Pieszczota nocy

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Większość z was zna mnie jako Merry Gentry, prywatnego detektywa. W rzeczywistości jestem księżniczką Meredith NicEssus, następczynią tronu - choć nie wiem, czy dożyję jego objęcia. Na tym, aby mi się nie powiodło, bardzo zależy mojemu kuzynowi.
Tak więc oboje uczestniczymy w wyścigu o koronę, a rywalizację wygra to z nas, które pierwsze doczeka się dziecka. Moi strażnicy stali się moimi kochankami. Jeśli któremuś uda się uczynić mnie brzemienną, zostanie królem. Tymczasem muszą mnie chronić, ponieważ w odróżnieniu od większości istot magicznych jestem śmiertelna.
Ale teraz w Los Angeles w tajemniczych okolicznościach giną ludzie. Zabójca zagraża również krainie Faerie. Wszystko wskazuje na to, iż czeka mnie konfrontacja ze starożytną potęgą, która może zniszczyć cały świat...

Witajcie w świecie Laurell K. Hamilton - świecie pełnym ziemskich rozkoszy, niebezpiecznej magii i pasjonujących przygód, znanych już z powieści Pocałunek ciemności... Laurell K. Hamilton jest także autorką cyklu o Anicie Blake, zabójczyni wampirów i innych nadprzyrodzonych stworzeń.

Rok wydania: 2004
Stron: 336
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Piotr Grzegorzewski

Fragment tekstu:

Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.

 


Dla J., który wlewał we mnie hektolitry herbaty i po raz pierwszy był świadkiem procesu tworzenia książki. Co więcej, wciąż mnie kocha - wszyscy, którzy są mężami lub żonami artystów wiedzą, że to niełatwa sztuka.

Podziękowania
Shaunie Summers, mojej nowej redaktorce, dziękuję za jej profesjonalizm. Podziękowanie należy się również Darli Cook, która pomogła zrobić korektę tej książki, kiedy już nie było na to czasu. Mojej cierpiącej w milczeniu grupie pisarskiej: Tomowi Drennanowi, Rhettowi MacPhersonowi, Deborah Millitello, Marelli Sands, Sharon Shinn i Markowi Sumnerowi dziękuję za cierpliwość okazaną wtedy, gdy mój świat rozpadł się na kawałki, po czym poskładał na nowo.

 

 

