Ohyda

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Detektyw Bruce Robertson prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa na tle rasowym. Tymczasem jego monolog odkrywa jądro ciemności, na którego widok Joseph Conrad zasłoniłby oczy. Każdym krokiem bohatera kierują wyłącznie mizantropia i nienawiść, diabelska mieszanka wszystkich znanych ludzkości uprzedzeń i opinii, pod którymi tylko on sam mógłby się podpisać. Furia doprowadza go do białej gorączki, nie potrafi funkcjonować, nie mając celu dla swojego jadu. Zamęczają go tasiemiec i ropiejące wysypki, metafory osobowości, która musi karmić się własną żółcią. Ohyda to studium kruchej świadomości, opowieść o tym, jak pamięć i fantasmagorie mogą każdego z nas doprowadzić do obłędu.
"Express"

Detektywowi sierżantowi Bruce'owi Robertsonowi wszystko zaczyna się układać. Czeka go awans, nie brakuje alkoholu ani narkotyków, koledzy i przyjaciele najwyraźniej wpadają w różnego rodzaju pułapki jakie na nich zastawia. […] Robertson, na zmianę impulsywny i odpychający, ma tylko dwa problemy. Pierwszy to śledztwo w sprawie zabójstwa na tle rasowym, które wziął na tapetę. Drugi to złośliwy tasiemiec w jelitach, który nie chce dać za wygraną…
"Evening Standard"

"Poważne, wnikliwe i obrzydliwie śmieszne studium osobowości reakcyjnej. Welsh - humorysta moralista i twórca czarnej groteski - daje tu gazu do dechy."
"Sunday Times"

"Napisana charakterystycznym Welshowskim idiomem Ohyda to prześmieszna czarna komedia o korupcji, władzy i wszystkich możliwych do wyobrażenia nadużyciach.
"Himself"

"Przyzwyczailiśmy się już do twardych gliniarzy - nonkonformistów, ale wiecznie coś knujący, drapiący się po jajach, hemoroidalny bohater Welsha o niewyparzonej gębie zostawia ich wszystkich daleko w tyle. […] Czarna jak piekielna smoła komedia Welsha jednocześnie bawi i szokuje. […] Fantastycznie groteskowa".
"Esquire"

Rok wydania: 2003
Stron: 398
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 36
Tłumacz: Jacek Spólny

Fragment tekstu:

PROLOG

 


Kłopot ludzi jego pokroju polega na tym, że zdaje im się, że mogą olewać takich jak ja. Jak gdybym był zerem. Oni nie rozumieją, w jakim świecie dzisiaj żyjemy; tyle nieśmiałych dusz, które dopominają się o uwagę i szacunek. Był bardzo aroganckim młodym mężczyzną, skupionym wyłącznie na sobie.
Było, minęło. Teraz jęczy, z ran na głowie leje się wartki strumień krwi, a żółte, rozbiegane oczka lampią, rozpaczliwie szukają jasności, jakiegoś sensu w otaczającej go, posępnej ciemności. Na pewno czuje się osamotniony.
Próbuje coś wykrztusić. Co takiego?
Pomocy. Policja. Pogotowie.
A może prosi, żeby nie po głowie? Ale nie ma to już większego znaczenia, to drobny szczegół, bo i tak wypływa z niego życie: ludzkie istnienie sprowadzone do trzech P.
Pan mnie odepchnął, proszę pana. Odrzucił. Oszukał i zepsuł moje stosunki z ukochaną. Już pana kiedyś widziałem. Dawno temu, leżał pan tak samo jak teraz. Czarny, złamany, umierający. Cieszyłem się wtedy tak samo, jak cieszę się teraz.
Wyciągam z torby stolarski młotek.
Myślami jestem trochę gdzie indziej, gdy uderzam go w głowę. Nie jest w stanie się bronić. Tamci solidnie się nad nim napracowali.
Po dwóch bezowocnych ciosach czuję przypływ euforii, gdy trzeci rozwala mu głowę. Krew dosłownie z niego sika, zalewa mu twarz jak jakiś lepki wodospad, ja na ten widok wpadam w szał; walę po głowie, czaszka mu pęka, wbijam czubek młotka w masę mózgu, coś śmierdzi, ale to tylko dlatego, że sra i sika pod siebie, opary błyskawicznie gęstnieją w nieruchomym, zimowym powietrzu, a ja wyrywam młotek i zataczam się do tyłu, patrzę na jego konwulsje, widzę, że przechodzi od przerażenia do pozbawionego wdzięku stanu człowieka, który wie już z całą pewnością, że leci nieodwołalnie w dół, i czuję, jak tracę w tych niewygodnych butach równowagę, staję prosto, odwracam się i wychodzę starymi schodami na ulicę.
Na chodniku jest bardzo zimno i kompletnie pusto, Patrzę na resztki jakiegoś fast foodu w opakowaniu z aluminiowej folii. Ktoś na to naszczał i na powierzchni małej, krzepnącej kałuży moczu pływa ryż. Odchodzę. Z każdym krokiem do szpiku kości przenika mnie zimno, aż czuję, że za chwilę rozpadnę się w drobny mak. Mięso i kości jakby się oddzieliły, jakby istniała między nimi pustka. Nie czuję strachu ani żalu, ale nie ma też mowy o uniesieniu czy poczuciu tryumfu. Po prostu robota, którą trzeba było wykonać.

