Ogród nieziemskich rozkoszy

  • szt.
  • 29,00 zł

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

OPUSZCZACIE PAŃSTWO ERĘ WODNIKA. GDY UDERZY WAM DO GŁOWY, PROSZĘ OPUŚCIĆ SIEDZENIE.
Miało to jakiś związek z cyklami historii. Sposobem, w jaki powstają i upadają wielkie cywilizacje. Złotymi epokami i erami ciemności. Tego typu rzeczami.
Z początku niewiele osób cokolwiek zauważyło. Zmiany. Zaczęły się dyskretnie. Na przykład przywódca opozycji parlamentarnej wyzwał premiera na ubitą ziemię, by pozałatwiać sprawy jak mężczyzna z mężczyzną - a premier się zgodził. Albo sposób, w jaki pieczona szynka zaatakowała Dave'a, kiedy stał w kolejce, by wyjść z supermarketu Budgens.
Drobiazgi, tyle że było ich coraz więcej.
Nim wszyscy się połapali, że dzieje się coś naprawdę dziwnego, było już jednak za późno.
Ziemia opuściła epokę nauki i rozsądku i po raz kolejny pomknęła w kierunku czasów mitów. Czasów legend i herosów. Romansów, czarów i cudów.
Nadszedł czas, by pogodzić się z tym, że rodzi się wielki skok i wstąpić do
OGRODU NIEZIEMSKICH ROZKOSZY.

Rok wydania: 2004
Stron: 304
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Paweł Wieczorek

 

Fragment tekstu:

Dla mojej drogiej, małej, siwej, starej mateczki, która umie przekartkować nieprzyzwoite fragmenty

Dużo miłości, śmiechu i rock'n'rolla! O tak!

1

 

- Rock'n'roll! - stwierdził Maxwell Karrien, otworzywszy oficjalnie wyglądającą kopertę. - Cóż za niespodzianka.
Zawołał żonę, z którą wytrzymywał już od kilku lat.
- Żono! Chodźże popatrzeć na to.
- A cóż się stało, mój drogi? - zapytała najdroższa.
Maxwell podrapał się po głowie.
- Najwyraźniej zostałem nagrodzony dyplomem Królewskiej Nagrody Przemysłowej.
- Niech wszyscy święci mają nas w opiece… - westchnęła zmysłowa małżonka, której biust wjechał do salonu pierwszy niczym ścigające się łeb w łeb zeppeliny. - Przecież nie przepracowałeś w życiu ani jednego dnia.
- To prawda - przyznał Maxwell, drapiąc się, tak na szczęście, jeszcze raz po głowie. - Najwyraźniej mam też łupież.
- Wszystko jednego dnia. - Małżonka wygładziła satynowy szlafrok i szurnęła papuciami z pomponami.
Maxwell opadł na ulubiony fotel.
- Będę teraz pewnie proszony o udział w posiedzeniach Rady, otwieranie festynów i aukcji dobroczynnych, całowanie bobasów i wygłaszanie pogadanek na forum Instytutu Kobiecego.
- Nigdy bym nie pomyślała, że łupież może kogoś uczynić aż tak ważnym - stwierdziła małżonka, którą sarkazm już nieraz wpędził w kłopoty.
Maxwell figlarnie kopnął ją w kostkę.
- Odkuśtykaj, skąd przyszłaś, i zrób mi śniadanie - zaproponował. - Muszę dokonać poważnych przemyśleń.
- Dziś twój dzień na używanie naszej rodzinnej komórki mózgu, co? - szepnęła przez zaciśnięte zęby i słodko uśmiechnięta poszła, lekko utykając, do kuchni pozostawiającej sporo do życzenia.
Nie było to małżeństwo stworzone w Niebie.
Ona nienawidziła jego, a on nienawidził jej.
I w ogóle.
Maxwell wziął puszkę oraz paczkę aromatyzowanych lukrecją bibułek, skręcił sobie papieroska i ułożył przystojne rysy w wyraz głębokiej troski.
- To musi być pomyłka - rzekł do siebie. - Prawdopodobnie nagroda jest przeznaczona dla pana Campa z prawej - dodał. - Z pewnością tak jest - doszedł do wniosku.
