Ostatnia szansa

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Kolejna świetna powieść autorki bestsellerowej Lucy Sullivan wychodzi za mąż oraz Arbuza. Byli najlepszymi przyjaciółmi już jako nastolatki, kiedy nosiło się getry, różowe dżinsy i słuchało Duran Duran. Teraz są po trzydziestce, mieszkają w Londynie, ale jedynie Fintan znalazł prawdziwą miłość. Tara, tkwiąca w związku bez przyszłości, wierzy, iż nawet mężczyzna trzymający drobne w babcinej portmonetce jest lepszy, niż brak mężczyzny. Katherine wiedzie spokojne życie i nie pragnie żadnego innego związku poza tym, który utzrymuje z pilotem do telewizora, mimo że nieprawdopodobnie przystojny nowy kolega z pracy zaproponował jej pomoc przy zmianie kanałów. Jeśli jednak nawet nie jesteśmy gotowi na zmianę, życie samo znajdzie sposób, aby nas zmienić. Los, początkowo pod postacią choroby, a potem eleganckiego i niebezpiecznego aktora o imieniu Lorcan, wkracza w życie wszystkich, aby wywrócić je do góry nogami…

Rok wydania: 2003
Stron: 512
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

PODZIĘKOWANIA

 

Dziękuję wszystkim pracownikom wydawnictw Michael Joseph i Penguin. Szczególne podziękowania należą się mojej redaktorce Louise Moore za jej wizję, entuzjazm, pochwały, życzliwość i drobiazgową, wytrwałą i uważną redakcję.
Dziękuję wszystkim w Poolbeg za ciężką pracę, wsparcie i aprobatę. W szczególności dziękuję za porady redaktorce Gaye Shortland.
Dziękuję mojemu agentowi Jonathanowi Lloydowi i wszystkim z Curtis Brown.
Dziękuję niezawodnym: Jenny Boland, Caitrionie Keyes, Ricie-Anne Keyes i Louise Voss, które wytrwały przy mnie od pierwszej książki i czytały tę powieść w trakcie jej powstawania. Ich sugestie, komentarze i zachęta przekonały mnie, że warto kontynuować.
Dziękuję Tadhgowi Keyesowi za rady w sprawie doboru odzieży dla młodych, fajnych mężczyzn.
Dziękuję Conorowi Fergusonowi, Niallowi Haddenowi i Alexowi Lyonsowi za informacje o świecie reklamy.
Dziękuję Liz McKeon za radę w sprawie stołów izometrycznych.
Dziękuję dr. Paulowi Carsonowi, Isabel Thompson z HUG, Barry'emu Dempseyowi i AnneMarie McGrath z Irish Cancer Society oraz wszystkim z Terrence Higgins Trust za poświęcony mi czas i cierpliwie udzielane wyczerpujące informacje.
Dziękuję pani Mary Keyes za powiedzonka z hrabstwa Clare i przekonanie mnie do usunięcia większości przekleństw.
Dziękuję Emily Godson za oświecenie mnie w sprawie funkcjonowania światka aktorskiego w Los Angeles.
Dziękuję Neville'owi Walkerowi i Geoffowi Hinchleyowi za informację o tym, jak się zabawia młody miastowy gej. (Nie miałam pojęcia!)
Wiele innych osób pomogło mi, służąc praktyczną radą, zachętą i wsparciem. Jestem niezwykle wdzięczna i pragnę im gorąco podziękować. Mam szczerą nadzieję, że nikogo nie pominęłam, a jeśli tak się stało, przepraszam. Dziękuję Suzanne Benson, Suzie Burgin, Pauli Campbell, Ailish Connelly, Liz Costello, Lucindzie Edmonds, Gai Griffin, Suzanne Power, Eileen Prendergast, Morag Prunty i Annemarie Scanlon.
Dziękuję mojemu ukochanemu Tony'emu za wszystko, za wsparcie praktyczne i emocjonalne. Za czytanie książki w miarę jej powstawania, trzymanie mnie za rękę i powtarzanie, że nie jestem zupełnym nieudacznikiem. Za bieganie w tę i z powrotem po schodach i przynoszenie mi herbaty. Za komentarze o bohaterach, rozwoju akcji, ortografii, gramatyce i wszystkim innym. Bez niego nie dałabym sobie rady.
Na koniec dziękuję Kate Cruise O'Brien, która pracowała ze mną przy tej książce do marca 1998 roku, kiedy nagle i tragicznie zmarła.