Rozdział 1

Światło księżyca pomalowało pokój na setki odcieni szarości, bieli i czerni. Dwaj mężczyźni leżący w łóżku byli pogrążeni w głębokim śnie. Spali tak mocno, że kiedy wyswobodziłam się z ich objęć, ledwie się poruszyli. Moja skóra błyszczała w księżycowej poświacie. Krwista czerwień moich włosów wyglądała jak czerń. Ponieważ było chłodno, włożyłam jedwabny szlafrok. Mogą to sobie nazywać słoneczną Kalifornią, ale późno w nocy, kiedy świt jest ledwie odległym marzeniem, zimno przenika do szpiku kości. Zwłaszcza w grudniu. Gdybym była teraz w domu, w Illinois, za oknem widziałabym śnieg, a w płucach czuła mroźne powietrze.
Wiatr wpadający przez okno za moimi plecami przynosił zapach eukaliptusa i oceanu. Nad brzegiem oceanu można umrzeć z pragnienia. Od trzech lat stałam nad jego brzegiem i codziennie po trochu umierałam. Jednak nie z pragnienia, a z tęsknoty. Jestem Meredith NicEssus, członkini Dworu Faerie, jedyna księżniczka elfów, jaka przyszła na świat na amerykańskiej ziemi. Kiedy zniknęłam jakieś trzy lata temu, stałam się sensacją dnia. Ludzie widywali zaginioną amerykańską księżniczkę elfów równie często jak Elvisa. I to na całym świecie. A ja w tym czasie przebywałam w Los Angeles. Jako Meredith Gentry (dla przyjaciół Merry) pracowałam w Agencji Detektywistycznej Greya zajmującej się zjawiskami paranormalnymi oraz magią.
Powszechne jest przekonanie, że istota magiczna w normalnym świecie umiera. Nie do końca odpowiada to prawdzie. W moich żyłach płynie tyle ludzkiej krwi, że przebywanie w otoczeniu metalu wcale mi nie szkodzi. Niektóre z istot magicznych mogłyby dosłownie uschnąć w mieście stworzonym przez człowieka. Większość z nas potrafi jednak w nim przetrwać. Może nie jesteśmy szczęśliwe, ale jakoś żyjemy. Umierają tylko te, które wiedzą, że nie wszystkie motyle są naprawdę motylami. Te, które widziały na nocnym niebie istoty o pokrytych łuską skrzydłach, zwane przez ludzi smokami lub demonami, te, które widziały sidhe przejeżdżające na rumakach utkanych z marzeń i światła gwiazd.
Nie byłam na wygnaniu; uciekłam ze strachu przed zamachem. Moja magia nie była na tyle silna, by mnie mogła skutecznie chronić. Uciekając, ocaliłam życie. Ocaliłam życie, lecz utraciłam coś innego. Utraciłam dom.
Teraz, opierając się o parapet, czując zapach oceanu, spoglądałam na dwóch mężczyzn leżących w łóżku i wiedziałam, że jestem w domu. Obaj byli sidhe i obaj pochodzili z Dworu Unseelie, którym mogłabym rządzić któregoś dnia, gdybym zdołała tylko umknąć zamachowcom.
Rhys leżał na brzuchu. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie z łóżka, druga tkwiła pod poduszkami. Białe loki opadały mu na nagie plecy. Prawą stronę twarzy miał przyciśniętą do poduszki i dlatego nie było widać, że nie ma oka. Uśmiechał się przez sen. Jest po chłopięcemu przystojny i taki pozostanie na zawsze.
Nicca leżał skulony na boku. Po przebudzeniu jego twarz jest przystojna, prawie piękna; we śnie ma twarz cherubinka. Wygląda tak niewinnie i delikatnie… Nie jest tak muskularny jak Rhys. Mimo że jego ręce są szorstkie od władania mieczem, a pod gładką jak aksamit skórą leżą twarde jak skała mięśnie, nie jest tak silny jak inni strażnicy. To bardziej dworzanin niż wojownik. Ma ponad sześć stóp wzrostu, z czego większość przypada na długie nogi. Jego skóra ma kolor mlecznej czekolady, a proste włosy, które sięgają do kolan, są ciemnobrązowe niczym liście, które leżały długo w poszyciu leśnym. W rozświetlanym jedynie blaskiem księżyca mroku nie widziałam wyraźnie jego pleców ani ramion. Tymczasem to jego plecy właśnie kryją największą niespodziankę. Jego ojciec musiał być jakąś istotą ze skrzydłami motyla. Syn wprawdzie nie odziedziczył po nim skrzydeł, genetyka obdarzyła go za to ogromnym znamieniem w ich kształcie, przypominającym tatuaż, jednak o barwach o wiele bardziej od niego intensywnych. Całe jego plecy i pośladki pokryte są tym wielobarwnym malowidłem.