Po ponownym zbadaniu złoconego na brzegach świadectwa, Maxwell musiał jednak wysłać ten tok myślenia na emigrację. Nie dało się zignorować liter tworzących jego nazwisko. Były wyraźne jak mosiądz na miedzianej płycie.
- Papyrofobia… - stwierdził ogarnięty przerażeniem nieszczęśnik. - To na pewno nie rock'n'roll…

Po śniadaniu złożonym z jajka, bekonu, parówki, pieczonej fasoli i smażonego plasterka czegoś, na czym niezbyt droga najdroższa zgasiła niedopałek, i po spłukaniu wszystkiego dwiema filiżankami earl greya, Maxwell postanowił zanieść certyfikat do ojca Moity'ego ze Świętej Joanny w celu uzyskania bezstronnej opinii.
Rozumował następująco:
"Jeżeli zapytam Ducka-Barry'ego albo któregokolwiek z chłopaków siedzących w Skurczonym Łbie, zaraz powiedzą:
- Świetna robota, Maxwell. Przynoś piwko.
Jeżeli spytam urzędnika w swetrze z Urzędu Pracy, powie:
- Dyplom Królewskiej Nagrody Przemysłowej? Hę? W takim razie wstrzymujemy ci, kolego, zasiłek.
A jeżeli spytam na komisariacie, policjanci popadną w rozgoryczenie, że to ja dostałem nagrodę, a nie oni, i złoją mnie pałami, co i tak robią za każdym razem, gdy mnie widzą".
Dzięki temu rozumowaniu wybicie dziesiątej godziny dnia pańskiego Maxwell usłyszał w konfesjonale - z dyplomem Królewskiej Nagrody na kolanach i brodą na piersi.
Po wschodniej stronie ascetycznej kratki zasiadał ojciec Moity, mrucząc święte słowa i dziobiąc paznokciem w krucyfiks.
- No, wypluj to - zaczął.
- Pobłogosław mnie, ojcze, albowiem zgrzeszyłem. Minęło siedemnaście lat od mej ostatniej spowiedzi.
Ojciec Moity nałożył swą najbardziej profesjonalną minę (trzymał ją w słoju przy drzwiczkach) i podrapał się w starą, siwą głowę. Uznał, że sprawa zapowiada się poważnie, równocześnie odkrył, że chyba ma łupież.
- Wszystko zaczęło się dziś rano - oznajmił Maxwell pełnym czci tonem.
- Nie byłeś siedemnaście lat u spowiedzi i masz czelność mówić, że wszystko zaczęło się dziś rano?
Ksiądz zakaszlał w sutannę i zakreślił na piersi znak krzyża.
- Nagrodzono mnie dyplomem Królewskiej Nagrody Przemysłowej - powiedział Maxwell.
- Bądź błogosławiony - odparł ksiądz. - Czyżby przyznano tę nagrodę za siedemnaście lat bez grzechu?
- Nie popełniłem żadnego grzechu wobec przemysłu - odparł Maxwell. - Nawet jednego dnia w życiu uczciwie nie przepracowałem.
- O, nowy wspaniały świecie, w którym obecnie żyjemy, co takich wydajesz ludzi… - powiedział ksiądz, który nie wiedział, co to strach przed grzechem plagiatu.
- Miałem nadzieję na jakąś radę, ojcze - przerwał mu głos Maxwella.
- Chcesz rady? Udzielę ci rady, a powinieneś się nią pokierować - powiedział ksiądz i ponownie zakaszlał.
- Mam… kasłać? - spytał nieco zdziwiony Maxwell. - Taka jest księdza rada?
- Ależ skądże. To tylko skutki astmatycznego ataku z przedwczoraj.
- Chyba "ataku astmy"? W każdym razie współczuję.
- Dziękuję - odparł ksiądz. - Pod Budgenem napadło mnie trzech astmatyków. Moja wina, powinienem był usłyszeć, że leżą w zasadzce.
Maxwell znów podrapał się w głowę. Przynajmniej łupież się przerzedził.
- A rada? - zaryzykował.