 


1

 

W restauracji z chromu i szkła na Camden chuda recepcjonistka przejechała fioletowym paznokciem po książce rezerwacji i mruknęła:
- Casey, Casey, gdzie się podziałaś? O jest, stolik dwanaście. Przyszła pani…
- Pierwsza! - skończyła za nią Katherine. Nie potrafiła ukryć rozczarowania, gdyż zmusiła się, wbrew każdej komórce swojego ciała, do pięciominutowego spóźnienia.
- Zodiakalna Panna? - Fioletowe Paznokcie święcie wierzyła w astrologię. Gdy Katherine kiwnęła głową, dziewczyna dodała: - Patologiczna punktualność to pani przeznaczenie. Lepiej się z tym pogodzić.
Kelner o imieniu Darius, z dredami związanymi w kok ŕ la Hepburn, skierował Katherine do stolika. Usiadła, skrzyżowała nogi i odgarnęła polakierowane, obcięte na pazia włosy. Miała nadzieję, że wygląda na pewną siebie i odprężoną. Potem udawała, że czyta menu. Żałowała, że nie pali, i przysięgała sobie w myślach, że następnym razem spróbuje się spóźnić dziesięć minut.
Może, jak to często sugerowała jej Tara, powinna zacząć chodzić na spotkania anonimowych obsesjonistów.
Chwilę później, stukając obcasami o bielone bukowe klepki, pojawiła się Tara, nietypowo o czasie. Miała na sobie asymetryczną sukienkę, która aż lśniła nowością, ociekała pieniędzmi i, niestety, nieco zbyt mocno ją obciskała. Za to buty prezentowały się całkiem nieźle.
- Przepraszam za brak spóźnienia - oznajmiła. - Wiem, że lubisz mieć nade mną moralną przewagę, ale ruch samochodowy sprzysiągł się przeciwko mnie.
- Nic już na to nie poradzimy - oświadczyła grobowym głosem Katherine. - Oby takie zachowanie nie weszło ci w krew. Wszystkiego najlepszego.
- Co może być najlepszego w dniu urodzin? - spytała opryskliwie Tara. - Jak ty się czułaś na swoich trzydziestych pierwszych urodzinach?
- Zamówiłam dziesięć zabiegów niechirurgicznego liftingu twarzy - wyznała Katherine. - Ale nie przejmuj się, wyglądasz najwyżej na trzydzieści lat. No, może na trzydzieści i parę dni.
Przygalopował Darius, żeby przyjąć zamówienie Katherine. Na widok Tary przez jego twarz przemknął cień niepokoju. Tylko nie ona, pomyślał, ze stoickim spokojem przygotowując się na wiele godzin pracy.
- Wino? - spytała Tara. - Czy coś mocniejszego?
- Gin z tonikiem.
- Dwa razy. No dobra. - Tara radośnie zatarła ręce. - Gdzie moja książeczka do kolorowania i kredki?
Tara i Katherine przyjaźniły się od czwartego roku życia, a Tara miała zdrowy szacunek do tradycji.
Katherine popchnęła ku niej kolorową paczkę, z której Tara natychmiast zdarła papier.
- Coś od Avedy! - wykrzyknęła z zachwytem.
- Produkty Avedy to książeczki do kolorowania i kredki trzydziestoparolatek - zauważyła Katherine.
- Czasem tęsknię za książeczkami i kredkami - mruknęła z zadumą Tara.
- Nie martw się. Moja matka ciągle ci je kupuje na każde urodziny.
Tara spojrzała na nią z nadzieją.
- W innym wymiarze - dodała pośpiesznie Katherine.
- Fantastycznie wyglądasz. - Tara zapaliła papierosa i z zazdrością popatrzyła na bordowe spodnium od Karen Millen.
- Ty też.
- Trata tata.
- Poważnie. Podoba mi się twoja sukienka.
- Urodzinowy prezent dla samej siebie. Wiesz co? Nie cierpię sklepów, w których lustra wiszą pod takim kątem, że wyglądam szczupło i wiotko. Jak żałosna idiotka zawsze zakładam, że to ze względu na świetny krój ubrania, więc warto zapłacić za sukienkę równowartość długu małego południowoamerykańskiego kraju. - Tara urwała, żeby zaciągnąć się aż do pępka. - A potem ląduję w domu przed zwyczajnym lustrem i wyglądam jak maciora w sukience.
- Nie wyglądasz jak maciora.
