Doskonała tajemnica

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

Anglia, wiek XII. Braciszek Cadfael z opactwa w Shrewsbury znany jest ze swego ogródka pełnego zamorskich roślin. Sławne są jego egzotyczne przyprawy, lecz najbardziej pożądane są lekarstwa przyrządzane przez uczynnego mnicha. Obrotny weteran wojen krzyżowych i żeglarz, który w wieku pięćdziesięciu paru lat wstąpił do zakonu benedyktynów, ma jeszcze jeden dar nadany przez Pana - potrafi rozwiązywać zagadki kryminalne. Jest nieprzejednanym tropicielem zbrodni i nieprawości.
To już jedenasty tom przygód średniowiecznego detektywa w sutannie.
Na podstawie niezwykle popularnych na świecie książek o bracie Cadfaelu powstał wyświetlany także w Polsce serial telewizyjny z Derekiem Jacobim (pamiętnym Klaudiuszem z serialu Ja, Klaudiusz) w roli głównej.

Rok wydania: 2004
Stron: 224
Oprawa: broszura
Format: 115/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Irena Doleżal- Nowicka

Fragment tekstu:

Rozdział pierwszy

Tego lata roku 1141 sierpień nadszedł płowy, senny i mruczący jak kot, który wyleguje się przy kominku. Po obfitych wiosennych deszczach ustaliła się łagodna angielska pogoda, pełna słońca w dniu świętej Winifredy, i trwała tak bez zmian aż do żniw. Święto dożynek pierwszego sierpnia przynajmniej raz przypadło we właściwym dniu, pszenicę już zebrano z pól, można więc było wypuścić na nie stado owiec i krów, które wykorzystywały to wszystko, co później miało tam wyrosnąć. Msza ku czci chleba została odprawiona z wielką starannością, a ciemniejące już wczesne śliwki właśnie dojrzewały w sadzie nad rzeką. Stodoły opactwa były pełne, dobrze wysuszona słoma powiązana w snopy i ustawiona w mendle, a choć jak dotąd nie spadł jeszcze deszcz, dzięki któremu na opustoszałych polach mogłaby się zazielenić świeża pasza dla owiec, to wczesnym rankiem była obfita rosa. Tę złocistą pogodę musiała wreszcie przerwać jakaś gwałtowna burza, jednak niebo nadal było białawe, czyste i niezwykle bladoniebieskie.
- Rolnicy cieszą się, a wśród królów niezgoda - powiedział Hugh, który dopiero co wrócił po zbiorach we własnym majątku na północy hrabstwa, spalony na brąz, gdyż sam brał udział w żniwach. - Gdyby tak królowie sami musieli uprawiać własne pola, mleć mąkę i piec dla siebie chleb, nie mieliby czasu na te wszystkie swary i zabijanie. Jednak Bogu dzięki za okazywaną nam tu łaskę, za to, że jesteśmy z dala od tego całego zabijania. Ja w żadnym wypadku nie czuję się pokrzywdzony, że jestem tu, na południu, ponieważ to hrabstwo jest moją domeną i muszę się opiekować tutejszymi ludźmi. A mam sporo do roboty i kiedy widzę rolników opalonych, rumianych i dobrze odżywionych, którzy mają pełne obory i spichrze oraz duże zapasy runa owczego w dobrym gatunku, to serce mi rośnie.
Spotkali się przypadkowo koło narożnika muru otaczającego opactwo, w miejscu, gdzie Podzamcze skręcało w stronę Świętego Idziego, i w pobliżu wielkiego trójkąta murawy targu końskiego, wyblakłej i miejscami wypalonej przez słońce. Od corocznego Jarmarku Świętego Piotra minął przeszło tydzień, stragany zostały usunięte, kupcy się rozjechali. Hugh siedział na swym kościstym i dropiatym siwku, wysokim na tyle, by mógł dosiadać go ciężki jeździec, a nie ten lekki, szczupły młody człowiek, którego władzę tolerował, choć w ogóle niezbyt lubił innych ludzi. Do obowiązków szeryfa Shropshire nie należało pilnowanie, czy teren jarmarku został całkowicie sprzątnięty i uporządkowany po trzech dniach handlu, jednak mimo to Hugh wolał sam wszystko sprawdzić. To jego ludzie utrzymywali tutaj ład i pilnowali, by służba opactwa nie była oszukiwana ani w żaden inny sposób wykorzystywana podczas zbierania należnych opłat. Teraz był już z tym spokój aż do przyszłego roku. Zostały tylko ślady: dziury po słupach, białe prostokąty po kramach, zielone pasy trawy i zdeptane łyse ścieżki pomiędzy straganami. Od spalonej słońcem darni do bujnej zieleni i znów wyblakłych miejsc z łatami niskiej, odpornej koniczyny, która umiała przetrwać na deptanych ustawicznie ścieżkach, przypominając okrągłe zielone odciski stóp jakiegoś dziwnego zwierzaka.