Obaj mężczyźni spoczywali w mroku, tak że wyglądali jak dwa cienie owinięte w pościel, jeden blady, drugi ciemny. Był jednak ze mną ktoś o jeszcze ciemniejszej skórze.
Drzwi do sypialni otworzyły się bezdźwięcznie i - tak, jakbym go przywołała myślami - do pokoju wślizgnął się Doyle. Zamknął za sobą drzwi równie cicho, jak je otworzył. Nigdy nie rozumiałam, jak on to robi. Gdybym ja otworzyła drzwi, narobiłabym hałasu. Doyle jednak, kiedy chce, potrafi nadejść równie bezszelestnie i niedostrzegalnie jak noc. Na dworze królewskim nazywało się go Ciemnością Królowej albo po prostu Ciemnością. Królowa zwykła mawiać: "Gdzie moja Ciemność? Dajcie mi moją Ciemność". I ktoś krwawił albo umierał. Teraz Doyle jest MOJĄ Ciemnością.
Wspomniałam już, że Nicca ma skórę koloru brązowego. Nie zdążyłam wspomnieć, że Doyle jest cały czarny. Nie czernią ludzkiej skóry, ale ciemnością nocnego nieba. On nie zniknął w ciemności pokoju, ponieważ jest jeszcze ciemniejszy niż cienie rzucane w blasku księżyca; był mrocznym kształtem sunącym w moim kierunku. Jego czarne dżinsy i czarny T-shirt pasowały do ciała jak druga skóra. Nigdy nie widziałam, by nosił coś, co nie byłoby czarne, wyjąwszy biżuterię i miecz. Nawet jego pistolet jest czarny.
Odeszłam od okna, kiedy zbliżał się w moim kierunku. Powinien się zatrzymać w nogach łóżka, ponieważ było za mało miejsca, by się przecisnąć między nim a drzwiami szafy wnękowej. A jednak Doyle'owi udała się ta sztuka. Przeszedł obok szafy, nie musnąwszy nawet łóżka, mimo że był ponad stopę wyższy ode mnie i prawdopodobnie o jakieś sto funtów cięższy. Ja zdążyłabym w tym czasie wpaść na to łóżko przynajmniej z sześć razy. On natomiast przecisnął się między łóżkiem i szafą tak, jakby to była najprostsza rzecz w świecie.
Łóżko zajmowało większość miejsca w sypialni, więc kiedy Doyle wreszcie dotarł do mnie, stanął tak blisko, że prawie się dotykaliśmy. Zdołał zachować odrobinę dystansu, tak że nasze ubrania nawet się nie otarły. To był sztuczny dystans. Byłoby naturalniej się dotykać, a sam fakt, że starał się tak bardzo, by mnie nie dotknąć, czynił całą sytuację daleko bardziej niezręczną. Przestałam się już spierać z Doyle'em o to, że cały czas trzyma się ode mnie z daleka. Zapytany kiedyś o to wprost, powiedział:
"Chcę być dla ciebie kimś wyjątkowym, a nie jednym z tłumu".
Wówczas wydawało mi się to szlachetne; obecnie tylko mnie irytuje.
Tu, przy oknie, światło było mocniejsze, i mogłam zobaczyć jego wysokie kości policzkowe, wydatną szczękę oraz diamentowe ćwieki i srebrne kółka, które tkwią w jego spiczastych uszach. Tylko te uszy zdradzają, że, podobnie jak ja i Nicca, jest mieszanej krwi. Mógłby je ukrywać pod włosami, ale prawie nigdy tego nie robi. Jego kruczoczarne włosy sprawiają wrażenie bardzo krótkich, ale tak naprawdę są zaczesane w gruby warkocz, który sięga mu aż do kostek.
- Usłyszałem coś - wyszeptał. Ma niski i mroczny głos, który kojarzy mi się z melasą.
- Coś czy mnie? - spytałam, patrząc mu w oczy.
Jego usta drgnęły, tak jak zawsze, kiedy ma się uśmiechnąć.
- Ciebie.
- W łóżku mam przy sobie dwóch strażników. Uważasz, że to nie jest wystarczająca ochrona?
- To dobrzy ludzie, ale nie są mną.
Zmarszczyłam brwi.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nikt poza tobą nie jest w stanie zapewnić mi bezpieczeństwa?