- Wyglądam. Nie chcieli mi oddać pieniędzy, bo z sukienką wszystko było w porządku. Powiedziałam, że nic nie jest z nią w porządku, bo przypominam w niej maciorę. A oni, że to się nie liczy. Trzeba czegoś w rodzaju zepsutego suwaka. W sumie mogę ją nosić, skoro niemal przekroczyłam limit na koncie, żeby ją kupić.
- I tak już wcześniej niemal przekroczyłaś limit.
- Nie, nie - zaprzeczyła gorąco Tara. - Tylko oficjalny limit. Prawdziwy to jakieś dwieście funtów więcej niż ten, który mi przyznano. Przecież wiesz!
- Jasne - westchnęła Katherine.
Tara podniosła menu.
- Patrz - stwierdziła z cierpieniem w głosie. - Wszystko jest takie pyszne. Boże, daj mi siłę, bym nie zamówiła przekąski. Chociaż jestem taka głodna, że mogłabym pożreć konia z kopytami!
- Jak tam dieta "jem wszystko"? - spytała Katherine, chociaż mogła się domyślić odpowiedzi.
- Już po diecie. - Tara wydawała się zawstydzona.
- Jaka szkoda - pożałowała ją Katherine.
- Właśnie. - Tarze najwyraźniej ulżyło. - Jaka szkoda. Thomas się wściekł, znasz go. Ale sama rozumiesz: powiedzieć takiemu żarłokowi jak ja, że wszystko jest dozwolone? Przepis na katastrofę.
Katherine wydawała z siebie współczujące pomruki, jak przez ostatnie piętnaście lat, kiedy Tara miała problemy z wagą. Katherine mogła jeść, co tylko chciała, a to dlatego, że nie chciała. Jej atrakcyjna powierzchowność świadczyła o tym, że taka kobieta nie musi z niczym walczyć. Chłodne szare oczy pod gładką ciemną grzywką patrzyły surowo i oceniająco. Wiedziała o tym. Dużo ćwiczyła w samotności.
Następnie pojawił się Fintan. Jego przejście przez restaurację obserwował personel i większość klientów. Fintan był wysoki, potężny i przystojny. Ciemne włosy zaczesał do tyłu, a jego jaskrawofioletowy garnitur miał na obu rękawach dziurki, przez które lśniła i błyskała przeraźliwie zielona koszula. Na klapach marynarki mógłby wylądować samolot. Dyskretny szmer: "Kto to?", "To jakiś aktor" i: "Albo model…" zaszeleścił jak jesienne liście, a czynnik dobrego samopoczucia wśród piątkowych imprezowiczów wyraźnie wzrósł. No tak, myśleli wszyscy, to ci dopiero stylowy mężczyzna. Fintan zauważył Tarę i Katherine, wpatrzone w niego z pobłażliwym rozbawieniem, i uśmiechnął się do nich szeroko. W restauracji od razu pojaśniało.
- Daje po oczach. - Katherine wskazała głową jego garnitur.
- A jak, sznowne towarzycho - odparł Fintan, bez powodzenia naśladując cockney. Nie potrafił ukryć akcentu z hrabstwa Clare.
Nie zawsze tak było. Kiedy pojawił się w Londynie dwanaście lat wcześniej, po ucieczce z prowincji, z zapałem przystąpił do tworzenia się na nowo. Zaczął od akcentu. Tara i Katherine bezradnie obserwowały, jak Fintan przyprawia swoje wypowiedzi afektowanymi: "Ooooż, ja cię kręcę!", "Miau!" i wciąż paple o tym, jak to tańczył z Boyem George'em w Taboo.
Jednak mniej więcej przed dwoma laty powrócił do irlandzkiego akcentu. Z kilkoma modyfikacjami. W jego branży, czyli świecie mody, akcenty były akceptowane, wręcz na topie. Ludzie uważali je za czarujące, wystarczy przypomnieć "Bywojcie, kumowie Brytole" J.P. Gaultiera. Fintan zdawał sobie jednak sprawę, że ludzie muszą go także rozumieć. Obecnie mówił z irlandzkim akcentem, ale w wersji light. Te dwanaście lat również nieco zurbanizowało akcent Tary i Katherine.