- Jedna solidna ulewa przywróci wszystko do porządku - stwierdził brat Cadfael, okiem ogrodnika przyglądając się z zaciekawieniem tej dziwnej roślinnej szachownicy: miejsc zbielałych i zielonych. Nic na świecie nie jest tak odporne jak trawa.
Szedł właśnie od opactwa Świętego Piotra i Pawła do kościoła Świętego Idziego, znajdującego się o pół mili od krańca miasta. Jednym z jego obowiązków było uzupełnianie w apteczce wszystkich leków potrzebnych w hospicjum Świętego Idziego, zwykle odbywał tę wędrówkę raz na dwa tygodnie, częściej, gdy było więcej chorych i potrzebujących. Tego właśnie sierpniowego dnia jego towarzyszem był młody brat Oswin, który od przeszło roku pomagał mu w herbarium, a teraz miał wypróbować swe umiejętności wśród chorych. Oswin był młodzieńcem silnym, rosłym i pełnym entuzjazmu. Niegdyś natłukł sporo szklanych naczyń, spalił wiele garnków i zebrał wiele ziół tak bardzo podobnych do tych dobrych. Lecz te czasy dawno minęły. Teraz, by stał się prawdziwym skarbem dla hospicjum, potrzebny był doświadczony, rozsądny zwierzchnik, który potrafiłby powstrzymywać jego nadmierny zapał. Opactwo miało prawo wyznaczenia odpowiedniego człowieka i skierowało tam świeckiego zwierzchnika.
- Mieliście dobry jarmark - odezwał się Hugh.
- Lepszy nawet, niż się spodziewałem, mimo że połowa ziem południowych jest teraz odcięta z powodu niepokojów w Winchesterze. Dotarli tu nawet ludzie z Flandrii - odrzekł z zadowoleniem Cadfael.
Wschodnia Anglia nie była obecnie zbyt spokojna, jednak handlarzy wełną cechowała odwaga i nigdy nie dopuściliby do tego, żeby pomniejszy rozlew krwi i niebezpieczeństwo ograniczyły ich zyski.
- Strzyża w tym roku była udana - stwierdził Hugh, który miał stada w swym majątku Maesbury, na północy kraju, i dobrze się orientował, jaka w tym roku była wełna.
Ludzie z Walii, zwłaszcza ci znad granicy, sporo jej kupowali. Shrewsbury było złączone więzami krwi, sympatii i wspólnych interesów z Walijczykami, zarówno tymi od Powysa, jak i od Gwynedda, niezależnie od wybuchających od czasu do czasu płomiennych zatargów, które przerywały pilnie strzeżony pokój. Tego lata pokój z Gwyneddem był trwały pod silną ręką Owaina Gwynedda, ponieważ obaj, Gwynedd i Beringar, mieli wspólny interes, by powstrzymać ambicje hrabiego Ranulfa z Chester. Zamiary Powysa trudniej było przewidzieć, jednak ostatnio schował rogi, po tym jak boleśnie je stępił, kiedy nie posłuchał ostrzeżeń Beringara.
- Również plony zbóż są najlepsze od wielu lat. Co do owoców… zapowiadają się całkiem dobrze - stwierdził ostrożnie Cadfael - jeśli wkrótce nadejdą porządne deszcze, żeby podrosły, no i jeśli nie będzie burz przed ich zbiorem. Zboże jest już w stodołach i słoma w stogach, a tak pięknego siana nie mieliśmy nigdy za mojej pamięci. Dlatego nie usłyszysz ode mnie narzekań.
Lecz mimo to, pomyślał, zastanawiając się nad minionymi miesiącami z łagodnym zdumieniem, był to rok niezbyt szczęśliwy dla królów i cesarzowych, którzy upadli nie raz, lecz dwa razy, podczas gdy los sprzyjał uroczystościom kościelnym i pełnym nadziei poczynaniom zwykłych ludzi, przynajmniej tutaj, w środkowej Anglii. W lutym, po tragicznej bitwie w Lincoln, król Stefan dostał się do niewoli i został uwięziony w zamku bristolskim przez swojego największego wroga, kuzynkę i rywalkę, pretendentkę do tronu Anglii, cesarzową Maud. W wyniku tej sytuacji wielu możnych zmieniło swe barwy, w tym również brat Stefana i kuzyn Maud, Henryk z Blois, biskup Winchesteru i legat papieski, który przeszedł na zwycięską stronę po to tylko, by się przekonać, iż czeka go jeszcze długa droga. Szalona cesarzowa, mając już stół nakryty dla siebie w Westminsterze i koronę, która niemal dotykała jej włosów, uważała za stosowne okazać taką arogancję i pychę obywatelom Londynu, że ci wpadli we wściekłość i zmusili ją do sromotnej ucieczki, na jej miejsce zapraszając do miasta godną szacunku małżonkę Stefana.