- Kieruj innymi, dając przykład - odparł ksiądz. - Daj się poznać poprzez czyny swoje. Tymi dyplomami Królewskiej Nagrody Przemysłowej nie nagradza się, ot tak sobie, byle jakiego Toma, Dicka czy Harry'ego. Prawdopodobnie dotarł do ciebie w nieodpowiednim liście, za zasługi dla przemysłu, które masz dopiero położyć.
- Myśli ksiądz, że to możliwe?
- Dla mnie sprawa jest oczywista, synu.
- Bardzo dziękuję, ojcze. - Maxwell wstał.
- Czyśbyś nie samierzał wysnać ni sztuki grzechów swojech? - spytał ksiądz, zaciągając z irlandzka.
- Nie, raczej nie.
- Idź więc z Bogiem, kapitalistyczny draniu.
- Dziękuję, ojcze.
- Na zdrowie.

Maxwell wyczłapał przygarbiony z kościoła i powlókł się w kierunku domu, przygnieciony ciążącym mu na ramionach ogromem potencjalnej odpowiedzialności. Kiedy przechodził przez most na kanale, przez chwilę rozważał, czy nie wrzucić dyplomu Królewskiej Nagrody do ciemnej wody, po namyśle nie zrobił tego jednak i kontynuował obrany kurs.
Na rogu jego ulicy znajdowała się kawiarnia Tengo Na Minchia Tanta. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zawsze. Maxwell wszedł do środka, aby skorzystać z dobrodziejstwa jakiegoś napoju i przemyśleć sprawę.
Nowa dziewczyna za barem znała Maxwella jedynie z widzenia.
- Na co miałby pan ochotę? - zapytała, zawierając w tych kilku słowach więcej falującej zmysłowości, więcej ekspansywnego erotyzmu, więcej otwartej, rozedrganej seksualności, niż to możliwe w przyziemnym życiu.
- Słucham? - odparł Maxwell, którego życie było dość przyziemne.
- Herbata czy kawa… sir?
- Kawa, bez mleka, bez cukru.
Nowa dziewczyna lubiła mężczyzn, którzy zamawiali kawę bez mleka, bez cukru. Uważała, że to bardzo męskie. Bardzo machismo.
Ci, którzy znali Maxwella nie tylko z widzenia, a nieco bliżej, wybuchnęliby może na takie dictum śmiechem, Maxwell nie był bowiem atrakcyjny dla kobiet.
Maxwell, którego znali ci ludzie, był przyzwoitym gościem, co jednak nie zmieniało faktu, że niektórzy uważali go za nieco nudnawego, jeśli nie głupawego.
Wygląd miał za to pierwsza klasa. Był bliski magicznej granicy metra osiemdziesiąt i znajdował się dokładnie w połowie między dwudziestką a trzydziestką, sylwetkę miał szczupłą, a ramiona jego rysowały wyraźny prostokąt. Matka Natura nie pożałowała mu w okolicy twarzy - dała łagodne szare oczy, szczęśliwe usta i nos jak grot przyjaznej strzały. Włosy miał niemal czarne, gładko sczesane do tyłu, a nastrój jego był generalnie serdeczny.
Ale.
Maxwell miał parę słabostek, do których zaliczał się na przykład dobór garderoby. Maxwell wielce cenił Amerykę z lat pięćdziesiątych XX wieku - Amerykę szaf grających Wurlitzera, chevroletów impala i zespołu Danny and the Juniors. Ten wielki szacunek miał skłonność odzwierciedlać się w jego codziennych strojach.
Paradował w garniturach złożonych z szerokich, zwężanych u dołu spodni i długich, watowanych w ramionach marynarek, w wąskich krawatach i w koszulach do gry w kręgle. Koszulach, których nie usztywniane kołnierzyki nie miały stójki, i wielkich, solidnych butach na kauczukowych podeszwach. Ci, którzy kiedykolwiek próbowali demonstrować swoją indywidualność za pomocą określonego doboru stroju, z pewnością przyznają, że ekscentryzm ubioru rzadko się opłaca w społeczeństwie, w którym konformizm jest uważany za standard oceny ludzi.
Z tych, którzy nie poddają się konformistycznym normom, w najlepszym wypadku się kpi i drwi, a w najgorszym bojkotuje się ich i robi im krzywdę.
Kto jest zamożny, może robić to, co mu się żywnie podoba, kto jednak nie jest - a Maxwell zdecydowanie bogaczem nie był - powinien swoją osobą sprawiać ludziom przyjemność.