Nasze głosy brzmiały cicho, niemal spokojnie, jak głosy rodziców szepczących nad śpiącymi dziećmi. Cieszyło mnie, że Doyle jest tak czujny. To jeden z najwspanialszych wojowników sidhe. Dobrze go mieć przy swoim boku.
- Może Mróz… - powiedział niepewnie.
Potrząsnęłam głową. Moje włosy odrosły już na tyle, by łaskotać ramiona.
- Strażnicy królowej to najznakomitsi wojownicy w Krainie Faerie, a ty mi mówisz, że nikt nie może równać się z tobą. Ty arogancie…
Nie mogę powiedzieć, że się do mnie zbliżył - na to staliśmy zbyt blisko siebie - raczej ledwie się poruszył, napierając na tyle, że rąbek mojego szlafroka musnął jego nogi. Światło księżyca padło na naszyjnik, który zawsze nosił: maleńki pająk na delikatnym srebrnym łańcuszku. Pochylił głowę tak, że czułam na twarzy jego oddech.
- Mógłbym cię zabić, zanim którykolwiek z nich połapałby się, co się dzieje - wyszeptał.
Ta groźba sprawiła, że serce zabiło mi mocniej. Wiedziałam, że nie skrzywdziłby mnie. Wiedziałam, a mimo to… Byłam świadkiem tego, jak Doyle zabija gołymi rękami, bez broni. Wiedziałam ponad wszelką wątpliwość, że gdyby chciał mnie zabić, nikt, ani ja, ani tych dwóch śpiących strażników za mną, nie zdołałby go powstrzymać.
Nie wygrałabym walki, ale mogłabym w jakiś sposób odwrócić jego uwagę i wtedy go rozbroić. Zbliżyłam się do niego minimalnie, tak że moja twarz naciskała na jego szyję; moje wargi dotykały leciutko jego skóry, kiedy mówiłam. Przez policzek czułam jego puls.
- Nie chcesz mnie skrzywdzić, Doyle.
Musnął ustami płatek mego ucha. To był prawie pocałunek.
- Mogłem zabić was wszystkich troje.
Za nami dało się słyszeć ostry mechaniczny dźwięk, dźwięk odbezpieczanej broni. W ciszy panującej w pokoju był tak głośny, że aż podskoczyłam.
- Nie sądzę, żeby ci się to udało - powiedział Rhys dźwięcznym, donośnym głosem. Był całkowicie przebudzony, celował w plecy Doyle'a, w każdym razie tak mi się wydawało. Doyle zasłaniał mi widok, a i on, ponieważ nie miał oczu z tyłu głowy, mógł się tylko domyślać, co Rhys robi.
- Broni automatycznej nie trzeba odbezpieczać - powiedział spokojnym głosem, nawet nieco rozbawionym. Nie widziałam jego twarzy, więc nie mogłam sprawdzić, czy jego mina pasuje do tonu głosu. Staliśmy dalej nieruchomo.
- Wiem - odparł Rhys. - Może zabrzmi to nazbyt dramatycznie, ale wiesz, jak się mówi: Jeden przerażający dźwięk wart jest tysiąca gróźb.
- Wcale się tak nie mówi - zaprzeczyłam, ustami wciąż dotykając szyi Doyle'a. Kapitan mojej straży w dalszym ciągu się nie poruszał i obawiałam się, że spowoduję coś, czego nie będę mogła zatrzymać. Nie chciałam tej nocy żadnych wypadków.
- A powinno - powiedział Rhys.
Łóżko za nami zatrzeszczało.
- Mam broń wycelowaną w twoją głowę, Doyle. - To był głos Nicki. W jego słowa wpleciona była nić niepokoju. Podczas gdy w głosie Rhysa nie było strachu, w głosie Nicki było go za dwóch. Ale nie musiałam widzieć Nicki, by wiedzieć, że mierzy ze swego pistoletu pewnie, a palec trzyma na spuście. W końcu to Doyle go szkolił.
Poczułam, jak napięcie opuszcza ciało Doyle'a. Uniósł głowę na tyle wysoko, że już nie mówił do mojej skóry.
- Być może nie mógłbym zamordować was wszystkich, ale zdołałbym zabić księżniczkę, zanim wy zabilibyście mnie, a wtedy wasze życie niewiele byłoby warte. Królowa nie darowałaby wam tego, że dopuściliście do zamordowania jej następczyni.
- Teraz widziałam jego twarz. Nawet w świetle księżyca było widać, że jest odprężony. Spojrzenie miał odległe, nie patrzył na mnie. Był zbyt skoncentrowany na lekcji, którą dawał swoim ludziom, by zaprzątać sobie mną głowę.