GRY

 


Obudziłem się dzisiaj rano. Robota już czekała.
Robota. Dzięki niej trzymasz się kupy. Otacza cię: wszechobecna, chłonna galareta. Gdy masz robotę, patrzysz na życie pod zmienionym kątem. Zgoda, są czasami małe strefy względnej swobody, w których można się zaszyć, jasne, delikatne przestrzenie, gdzie możesz dostrzec przebłyski czegoś nowego, lepszego.
A potem koniec. Raptem zauważasz, że te strefy zniknęły. Kurczyły się, wiedziałeś o tym. Wiedziałeś, że wcześniej czy później trzeba będzie coś na to poradzić. Kiedy do tego doszło? Świadomość przyszła dopiero później. W sumie nieważne, ile to trwało: dwa, trzy, cztery lata albo jeszcze dłużej. Strefy kurczyły się coraz bardziej, aż w końcu przestały istnieć, zostały same resztki. Czyli gra.
Robotę da się przeżyć tylko dzięki grze. Każdy ma swoje drobne słabostki, jakieś małe powody do dumy. Ja jestem dumny z tego, że nikt nie umie grać tak jak ja, Bruce Robertson, D.S. Robertson, a niebawem D.I. Robertson*.
Gra toczy się cały, powtarzam, cały czas. W większości organizacji przeważnie nie warto przyznawać się do jej istnienia. Ale ona jest. Na przykład w tej chwili. Siedzę i pęka mi bania, a Toalowi w to graj. Nie miałem czasu, a on kazał mi się stawić, nie żeby poprosił, gdzie tam, kazał. O wszystkim dowiedziałem się od Raya Lennoxa, który zjawił się na miejscu pierwszy, w towarzystwie paru mundurowych downów. Tak, wiem wszystko od młodego Raya, ale Toalowi potrzeba jak zwykle publiczności. Stary Toalie jest w tyle za Murzynami.
Chodzi w tę i z powrotem jak te typki ŕ la inspektor Morse. Służbowe narady zastępują temu downowi działanie. Po chwili siada na dupie, obrażony, bo ciągle jeszcze zbierają się ludzie. Szacunek i Toal pasują do siebie jak ryba i lody czekoladowe, choćby down karmił się nie wiedzieć jakimi złudzeniami.
Zalałem się wczoraj wieczorem i teraz te błyski przepoławiają mi czaszkę, a flaki mam śliskie jak piczka prostytutki, która idzie po dniówce do sauny. Pierdzę po cichu i przemieszczam się na drugą stronę pokoju. Sztuka polega na tym, żeby dać pierdnięciu trochę się wypsnąć i dopiero wtedy ruszyć w drogę, bo jak nie, to lepiej zabrać je z sobą do następnej przystani. Całkiem jak w piłkę, trzeba mieć opanowaną taktykę. Mój kolega i sąsiad, Tom Stronach, zawodowy piłkarz i nadzwyczajny dupobierca, dobrze się na tym zna.
Hmm.
Tom Stronach. Zero magii w takim nazwisku. Nie da się nic wyczarować.
Ŕ propos taktyki, nadchodzi Gus Bain, gęba czerwona od bułek z kiełbasą. Rozdaje ludziom kanapki i wygląda całkiem jak zapasowy kutas na zjeździe dziwek, kiedy Toal zaczyna naradę. Ten pierdziel Niddrie przygląda się wszystkiemu krytycznym wzrokiem, jak zwykle. Doleciały go moje gazy. Ale heca! Odgania je ostentacyjnie ręką i myśli, że to Toal, ale jaja!
Toal wstaje i chrząka. - Nasza ofiara to młody, czarny mężczyzna po trzydziestce. Około piątej rano został znaleziony na Playfair Steps przez pracowników oczyszczania miasta. Sądzimy, że mieszka gdzieś w Londynie, lecz jak dotąd nie został zidentyfikowany. D.S. Lennox był wczoraj ze mną w kostnicy - mówi, kiwając głową na młodego Raya Lennoxa, który rozsądnie zachowuje neutralny wyraz twarzy, żeby nie wystawiać się na cel nienawiści i odrazy, unoszących się po tym pokoju jak nieświeże pierdnięcie. Zresztą najprawdopodobniej moje.
Był czas, że potrafiliśmy nie kierować tej lawiny odrazy i nienawiści na kolegów. Na pewno tak było. Czuję się tak, jakby mózg zaczynał wirować w głowie, rozbryzgując wkoło myśli i uczucia. Te jakby wlewały się do dziurawego wiadra, z którego wyciekają, zanim zdążę się im przyjrzeć. I przeszywa mnie donośny głos Toala.
