Plan pełnego zatrudnienia

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Życie w Planie jest usłane różami. Dostaje się zimowy i letni uniform, dopłatę do herbaty i kanapek, pozwolenie na spokojna drzemkę w czasie postojuoraz hojną pensję. A w zamian za to wystarczy zjawiać się codziennie w pracy! Wszystko jednak może tak łatwo runąć. Pracownicy już zaczynają tworzyć skłócone obozy. Pojawia się też nowy kontroler, którego celem jest odesłanie Planu tam, gdzie już poszły "inne poronione eksperymenty społeczne, jak transport publiczny, obiady szkolne i orkiestry gminne".
Plan Pełnego Zatrudnienia to niezwykle oryginalna powieść, która już staje się współczesną klasyką.

"Osobliwe, lecz doskonałe książki Millsa to prawdziwe pole do popisu dla wyobraźni".

"Daily Express"

"Wyjątkowy talent… Powieści Magnusa Millsa należą do najlepszych i najbardziej oryginalnych w najnowszej literaturze angielskiej".

"Literary Review"

Rok wydania: 2005
Stron: 160
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 60
Tłumacz: Katarzyna Krawczyk

Fragment tekstu:

Książka ta jest fikcyjna. Imiona, postaci i wydarzenia w niej ukazane są wytworem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, zdarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe.

 

Ojcu

 

Oczywiście, gdyby to był jakikolwiek inny kraj, Plan przetrwałby do dzisiaj w kwitnącym stanie, wciąż stosowany. W każdym innym kraju uznano by go za skarb narodowy, a wszyscy pracownicy walczyliby o utrzymanie wysokich standardów i zasad, na których się opiera. Wielu naszych sąsiadów z kontynentu rzeczywiście wdrożyło Plan u siebie i w każdym przypadku odnieśli całkowity sukces. Jednak nie ma wątpliwości, kto pierwszy stworzył Plan: my. To my go opracowaliśmy. Plan Pełnego Zatrudnienia stanowił przedmiot zawiści całego świata, jako największe przedsięwzięcie w dziejach zapoczątkowane przez mężczyzn i kobiety. Za jednym zamachem rozwiązywał problemy od wielu pokoleń trapiące ludzkość. Wystarczyło, że jego uczestnicy puścili maszynę w ruch, a potem mogli już tylko czekać na ziszczenie się marzeń, na dotarcie do słonecznej, świetlanej krainy, w której nie istniało już bezrobocie ani niepewność jutra. Stworzony przez wizjonerów z dokładnością do najdrobniejszych szczegółów, Plan był odporny na wszelkie przeciwności i nie mógł zawieść.
To się mogło zdarzyć tylko w tym kraju.
W tym kraju udało nam się zniszczyć Plan. Zniszczyliśmy ostatnią rzecz, jaka mogła nas uchronić przed popadnięciem w zacofanie i ruinę. I dokonaliśmy tego własnymi rękami, a nie - porwani przez jakiegoś zwariowanego lidera, na którego moglibyśmy potem zrzucić winę. Nie. Możemy winić jedynie siebie, nikogo innego. Plan został stworzony dla nas i to my w końcu doprowadziliśmy do jego upadku.

 

