tak, czuję się na siłach.

Wyjechaliśmy z miasta na południe, w kierunku zalewiska Lafourche, potem autostradą stanową prawie do samej zatoki Timbalier i Zatoki Meksykańskiej. Następnie skręciliśmy w piaszczystą drogę biegnącą przez pola, skupiska nie pomalowanych chałup i wycinek w trzcinie cukrowej, gdzie postawiono szopy kryte blachą i maszyny rolnicze. Było późne popołudnie, a trzcina cukrowa falowała na wietrze. Chmury przesłoniły słońce, czułem zapach deszczu, soli i zwierzęcych zwłok w rowach. W oddali, na tle migoczącej zatoki rysował się dwupiętrowy budynek w kolorze kawy, z purpurową dachówką, okolony palmami.
- Jakim cudem gliniarz ma taki dom? - spytałem.
- To nic trudnego, kiedy żenisz się z alkoholiczką z wrodzoną wadą serca - wyjaśnił Clete. - Zatrzymaj się przy tym sklepie. Kupię sobie piwo i gorzałę. Na widok tego faceta chce mi się rzygać.
- Może byś się wyluzował, Clete?
Stanąłem pod sklepem, Purcel zaś wysiadł bez słowa i wszedł do środka. Pawilon miał kolor wyblakłej szarości, z gwoździ ciekła rdza, szeroka galeria zapadała się na żużlowych blokach. Obok sklepu stała opuszczona ceglana tancbuda ze starą czerwono-białą reklamą piwa Jax upstrzoną przez ptaki.
Za tancbudą ciągnęły się rzędy drewnianych chałup, wyglądających niczym starodawne czworaki niewolników. Wiatr wiał mocniej, niosąc deszcz i wzbijając kłęby kurzu z pól.
Clete wyszedł ze sklepu z flaszką bourbona w papierowej torebce i otwartą puszką piwa. Łyknął z butelki, dopił piwo i postawił bourbona pod przednim siedzeniem.
- Zadzwoniłem do Gable'a. Powiedział, żebyśmy przyjeżdżali. Coś się stało?
- To miejsce… Mam wrażenie, iż już tu kiedyś byłem.
- Dlatego że to dziura, gdzie białasy się bogaciły, a niewolnicy odwalali czarną robotę. Tak samo jak tam, gdzie się wychowałeś.
Gdy nie zareagowałem na jego cynizm, Purcel uśmiechnął się samymi kącikami oczu i odświeżył usta aerozolem.
- Poczekaj, aż poznasz Jima Gable'a. Ciekaw jestem, czy powiesz, że to nie jest ktoś wyjątkowy.

Kiedy minęliśmy żelazną bramę podjazdu Jima Gable'a, ściemniało się, a deszcz siekł w świetle latarni umocowanych wysoko na palmach. Gospodarz otworzył boczne drzwi na kryty podjazd i uśmiechnął się, odsłaniając ubytki w uzębieniu. Był to mężczyzna w białych spodniach i letniej marynarce w niebieskie paski, o niewspółmiernie dużej głowie nad wąskimi ramionami.
Ciepło uścisnął mi dłoń.
- Sporo o panu słyszałem, panie Robicheaux. Z tego, co wiem, zasłużył się pan podczas wojny.
- To raczej Clete. Ja byłem tam, zanim zrobiło się naprawdę gorąco - odrzekłem.
- A ja służyłem w Gwardii Narodowej. Nie powołano nas na front, ale podziwiam ludzi, którzy tam służyli - powiedział, wpuszczając nas do środka.
Wnętrze było łagodnie oświetlone, w oknach wisiały czerwone pluszowe zasłony. Nigdy wcześniej nie widziałem równie pięknej boazerii z dębu i cyprysa. Minęliśmy bibliotekę i wypełniony książkami hol, weszliśmy do wyłożonego grubym dywanem salonu z wysokimi drzwiami ogrodowymi i katedralnym sufitem. Przez boczne drzwi ujrzałem kobietę o śmiertelnie bladej twarzy na łożu z baldachimem. Żółte włosy spływały na poduszkę jak wodorosty na kamieniu. Gable zamknął drzwi.