Który zaczyna się akurat wydurniać. - Wszystko wskazuje na to, że była to dla naszego przyjaciela bezowocna noc. Do trzeciej nad ranem siedział w dyskotece "Jammy Joe", potem zabrał się sam do domu. Wtedy po raz ostatni widziano go żywego. Możemy chyba założyć, że czuł się obco, zepchnięty na margines życia nie znanego mu miasta.
Toal jak zwykle przejmuje się stanem ducha zakatrupionego gościa. Bierze się za intelektualistę. A chodzi przecież o Toala. To mogłoby chyba być nawet śmieszne, gdyby nie było tragiczne.
Wbijam zęby w bułkę z kiełbasą. Pieprz i keczup, które do nich zwykle dodaję, zostały na piętrze, a bez przypraw kanapka jest mdła i bez smaku. Ta kupa gówna Toal już zdążył mi zepsuć cały dzień! Dopiero kurwa zaczynamy!
Moje pierdnięcie ucieka przez kratkę wentylacyjną i widzę, że Niddrie znika, co wychodzi na dobre atmosferze w pokoju. Nawet Toal się ożywił. - Mężczyzna był w niebieskich dżinsach, czerwonej koszulce i czarnej bluzie od dresu z pomarańczowymi paskami na rękach. Miał krótko obcięte włosy. Amanda. - Toal kiwa ręką do tej głupawej Amandy Drummond, która zajmuje się tym, do czego się nadaje, pseudourzędniczą robotą, i rozdaje opisy. Drummondowa obcięła sobie krótko falowane blond włosy, przez co jeszcze bardziej przypomina mola. Ma wyłupiaste oczy, więc zawsze robi wrażenie osłupiałej, i właściwie nie ma brody: tylko kwaśno skrzywione usta, wyrastające od razu z szyi. Ma na sobie długą, brązową spódnicę, przez którą nie prześwituje gumka majtek, bluzkę w kratę i sweter w brązowe paski. Więcej mięsa zdarzało mi się widywać na rzeźnickim nożu.
Ktoś taki?
W policji?
Zapomnij.
- Dzięki, Amando - uśmiecha się Toal, a ta łasząca się krowa odwzajemnia się gruchaniem. Gdyby ją poprosił, z miejsca postawiłaby mu laskę na naszych oczach. Chociaż i tak na niewiele by się to zdało; niedługo odejdzie, jakiś koleś zrobi jej bachora i dziewuszka przestanie bawić się w gliniarza.
- Nasza ofiara wyszła z nocnego klubu i… - Toal ciągnie, ale tu postanawia wkurzyć go trochę Andy Clelland. - Szefie, mała uwaga formalna. Może nie powinniśmy gościa dyskryminować, nazywając go tak pejoratywnym określeniem jak ofiara?
Zdrowie Clella, zawsze trafia w dziesiątkę. Toal się waha, Amanda Drummond kiwa głową potakująco, nie ma pojęcia, że tamten po prostu sobie polewa.
- Koleś gryzie już ziemię, co to ma za znaczenie, jak na niego mówisz - rzuca szeptem Dougie Gillman. Chichoczę, za mną Gus Bain i w ogóle.
- Że co proszę, Dougie? Możemy się razem pośmiać? - Toal uśmiecha się sarkastycznie.
- Nie, nie, nic, szefie, w porządku. - Gillman wzrusza ramionami. Dougie Gillman ma krótkie brązowe włosy, zimno niebieskie oczy i potężną szczękę, na której można by połamać sobie palce. Mniej więcej mojego wzrostu, metr osiemdziesiąt, ale bardzo jest gość do przodu.
- W takim razie być może, o ile panowie pozwolą - mówi chłodno Toal, starając się nadać spotkaniu powagi pod nieobecność Niddriego - przejdziemy do rzeczy. Zmarły zmierzał prawdopodobnie w kierunku swojego hotelu na Południowym Brzegu miasta. Nasza ekipa sprawdza, czy w jakimś hotelu mieszkał ktoś odpowiadający jego rysopisowi. Jeśli założymy, że tak rzeczywiście było, wybrał bardzo interesującą trasę. Wiadomo, że są pewne miejsca, do których nie należy zaglądać w obcym mieście po zmroku. - Toal unosi gęste, krzaczaste brwi i z powrotem przybiera dramatyczną pozę. - Miejsca w rodzaju ciemnych zaułków, których atmosfera może skłonić do popełnienia niegodziwego czynu nawet człowieka rozsądnego.