1

Len Walker umiał wypatrzyć zagrożenie na długo przedtem, zanim my je dostrzegliśmy. Pamiętam naszą rozmowę pewnego ranka, kiedy staliśmy na placu załadunkowym magazynu Blackwell, obserwując wjeżdżające i wyjeżdżające UniVany. Był piękny dzień, pierwszy pogodny dzień po długim okresie słoty, i z tej okazji kilku kierowców zabrało samochody do myjni automatycznej. Jednocześnie towary natychmiast po wyładunku zabierano z rampy; w zasięgu wzroku nie walało się ani jedno niepotrzebne opakowanie. Huczało jak w ulu, więc powiedziałem, że praca idzie jak w zegarku.
- O tak - odparł Len. - Wszystko wygląda pięknie, ale wiesz chyba, że to bardzo łatwo może się zawalić, prawda?
- Zawalić? - powtórzyłem. - Chyba nie tak łatwo.
- Wystarczy jeden dzień, żeby wszystko padło.
- Ale przecież zawsze powtarzasz, że żyjemy we wspaniałych czasach.
- Ależ oczywiście! Wspaniałe czasy, naprawdę!
- No to czemu kraczesz?
- Nie kraczę. - Len zniżył głos. - To są wspaniałe czasy, ale kiedy je utracimy, już nigdy nie wrócą.
- Dlaczego mielibyśmy je utracić?
- Bo niektórzy zaczęli zbyt się przyzwyczajać do dobrego. Rozumiesz, trochę za dużo sobie pozwalają. Nie będę nikogo wskazywał palcem, ale kilku tutaj jest w stanie zniszczyć wszystko, co budowaliśmy latami. Chyba nie zdają sobie sprawy, że jeśli nie będą ostrożni, to Plan runie jak domek z kart.
- Naprawdę?
- O, to się nie zdarzy dziś ani jutro, na pewno przez jakiś czas będziemy mogli pracować bez zmian, jak teraz. Ale jeśli popadniemy w samozadowolenie, jeśli nie będziemy doceniać tego, co mamy, wtedy, powiadam ci, pewnego ranka obudzimy się i zobaczymy, że nic nam nie zostało.
- Rozmawiałeś o tym z kimś jeszcze?
- Tylko z tymi, którzy chcą słuchać. Jest nas kilka osób, staramy się przekonać resztę, poszerzać świadomość, że się tak wyrażę. Oczywiście minie sporo czasu, zanim dotrzemy do wszystkich i przekonamy ich o powadze sytuacji. Nie każdy jest tak świadomy jak ty albo ja.
- Hm, nie powiedziałbym, że jestem aż tak uświadomiony. Cieszę się, że nie mam problemów, jak każdy.
- Może i tak - odparł Len - ale widzę, że w przeciwieństwie do innych naprawdę cenisz Plan.
- Możliwe.
- Ale co do twojego pomocnika, już nie jestem taki pewny…
- George'a? Nie, on się chyba rzadko zastanawia nad takimi sprawami. Najbardziej obchodzi go chyba rozwożenie ciast.
- No dobrze, to możesz zrobić mi uprzejmość? Spróbuj wbić mu do głowy - jemu i wszystkim tym, którzy żyją w nieświadomości, myśląc, że dobre czasy będą trwały wiecznie - spróbuj mu to uświadomić. Inaczej za dziesięć lat wrócą tutaj i zastaną bramę zamkniętą, a podwórko zarośnięte drzewami.
- No dobrze. Zrobię, co będę mógł, Len. Teraz muszę się zbierać. Osgood obserwuje. Złapię cię przy następnej okazji, dobrze?
- OK, na razie.
Odsunął się na bok i patrzył, jak schodziłem ze schodów i szedłem do ciężarówki. Przyglądał się jeszcze, jak do niej wsiadałem; odniosłem wrażenie, że sprawdza, czy jego słowa odpowiednio głęboko zapadły mi w pamięć.
Zasunąłem drzwi szoferki. George siedział na miejscu pasażera, otoczony stosami różowych i białych pudełek.
- Siedziałeś tu cały czas? - zapytałem. - Myślałem, że poszedłeś pogadać z Osgoodem.
- Nie - odparł. - Postanowiłem załatwić to później, muszę się dobrze zastanowić, jak to rozegrać.
- Jak wolisz. To co, gotowy do drogi?
- Taaa.
- No to spadamy.
Włączyłem silnik, przejechałem przez podwórze i wyjechałem za bramę.
- O czym rozmawiałeś z Lenem? - zapytał George, podnosząc głos, żebym go usłyszał przez szum silnika. - Gadaliście i gadaliście.
- Wiesz, jaki on jest, jak się nakręci.
- No…
- Opowiadał mi, jak to Plan w każdej chwili może runąć.
- Zmienił śpiewkę. Kiedy poprzednio z nim rozmawiałem, powiedział, że Plan nigdy nie miał się lepiej.
- O, ciągle w to wierzy - odparłem. - Ale wydaje mu się, że tylko on i może jeszcze kilku wybrańców.
- Co? Oprócz niego i Micka Dalstona, kiedy godzinami przesiadują w świetlicy? Jak twierdzą: żeby się nie pokryła kurzem.
- No właśnie.
- W takim razie w czym problem?
- Wiesz, że Len je śniadanie, lunch i podwieczorek w czasie jednej przerwy?