- Oparłam się plecami o ścianę, ale nie zwrócił na to uwagi. Położyłam dłoń na środku jego klatki piersiowej i pchnęłam. Odchylił się do tyłu, z trudem łapiąc równowagę.
- Przestańcie wszyscy - powiedziałam donośnym głosem. Rzuciłam gniewne spojrzenie na Doyle'a. - Odsuń się ode mnie.
- Skinął głową, ponieważ nie było miejsca na głębszy ukłon, po czym cofnął się, unosząc ręce, by pokazać strażnikom, że nic w nich nie ma. Stanął między łóżkiem a ścianą, nie mając miejsca na jakikolwiek manewr. Dopiero teraz ich ujrzałam. Rhys leżał na boku, mierząc cały czas w Doyle'a. Nicca stał na drugim końcu łóżka, trzymając broń w obydwu rękach, w standardowej postawie strzeleckiej. W dalszym ciągu traktowali Doyle'a jak zagrożenie. Miałam już tego dosyć.
- Męczą mnie te gierki, Doyle - powiedziałam. - Albo masz pewność, że twoi ludzie zapewnią mi bezpieczeństwo, albo nie. Jeśli nie, znajdź mi innych strażników albo dopilnuj, żebyście ty i Mróz byli zawsze przy mnie. Ale daj już spokój.
- Gdybym był jednym z twoich wrogów, twoi strażnicy mogliby przespać twoją śmierć.
- Nie spałem - zaprotestował Rhys. - Prawdę mówiąc, myślałem, że w końcu poszedłeś po rozum do głowy i zamierzasz zaliczyć ją pod tą ścianą.
Doyle zgromił go spojrzeniem.
- To do ciebie podobne, że pomyślałeś o czymś tak ordynarnym.
- Jeśli jej pragniesz, Doyle, to po prostu powiedz. Jutro w nocy może być twoja kolej. Sądzę, że odstąpilibyśmy ci jeden wieczór, gdybyś miał zamiar złamać swój… celibat.
- Odłóżcie broń - poleciłam.
Popatrzyli na Doyle'a, oczekując potwierdzenia.
- Odłóżcie broń! - krzyknęłam. - Jestem księżniczką, następczynią tronu. On jest tylko kapitanem mojej straży. Kiedy mówię wam, żebyście coś zrobili, macie to zrobić.
Nadal patrzyli na Doyle'a. Skinął nieznacznie głową.
- Wyjść - powiedziałam. - Wszyscy wyjść.
Doyle pokręcił głową.
- Nie wydaje mi się, żeby to było rozsądne posunięcie, księżniczko.
Zwykle nalegam, by wszyscy zwracali się do mnie "Meredith", ale właśnie powołałam się na swój status. Nie mogłam mieć pretensji do Doyle'a, że nazwał mnie księżniczką.
- A więc moje rozkazy nic nie znaczą, tak?
Wyraz twarzy Doyle'a był nieodgadniony. Rhys i Nicca odłożyli broń, ale żaden z nich nie patrzył mi w oczy.
- Księżniczko, zawsze musisz mieć przy sobie przynajmniej jednego z nas. Nasi wrogowie są… nieustępliwi.
- Książę Cel zostanie stracony, jeśli jego ludzie spróbują mnie zabić w czasie, gdy on odbywa karę. Przez pół roku mamy spokój.
Doyle pokręcił głową.
Popatrzyłam na tych trzech mężczyzn, przystojnych, nawet na swój sposób pięknych, i nagle zapragnęłam zostać sama. Musiałam pomyśleć, dojść do tego, czyich właściwie rozkazów słuchają, moich czy królowej Andais. Dotąd myślałam, że moich, ale nagle przestałam być tego pewna.
Spojrzałam na nich. Rhys patrzył mi w oczy, Nicca unikał mojego wzroku.
- Nie wykonacie moich rozkazów, prawda?
- Naszym podstawowym obowiązkiem jest dbać o twoje bezpieczeństwo, księżniczko. Spełnianie twoich zachcianek znajduje się dopiero na drugim miejscu - powiedział Doyle.
- Czego ode mnie oczekujesz? Proponowałam, byś dzielił ze mną łoże, ale odmówiłeś.
Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale uniosłam dłoń.
- Nie, nie chcę już słuchać twoich wymówek. Uwierzyłam w bajeczkę o tym, że pragniesz zostać ostatnim z moich mężczyzn, ale dobrze wiesz, że jeśli zajdę w ciążę, zgodnie z tradycją sidhe ojciec dziecka zostanie moim mężem. A wtedy stanę się monogamistką. Stracisz szansę na przerwanie celibatu, w którym trwasz od tysiąca lat. - Skrzyżowałam ręce na piersi. - Albo powiesz mi prawdę, albo zakażę ci zbliżania się do mojej sypialni.
Jego twarz była prawie obojętna, jednak widać było, że ledwie nad sobą panuje.