Bogaci mogą się ubierać ekstrawagancko, aby robić wrażenie, biedni muszą się ubierać skromnie, aby przeżyć. Maxwell ubierał się tak, jak sprawiało mu przyjemność, i był biedny, stąd dla świata, który zamieszkiwał, jego wygląd był "głupawy".
Niestety trzeba stwierdzić, że także zwyczaje Maxwella nie służyły jego sprawie (jeżeli w ogóle dałoby się powiedzieć, że istniało coś w rodzaju "jego sprawy", bo raczej nie istniało). Jeżeli nie przebywał w towarzystwie pięknej żony, z którą ożenił się bez namysłu tylko po to, aby żałować tego w chwilach rozmyślań, najłatwiej było go spotkać w bibliotece publicznej.
Spędzał tu sporą część życia, zagłębiony po uszy w powieściach science fiction P.P. Penrose'a*, zachwycając się śmiałymi wyczynami sir Johna Rimmera, doktora Harneya i Danbury'ego Collinsa (mediumicznego młodzieńca we własnej osobie), zaangażowanych w mistyczny konflikt ze złym hrabią Waldeckiem.
Maxwell poważnie "wchodził" w te książki. Były niezrównanie eskapistyczne. Choć dla świata zewnętrznego jego styl ubierania obrażał gusta wielu ludzi, a jego wkład w konwersację był co najwyżej "nieinspirujący", w prywatnym świecie fikcji literackiej był na zażyłej stopie z najlepszymi, często rozwiązując zawiłe problemy na wiele stron przed tym, nim sir John i jego wierni towarzysze zaczaili, o co chodzi.
Tak więc wyglądał Maxwell, jakim znali go ci, którzy go znali. Nudnawy dla jednych, głupawy dla drugich, jak było jednak naprawdę, wiedział tylko on sam.
Maxwell zapłacił za kawę, poszedł z nią do stolika przy oknie i usiadł z wymęczoną miną.
Nowa dziewczyna za barem uśmiechnęła się do niego pięknie. Oto egzemplarz mężczyzny, który potrzebuje ramienia (a może nawet piersi), by złożyć na nim (a może nawet na niej) strudzoną głowę. Przystojny egzemplarz. (Choć wstyd się tak idiotycznie ubierać).
Niestety nowej dziewczynie zaglądał przez ramię szatynowy Sandy - kierownik. Była to jedna z jego rzadkich wizyt w Tengo Na Minchia Tanta, do chwili pojawienia się Maxwella zdążył już jednak sprawdzić zapis z kasy i uważał, że właśnie nadszedł moment, aby zadać nowej dziewczynie kilka pytań w związku z tym, co ustalił.
- Nie ma wątpliwości - oznajmił. - Stwierdzam odchylenie.
- Że co?
- Gotówka w kasie i zapis kasowy odbiegają od siebie o dwadzieścia trzy funty, dwa szylingi i trzy pensy - stwierdził kierownik o imieniu Sandy.
- Ile to jest na nowe pieniądze?
- Na nowe pieniądze jest to natychmiastowe zwolnienie.
- Wetknij sobie tę robotę gdzieś - stwierdziła nowa dziewczyna, pozbyła się kitla w drobną krateczkę i zarzuciła na ramiona pognieciony płaszcz z aksamitu, natychmiast przestając się uważać za nową dziewczynę.
Sandy pogłaskał zarastające szatynowymi baczkami policzki i patrzył za nią, jak wychodzi.
- Ja tu się męczę, by wyrosła mi broda, a pierwsza lepsza dziewucha myśli sobie, że może ze mnie wyrwać dwadzieścia trzy funty, dwa szylingi i trzy pensy, na stare pieniądze. Nie powinniśmy byli nigdy przechodzić na system dziesiętny.
Maxwell mieszał nieposłodzoną kawę odwrotną stroną łyżeczki i zastanawiał się, czy przypadkiem dyplomem Królewskiej Nagrody nie miał być nagrodzony jego ojciec, który obecnie zajmował się - ku zadowoleniu Jej Wysokości - przemysłowym szyciem toreb na listy. Wniosek, do którego doszedł, był jednak negatywny.