- Tak - odparł George. - Robi tak od lat.
- Ale mimo to zawsze jest do przodu z robotą, no nie?
- Chyba tak.
- A kiedy ostatnio widziałeś, że w magazynie Blackwell nie nadążają z odbiorem i wydaniem towarów?
- Nie pamiętam.
- A ja tak. Wtedy, kiedy Len był na urlopie, a Charlie Green zastępował go przez dwa tygodnie.
- A, faktycznie.
- Charlie ciągle gadał, jak to Gosling dobrze sobie radzi, jeśli tylko się mu trochę zaufa. Prawie trzy dni z rzędu wychodził wcześniej i narobił takich tyłów, że kiedy Len wrócił, wystarczyło ich na kilka dodatkowych ładunków.
- Trochę go to wkurzyło, no nie?
- Raczej tak. Właściwie facet się wściekł. Przez kilka miesięcy nie odzywał się do Charliego. Ale do czego zmierzam: Len zawsze odsiedzi swoje osiem godzin, nawet jeśli połowę z nich spędza na górze. Nigdy nie wychodzi przed czasem, bo nie chce zagrozić swojej grze w strzałki, w karty, w snookera i wszystkim innym zawodom. Siedzi w Planie od bardzo dawna, nie zapominaj o tym. Chce, żeby wszystko zostało tak, jak jest, lecz jednocześnie obawia się, że Plan w końcu runie.
- A niby dlaczego miałby runąć?
- Bo nikt z nas nie ceni go tak, jak powinien.
- O rany, nie powinien się tym przejmować - oświadczył George. - Kłopot w tym, że Lenny bierze wszystko zbyt poważnie.
- Jesteś pewien?
- Oczywiście. Słuchaj, wiesz tak dobrze jak ja, że Plan jest niezniszczalny. UniVany zaprojektowano specjalnie dla niego, no nie? Tysiące samochodów ze standardowymi częściami wymiennymi, odpornych na rdzę, tylko dla Planu. Mogą jeździć latami, jeśli tylko się o nie właściwie zadba i dopóty, dopóki mają przyszłość przed sobą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza wycofywać ich z eksploatacji, a gdyby ktoś tego spróbował, opinia publiczna dałaby mu do wiwatu. Poza tym, co by się stało z wszystkimi magazynami, stacjami obsługi i innymi zakładami pomocniczymi? Do niczego innego się nie nadają. Wierz mi, nie zamkniemy wszystkiego tylko dlatego, że Charlie Green od czasu do czasu urywa się z pracy.
- Mam tylko nadzieję, że się nie mylisz - zakończyłem. - Jedynie przez wzgląd na Lena.
Rozmawiając tak, wyjechaliśmy na obwodnicę i teraz kierowaliśmy się na wschód. Co jakiś czas mijaliśmy UniVany jadące z naprzeciwka; jeśli były z Long Reach, pozdrawialiśmy je mignięciem świateł (jeśli pochodziły z innych magazynów, nie zwracaliśmy na nie uwagi). W ten sposób powitaliśmy już Dave'a Whelana i Micka Clarka, po których zaraz nadjechali John Ford i Colin Regis. Minutę później trafiliśmy na odcinek mocno zapchany samochodami i musiałem zwolnić; jechałem teraz niewiele szybciej niż pieszy.
- A zmieniając temat - odezwał się George. - Wiesz, że przez następne dwa tygodnie mam wolne, prawda?
- Wiem - odpowiedziałem. - Widziałem plan urlopów.
- Świetnie. To co, zgadzasz się na ciasta?
- Co?
- Ciasta.
- No wiem, że ciasta. - Odwróciłem się do niego. - Ale chciałem zapytać, o co ci chodzi? Co z nimi?
- No, możesz je porozwozić?
- Oczywiście, że nie.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ to twoje ciasta, George. Nie przeszkadza mi, że rozwozisz je przy okazji naszych kursów, to coś innego. Ale absolutnie nie zamierzam zajmować się nimi za ciebie, kiedy ty sobie idziesz na urlop.
- To tylko kilka sztuk.
- Nie interesuje mnie to, nie będę ich woził.
- Ale Trace mnie zabije.
- To już sam z nią załatwiaj. Plan nie został wymyślony po to, żeby twoja dziewczyna mogła ciągnąć z niego korzyści. Wiesz przecież.
- No tak, wiem - przyznał George. - Ale proszę cię, jako przysługa dla mnie. Wiesz, że ci się odwdzięczę.
Nagle coś mi zaświtało.
- To dlatego nie chciałeś się widzieć rano z Osgoodem, prawda? Będziesz musiał teraz poprosić jego.
George westchnął.
- No… słuchaj, jako kolega naprawdę bardzo byś mi tym pomógł. Wiem, że Trace czasami za dużo wymaga, ale przy naszym zawodzie trzeba się starać wyciągnąć maksymalne korzyści, no nie?
- Skoro tak mówisz.
- I w środę nie będziesz musiał ich wozić.
- Dlaczego?
- Bo to dwudziesty dziewiąty, rok przestępny, zapomniałeś? Nikt nie obchodzi urodzin, przynajmniej nie w okolicy.