Niestety, ten ostatni obrót losu nie zdołał uwolnić króla. Wręcz przeciwnie, jak donoszono, dla bezpieczeństwa został zakuty w jeszcze cięższe łańcuchy, on, będący przecież wielkim atutem w ręku cesarzowej. Lecz postępek ten miał pozbawić Maud korony, zapewne na zawsze, i kosztować utratę tak ważnego dla niej poparcia biskupa Henryka, człowieka, który nie był skory do nazbyt spiesznego zrywania swych aliansów dwukrotnie w ciągu jednego roku. Mówiono, że cesarzowa wysłała swego przybranego brata i wiernego zwolennika, hrabiego Roberta z Gloucester, by skłonił Henryka, żeby znów stanął po jej stronie, lecz nie otrzymała wiążącej odpowiedzi. Mówiono też, zapewne nie bez kozery, że małżonka króla Stefana już ją uprzedziła, spotykając się prywatnie z Henrykiem w Guildorf, i że zdobyła sobie więcej jego sympatii niż cesarzowa, o czym bez wątpienia dowiedziała się Maud. Wieści dostarczane ostatnio przez ludzi, którzy przybyli z południa na jarmark w opactwie, głosiły, że cesarzowa Maud ze spiesznie zebraną armią udała się do Winchesteru i zamieszkała tam w królewskim zamku. Biskup mógł się zaledwie domyślać, jaki będzie jej następny ruch, chociaż przebywał we własnym mieście.
Na razie tutaj, w Shrewsbury, słońce świeciło, w opactwie odbyły się wielkie uroczystości ku czci dziewiczej świętej, stada były dorodne, zboża spokojnie dojrzały i zostały zebrane przy sprzyjającej pogodzie, w ciągu trzech pierwszych dni sierpnia odbył się doroczny jarmark, przybyli nań kupcy z odległych stron, robiąc interesy, które przyniosły im duże zyski, dokonali zakupów i w spokoju udali się w powrotną drogę, jak gdyby ani król, ani cesarzowa w ogóle nie istnieli albo nie mieli żadnej władzy, by przeszkadzać w swobodnym poruszaniu się im, zwykłym rozsądnym ludziom.
- Od czasu wyjazdu kupców nie było żadnych nowych wieści? - spytał Cadfael, przyglądając się białawym łatom, jakie zostały po straganach.
- Żadnych, jak dotąd. Wygląda na to, że obie strony obserwują się nawzajem po dwóch stronach miasta, czekając, by przeciwnicy zrobili pierwszy ruch. Winchester wstrzymało oddech. Ostatnia wiadomość jest taka, że cesarzowa wezwała biskupa, by przybył do jej zamku, on zaś spokojnie odpowiedział, że właśnie przygotowuje się na to spotkanie. Lecz jak do tej pory nie wykonał żadnego ruchu, żeby się znaleźć w jej pobliżu. Mimo to sądzę, że biskup na pewno się przygotowuje. Ona zgromadziła swoje siły zbrojne, on czyni to samo, nim się do niej wybierze… jeśli w ogóle kiedyś to nastąpi.
- A podczas gdy oni czekają z zapartym tchem, ty możesz spokojnie oddychać - stwierdził przebiegle Cadfael.
Hugh roześmiał się.
- Kiedy moi wrogowie się kłócą, przynajmniej nie myślą o mnie i moich ludziach. Nawet jeśli dojdzie między nimi do ugody i ona odzyska jego względy, sojusznicy króla zyskają kilka tygodni zwłoki. W przeciwnym wypadku lepiej będzie, jeśli dopadną siebie, niż mieliby na nas skierować swe strzały.
- Czy myślisz, że on zbuntuje się przeciw niej?
- Potraktowała go równie wyniośle jak wszystkich innych ludzi, choć oddał jej znaczną przysługę. Teraz, kiedy na poły rzucił jej wyzwanie, powinien się spodziewać, że ona nie przyjmie spokojnie tego, iż pokrzyżował jej plany - i że może być zakuty w łańcuchy tak samo jak król, kiedy wpadnie w jej ręce. Nie, sądzę, że wielebny biskup przygotowuje swój zamek w Wolvesey do obrony przed oblężeniem, jeśliby do tego doszło, i spiesznie zwołuje wszystkich zwolenników. Kto chce prowadzić rokowania z cesarzową, powinien je prowadzić pod osłoną armii.
- Armii królowej? - spytał bystro Cadfael.
Hugh właśnie skierował swego konia w stronę miasta, lecz obejrzał się z błyskiem w czarnych oczach.
- O tym się dopiero przekonamy! Przypuszczam, że pierwszy kurier, jakiego on wyśle z prośbą o pomoc, przybędzie do królowej Matyldy.

- Bracie Cadfaelu… - odezwał się Oswin, drepcząc wesoło obok zakonnika, kiedy zbliżali się do skraju miasta, gdzie znajdowało się szare hospicjum i kościół, otoczone długim płotem z wiklinowej plecionki.