- Muszę pana poprosić o dokończenie kawy - stwierdził Sandy, wychodząc zza baru, by udać się w kierunku jedynego klienta. - Ta defraudacja poważnie nadszarpnęła moje nerwy i czuję nadchodzący ból głowy.
Maxwell dopił kawę i ruszył w dalszą drogę.
Gdy przybył do swego gospodarstwa domowego, nadzwyczaj zaskoczył go widok mężczyzny romskiego pochodzenia, który najpierw zaniósł do czekającego wózka ulubiony fotel Maxwella, po czym wrócił do drzwi jego domu ze złotą rybką w plastikowej torebce.
- Najlepszego, madame - powiedział Cygan, przekazując torebkę drogiej małżonce Maxwella.
- Sekundeczkę! - zawołał Maxwell i ruszył biegiem ku domowi. - To przecież mój ulubiony fotel!
Cygan wzruszył ramionami, mruknął Maxwellowi do ucha: "barter", a potem zwiał. Maxwell oparł się o drzwi, które właśnie zamykała jego żona, po czym wszedł do holu.
- Co to ma znaczyć? - zażądał wyjaśnień.
Droga małżonka wyjaśniła, że transakcja ma charakter barteru, jest legalna i czysta.
Maxwell wziął od drogiej żony plastikową torebkę i sprawdził jej zabarwioną na marchewkowy kolor zawartość.
- Ryba jest martwa - stwierdził.
Droga małżonka westchnęła i przewróciła oczami.
- Oczywiście, że jest martwa. Trzymanie żywej ryby w plastikowej torebce byłoby przecież okrutne, prawda?
Maxwell ponownie uniósł dłoń, by podrapać się po głowie.
- Nie rób tego, na Boga - powiedziała żona. - Przejdzie ci w nawyk i nie wiadomo, do czego doprowadzi.
Maxwell oddał żonie torbę z rybą i dla bezpieczeństwa umieścił dłonie w kieszeniach.
- Będzie mi brakowało tego fotela - stwierdził. - Był moim ulubionym.
- Zapomnisz o tym. Jak poszło z księdzem?
Maxwell zamknął frontowe drzwi i oparł się o nie.
- Ojciec Moity uważa, że dyplom Królewskiej Nagrody musiał zostać omyłkowo wysłany zbyt wcześnie. Jest za coś, czego jeszcze nie zrobiłem.
- Jeszcze nie wytapetowałeś zapasowego pokoju - zaryzykowała droga małżonka.
- Jeszcze nie mam domu z zapasowym pokojem.
- Dobra uwaga. - Żona Maxwella odstawiła opakowanie z martwą rybą i odrobiną wody w środku. Wzięła torebkę, otworzyła ją, wyjęła mnóstwo akcesoriów kosmetycznych i zaczęła obrabiać nimi twarz. - Gdy cię nie było, przyszła mi do głowy pewna myśl - stwierdziła, obserwując postępy prac w lustrze na ścianie. - Chciałbyś, bym ci powiedziała jaka?
- Nie wiem - odparł Maxwell. - A jak sądzisz?
- Sądzę, że chciałbyś.
- Cóż za ulga.
- Mógłbyś go sprzedać. - Droga małżonka przyglądała się swojemu odbiciu. - Za pieniądze. Za które kupiłbyś mi różne rzeczy.
- Sprzedać? - Twarz Maxwella rozpromieniła się jak niebo nad Blackpool. - Sprzedać! Jesteś geniuszem! - Niemal wycałował drogą małżonkę. Niemal! - Masz rację. Dyplom jest mój. Sprzedam go. Chwała rock'n'rollowi!

Szczupłe nogi Maxwella niosły go szybko w kierunku Skurczonego Łba. Tak jak każdy chłopiec musi mieć psa, a każdy pies swój dzień, tak samo każda opowieść musi mieć swój pub, a każdy pub swoją opowieść.
Skurczony Łeb czaił się na końcu uliczki Koński Prom. Promu dla koni już dawno nie było, ale uliczka się nie zmieniła. Tak samo pub.