- Dobrze, skoro chcesz prawdy, to popatrz na swoje okno.
Zmarszczyłam brwi, ale odwróciłam się, by spojrzeć na okno za zwiewnymi białymi zasłonami, poruszającymi się delikatnie na wietrze. Wzruszyłam ramionami.
- No i co?
- Jesteś księżniczką sidhe. Patrz czymś więcej niż oczami.
Wciągnęłam głęboko powietrze i wypuściłam je powoli, starając się uspokoić. Denerwowanie się na Doyle'a nie przynosi żadnych rezultatów. To, że jestem księżniczką, nie daje mi zbytniej przewagi, naprawdę.
Przywołałam tylko tyle magii, ile było potrzeba do opuszczenia osłony. Ludzie o zdolnościach nadprzyrodzonych zazwyczaj muszą długo pracować, by ujrzeć w końcu inną rzeczywistość. Ja jestem po części istotą magiczną, a to oznacza, że muszę poświęcić ogromną ilość energii, by owej innej, magicznej rzeczywistości nie widzieć. Magia przyciąga magię i bez osłony mogłabym utonąć w jej strumieniu, który przepływa nad Ziemią każdego dnia.
Opuściłam osłonę i spojrzałam tą częścią umysłu, która pozwala zobaczyć sny. Nagle zaczęłam lepiej widzieć w ciemnościach i zobaczyłam jarzącą się osłonę na oknie i na ścianach. I w tej jarzącej się osłonie ujrzałam coś małego, przyciśniętego do okna. Kiedy rozsunęłam zasłony, na oknie nie zobaczyłam nic poza migotaniem bladych barw osłony. Skoncentrowałam się. I wówczas znów to ujrzałam. W osłonie na oknie był wypalony odcisk dłoni, mniejszej od mojej. Spróbowałam się mu przyjrzeć z bliska, ale zniknął. Zmusiłam się, by przyjrzeć się mu pod innym kątem. Odcisk był humanoidalny, ale nie należał do człowieka.
Zasunęłam zasłony i powiedziałam, nie odwracając się:
- Jakaś istota usiłowała sforsować osłonę, kiedy spaliśmy.
- Zgadza się - potwierdził Doyle.
- Niczego nie poczułem - powiedział Rhys.
- Ja również - dodał Nicca.
- Zawiedliśmy cię, księżniczko - westchnął Rhys. - Doyle ma rację. Mogłaś przez nas zginąć.
Odwróciłam się i popatrzyłam na nich wszystkich, po czym zatrzymałam wzrok na Doyle'u.
- Kiedy to poczułeś?
- Przyszedłem tutaj, żeby sprawdzić, co z tobą.
Pokręciłam głową.
- Nie o to pytałam. Kiedy poczułeś, że coś próbuje się przebić przez osłonę?
Spojrzał mi prosto w twarz.
- Mówiłem ci, księżniczko. Tylko ja potrafię sprawić, że będziesz bezpieczna.
Znowu pokręciłam głową.
- Niedobrze, Doyle. Sidhe nigdy nie kłamią, starają się mówić wprost, a ty dwukrotnie uniknąłeś jasnej odpowiedzi na moje pytanie. Masz odpowiedzieć w tej chwili. Pytam po raz trzeci: Kiedy wyczułeś, że coś próbuje przebić się przez osłonę?
Sprawiał wrażenie na poły zażenowanego, na poły złego.
- Kiedy szeptałem ci do ucha.
- Zobaczyłeś to przez zasłony? - spytałam.
- Tak - odparł gniewne.
- Nie wiedziałeś, że coś próbuje się tu dostać! - wykrzyknął triumfalnie Rhys. - Po prostu wszedłeś tu, bo usłyszałeś, że Merry chodzi po pokoju.
Doyle nie odpowiedział, ale nie musiał. Milczenie było wystarczającą odpowiedzią.
- Ta osłona jest moim dziełem. Ustawiłam ją, kiedy wprowadziłam się do tego apartamentu. To moja moc, moja magia nie wpuściła tu tej istoty. Moja moc przypaliła ją tak, że pozostawiła swoje… odciski palców.
- Twoja osłona zatrzymała tę istotę tylko dlatego, że miała ona małą moc - powiedział Doyle. - Jakaś silniejsza istota sforsowałaby bez trudu każdą osłonę, jaką byś ustawiła.
- Być może, ale chodzi o to, że wcale nie wiedziałeś więcej niż my.
- Nie jesteś nieomylny - ponownie zatriumfował Rhys. - Dobrze wiedzieć.
- Czy to na pewno powód do radości? - spytał z powątpiewaniem Doyle. - Pomyślcie sami. Tej nocy żadne z nas nie wiedziało, że jakaś istota próbowała się dostać do środka. Nikt z nas tego nie wyczuł. Jakaś silniejsza istota musiała ją ukryć za swoją osłoną.