- Tak, synu?
- Czy cesarzowa naprawdę ośmieli się podnieść rękę na biskupa Winchesteru? W naszym kraju legata Ojca Świętego?
- Trudno powiedzieć. Jednak wiele świadczy o tym, że może to zrobić.
- Jednak… to doprowadziłoby do walki między nimi. - Zdumiony i oburzony taką możliwością Oswin westchnął głośno, jego zdaniem było to coś niewyobrażalnego. - Bracie Cadfaelu, byłeś w dalekim świecie, brałeś udział w wojnach i bitwach. Wiem także, iż o Święty Grób walczyli biskupi i wielcy ludzie Kościoła, tak samo jak ty, lecz czyż powinni byli walczyć zbrojnie w jakiejś pośledniejszej sprawie?
Czy powinni byli, pomyślał Cadfael, do nich tylko należał osąd, a że tak się zdarzało przedtem i potem, nie ulegało wątpliwości.
- W tym przypadku jego lordowska mość może uważać własną wolność, bezpieczeństwo i życie za bardzo ważną sprawę - odrzekł ostrożnie. - Niektórzy ludzie zostali powołani do przyjęcia z pokorą męczeństwa, lecz powinno to być uczynione tylko w imię ich wiary. Poza tym trzeba pamiętać, że martwy biskup niewielki może przynieść pożytek swemu Kościołowi, a legat gnijący w więzieniu niewiele przysporzy korzyści Ojcu Świętemu.
Brat Oswin przez kilka chwil szedł obok niego zamyślony, rozważając to uzasadnienie i najwyraźniej uważając je za raczej wątpliwe, albo może podejrzewając, że niezbyt dobrze zrozumiał ten argument. Wreszcie spytał naiwnie:
- Bracie Cadfaelu, czy ty chwyciłbyś znowu za broń, skoro się tego już wyrzekłeś? Czy uczyniłbyś to dla jakiejkolwiek sprawy?
- Synu - odparł zakonnik - masz talent do zadawania pytań, na które nie ma odpowiedzi. Skąd mogę wiedzieć, co bym uczynił w ostatecznej potrzebie? Jako brat z tego zgromadzenia chciałbym się trzymać z dala od wszelkiej przemocy wobec jakiegokolwiek człowieka, jednak mimo to mam nadzieję, że nie odwróciłbym się plecami, gdybym zobaczył, że ktoś niewinny albo bezbronny został skrzywdzony. Pamiętaj o tym, że biskupi noszą pastorał nie tylko jako symbol opieki nad swą trzodą, lecz również jako oznakę przewodnictwa. Niech książęta, cesarzowe i wojownicy pilnują swych obowiązków, a ty całkowicie poświęć się wypełnianiu swoich, i tak będzie najlepiej.
Zbliżali się właśnie do wydeptanej ścieżki, która prowadziła pod górę trawiastego wzniesienia, do otwartej bramy w ogrodzeniu z wikliny. Skromna wieżyczka niewielkiego kościoła górowała nad dachem hospicjum. Brat Oswin ruszył energicznie pod górę, pełen zapału, uradowany nową pracą, pewien, że da sobie radę. Oczywiste było, że napotka tu wiele pułapek, lecz było też jasne, iż żadna nie zdoła na długo stłumić jego niewyczerpanego entuzjazmu.
- Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłem - rzekł Cadfael. - We wszystkim bądź posłuszny bratu Szymonowi. Przez pewien czas będziesz mu podlegać. Zwierzchnikiem jest tu świecki człowiek z Podzamcza, lecz ty będziesz go rzadko widywać, tylko podczas wizytacji oraz inspekcji; to poczciwa dusza, ktoś, kto chętnie słucha dobrych rad. A ja ci zawsze będę służył pomocą, ilekroć będziesz tego potrzebować. Chodź, pokażę ci teraz, co gdzie jest.
Brat Szymon był spokojnym, korpulentnym człowiekiem w wieku czterdziestu paru lat. Wyszedł do nich na werandę, trzymając za rękę wychudzonego chłopca. Jego oczy przesłaniało bielmo, ale poza tym był zdrów i dobrze zbudowany, i z pewnością nie wyglądał najgorzej wśród ludzi, którzy zarażeni i chorzy mogli tutaj znaleźć schronienie, a przy tym odosobnienie z powodu swoich zakaźnych chorób, gdyż nie wolno im było wchodzić do miasta i przebywać wśród ludzi zdrowych. W małym sadzie za hospicjum wygrzewali się w słońcu ludzie starzy, z twarzami usianymi śladami po ospie; blade kobiety plotły w stodole słomiane warkocze, żeby wiązać nimi snopy zbóż, które właśnie ustawiano w mendle. Ci, którzy mieli dość siły, żeby choć trochę pracować, radzi byli, że mogą w ten sposób zapłacić za swe wyżywienie; ci, którzy nie mogli tego robić, biernie opalali się na słońcu; ci, którzy mieli jakieś wyrzuty na twarzach, przebywali w cieniu drzew owocowych, by nie pogarszać swego stanu; ci zaś z dużą gorączką chronili się w kaplicy.