Nasz pieszczoszek puszcza wodze fantazji. Chyba mu się zdaje, że jesteśmy gromadą dzieci, które można nastraszyć bajkami na dobranoc.
- Jednym z takich miejsc są kręte schody, stanowiące pępowinę miasta, łączącą jego starą i nową część - mówi, robiąc teatralną pauzę.
Pępowina, kurwa mać! To zwykłe schody, idioto. S-C-H-O-D-Y. Ale ja znam obsesję tego downa: chce pisać scenariusze. Wiem o tym, bo widziałem streszczenie jednego jego tekstu na komputerze, kiedy wyszedł ze swojego gabinetu do przedpokoju, żeby odebrać jakiś prywatny telefon. Próbuje wysmażyć scenariusz filmowy czy telewizyjny, takie tam kity. W dodatku na służbie. Śmierdzący leń nie ma nic lepszego do roboty, i za to mu płacą. Dupek chodzi z głową w chmurach, serio.
- Możliwe, że wchodząc na schody, ofiara zaczęła się nad tym zastanawiać. Czy znał miasto? Możliwe, w przeciwnym razie nie wiedziałby o tym skrócie. Ale gdyby denat je znał, to dobrze by się zastanowił, zanim zapuściłby się w to miejsce o tej porze nocy. Te schody, zbyt niebezpieczne i za bardzo śmierdzące moczem, żeby chciał przespać się tam nawet najbardziej zdesperowany menel. Faceta na pewno ogarnął lęk. Ale nie posłuchał jego głosu. Czy lęk nie jest głosem podpowiadającym, że coś jest nie tak? Podobnie jak ból? - zastanawia się na głos Toal. Ludzie wiercą się niespokojnie i nawet Amanda Drummond wygląda na zakłopotaną. Andy Clelland pokrywa śmiech kaszlem. Oczy Dougiego Gillmana spoczywają na dupie Karen Fulton, a mogły wybrać gorzej.
Ale Toal tak się zapamiętał, że nie zwraca na to wszystko uwagi. Ring należy do niego i nie ma ochoty psuć sobie zabawy zbyt wczesnym nokautem. - Być może uznał to za objaw paranoi, zaburzeń emocjonalnych. Do tego głosy. Na pewno słyszał, jak się zbliżają, o tej porze nocy na schodach z pewnością słychać nadchodzących ludzi.
Nie, chce, żebyśmy oddali mecz walkowerem. Wybacz, Toalie, ale to nie w stylu Bruce'a Robertsona. Stajemy do pojedynku. - Żadnych świadków? - pytam, ciesząc się, że pominąłem słowo "szefie". Ten dupek jest naszym bossem tylko z nazwy.
- Jak dotąd żadnych, Bruce - rzuca zdawkowo, zły, że przerwano mu słowotok. Cały Toal: walić konia na naszych oczach, nieważne są drobne szczegóły praktyczne, które mogłyby dopomóc w przyskrzynieniu kolesia, co za tym stoi.
- Potem dopadli go i zapędzili kopniakami do niszy obok schodów, gdzie okropnie go zbili. Jeden z napastników, tylko jeden, posunął się dalej i uderzył go narzędziem. Lekarze sądowi już stwierdzili, że ślady wskazują na użycie młotka. Napastnik uczynił to kilkakrotnie, rozbijając czaszkę ofiary i wbijając narzędzie w mózg. Jak już wspomniałem, ciało znaleźli nasi koledzy z zakładów komunalnych.
Twoi koledzy z zakładów komunalnych, Toal. Ja nie mam cuchnących znajomych.
- Zostawili go jak śmiecia. - Gus kręci głową.
- Może i był śmieciem.
Niech to szlag. Wypsnęło mi się. Niepotrzebnie. Wszyscy na mnie patrzą. - Znaczy dla tego wszarza, co go załatwił - dodaję.
- Sugerujesz, że motywy napadu były natury rasistowskiej, Bruce? - pyta Drummondowa, powoli i boleśnie krzywiąc usta. Karen Fulton patrzy zachęcającym wzrokiem na nią, potem na mnie.
- No, chyba tak - mówię. Wtedy zaczynają między sobą szwargotać, na tyle głośno, że nie słyszą, jak szczękam zębami. Kurewski kac. Kurewskie miejsce. Kurewska robota.