Spojrzałam na niego.
- Sądzisz, że ludzie Cela ryzykowaliby jego życie, żeby mnie zabić?
- Czyżbyś już zapomniała, jaką logiką kieruje się Dwór Unseelie? Cel był oczkiem w głowie królowej, od stuleci jej jedynym następcą. Kiedy uczyniła cię następczynią, jego notowania spadły. To z was, które doczeka się pierwsze dziecka, zasiądzie na tronie. Co się jednak stanie, jeśli oboje zginiecie? Co się stanie, jeśli zostaniesz zabita przez ludzi Cela, a królowa będzie zmuszona stracić Cela za zdradę? Nagle zostanie bez następcy.
- Królowa jest nieśmiertelna - powiedział Rhys. - Zgodziła się ustąpić z tronu tylko dla Merry lub Cela. A jeśli ktoś chce śmierci zarówno księcia Cela, jak i księżniczki Meredith, to nie cofnie się też przed zgubieniem królowej.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego.
- Nikt by nie ryzykował jej gniewu - zaoponował Nicca.
- Zaryzykowałby, jeśli miałby pewność, że nie zostanie schwytany - stwierdził Doyle.
- Kto byłby tak zuchwały? - zapytał Rhys.
Doyle roześmiał się strasznym śmiechem.
- Kto byłby tak zuchwały? Rhys, jesteś dworzaninem. Lepiej zapytaj, kto nie byłby tak zuchwały?
- Mów, co chcesz, Doyle - powiedział Nicca - ale większość dworzan boi się królowej o wiele bardziej niż Cela. Zawsze byłeś jej pupilkiem. Nie wiesz, jak to jest być zdanym na jej łaskę i niełaskę.
- Ja wiem - wtrąciłam. Wszyscy odwrócili się w moją stronę. - Zgadzam się z Niccą. Nie znam nikogo poza Celem, kto zaryzykowałby gniew jego matki.
- Jesteśmy nieśmiertelni, księżniczko. Mamy ten luksus, że możemy poczekać na odpowiedni moment. Może jakiś przebiegły wąż czeka od stuleci na chwilę, kiedy królowa będzie słaba. A stanie się taka, jeśli będzie zmuszona zgładzić własnego syna.
- Nie jestem nieśmiertelna, więc nie mogę się pochwalić taką cierpliwością ani przebiegłością. Jedno wiemy na pewno: jakaś istota tej nocy usiłowała sforsować moją osłonę. Musi mieć oparzenie na dłoni lub łapie. Można je będzie dopasować do odcisków palców.
- Widziałem osłony nastawione tak, żeby zranić istotę, która próbuje je sforsować, ale nigdy przedtem nie widziałem osłony, która umożliwia zebranie odcisków palców - powiedział Rhys.
- Sprytne - uznał Doyle. W jego ustach był to wielki komplement.
- Dziękuję. - Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego. - Jeśli nigdy przedtem nie widziałeś takiej osłony, to skąd wiedziałeś, co to jest?
- To Rhys powiedział, że nigdy nie widział czegoś podobnego. Ja tego nie powiedziałem.
- Gdzie jeszcze to widziałeś?
- Jestem zabójcą i myśliwym, księżniczko. Dobrze jest dysponować jakimiś śladami.
- Znak na dłoni oznaczy tę istotę, ale nie będzie ona dzięki niemu zostawiać śladów.
Doyle prawie niezauważalnie wzruszył ramionami.
- Szkoda, to byłoby przydatne.
- Potrafisz sprawić, żeby istota magiczna zostawiała magiczne ślady? - spytałam.
- Tak.
- Ale mogłaby ujrzeć je za pomocą własnej magii i zrzucić zaklęcie.
Wzruszył ramionami.
- Świat nigdy nie okazał się na tyle duży, by ukryć zwierzynę, którą tropiłem.
- Jesteś… doskonały - powiedziałam.
Spojrzał na okno za mną.
- Nie, księżniczko, obawiam się, że nie jestem. A najgorsze jest to, że nasi wrogowie już to wiedzą.
Bryza przeszła w wiatr wydymający białe zasłony. Widziałam mały szponiasty odcisk zastygły w migotliwej magicznej osłonie. Pół kontynentu dzieli mnie od najbliższego bastionu faerie. Wydawało mi się, że jestem wystarczająco daleko, byśmy mogli się czuć bezpieczni, ale najwidoczniej się myliłam. Po latach wygnania miałam wreszcie przy sobie jakąś cząstkę domu. Domu, który tak naprawdę nigdy się nie zmienił. Zawsze był piękny, zmysłowy i bardzo, bardzo niebezpieczny.