- Mamy ich w tej chwili osiemnastu - powiedział brat Szymon. - A to całkiem nieźle, jeśli zważyć na obecne upały. Trzej sprawni fizycznie i wyleczeni ze swej choroby, która nie była zakaźna; ci w ciągu paru dni wyruszą w drogę. Lecz przyjdą tu nowi, młody człowieku, zawsze przychodzą nowi. Przychodzą i odchodzą, niektórzy wyruszają w dalszą drogę, inni opuszczają ten świat. Mam nadzieję, że lepiej jest, gdy przechodzą tam przez te właśnie drzwi.
Mówił to wszystko nieco kaznodziejskim tonem, co sprawiało, że Cadfael uśmiechał się w duszy, wspominając wzruszającą prostotę Marka, który był dobrym, ciężko pracującym, współczującym człowiekiem, a którego duże dłonie były tak bardzo zręczne. Wiedział, że Oswin będzie przyjmować te nauki z wielkim przejęciem i stosować je bez zadawania zbędnych pytań.
- Sam zajmę się chłopakiem, jeśli mi pozwolisz - zaproponował Cadfael, zaglądając do wyładowanej sakwy, którą miał przy pasie. - Przyniosłem ci wszystkie medykamenty, o które mnie prosiłeś, jak również te, o które nie prosiłeś, a które moim zdaniem mogą ci się przydać. Kiedy załatwimy tu nasze sprawy, przyjdziemy do ciebie.
- Jakie są wiadomości o bracie Marku? - spytał Szymon.
- Marek jest już diakonem, lecz moją budzącą strach spowiedź muszę jednak odłożyć na kilka lat i wtedy, jeśli będzie trzeba, odejdę w spokoju.
- Zgodnie z życzeniem Marka? - spytał Szymon, ukazując nieoczekiwaną głębię wrażliwości i obdarzając ich wspaniałym uśmiechem. Nieczęsto się zdarzało, by mówił o takich sprawach.
- Mnie zawsze słowo Marka wystarczało - odrzekł zamyślony Cadfael. - Być może macie rację. - I zwrócił się do Oswina, który śledził tę wymianę zdań z uśmiechem pełnym uwagi i zdumienia, pragnąc zrozumieć to, co umknęło mu jak puch dmuchawca: - Chodź, chłopcze, najpierw wyładujemy moje zapasy, a potem pokażę ci, co się dzieje u Świętego Idziego.
Przeszli przez hol, gdzie chorzy jedli i spali, z wyjątkiem tych, którzy byli zbyt chorzy, by przebywać wśród swych zdrowych współbraci. Stał tam duży zamykany kredens, do którego Cadfael miał własny klucz i w którym były półki zastawione słoikami, flakonami, drewnianymi pudełkami pełnymi pigułek, były tu również syropy i przeróżne płyny, słowem wszystkie leki przygotowywane w chacie przez Cadfaela. Wypakowali swe sakwy i uzupełnili brakujące na półkach leki. Oswin był dumny z wagi tej misji, do której został dopuszczony i którą zajmował się teraz z wielkim przejęciem.
Za hospicjum był mały kuchenny ogródek, sad i stodoły na zbiory. Cadfael ze swym podopiecznym obszedł cały teren, a kiedy kończył ten obchód, szło tuż za nimi trzech wielce zaciekawionych mieszkańców hospicjum: stary człowiek, który zajmował się zagonami z kapustą i który z dumą pokazał owoce swej pracy; kulawy pryszczaty młodzik, zręcznie poruszający się na dwóch kulach; i niewidome dziecko, które znając dobrze głos brata Cadfaela, chwyciło go za pas, porzuciwszy przedtem brata Szymona.
- To jest Warin - wyjaśnił Cadfael, biorąc chłopca za rękę, kiedy skierowali się z powrotem do małego biurka brata Szymona, które stało na werandzie. - Dobrze śpiewa w kaplicy, a oficjum zna na pamięć. Wkrótce poznasz imiona ich wszystkich.
Brat Szymon, widząc, że wracają, wstał od swych rachunków.
- Wszystko wam pokazał? Nie jest wielkie to nasze hospicjum, ale robi się tu rzeczy wielkie. Wkrótce zżyjesz się z nami.
Oswin najpierw zaczerwienił się, potem rozjaśnił i wreszcie wybąkał, że postara się robić wszystko jak najlepiej. Zapewne z niecierpliwością czekał na moment, kiedy odejdzie jego mentor, tak by mógł wykonywać swoje nowe obowiązki bez skrępowania ucznia występującego przed nauczycielem. Cadfael poklepał go serdecznie po ramieniu i życzył mu powodzenia tonem kogoś, kto nie ma w tej materii żadnych wątpliwości, po czym skierował się do bramy. Z mroku werandy Szymon i Cadfael weszli w słoneczną jasność.