- No tak, to trzeba uczcić - powiedziałem. - O, a ci co tu robią?
Czekając na wyjazd z podporządkowanej, tuż przed nami stał UniVan z dwoma Steve'ami. Właściwie pod tym kątem mogłem dojrzeć jedynie Steve'a Moore'a, który siedział jak zwykle za kółkiem, ale wiedziałem, że na siedzeniu pasażera, którego nie mogłem dojrzeć, siedzi Steve Armstrong. Jednak moją uwagę zwrócił sposób, w jaki Steve prowadził ciężarówkę; uderzyło mnie, że robił to jakby nie w swoim stylu. Zamiast przeciskać się przez tłum samochodów, wykorzystując każdą szczelinę, jak to zwykle czynili kierowcy pracujący w Planie, Steve uprzejmie czekał, aż ktoś się zatrzyma i ustąpi mu miejsca. Oczywiście nikt nie ustępował, bo nikt nie chciał utkwić za ciężarówką, skoro mógł tego uniknąć. To ja powinienem go wpuścić, więc kiedy podjechaliśmy bliżej, błysnąłem światłami i czekałem na jakiś odzew. Jednakże Steve bez jednego spojrzenia w naszą stronę zajął miejsce, jakie mu zrobiłem, przejechał w poprzek drogi i wjechał w przecznicę! W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że siedział w szoferce sam. Steve'a Armstronga nie było nigdzie widać.
- Co on sobie wyobraża? - zawołałem. - Tak się przemykać przed nosem!
- Nie wiem - odparł George. - Trochę ryzykowne - wyjeżdżać tak z podporządkowanej, co nie? Wydawało mi się, że on i Steve mieli być na dwudziestej drugiej.
- Mnie też! Widziałeś, jak nam przejechał przed nosem i nawet nie odwrócił głowy?
Musiałem przyznać, że zdenerwował mnie widok Steve'a Moore'a beztrosko jadącego sobie prywatną trasą, cieszącego się swobodą, zupełnie niezależnego. Z tego, co wiem, nigdy się coś takiego nie zdarzyło. Przez cały czas, jaki przepracowałem na zasadach Planu, miałem samochód dla siebie jedynie w chwilach, kiedy parkowaliśmy, a George wyskakiwał, żeby załatwić swoje rozliczne prywatne interesy. Jazda bez pomocnika była zabroniona; widząc więc, na co pozwalał sobie Steve, poczułem się zazdrosny. "Ciekawe - zastanawiałem się - jak uda mu się z tego wywinąć, skoro afiszuje się tak w biały dzień, o jedenastej przed południem?"
- Jeśli dalej tak będzie robił, to go złapią i spiszą - skomentował George.
- Aha - przyświadczyłem. - Miejmy nadzieję, że go złapią.
Przyglądaliśmy się, jak ciężarówka Steve'a stopniowo niknie nam z oczu w plątaninie uliczek, małych zakładów i magazynów leżących na południe od obwodnicy. Potem, już nie snując dalszych domysłów, pojechaliśmy dalej. O dwunastej czterdzieści pięć mieliśmy być w Cotton Town, ale jak zwykle przed południem dojechaliśmy na miejsce sporo wcześniej. Nie przeszkadzało nam to, bo mieliśmy do zrobienia dodatkowy kurs. Po kolejnych dwóch milach podjechałem do rzędu sklepów, a George wyskoczył z szoferki ze swoim stosem pudełek.
- Chcesz wejść i przywitać się z Sandrem? - zapytał. - W przyszłym tygodniu będzie ci łatwiej.
- Aha, to już postanowiłeś, że porozwożę ci te ciasta, tak?
- O rany, daj spokój, człowieku, myślałem, że się już zgodziłeś…
- No dobrze, ale przywieź mi cukierki.
- Skąd?
- Znad morza. Te, co zawsze tam sprzedają, długie karmelki.
- Nie jeżdżę w lutym nad morze, no co ty!
- No to dokąd jedziesz?
- Nigdzie.
- Ale i tak możesz mi przywieźć cukierki - powiedziałem. - Przynajmniej będziesz miał ciekawe zadanie na czas urlopu.
- Dzięki, koleś.
Mówiąc szczerze, pozostawienie samochodu bez opieki było wykroczeniem karanym naganą, ale wtedy robili to niemal wszyscy, więc wyłączyłem silnik i poszliśmy do piekarni Sandra, uważając, żeby dokładnie zamknąć drzwi kabiny. Od dziesiątej do ósmej rano mieliśmy włączone ogrzewanie i nie zamierzaliśmy tracić starannie gromadzonego ciepła. Ognisty podmuch, który uderzył nas, kiedy weszliśmy do piekarni, sprawił, że nasze starania właściwie przestały mieć sens.
- O rany - mruknąłem, kiedy George wprowadził mnie do środka. - Wyobraź sobie: cały czas pracować w takim gorącu.