 


Rozdział 2

Niebo za oknami mojego gabinetu było niemal idealnie błękitne. Rzadko się takie widuje nad Los Angeles. Budynki w centrum miasta błyszczały w słońcu. Dzisiaj był jeden z tych rzadkich dni, które pozwalają ludziom wierzyć w to, że w LA trwa wieczne lato, stale świeci słońce, woda jest zawsze błękitna i ciepła, a wszyscy są piękni i uśmiechnięci. Prawda jednak jest taka, że nie wszyscy są tacy piękni i nie wszyscy się cały czas uśmiechają (jeśli o to chodzi, to LA ciągle ma jeden z najwyższych wskaźników samobójstw w kraju, co naprawdę nie nastraja zbyt optymistycznie), a ocean jest zimny i bardziej szary niż błękitny. Jedynymi ludźmi, którzy w południowej Kalifornii w grudniu wchodzą do wody bez odpowiednich kombinezonów, są turyści. Z tym wiecznie świecącym słońcem to też nie do końca prawda, bowiem od czasu do czasu lubi sobie tutaj popadać, a smog jest gęstszy niż w jakimkolwiek innym mieście. To był najpiękniejszy dzień, jaki tu widziałam od trzech lat. Aż żal, że zdarzył się tylko po to, by utrzymać przy życiu mit. Może ludzie po prostu chcą wierzyć w jakieś magiczne miejsce, a południowa Kalifornia o wiele lepiej się do tego nadaje niż Kraina Faerie. W każdym razie, na pewno jest od niej o wiele bezpieczniejsza.
Wcale mi się nie podobało, że marnuję taki piękny dzień, siedząc w czterech ścianach. W końcu jestem księżniczką. Czy to nie oznacza, że nie muszę pracować? Ano, nie. Tak samo, jak to, że jestem księżniczką elfów, nie znaczy od razu, że gdybym sobie zażyczyła góry złota, natychmiast by się ona w magiczny sposób przede mną pojawiła (a chciałabym!). Ten tytuł, podobnie jak wiele innych tytułów królewskich, ma niewielkie przełożenie na pieniądze, ziemię czy władzę. Jeśli faktycznie zostanę królową, to się zmieni; do tego momentu jestem sama. No, prawie sama.
Doyle siedział za mną na krześle stojącym przy oknie. Był ubrany tak jak ostatniej nocy, z tym że włożył jeszcze czarną skórzaną kurtkę i czarne okulary przeciwsłoneczne. Promienie słońca skrzyły się we wszystkich srebrnych kółkach tkwiących w jego uszach i sprawiały, że diamentowe ćwieki w płatkach uszu tworzyły maleńkie tęcze na blacie mojego biurka. Większość ochroniarzy bardziej martwiłaby się o drzwi niż o okna. W końcu znajdowaliśmy się dwadzieścia trzy piętra nad ziemią. Ale istoty, przed którymi Doyle mnie chronił, mogły równie dobrze przylecieć, jak przyjść. Stworzenie, które pozostawiło maleńki odcisk łapy na moim oknie, albo przypełzło jak pająk, albo przyfrunęło niczym ptak.
Siedziałam przy biurku, a promienie słońca grzały mnie w plecy. Tęcza z diamencików Doyle'a spoczęła na moich splecionych dłoniach, uwydatniając zieleń lakieru do paznokci. Lakier pasował do żakietu i krótkiej spódnicy. Światło słoneczne i szmaragdowa zieleń ubrania podkreślały czerwień moich włosów, a także zieleń i złoto moich oczu. Dobrałam takie cienie do powiek, by te barwy stały się jeszcze wyraźniejsze. Szminka była czerwona. Cała byłam radośnie kolorowa. Jedną z zalet tego, że nie udaję już człowieka, jest to, że nie muszę ukrywać blasku włosów, oczu i skóry.
Aż po blady świt zastanawialiśmy się, co to za istota usiłowała sforsować moją osłonę. W efekcie padałam z nóg. W końcu jednak zrobiłam sobie makijaż, ubrałam się i poszłam do biura, z myślą, że nawet jeśli zginę, to przynajmniej nieźle wyglądając. Wzięłam ze sobą mały, czterocalowy nóż. Wsunęłam go za podwiązkę, tak że metalowa rękojeść dotykała nagiej skóry. Po ostatniej nocy Doyle uznał, że tak będzie najlepiej, a ja się nie spierałam.
Nogi miałam grzecznie skrzyżowane, nie z powodu siedzącego przede mną klienta, ale z powodu człowieka, który przycupnął pod moim biurkiem. No, może nie dokładnie człowieka - goblina. Skóra Kitta jest biała jak światło księżyca, tak blada jak moja czy Rhysa albo Mroza. Gęste, lekko falowane, krótko przystrzyżone włosy są tak czarne jak włosy Doyle'a. Ma tylko cztery stopy wzrostu i przypominałby lalkę o wyglądzie mężczyzny, gdyby nie to, że jego plecy są pokryte błyszczącymi łuskami, a wielkie oczy w kształcie migdałów, tak błękitne jak dzisiejsze niebo, mają eliptyczne źrenice, co czyni go podobnym do węża. W jego ustach kryją się jadowite kły i długi niczym wstążka, rozwidlający się na końcu język, który sprawia, że syczy, gdy nie jest należycie skoncentrowany. Kitto nie czuje się dobrze w dużym mieście. Zdaje się czuć najlepiej, kiedy może mnie dotykać, przycupnąć przy mojej stopie, usiąść mi na kolanach, zwinąć się w kłębek przy mnie, kiedy śpię. Ostatniej nocy musiałam go wyprosić ze swojej sypialni, ponieważ Rhys nie zniósłby jego obecności. Kilka tysięcy lat temu gobliny wyłupiły mu oko. Nigdy im tego nie wybaczył.
Rhys stał w kącie przy drzwiach, w miejscu, w którym rozkazał mu stać Doyle. Miał na sobie drogi, biały prochowiec - wypisz, wymaluj Humphrey Bogart. Rhysowi bardzo się podoba, że jesteśmy prywatnymi detektywami, i zwykle w pracy nosi albo prochowiec, albo jeden z kapeluszy ze swojej ogromnej kolekcji. Do tego nakłada przepaskę na oko. Dzisiaj białą, ponieważ musiała pasować do koloru ubrania i włosów.
Kitto pogładził mnie po nodze. Nie spoufalał się przesadnie; po prostu musiał mnie dotykać. Naprzeciwko mnie siedział pierwszy klient. Jeffery Maison miał niecałe sześć stóp wzrostu, był barczysty, wąski w pasie, szykownie ubrany, miał zadbane dłonie i brązowe, misternie ufryzowane włosy. Jego uśmiech był tak olśniewająco biały, że nie ulegało wątpliwości, że jego zęby są dziełem bardzo drogiego dentysty. Był przystojny, ale bezbarwny, nijaki. Jeśli nad jego wyglądem pracowali chirurdzy plastyczni, powinien ich zwolnić, ponieważ jego twarz można było uznać za przystojną, ale nie można jej było zapamiętać. Dwie minuty po jego wyjściu miałoby się kłopoty z przypomnieniem sobie jakiejkolwiek jego cechy. Powiedziałabym, że jest niedoszłym aktorem, ale tacy nie mogą sobie pozwolić na doskonale skrojone, markowe garnitury.