- Czy dotarły do ciebie jakieś nowe wieści z południa? - spytał Cadfael.
Mieszkańcy Świętego Idziego, z racji położenia hospicjum na skraju miasta, zawsze pierwsi znali wszelkie nowiny.
- Nic ważnego. Jednak tu każdy człowiek musi być bystry i wyciągać odpowiednie wnioski. Trzy dni temu przyszedł do nas pewien stary żebrak i tylko przenocował, żeby odpocząć, był to człek całkiem sprawny fizycznie. Pochodził ze Stacey w pobliżu Andover, był jakiś taki dziwny, może trochę niespełna rozumu, trudno powiedzieć. Wbił sobie do głowy, jak się zdaje, że musi dotrzeć do świeżych pastwisk, a kiedy to się stanie, będzie musiał odejść. Powiedział też, że usłyszał głosy, które radziły mu pójść na północ, dopóki jeszcze jest czas.
- Każdy człowiek z tych stron, który niczego nie posiada, równie dobrze mógłby wpaść na taki pomysł - rzekł ponuro Cadfael. - Jeśli nie jest pozbawiony zdrowego rozsądku. Może więc ów zdrowy rozsądek doradził mu, by wyruszył w drogę.
- Może. Lecz ten człowiek powiedział - jeśli to mu się nie przyśniło - że tego dnia, kiedy wyruszył w drogę, wszedł na wzgórze i rozejrzał się wokoło, zobaczył kłęby dymu nad Winchesterem, w nocy zaś czerwona łuna płonęła nad całym miastem, drżąca, jak gdyby pod wpływem silnych płomieni.
- Całkiem to możliwe - stwierdził Cadfael, w zamyśleniu zagryzając dolną wargę. - Wcale bym się nie zdziwił. Ostatnie sprawdzone wieści, jakie mieliśmy, mówią, że cesarzowa i biskup trzymają się od siebie z dala i umacniają pozycje. Gdyby okazali odrobinę cierpliwości… Lecz, jak wiadomo, ona nigdy nie była cierpliwa. Ciekaw jestem, czy zaczęła go już oblegać. Jak długo ten twój człowiek był w drodze?
- Sądzę, że spieszył się, jak tylko mógł - odparł Szymon. - Zapewne co najmniej cztery dni. A więc działo się to tydzień temu i jak dotąd nie ma na to potwierdzenia.
- Jeśli to prawda, będzie również potwierdzenie - rzekł ponuro Cadfael. - Na pewno będzie! Ze wszystkich wieści, jakie krążą po świecie, te złe docierają najprędzej!

Kiedy szedł Podzamczem, nadal zastanawiał się nad tym ponurym cieniem i tak był pochłonięty swymi myślami, że spotkanych po drodze znajomych pozdrawiał z opóźnieniem, tak bardzo był roztargniony. Dochodziło południe, na zakurzonej drodze panował ożywiony ruch, a niewielu było mieszkańców parafii Świętego Krzyża, których by nie znał. W ciągu tych długich lat swego zakonnego życia leczył prawie wszystkich, ich samych albo ich dzieci, czasem nawet ich zwierzęta, ktoś bowiem, kto zna choroby ludzi, może również od czasu do czasu zebrać trochę wiedzy o chorobach należących do nich stworzeń, które potrafią cierpieć tak samo jak ich właściciele, a które nie mają możliwości poskarżenia się. Jakże często Cadfael pragnął, żeby ludzie lepiej traktowali swoje zwierzęta, i próbował im dowieść, że to się opłaci. Los koni używanych podczas wojen był częścią tego dziwnego, powolnego procesu, jaki się w nim dokonywał i który wreszcie skłonił go do zrezygnowania z wojaczki i wstąpienia do klasztoru.
Nie oznaczało to jednak, że opaci i przeorzy lepiej traktowali swe muły i żywy inwentarz. Przynajmniej jednak najlepsi z nich i najmądrzejsi uważali to za właściwe postępowanie, godne prawdziwego chrześcijanina.
Lecz co się naprawdę stało w Winchesterze, że niebo nad tym miastem za dnia było czarne, a nocą czerwone? Cadfael nie widział powodu, by wątpić w tę relację. Takie same ponure przeczucia musiały gnębić znacznie bardziej wzniosłe umysły w tych ostatnich tygodniach, kiedy gorące suche lato, bliski kuzyn ognia, czekało z gotową pochodnią. Jakże niemądra musiała być ta kobieta, że próbowała oblegać biskupa w jego własnym zamku i własnym mieście, gdy królowa na czele armii znajdowała się tak blisko swego małżonka, a londyńczycy okazywali jawną wrogość. Poza tym biskup, przyparty do muru, nie mógł teraz okazać słabości i chęci do ustępstw. Na dodatek obu tych osobistości należało dobrze strzec, żeby przeżyły. Lecz co z pomniejszymi ludźmi, narażonymi na niebezpieczeństwo? Co z biednymi handlarzami i rzemieślnikami, rolnikami, którzy nie mieli fortec, żeby się schronić?!