- Moja żona nie czuje się dobrze. Macie ochotę na whisky z wodą sodową? - spytał, stojąc przy barku, gdzie nałożył szczypcami kostki lodu do wysokiej szklanki. Miał metalicznie szare, gęste i lśniące włosy, z wyraźnym przedziałkiem z boku.
- Dziękuję, nie - odparłem, Clete zaś potrząsnął głową.
- W czym wam mogę pomóc? - zainteresował się Gable.
- Alfons znany jako Brzytwa Clum wyciera sobie gębę pańskim nazwiskiem - wyjaśniłem.
- Naprawdę?
- Twierdzi, że pan i gliniarz z obyczajówki w Pierwszym Okręgu interesujecie się prostytutką nazwiskiem Buzia Dautrieve - ciągnąłem.
- Interesujemy się?
- Według Brzytwy ona albo pójdzie z wami do wyra, albo zgarną ją za posiadanie narkotyków.
W oczach Gable'a tliła się ironia.
- Jeden z moich ludzi przycisnął twarz Brzytwy do maszynki elektrycznej. To było piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Zwolniłem człowieka, który to zrobił, ale Brzytwa o tym zapomina. - Jim napił się i złotą zapalniczką zapalił cienkie cygaro. - Przyjechał pan z New Iberia, by badać korupcję w nowoorleańskiej policji, panie Robicheaux?
- Myślę, że ta prostytutka ma informacje, które mogłyby się okazać pomocne w sprawie Letty Labiche - rzekłem.
- Słyszałem, że Letty Labiche się nawróciła - powiedział Gable.
- Tak mówią - odparłem.
- To zabawne, iż takie rzeczy zdarzają się właśnie w celi śmierci. Jeśli o mnie chodzi, Letty Labiche nie zasługuje na śmierć przez wstrzyknięcie trucizny. Zabiła funkcjonariusza prawa. Powinni ją skazać na krzesło elektryczne, i też nie od razu.
Clete spojrzał na mnie, potem na drzwi.
- Wielu ludzi uważa inaczej - stwierdziłem.
- Na szczęście do moich obowiązków nie należy dyskutowanie z nimi - podsumował Jim. - A teraz z innej beczki: chcecie rzucić okiem na moją kolekcję wojenną? - Znowu wyszczerzył zęby, a jego grubiaństwo czy moralna miałkość skryły się pod nienaturalnym uśmiechem.
- Innym razem - rzuciłem.
Jednak Gable nie słuchał. Otworzył dębowe drzwi z masywnymi mosiężnymi rączkami i naszym oczom ukazał się pokój pełen szklanych gablot na broń. Na ścianach wisiały okazy broni zarówno historycznej, jak i współczesnej. Na jednym tylko mahoniowym stojaku zauważyłem osiem karabinów automatycznych. Na stole pod stojakiem stał wielki szklany słój wypełniony żółtym płynem, w rodzaju tych używanych w dawnych aptekach. Jim postukał paznokciem w wieko, przedmiot w słoju zadrżał i podpłynął do ścianki.
Poczułem falę mdłości.
- To jest głowa partyzanta Wietkongu - wyjaśnił Gable. - Przywiózł ją mój kuzyn, który uczestniczył w programie Phoenix.
- Mamy tutaj wszystko, czego nam trzeba - zwrócił się do mnie Purcel.
- Czy ja was obraziłem? - spytał gospodarz.
- Nie nas - odparł Clete. - Szkoda, że nie powiodło ci się w Wietnamie, Jim. To miejsce w sam raz dla ciebie.