W rzeczywistości spotkałem już Sandra wcześniej, kiedy Trace obarczyła George'a tyloma pudłami, że musiałem pomóc mu wnieść je wszystkie do środka. Wydawało się, że tego nie pamięta, więc łatwiej było przedstawić nas sobie ponownie. Zresztą, mieliśmy czas jedynie na krótki uścisk ręki i wymianę "dzień dobry", gdyż Sandro i jego pomocnicy biegali wokół jak szaleńcy; najwyraźniej każdy z nich zajmował się kilkoma rzeczami na raz, dokładnie jak podczas mojej poprzedniej wizyty. Właściwie wizyta była potrzebna tylko po to, żeby w kolejnym tygodniu Sandro mnie rozpoznał, kiedy pojawię się z ciastami, ale kiedy kilka minut później wyjeżdżaliśmy, miałem w ręce torbę z pączkami, oferowaną w geście dobrej woli. Opłaciło się tam zajrzeć. Siedząc w szoferce, zjedliśmy połowę z nich, a ja doszedłem do wniosku, że pomaganie George'owi nie jest w końcu aż taką uciążliwością.
Z piekarni odebraliśmy również dodatkowe pudełko z ciastem, które George miał nadzieję zostawić na noc w biurze Osgooda. Ciasto było już pokryte kremem i gotowe do następnego etapu podróży, czyli do przekazania w ręce Pete'a Giggsa.
- Jak długo jeszcze Pete będzie robił siódmą trasę? - zapytałem, podczas gdy George ostrożnie układał ciasto na półce tablicy rozdzielczej.
- Kończy w przyszłym tygodniu - odparł. - Potem idzie na czternastą.
- To przez jakiś czas nie będziesz miał z niego pożytku.
- To nie jest kwestia pożytku - zaprotestował George. - To układ o wzajemnej pomocy. Ja pomagam mu w jego zadaniach, a on wyświadcza mi drobne przysługi.
- Osgood nie będzie jednak taki skłonny do wymiany uprzejmości.
- No, kiedy poprosiłem go poprzednio, zachował się w porządku. Jeśli będę z nim ostrożny, powinno być dobrze. Myślę, że potraktuję to jako próbę.
Zanim znów wyjechaliśmy w trasę, zrobiło się już po dwunastej, co nam jak najbardziej odpowiadało, więc z przyjemnością okrążyliśmy obwodnicę, zanim zjechaliśmy na Cotton Town, gdzie stawiliśmy się punktualnie co do minuty. Nasze szczęście, bo tuż za bramą wjazdową stał Hoskins i mierzył każdemu czas. Kiedy go mijaliśmy, kiwnął mi lekko i przyjaźnie głową, ale w ogóle nie zwróciłem na niego uwagi i pojechałem prosto przez podwórze, gdzie wycofałem, żeby podjechać do rampy załadunkowej. Następny kwadrans mieliśmy, zgodnie z grafikiem, spędzić w samochodzie, w nadziei, że może przypadkiem ktoś się zjawi, żeby nas rozładować jeszcze przed pierwszą. Oczywiście w rzeczywistości przedpołudnie już minęło, więc po szybkim sprawdzeniu, czy Hoskins jest ciągle zajęty przy bramie, zmyliśmy się na obiad.
- Idziemy do kantyny? - zagadnął George. - Partyjka w karty?
- Nie. Chyba skoczę do kafejki - odparłem.
- Dobra, to do zobaczenia.
- Na razie.
O wpół do drugiej byłem już z powrotem przy samochodzie i polerowałem przednią szybę. Potem otworzyłem rozsuwane drzwi i zajrzałem do środka. Raczej nie można było tego nazwać pełnym ładunkiem. Najbliżej mnie, w połowie samochodu, leżała pojedyncza paleta załadowana średniej wielkości skrzynkami na napoje. Za nią leżało jedna na drugiej kilka palet, a obok nich paleta pełna pustych skrzynek. Wózkiem widłowym mogłem to wszystko rozładować samodzielnie w ciągu dziesięciu minut. Jednak według Planu takich rzeczy się nie robiło, więc zamiast tego usiadłem na betonie i czekałem. Właściwie całkiem podobało mi się przebywanie w samotności w czasie, kiedy na placu panował spokój. Po Hoskinsie nie było śladu, a z tego, co widziałem, biuro Wattsa też było puste. Towarzystwa dotrzymywało mi jedynie ze sześć UniVanów zaparkowanych wzdłuż zatoki, czekających na rozpoczęcie pracy po przerwie. Za nimi leżał wąż gaśniczy zawinięty na beczce. Przez kolejne dziesięć minut napawałem się spokojem, w końcu usłyszałem kroki powracających ludzi.
- Widziałem Steve'a Armstronga na górze, w pokoju ze strzałkami - powiedział George. - Grał sam.
- Wygrywał? - zapytałem.
- Nie wiem, ale wydawał się trochę dziwny.
- Dlaczego?
- Zapytałem go, dlaczego nie jeździł rano ze Steve'em Moore'em, ale on tylko spojrzał na mnie dokładnie tak jak na tarczę i powiedział: "Odstawiono mnie". Tak dość gwałtownie.
- Powiedział dlaczego?
- Nie, nic nie mówił, a wtedy wszedł Jumo Williams i zaczęli ćwiczyć, więc sobie poszedłem.
- Wydaje się, że istnieje proste wyjaśnienie.
- Mam nadzieję - zakończył George. - Nie lubię, kiedy ludzie zaczynają zachowywać się dziwnie.