Raptem przerwał te rozważania nieco zdumiony, gdyż usłyszał z tyłu, choć o tej porze ruch na Podzamczu był mały, stukot niewielkich podków mułów. Zatrzymał się na rogu targu końskiego i obejrzał, a nie musiał długo szukać.
Ujrzał dwa bardzo piękne muły, prawie białe, godne opata, i niewielką, płowo odzianą postać, idącą, jak przystało, kilka kroków z tyłu. Lecz tym, co go zdumiało, był fakt, że obaj jeźdźcy byli czarnymi benedyktynami, jego współbraćmi. Najwyraźniej dostrzegli przed sobą barwę habitu Cadfaela i przyspieszyli muły, żeby się z nim zrównać.
- Niech was Bóg błogosławi, bracia - powiedział Cadfael, uważnie im się przyglądając. - Czyżbyście zmierzali do naszego domu w Shrewsbury?
- Wraz z tobą, bracie - odezwał się jadący na przedzie zakonnik głosem dźwięcznym, choć skażonym nieco, jakby w jego klatce piersiowej coś skrzypiało. Cadfael nadstawił uszu. Tego rodzaju oddech wielokrotnie słyszał u starych ludzi, którzy często przebywali na świeżym powietrzu, jednak ten zakonnik nie był stary. - Czy brat należy do tutejszego opactwa Świętego Piotra i Pawła? My zostaliśmy wysłani tutaj z  listami do jego wielebności opata. Sądzę, że ten mur obok nas jest granicą klasztoru? A więc jesteśmy blisko celu.
- Bardzo blisko - potwierdził Cadfael. - Będę wam towarzyszył, ponieważ również tam zmierzam. Czy z daleka przybywacie?
Spojrzał na wychudzoną twarz, władczą, o pięknych rysach; głęboko osadzone oczy zakonnika były bardzo ciemne i spokojne. Nieznajomy odrzucił kaptur na plecy, na głowie nosił wianuszek prostych czarnych włosów. Był to wysoki, muskularny mężczyzna, bardzo wycieńczony. Na twarzy miał ślady opalenizny z krajów o słońcu gorętszym niż w Anglii, brązowej, i to wieloletniej, która zbladła i była teraz może chorobliwa, a choć człowiek ten trzymał się w siodle, jakby się w nim urodził, w jego ruchach widać było spowolnienie, na obliczu zaś malowało się ukrywane znużenie, spokojna rezygnacja, która odpowiadałaby raczej komuś o wiele starszemu. Ów zakonnik miał najwyżej czterdzieści parę lat, na pewno nie więcej.
- Z bardzo daleka - odparł ze słabym uśmiechem. - Lecz dziś tylko z Brigge.
- I jedziecie dalej? Czy też pozostaniecie przez pewien czas z nami? Ty, bracie, i twój młodszy towarzysz będziecie mile widzianymi gośćmi.
Młodszy jeździec, milcząc, trzymał się nieco z dala, podobnie jak skromny, znający swe miejsce sługa. Młodszy zakonnik wyglądał mniej więcej na dwadzieścia lat, był smukły, wysoki, choć jego towarzysz przewyższyłby go o głowę, gdyby stanęli obok siebie. Miał owalną, gładką, chłopięcą twarz, jednak o wyraźnych już rysach. Kaptur nasunął na twarz, zapewne po to, by uniknąć blasku słonecznego. Spod kaptura widać było duże oczy, wpatrujące się w starszego wiekiem i rangą brata. Tylko raz bacznie spojrzał na Cadfaela i natychmiast odwrócił wzrok.
- Pragnęlibyśmy zatrzymać się tu przez pewien czas, gdyby jego łaskawość opat zechciał nas gościć - odpowiedział starszy zakonnik. - Straciliśmy dach nad głową i musimy szukać schronienia gdzie indziej.
Powoli ruszyli naprzód, kopyta ich mułów podniosły tuman kurzu na Podzamczu. Młody sługa szedł wolno za nimi. Na uprzejme pozdrowienia po drodze starszy zakonnik odpowiadał równie uprzejmie i spokojnie. Młodszy nie odezwał się ani słowem.
Wkrótce po ich lewej stronie pojawiły się wartownia i kościół, wysoki kamienny mur obok nagrzany był upałem. Jadący na mule zakonnik trzymał luźno wodze na szyi zwierzęcia, złożył ręce pokryte wyraźnymi żyłami i głęboko westchnął. Cadfael milczał.