Był szacownym budynkiem o dębowym szkielecie, wypełnionym wikliną i gliną, z szybami z butelkowego szkła. Z drzwiami jak wejście do lochu i stale zaplutą podłogą. Bliski rzecznego brzegu, aby jego beczułki mogły gasić pragnienie kapitanów barek, potężnych bosmanów i posiwiałych wytatuowanych wilków morskich.
Budowla stała rzeczywiście bardzo blisko brzegu. Prawdę mówiąc, tak blisko, że każdy przypływ był powodem do niepokoju. Na tyle jednak daleko od brzegu, że z ogródka nie dało się dojrzeć skrawka rzeki.
Takie - jak mówią - jest życie.
Ci, którzy znają Łeb, wiedzą o odbywających się w nim jazzowych nocach i znają ludzi mówiących o nich tonem bliskim uniżonego zachwytu. Gdy Księżyc wchodzi w siódmy dom, a Jowisz równa się z Marsem, Papa Legba i jego Voodoo Jazz Cats zaczynają zaiwaniać, aż wióry lecą. O tym jednak szerzej później.
Tak więc Łeb był podstarzały, miał niski sufit, dobrze zaopatrzoną piwniczkę, prowadził zaś go Sandy, posiadający rozliczne interesy i tu, i tam, i w całej okolicy.
Maxwell podszedł do drzwi baru, a przy każdym kroku podkówki jego masywnych buciorów krzesały na kamiennej podłodze snopy drobnych iskier. Z wnętrza dolatywała beztroska paplanina szczęśliwych języków. Wesoła pogwarka życzliwych sobie dobrych przyjaciół. Fala muzyki z głośników. Szelest chrzęszczących opakowań. Aromat nektarynek. Coś z poniedziałkowego lunchu w miesiącu złożonym z samych niedziel. I tak dalej.
Maxwell pchnął drzwi i wszedł do Skurczonego Łba.
- Witam pana - powitał go Sandy, szczerząc się zza kontuaru.
- Ja także witam - odparł Maxwell. - Duży kufel najlepszego poproszę.
Gdy Sandy zajął się nalewaniem, Maxwell rozglądał się po sali w poszukiwaniu kogoś, kto bardziej by się nadawał do nagrodzenia Królewską Nagrodą Przemysłową.
Z kąta, gdzie piło się na stojąco (napoje były tu tańsze o pensa, a przekleństwa nie tylko dozwolone, ale wręcz pożądane), doleciał do Maxwella głos Ducka-Barry'ego Ryana.
- Dżdżownica jest przyjacielem ogrodnika - mówił właśnie Duck-Barry do niewielkiego i mało zaangażowanego jednoosobowego audytorium. - Kopie tunele, które pomagają nawadniać ziemię podczas deszczu. Zjada także stonogi i kleszcze, i gdyby zostawić ją w spokoju, żyłaby do stu lat.
- Klituś bajduś - odparł mu głos, po którym Maxwell rozpoznał Jacka "Kapelusza" Coopera. - Dżdżownica zamienia się w muchę plujkę, od której pochodzi wszelkie zło tego świata. Nie opowiadaj mi o dżdżownicach, bo wyhodowałem więcej drani, niż masz pryszczy na tyłku.
Duck-Barry oburzył się na tę uwagę.
- Jestem oburzony na tę uwagę - stwierdził.
Sandy podał Maxwellowi znakomicie nalany kufel. Maxwell położył na kontuarze kilka monet.
- Co to za rozmowa o robakach? - spytał.
- Proszę nie poruszać tego tematu w części restauracyjnej - odparł Sandy. - Obawiam się, że do chwili, aż rząd postanowi tak lub inaczej, będziemy w tym w końcu publicznym miejscu skazani na znoszenie jako głównego tematu rozmów dżdżownicy, jej środowiska i zachowania.
- Nie bardzo rozumiem - stwierdził Maxwell. - Może mi pan wyjaśnić?
- Rząd zamierza nałożyć na robaki podatek - wyjaśnił Sandy. - Jest tak pomyślany, że mieszkaniec wysokościowca skorzysta, a bogaty posiadacz ziemski słono zapłaci.
- Zaskakuje mnie ta wiadomość - stwierdził Maxwell, popijając piwo.