Purcel i ja ruszyliśmy do wyjścia i o mały włos nie zderzyliśmy się z żoną Gable'a. Odziana w biały jedwabny szlafrok, w srebrnych pantoflach, wspierała się na lasce zakończonej potrójnym rozgałęzieniem z gumowymi końcówkami. Róż na policzkach i szminka przywodziły na myśl makijaż nakładany rozpaczliwie na twarz lalki z papier-mâché. Żółte włosy wyglądały jak wąsy kukurydzy. Kiedy odgarnęła je zalotnym gestem, ujrzałem błękitne żyłki pulsujące na skroniach.
- Czy zaprosiłeś panów na późną kolację? - zagadnęła męża.
- Oni tu przyszli w interesach, Coro. Właśnie wychodzą - rzekł Gable.
- Przepraszam, że nie przywitałam się z panami, ale nie wiedziałam, iż przyszliście - powiedziała.
- Nic się nie stało - zapewniłem.
- Nie powinniście zwracać uwagi na wojenne pamiątki Jima. Otrzymał je w prezencie albo kupił. Z natury jest łagodnym człowiekiem.
- Tak, proszę pani.
Cora podała mi dłoń, równie lekką i kruchą, jak ptasie skrzydło.
- Bardzo chcielibyśmy znowu pana gościć. - Zacisnęła palce na moich, a jej wzrok był więcej niż żarliwy.
Gdy Clete i ja wyszliśmy z domu, ciemne niebo przecinały strugi deszczu. W powietrzu unosił się zapach ozonu i ławic ryb w zatoce. Od horyzontu do szczytu nieba skoczyła błyskawica, ja zaś spojrzałem na falującą jasnozieloną trzcinę cukrową, na skrzyżowanie, gdzie zatrzymaliśmy się w sklepie obok opuszczonego klubu z drewnianymi domkami na tyłach, i przypomniałem sobie, kiedy tu już byłem.
- Jak byłem mały, moja matka uciekła z facetem imieniem Mack - rzekłem. - Raz po mnie przyjechała i zatrzymaliśmy się w jednym z tych domków za nocnym klubem.
- Zapomnij o tym, stary - rzucił Clete.
- Mój ojciec siedział w więzieniu. Mack rozdawał karty w tym klubie, a moja matka pracowała jako kelnerka.
- To było na długo przed jej śmiercią. Nie zadręczaj się w ten sposób, człowieku.
Dojeżdżaliśmy do bramy, gdy zatrzymałem furgonetkę, wróciłem w deszczu do drzwi frontowych i głośno zapukałem.
Otworzył mi szeroko uśmiechnięty Jim Gable z nogą indyka zawiniętą w serwetkę.
- Zapomniał pan o czymś? - zapytał.
- Pan pochodzi z okręgu Lafourche, panie Gable?
- Wychowałem się na tej ulicy.
- Moja matka nazywała się Mae Guillory. Według mnie zamordowano ją gdzieś w tej okolicy. Brzytwa twierdzi, że stało się to w 1966 albo 1967. Czy znał pan kobietę nazwiskiem Mae Guillory?
Twarz Gable'a przybrała uśmiechnięty, obłudny wyraz, jaki wszyscy nieuczciwi ludzie potrafią przywoływać. Spojrzenie stało się celowo nieostre, usta rozchyliły się z troską.
- Nie, chyba nigdy nie znałem nikogo o tym nazwisku. Mae? Nie, na pewno nie.
Wróciłem do furgonetki, wycofałem samochód na drogę i ruszyłem w stronę skrzyżowania.
Clete wyjął whisky spod siedzenia i odkręcił kciukiem, zapatrzony na pola trzciny cukrowej i rowy z deszczówką po obu stronach drogi. Pociągnął łyk z butelki i wsunął lucky strike'a do ust.
- Może dasz sobie spokój z gorzałą, dopóki jedziemy? - zaproponowałem.
- Gable wie coś o śmierci twojej matki? - spytał Purcel.
- Masz to jak w banku.