 

2

Zaszczyt rozładowania naszej furgonetki przypadł ostatecznie Kevinowi Jenningsowi. Pojawił się znikąd, jadąc wózkiem widłowym, dokładnie w chwili, kiedy w wejściu pojawił się Watts. Obaj spóźnili się piętnaście minut, ale w stosunku do siebie nawzajem byli dokładnie na czas. Watts wszedł do biura i nie dotykając klamki, zamknął drzwi, które od razu odbiły, otwierając się znów na jakieś sześć cali.
Kevin skierował się prosto do nas.
- No dobrze, to co my tu mamy? - zapytał, podjeżdżając do furgonetki i wsuwając widełki pod załadowaną paletę.
- Dwadzieścia cztery średnie - odpowiedziałem.
- Tak jak mam w rozpisce. - Podniósł ładunek i wywiózł go na światło dnia. - Cztery razy sześć jest dwadzieścia cztery. No tak, zgadza się.
- Zaczekaj no chwilę! - Nagle z biura wyszedł Watts i skierował się w naszą stronę. - Rzucę okiem na etykiety.
Kevin, George i ja staliśmy z boku, podczas gdy Watts podszedł do skrzyń i mrużąc oczy, zajrzał do każdej po kolei. Potem spojrzał na mnie.
- Co to jest?
- Powinny być tylne migacze zewnętrzne.
- Powinny - przytaknął. - Ale według naklejek to są tylne migacze boczne.
- To przecież żadna różnica, nie?
- A owszem, duża. Migają zupełnie inaczej. Kto ci ładował samochód?
- Ee… a co jest napisane w papierach?
- Nie da się odczytać nazwiska, jak zwykle.
- No dobrze - powiedziałem, patrząc na George'a. - Spróbujmy. Eee… wygląda jak Martin, nie?
- Nie - nie zgodził się George. - To chyba był Chris.
- Albo może ten drugi Chris.
- No może. Albo jeszcze…
- No dobrze, już dobrze! - przerwał mi Watts. - To nie jest wielkie przestępstwo. Nikt nie pójdzie za to siedzieć. Ale to już drugi raz w ciągu dwóch tygodni z Long Reach przychodzą do nas niewłaściwe ładunki. W zeszłym tygodniu to były przednie migacze boczne.
- Czy one też migają inaczej? - zapytałem niewinnie.
- Nie - odparł, patrząc na mnie bez zmrużenia powiek. - Na szczęście migają w ten sam sposób.
Trudno było powiedzieć, jak poważnie Watts traktował swoją pracę, ale nie padło już żadne pytanie ani z jego strony, ani z mojej. W tej chwili zadzwonił telefon zewnętrzny.
- OK - odezwał się Watts, rzucając spojrzenie na Kevina. - Zaznacz je i odstaw. Chyba będziemy musieli pogadać z niektórymi, trochę poustawiać im sposób myślenia.
- O co mu chodziło z tym miganiem tak czy inaczej? - zapytał George, kiedy tylko Watts zniknął w swoim biurze.
- Nie zwracaj na niego uwagi - odparł Kevin. - Nie ma po prostu nic lepszego do roboty.
Z kieszeni wyciągnął kawałek żółtej kredki świecowej i napisał na każdej skrzynce "LR" oraz datę. Potem wsiadł do wózka i przewiózł ładunek w głąb czeluści magazynu. Po krótkiej chwili wrócił ze skrzynią pełnych rozmiarów.
- To do Blackwell? - zapytałem.
- No - odparł. - Prowadnice do drzwi. Czterdzieści osiem.
- Ha, to właśnie uwielbiam w tej pracy - zauważył George. - Różnorodność.
- Coś do Merry Park?
- Nie dzisiaj - odparł Kevin.
- No i dobrze.
Okazało się, że za wcześnie się wyrwałem, bo w następnej sekundzie zauważyłem Wattsa jeszcze raz wynurzającego się z kryjówki.
- Jeszcze minutę - odezwał się, podchodząc do nas. - Zdaje się, że jeszcze coś się dla was znajdzie. Właśnie dzwonił Bob Little z Long Reach; Merry Park ściga go z powodu ręcznego wózka paletowego. Tam nic nie mają pod ręką, więc chciał wiedzieć, czy moglibyśmy mu jeden podrzucić.
- Mam nadzieję, że mu odmówiłeś.
- Hm, muszę przyznać, że nie - odparł Watts. - Bo akurat mamy jeden nieużywany na zapleczu, zgadza się, Kevin?
- Tak - padła odpowiedź. - Chociaż dość długo go nie używaliśmy.
- W porządku - rzucił Watts. - Pewnie trzeba go tylko naoliwić. Możesz go przyprowadzić?
- OK.
Kevin nieśpiesznie poszedł w kierunku ciemnego zaplecza budynku, a ja odwróciłem się do Wattsa z pytaniem:
- Czy to znaczy, że mamy jechać do Merry Park?
- Ależ oczywiście, że macie jechać do Merry Park - oświadczył, wyjmując książkę wyjazdów z kieszeni i odnajdując właściwą stronę. - Tak, to wasz ostatni kurs.
- Mieliśmy nadzieję, że uda nam się tam dzisiaj nie jechać - powiedziałem.
- Nie jechać?
- No tak, przez cały tydzień nie było co tam wozić.
- Ani czego odbierać - włączył się George. - Same puste przebiegi.
Kątem oka zauważyłem poruszenie i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że dołączył do nas Hoskins. Jako że cały ranek spędził na placu, na dworze, miał na sobie kompletny strój roboczy, łącznie z czarnym płaszczem i czarną czapką. Tymczasem Watts miał na sobie tylko czarną kurtkę noszoną w pomieszczeniach. Wietrząc posiłki, dwóch urzędników spojrzało na mnie z oczywistym niedowierzaniem.
- Jak długo pracujesz przy Planie? - zapytał Watts.
- Jakieś pięć lat - odpowiedziałem.
- W takim razie - stwierdził - powinieneś dobrze wiedzieć, że nie wolno omijać punktów załadunkowych na trasie tylko dlatego, że nie chce ci się tam jechać.
- Ale pomyślałem, że ktoś może podpisać nam kartę, skoro jest spokojnie.