- Właśnie trwa dyskusja - Sandy wskazał ręką w kierunku baru z miejscami stojącymi - między dwoma ekspertami od spraw robaków spośród naszych stałych gości i zasadniczo idzie w następującym kierunku: w jaki sposób można namówić dżdżownice ze swojego ogródka do przejścia do sąsiada w okresie, kiedy Inspektorzy Robaczego Podatku zabiorą się do rachunków.
- Moje zaskoczenie jest hamowane podejrzeniem - stwierdził Maxwell. - To pewnie jakiś prima aprilis czy coś w tym stylu.
- Żartuj sobie, człowiecze, jeżeli masz ochotę - Sandy zrobił poważną minę - ale ci, którzy mają otwarte oczy i ogień w ciele, widzą zbliżający się w wojskowych buciorach rok 1984.
W tym momencie do baru wszedł - w gumiakach - mężczyzna romskiego pochodzenia. Uginał się pod ciężarem fotela.
- Przepraszam - przeprosił Maxwella Sandy, po czym zwrócił się do Cygana: - Jeżeli mógłbyś być tak uprzejmy, postaw go przy kominku.
Cygan zrobił, co mu kazano.
- Najlepszego, panie - stwierdził i podał Sandy'emu rachunek.
Gospodarz uniósł szatynowe brwi, zaznaczył w kasie "bez sprzedaży", otworzył szufladkę i wyjął z niej dwadzieścia trzy funty, dwa szylingi i trzy pensy (na stare pieniądze).
- Łatwo przyszło, łatwo poszło - stwierdził, gdy pieniądze opuściły jego dłoń.
Cygan pociągnął się za grzywkę, po czym zwiał.
- Skąd oni umieją tak uciekać? - spytał Sandy Maxwella, który wpatrywał się w fotel i wydobywał z głębi gardła ciche odgłosy, jakby się dusił. - Ładny fotel, co? Dalbatto. Nie należy oczywiście mylić z Dalbertym. W kolejce po ten fotel stoi członek Izby Lordów. Dalbatto jest w naszych czasach wart królewskiego okupu.
HRRR GRRR, pociągnął Maxwell.
- Dla nas jeszcze dwa duże! - rozległ się głos Ducka-Barry'ego. - Jackowi wrzuć kilka robaków!
- Już się robi! - odparł Sandy.
Maxwell wziął kufel, podszedł do fotela, który jeszcze tak niedawno był jego ulubionym, i ciężko na niego opadł.
- Nie wolno siadać! - zawył Sandy zza baru. - Oszalałeś, człowieku?!
- Zaczynam się właśnie nad tym zastanawiać.
Maxwell zmienił miejsce na stolik przy oknie, usiadł na niskim stołku i wbił wzrok w piwo. Po chwili jego ramienia delikatnie dotknęła drobna dłoń, a łagodny głos spytał:
- To znowu ty, prawda?
Maxwell uniósł wzrok i zobaczył uśmiechającą się do niego byłą nową dziewczynę z Tengo Na Minchia Tanta.
- To ja - powiedziała, uśmiechając się. - Pamiętasz mnie?
- O tak… w kawiarni. Co tu robisz?
- Pracuję. Sandy właśnie mnie zatrudnił jako barmankę.
- Hę? Zdawało mi się, że…
- Ciii… - powiedziała nowa barmanka. - Wszystko będzie w porządku, dopóki nie zechce poznać opinii o mnie z ostatniego miejsca pracy.
Maxwell pokręcił nieźle skołowaną głową.
- Zasługujesz na dyplom Królewskiej Nagrody Przemysłowej - stwierdził.
Nowa barmanka zrobiła tęskną minę.
- Czegóż bym za nią nie zrobiła…
- Słucham?
- Rusz się, Sandra! - wrzasnął Sandy. - Trzeba wsadzić naczynia do zmywarki.
- No cóż, nie mogę stać cały dzień i sobie rozmawiać - stwierdziła nowa barmanka Sandra. - Nie dostałabym za to dyplomu Królewskiej Nagrody Przemysłowej, prawda? - Powiedziawszy to, odeszła.
Maxwell pił milczkiem piwo, ukradkiem rozglądał się po zapełnionym ludźmi barze, a kiedy uznał, że nikt go nie obserwuje, energicznie podrapał się po głowie.
Nic to nie dało.