- Wszystkiego najlepszego - powiedział Fintan do Tary. Nie pocałowali się. Chociaż Tara, Katherine i Fintan całowali niemal wszystkich, z którymi się spotykali na gruncie towarzyskim, nie praktykowali tego między sobą. Dorastali wspólnie w miasteczku, w którym niespecjalnie okazywano sobie uczucia. Gra wstępna w wykonaniu mężczyzny z Knockavoy to tekst: "Gotuj się, kwiatuszku". Tak czy owak, nie powstrzymało to Fintana przed próbami wprowadzenia kontynentalnego zwyczaju - dwukrotnego cmokania się w policzki - na początku ich pobytu w Londynie, w mieszkaniu na Willesden Green. Chciał nawet, żeby tak się witali po powrocie z pracy. Napotkał jednak zdecydowany opór, który mocno go rozczarował. Wszyscy jego nowi gejowscy koledzy ściskali się namiętnie, dlaczego on nie mógł?
- Jak się masz? - spytała go Tara. - Wyglądasz, jakbyś trochę schudł, szczęściarzu. Jak tam beri-beri?
- Szaleje, odgrywa się na mnie, teraz doszło do szyi - westchnął Fintan. - A twój dur brzuszny?
- Udało mi się go pozbyć - odparła Tara. - Przeleżałam parę dni w łóżku. Wczoraj miałam łagodny atak wścieklizny, ale już mi lepiej.
- Takie dowcipy są po prostu głupie. - Katherine z niesmakiem potrząsnęła głową.
- Co ja poradzę na to, że wciąż czuję się chory? - zdenerwował się Fintan.
- Gdybyś nie katował się każdego wieczoru, rano czułbyś się o wiele lepiej - odparła prosto z mostu Katherine.
- Będzie ci przykro, kiedy się okaże, że mam AIDS - mruknął ponuro.
Katherine zbladła. Nawet Tara się wzdrygnęła.
- Wolałabym, żebyś tak nie żartował.
- Przepraszam - stwierdził pokornie Fintan. - Przerażenie sprawia, że gadam głupoty. Wczoraj spotkałem dawnego kumpla Sandra, wygląda jak więzień z Bergen-Belsen. Nawet nie wiedziałem, że jest seropozytywny. Lista ciągle wydłuża się i przeraża mnie jak cholera.
- O Boże - powiedziała cicho Tara.
- Ale ty nie masz się czego obawiać - wtrąciła raźno Katherine. - Uprawiasz bezpieczny seks i jesteś w stałym związku. Przy okazji, co tam u włoskiego kuca?
- Pieeenkny, pieeenkny chłop! - zadeklarował Fintan głośno i teatralnie. Inni goście znów na niego popatrzyli i pokiwali z satysfakcją głowami, że to faktycznie sławny aktor, jak podejrzewali od samego początku. - Sandro jest wspaniały - ciągnął Fintan normalnym głosem. - Nie mógłby być lepszy. Przekazuje ci życzenia, tę kartkę… - podał Tarze - i przeprasza, ale teraz, kiedy rozmawiamy, ma na sobie zieloną suknię z tafty i tańczy do Pokaż mi drogę do Amarillo. Jest druhną na weselu Petera i Erica.
Fintan i Sandro chodzili ze sobą od lat. Sandro, chociaż Włoch, był jednak za mały, żeby załapać się do kategorii ogierów, dlatego został kucem. Pracował jako architekt i dzielił z Fintanem pełne przepychu mieszkanie w Notting Hill.
- Powiesz mi coś? - spytała ostrożnie Tara. - Czy ty i kuc kiedykolwiek się kłócicie?
- Kłócimy? - Fintan był oburzony. - Czy my się kiedykolwiek kłócimy? Co za pytanie. My się kochamy.
- Przepraszam - wymamrotała Tara.
- Nigdy nie przestajemy się kłócić - ciągnął Fintan. - Rzucamy się sobie do gardeł rano, w południe i wieczorem.
- A więc za sobą szalejecie - powiedziała z tęsknotą w głosie Tara.
- Ujmijmy to w ten sposób: człowiek, który stworzył Sandra, odwalił kawał dobrej roboty. Ale właściwie czemu pytasz o kłótnie?
- Bez powodu. - Tara wręczyła mu maleńką paczuszkę. - To twój prezent dla mnie. Jesteś mi winien dwadzieścia funtów.
Fintan przyjął paczkę, przez chwilę podziwiał opakowanie, a następnie oddał ją Tarze.
- Wszystkiego najlepszego, laleczko. Jakie karty płatnicze przyjmujesz?
Tara i Katherine umówiły się z Fintanem, że każde z nich samo będzie kupowało sobie prezenty na urodziny i na gwiazdkę. Stało się to po dwudziestych pierwszych urodzinach Fintana, kiedy niemal zbankrutowały, kupując mu komplet dzieł Oscara Wilde'a. Przyjął prezent i wylewnie im podziękował, ale miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Kilka godzin później, gdy impreza urodzinowa nabrała rumieńców, znalazły go łkającego i zwiniętego niczym embrion na podłodze w kuchni, między rozdeptanymi chipsami i pustymi puszkami.