- Kogo masz na myśli?
- Nikogo konkretnego.
- Może pana Goslinga?
- Oczywiście, że nie!
- No to kogo?
- Zależy.
Zapadła długa cisza, podczas której Watts stał, kręcąc powoli głową, jakby przypomniała mu się jakaś niewyobrażalna tragedia sprzed wielu lat. Hoskins zaś odwrócił się, prawdopodobnie tylko po to, żeby z żałobną miną spojrzeć na plac.
- Posłuchajcie - odezwał się w końcu Watts. - W Merry Park potrzebny jest zapasowy wózek, a wy, jako jedyna obsada, właśnie tam jedziecie. Jeśli marzy wam się wcześniejszy zjazd do bazy, możecie o tym zapomnieć.
- No dobrze - odpowiedziałem, wzruszając ramionami. - Ale i tak warto było spróbować, no nie?
- Nie z naszymi zasadami - odparł Hoskins, w końcu przerywając swoje majestatyczne milczenie. - Z pewnością nie z naszymi zasadami.
Bez dalszej dyskusji obaj powoli i dostojnie odeszli do swojej nory. Hoskins wszedł pierwszy do środka, za nim Watts, który tuż przed zamknięciem drzwi rzucił nam ostatnie znaczące spojrzenie.
- Czasem wydaje im się, że są nad wszystkimi, no nie? - mruknął do mnie George.
- No - przytaknąłem.
- Ale oczywiście jeśli chcą, żeby im wyświadczyć przysługę, to zupełnie inna sprawa.
Ostatnie słowa utonęły w straszliwym pisku dobiegającym z wnętrza hali. To Kevin wracał z zapasowym paleciakiem.
- Będą mieli z nim zabawę w Merry Park - powiedział. - Chyba od roku nie był używany.
- Po co im w ogóle wózek? - zapytałem. - Przecież mają mnóstwo elektrycznych.
- Na wszelki wypadek - wyjaśnił. - Po magazynach poszło memo, że w każdym ma być jeden zapasowy wózek ręczny na wszelki wypadek.
- Na wypadek czego?
- Nie napisali.
- No dobrze - powiedziałem. - Jak trzeba, to trzeba, ładujemy. Chcesz, żebym ci podpisał odbiór?
- Tak, lepiej podpisz, bo inaczej oficjalnie w ogóle stąd nie wyjedzie.
Podpisałem się w książce Kevina, załadowaliśmy wózek do furgonetki, przymocowaliśmy do przegrody i zamknęliśmy tylne drzwi. W następnej minucie George i ja wyjeżdżaliśmy już z Cotton Town, obaj dość zirytowani. Inicjatywa Wattsa skutecznie zamieniła nam miłą popołudniową przejażdżkę w szalony wyścig z czasem, a sprawę pogarszało to, że przecież tak łatwo mogliśmy tego uniknąć. W Merry Park nie potrzebowali wózka już w tej chwili. Watts mógł po prostu odpowiedzieć Bobowi, kiedy ten zadzwonił, że przyśle mu wózek następnego dnia albo w przyszłym tygodniu. On jednak uparł się, żebyśmy pojechali natychmiast, co skutecznie zniszczyło nasze starannie ułożone plany. Od pory obiadowej dobrze rozkładaliśmy sobie tempo, nie spiesząc się z załadunkiem i gawędząc z Kevinem. Potem mieliśmy łagodnym skrętem zajechać do Blackwell akurat na herbatę. Nieprzewidziane opóźnienie z powodu paleciaka oznaczało, że teraz całe popołudnie musimy latać jak z pęcherzem, żeby zmieścić się w czasie!
- Typowe! - odezwałem się, kiedy z wizgiem przejechaliśmy przez bramę i wyjechaliśmy na drogę. - Absolutnie typowe!
- Nie zapomnij, że muszę jeszcze zamienić słówko z Osgoodem - przypomniał George.
- No to będziesz musiał się streścić. Nie możemy zatrzymywać się u niego na dłużej, jeśli nie chcemy się spóźnić.
Poczułem, że George już chce zaprotestować, ale ugryzł się w język i siedział, wpatrując się w ostatnie pudełko z ciastem domowej roboty, wciąż leżące nad tablicą rozdzielczą.
Tak więc zaczęliśmy naszą trasę powrotną do magazynu Blackwell. Nie znosiłem się spóźniać, oczywiście, o ile sobie wcześniej tego nie zaplanowałem, więc popędziłem biednego UniVana przez kilka żółtych świateł i w końcu wjechałem na obwodnicę. Stąd miałem zjechać na zachód, na szczęście okazało się, że ruch nie jest zbyt duży, czego się obawiałem. Zanim minęliśmy piekarnię Sandra, teraz już zamkniętą, nadrobiliśmy spóźnienie, choć wciąż musiałem jechać dobrym starym tempem.
- One w ogóle nie mają mocy! - wrzasnąłem do George'a poprzez ryk umęczonego silnika. - Drugi bieg ma za niskie obroty, a trzeci za wysokie!
- I są za głośne! - odkrzyknął George.
- Co mówiłeś?!
Kiedy w końcu zajechaliśmy do Balckwell, nastrój mi się nieco poprawił. Przy końcu placu zatrzymałem się na chwilę, żeby George mógł wyskoczyć ze swoim ciastem. Na rampie zauważyłem Lena rozmawiającego z Billem Harperem. Wyglądali tak, jakby przed chwilą skończyli ładowanie samochodu Billa. Ustawiając się tyłem tuż obok jego furgonetki, zauważyłem obcego, siedzącego na miejscu pasażera i zajętego pisaniem. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, kiedy wysiadałem i podchodziłem do schodów, po czym wrócił do swojego zajęcia. Dołączyłem do Billa na rampie, Len zniknął chwilę wcześniej.
- Cześć - przywitałem się. - Kto ci siedzi w kabinie?
- Nowy uczy się trasy - odpowiedział Bill. - Zapisuje wszystko co do słowa, każdy zakręt i nazwę magazynu. Ciągle mu powtarzam, że po tygodniu czy dwóch będzie to znał na pamięć, ale nie słucha.
- No to niech sobie zapisuje, co ci szkodzi.