Dzień był do niczego. Wszystko w nim było nie na miejscu. To, co się wydarzyło. Sposób, w jaki ludzie się zachowywali. Wszystko.
Może śnił? Może wariował. Możliwe także, że jego droga małżonka dla odrobiny rozrywki dodała mu do śniadania tabletkę LSD.
Maxwell pogrzebał w kieszeniach marynary i wyciągnął dyplom Królewskiej Nagrody Przemysłowej. To on się za wszystkim krył. On był sprawcą zamieszania.
Maxwell rozpostarł płachtę świadectwa na stole i dobrze mu się przyjrzał. Dyplom wyglądał porządnie i choć nasz bohater jeszcze nigdy niczego podobnego nie widział, był pewien, że ma przed sobą oryginał.
Nagły spadek głośności toczonych wokół konwersacji sprawił, że uniósł głowę znad dyplomu. Nie ściszono rozmów - zapadło kompletne milczenie, do tego niezwykle intensywne. Wszyscy się gapili. Na niego. Na dyplom Królewskiej Nagrody Przemysłowej, którym go nagrodzono.
Maxwell przyjrzał się twarzom wokół. Wyglądały bardzo poważnie. Wrogo. Zdecydowanie wrogo.
- Ach… - Maxwell złapał świadectwo, zwinął je i wsadził do kieszeni. Ktoś coś mruknął. Tu i ówdzie, jak ciche wyładowanie elektryczne, trzasnął szept. Zaczęto się trącać łokciami. Zaciskać pięści. - Przepraszam bardzo - powiedział Maxwell, wstał i ruszył ku drzwiom.
- Dostał ją - powiedział ktoś. - On to zaczął.
- Co? - Maxwell wszedł w gapiący się, mamroczący, groźny tłum i zaczął się przebijać ku drzwiom.
Dotarł do nich.
Wyskoczył na zewnątrz.
Było dość ciemnawo.
Maxwell zamrugał i przetarł oczy. Nie mogło minąć wiele czasu od południa, ale co się stało ze światłem? Mrugał i mrużył oczy. Uliczka była rozmazana. Niewyraźna.
Jak ze snu.
Jak z sennego marzenia.
Maxwell ruszył w kierunku domu. Każdy krok był męczarnią. Buty, choć solidne, zdawały się lepkie od spodu. Kleiły się do asfaltu, sprawiając, że każdy krok kosztował masę wysiłku.
Z przodu coś się działo. Stały tam radiowozy. Migały światła. Krzyczano.
Kłębił się tłum.
Pojawił się policjant. Zagrodził mu drogę.
- Nie może pan iść dalej - stwierdził stróż prawa.
- Mieszkam tam - odparł Maxwell. - Proszę mnie przepuścić.
- Nie, proszę pana. W rzeczywistości tej ulicy jest pęknięcie, nie wolno nikogo przepuszczać.
- Ale tam jest mój dom… - niemal powiedział Maxwell. - Moja żona…
Nie powiedział tego jednak.
- Nic się nie da zrobić z pańskim domem. Najlepiej będzie, jeżeli jak najszybciej wyjedzie pan z miasta. Uda się za granicę. Niech pan rusza do Patagonii.
- Proszę mnie przepuścić. - Maxwell uniósł na policjanta pięść.
- Mogę pana za to zastrzelić. Wie pan, że teraz to dozwolone.
- Co tu się dzieje? Musi mi pan powiedzieć…
- Pęknięcie rzeczywistości, naukowcy pracują nad tym. Ktoś zabrał fotel. Lepiej, jeśli pan sobie pójdzie, zanim zacznie ściągać na siebie podejrzenia.
- Pewnie! Spadaj!
Maxwell odwrócił się. Szczerzyła do niego zęby policjantka. Nie - jego żona. Nie najdroższa droga małżonka. Równocześnie była to nowa barmanka! Barmanka i żona były tą samą osobą. Jak mógł tego nie zauważyć w Tengo Na Minchia Tanta ani w Skurczonym Łbie?
- Dalej, Maxwell, spadaj stąd! Odpalantuj się! Nie patrz za siebie. Nie wracaj. Nigdy nie próbuj tu wrócić!
Maxwell odwrócił się i zaczął biec na oślep. Potknął się. Przewrócił.
I zniknął.