- Książki - szlochał. - Pieprzone książki. Przykro mi, że jestem niewdzięczny, ale myślałem, że dostanę elastyczny podkoszulek od Johna Galliana.
Po tym wieczorze ustalili nowe zasady.
- Co ci kupiłem? - spytał Fintan.
Tara rozdarła papier i zademonstrowała im szminkę.
- To nie jest zwykła szminka - oznajmiła z przejęciem. - Ta naprawdę jest nieścieralna. Dziewczyna w sklepie powiedziała, że wytrzyma nawet atak nuklearny. Moje długie poszukiwania chyba dobiegły końca.
- Najwyższy czas - stwierdziła Katherine. - Ile podróbek ci wcisnęli?
- Za dużo - odparła Tara. - Obiecują cuda niewidy, ale za chwilę mam je na szklance albo na widelcu, jak zwykłą szminkę. Można się poryczeć!
Następna przybyła Liv, w płaszczu od Agnčs b, za który daliby się posiekać. Miała świadomość marek, jak przystało na osobę, która zajmuje się wystrojem, choć tylko wnętrz. Liv była Szwedką. Wysoką Szwedką, o mocnych kończynach, oszałamiających zębach i długich do pasa, bardzo prostych i bardzo jasnych włosach. Mężczyźni często myśleli, że widzieli ją w filmie pornograficznym.
Pojawiła się w życiu Tary i Katherine pięć lat wcześniej, kiedy Fintan zamieszkał z Sandrem. Dały ogłoszenie, że szukają nowej współlokatorki, ale nikt się nie skusił na wynajęcie maleńkiego pokoiku. Nie miały też żadnej nadziei, że zdecyduje się na to ta Szwedka. Była zwyczajnie za duża. Jednak w chwili, w której Liv zorientowała się, że są Irlandkami - co więcej, Irlandkami z małego miasteczka - jej błękitne oczy pojaśniały, sięgnęła do torby i wręczyła im depozyt.
- Ale… - zaczęła ze zdumieniem Katherine. - Nie zapytałaś, czy mamy pralkę.
- To pestka. - Tara była wstrząśnięta. - Nawet nie wiesz, czy w pobliżu jest monopolowy.
- Nieważne - odparła Liv z lekkim akcentem. - Takie rzeczy nie są istotne.
- Skoro tak twierdzisz… - Tara już się zastanawiała, czy Liv zna jakichś Szwedów w Londynie. Opalonych, jasnowłosych olbrzymów, których będzie przyprowadzała i przedstawiała.
Jednakże kilka dni po przeprowadzce wyjaśniły się powody entuzjazmu Liv. Ku zaniepokojeniu i konsternacji Tary i Katherine spytała, czy mogłaby iść z nimi na mszę albo przyłączyć się do modlitwy różańcowej. Okazało się, że szuka sensu życia. Chwilowo osiadła na mieliźnie wśród skał psychoterapii i pokładała nadzieję w duchowym oświeceniu. Liczyła na to, że spłynie na nią katolicyzm dziewcząt.
- Przykro mi cię rozczarować - wyjaśniła jej delikatnie Katherine - ale odeszłyśmy od katolicyzmu.
- Odeszłyśmy! - wykrzyknęła Tara. - Co ty wygadujesz?!
Katherine wydawała się zdumiona. Jakoś nie dostrzegła u przyjaciółki oznak nowo rozbudzonej wiary.
- Odeszłyśmy to za lekkie słowo! - dopracowała myśl Tara. - Lepiej pasowałoby odbiegłyśmy.
Liv jakoś przełknęła rozczarowanie. Choć spędzała zbyt dużo czasu na dyskusjach o reinkarnacji z hinduskim kioskarzem, pod wieloma względami była idealnie normalna. Dostawała groźne listy z banku, miała chłopaków, kace i szafę pełną ciuchów kupowanych z siedemdziesięcioprocentową zniżką na wyprzedażach i nigdy nie noszonych.
Dzieliła mieszkanie z Tarą i Katherine przez trzy i pół roku, aż w końcu postanowiła pozbyć się egzystencjalnego bólu i kupiła coś własnego. Jednak następne pół roku spędziła u Tary i Katherine, płacząc i powtarzając, jak bardzo czuje się samotna. Pewnie trwałoby to dłużej, gdyby Katherine i Tara nie wyprowadziły się z Willesden Green i poszły każda w swoją stronę.