- Jasne.
- Gdzie będzie przydzielony?
- Do Long Reach.
- Szczęściarz.
- Jak my wszyscy.
- Jak my - przytaknąłem. - Mamy szczęście.
Bill uśmiechnął się i spojrzał w kierunku biura.
- No dobrze, muszę się zbierać. Osgood nas obserwuje. Czy to George jest u niego?
- Tak, poszedł poprosić go o przysługę.
- Ciasta?
- Bingo.
Bill poszedł, a ja rozsunąłem drzwi i spojrzałem na jedyną skrzynkę, którą przywiozłem z Cotton Town. Wtedy przyszło mi do głowy, że Len musiał zapomnieć, że coś dla niego mam. Już miałem iść na górę, żeby go poszukać, kiedy rampą przycwałował Gosling.
- Coś nie tak? - zapytał.
- Hm - odparłem. - Chciałbym w miarę szybko wyjechać, ale nie ma śladu Lena.
- To do niego niepodobne - odparł Gosling. - Zwykle bardzo pilnuje natychmiastowego rozładunku. Co masz dla nas?
- Jedną skrzynkę.
- Wiesz co, ja cię rozładuję - stwierdził. - Przyda mi się trochę praktyki.
Kilka jardów dalej stał wózek widłowy; Gosling wsiadł do niego i ruszył, a wtedy dokładnie pojąłem, o co mu chodziło z praktyką. Najwyraźniej od bardzo długiego czasu nie prowadził takiego sprzętu, bez wątpienia dlatego, że Len zmonopolizował załadunek na rampie. Szybko odskoczyłem na bok, kiedy wózek podjechał w moim kierunku i znów się zatrzymał.
- Ma trochę luzu - oznajmił Gosling, ponownie ruszając do przodu. Tym razem lepiej kontrolował pojazd. Patrzyłem, jak ostrożnie manewrował wózkiem za furgonetką i wprowadził go do środka. Potem silnik zamilkł. Kilka sekund później ukazał się Gosling - pieszo.
- Co się stało? - zapytałem.
- Akumulator wysiadł.
- Utknął?
- Całkowicie.
- Co ty wyprawiasz?! - dobiegł nas wrzask z tyłu rampy. To Len wracał na pokład innym wózkiem. Z twarzą jak chmura gradowa podjechał do nas na pełnym gazie i przystanął. - Co ty wyprawiasz?
- Chciałem rozładować samochód - wyjaśnił Gosling. - Skoro ciebie nie było…
- Nie pieprz! - warknął Len. - Pojechałem po inny wózek, bo tamten ma kłopoty z akumulatorem.
- No tak, właśnie się przekonałem.
- Nie zauważyłeś, że kontrolka się świeci?
- Nie, nie widziałem, przepraszam.
Ciekawie było przysłuchiwać się ich rozmowie, gdyż formalnie to Gosling był zwierzchnikiem Lena, a nie na odwrót. Oto zwierzchnik przepraszał za to, co zrobił, podczas gdy zwykły magazynier siedział na wózku i go rugał. W niektórych magazynach byłoby to nie do pomyślenia. W pewnym sensie było mi szkoda Goslinga, który miał przecież dobre intencje. Z drugiej strony, zawsze byłem zdania, że zwierzchnicy nie powinni się wtrącać do pracy, bo tylko wprowadzają zamęt. Tego popołudnia przeżyłem już interwencję Wattsa w sprawie wózka, a teraz kolejny taki wypadek. Len miał przecież wszystko pod kontrolą, póki nie pojawił się Gosling i nie narobił zamieszania. Wskutek tego zostałem uziemiony w Blackwell na następne pół godziny, póki czegoś nie wymyślą. Bez dopływu prądu nie można było poruszyć wózka widłowego, jeśli już stanął, więc z wyrazem niesmaku na twarzy Len poszedł szukać mechanika. W tym czasie George wrócił z rozmowy z Osgoodem. Od jednego rzutu oka zrozumiał, co się stało.
- Będę za minutę - oznajmił i poszedł w kierunku schodów do kantyny.
Podczas tych drobnych incydentów zauważyłem, że Gosling raz czy dwa rzuca ukradkowe spojrzenie w kierunku biura. Zacząłem się zastanawiać, czy nie szuka wsparcia u Osgooda, czy po prostu ma nadzieję, że jego upokorzenie nie zostało zauważone przez kolegę na podobnym stanowisku. Bo to przecież było upokorzenie. Kiedy Len w końcu wrócił z mechanikiem, Bobem Smithem, obaj całkowicie zlekceważyli Goslinga, który stał i patrzył bezradnie, jak Bob zdejmuje pokrywę silnika i sprawdza akumulator. Po chwili ogłosił wyrok:
- Rozładowane do końca, nie da się naprawić. Będę musiał włożyć nowy.
Oznaczało to wyjazd do sklepu. Gosling podpisał odpowiedni dokument i Bob poszedł powoli, kręcąc głową i pytając, czy ktoś tu uważa, że on nie ma nic lepszego do roboty, tylko naprawiać wózki widłowe.
Drzwi na klatkę schodową otworzyły się gwałtownie i George wszedł tyłem, niosąc tacę z pięcioma kubkami.
- Herbata! - oznajmił. - Bob, dla ciebie też, zostawię przy schodach!
Teraz musiałem przyznać, że George naprawdę dobrze sobie radził w takich sytuacjach. Doskonale wyczuwał słabe punkty innych; przy częstowaniu nas herbatą wspiął się na szczyty dyplomacji. Najpierw podszedł do Lena, który przyjął kubek ze spokojnym wdziękiem; George dodał, że oczywiście wrzucił do niej dwie torebki cukru. Potem odstawił resztę kubków na bok i podszedł do Goslinga, który wpatrywał się w dal nad rampą z dość żałosną miną.
- Proszę: herbata, panie Gosling. Pomyślałem, że może będzie pan miał ochotę.
Rzadko kupowało się herbatę dla zwierzchników i Gosling na pewno nie oczekiwał takiego gestu. Dlatego okazał i zaskoczenie, i wdzięczność, kiedy podano mu kubek.
- Dzięki, George - powiedział. - To naprawdę bardzo miło z twojej strony.