- Wybacz mi, bracie, że odpowiedziałem ci prawie jak człowiek nieokrzesany, lecz nie było to zamierzone. Kiedy się przywykło milczeć całymi dniami, mówienie sprawia trudność, a po zagładzie i pożodze gardło jest zbyt suche, by wypowiedzieć choć parę słów. Spytałeś, czy przybywamy z daleka. Przez kilka dni byliśmy w drodze, gdyż obecnie nie mogę już przez dłuższy czas siedzieć w siodle. Przybywamy z południa jak żebracy…
- Z miasta Winchester - stwierdził Cadfael, przypominając sobie złowróżbną łunę i ogień.
- Z tego, co zostało z Winchesteru. - Zniszczone, lecz muskularne ręce były nieruchome, Cadfael poprowadził muła wokół węgła kościoła, a następnie pod sklepieniem wartowni. To z pewnością nie rozpacz ani gniew uniemożliwiły temu człowiekowi mówienie, oczywiste było, że niegdyś widywał gorsze rzeczy niż te, o których teraz wspomniał. Nadwerężył struny głosowe i chrypiał z nadmiaru mówienia. W czasach swej chwały musiał mieć piękny głos. - Czy to możliwe - spytał zdziwiony - że my pierwsi tu przybywamy? Sądziłem, że wieści o tym, co się wydarzyło, dotarły tu co najmniej tydzień temu, choć ucieczka w te strony nie była łatwa. Czy to my pierwsi przynieśliśmy wieści? Pokonali nas wielcy. Czyż mam prawo skarżyć się, ja, który gdzie indziej brałem udział w podobnych wydarzeniach? Cesarzowa oblegała biskupa w jego zamku, w Wolvesey, w samym mieście, a biskup zasypywał płonącymi strzałami raczej dachy niż swych wrogów. Miasto zostało zniszczone, klasztor żeński spalony do cna, kościoły zrównane z ziemią, a mój klasztor w Hyde Mead, który biskup Henryk tak bardzo chciał przejąć w swe ręce, całkiem strawił ogień. Tak więc przybyliśmy tutaj, dwaj bezdomni zakonnicy, by prosić o schronienie. Pozostali bracia rozproszeni są po wszystkich domach benedyktyńskich w kraju, gdzie mają krewnych lub przyjaciół. Nie ma już powrotu do Hyde Mead.
I była to prawda. Palec Boży wskazał na jednego biedaka, pozwolił mu wydostać się z pułapki i spojrzeć ze wzgórza na szkarłatnoczarny dym i płomienie pożerające miasto należące do biskupa Henryka, który własnoręcznie je podpalił.
- Bóg wszystko uładzi! - stwierdził Cadfael.
- Bez wątpienia tak uczyni. - Jego ciepły, a zarazem wyrazisty głos odbił się głośnym echem pod sklepieniem wartowni.
Furtian wyszedł, by z uśmiechem powitać gości, i zaraz pojawił się chłopak stajenny, żeby zabrać muły. Wielki dziedziniec zalany był słońcem, panował na nim duży ruch, przemierzali go mocno zaaferowani zakonnicy, bracia świeccy, służba - wszyscy pochłonięci swymi codziennymi sprawami i obowiązkami. Chłopcy, kandydaci do zakonu, i uczniowie, wolni od zajęć, bawili się piłką, a ich przenikliwe wesołe głosy rozbrzmiewały na pół godziny przed dwunastą. Toczące się tu życie można było słyszeć, czuć i widzieć tak regularnie jak pory roku.
Zatrzymali się w bramie. Cadfael przytrzymał strzemię nieznajomemu bratu, choć nie było to potrzebne, gdyż zsiadł on z muła lekko jak ptak składający skrzydła, powoli i z wdziękiem, a potem wyczerpany stał przez chwilę, żeby się wyprostować; był wysoki, miał ponad sześć stóp wzrostu. Młody chłopak zeskoczył z siodła w mgnieniu oka i kręcił się z niezadowoleniem, zazdrosny o to, że Cadfael go wyprzedził. Jednak cały czas milczał, nie protestując ani nie dziękując za wyręczenie.
- Jeśli brat wyrazi zgodę, uprzedzę o jego przybyciu.
- Niech brat powie, że brat Humilis i brat Fidelis z nie istniejącego już klasztoru w Hyde Mead, który został całkowicie zniszczony, proszą o posłuchanie i opiekę, z całą pokorą oraz w imię Reguły.
Ten człowiek w przeszłości z pewnością niewiele przejawiał pokory i posłuszeństwa, choć teraz całym sercem pragnął się temu poddać.
- Powtórzę to - obiecał Cadfael i odwrócił się na chwilę do młodego braciszka, oczekując jego pozdrowienia. Głowa w kapturze skłoniła się posłusznie, teraz była ukryta w cieniu, lecz głos nie rozbrzmiał.
- Proszę wybaczyć memu młodemu przyjacielowi - rzekł brat Humilis, który stał wyprostowany przy łbie swego mlecznej barwy muła - że nie wypowiedział swego pozdrowienia. Niestety, brat Fidelis jest niemy.