Podręcznik dla niedzielnego ojca

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,90 zł
  • Rabat: -11,06 zł (37 %)
  • 18,84 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO, BY DOROSNĄĆ

Oto historia:
SCOTTA, który pewnego dnia ląduje na bruku, z całym swym dobytkiem w plastikowej torbie i uświadamia sobie, że chyba popełnił wielki błąd.
GAIL, która żałuje, że jej mąż nie jest objęty gwarancją, bo wtedy mogłaby go oddać i dostać zwrot pieniędzy.
NATA, który odkrywa, że dorastanie nie jest takie wspaniałe, jak mu się wydawało.
ROSIE, która chce z powrotem swojego tatusia, albo przynajmniej nowy lakier do paznokci.
Czterech bohaterów, jedna historia:
 miłości, cierpienia i nauki dojrzałości.

Pierwsza powieść Claire Calman, Love is a Four Letter Word, znalazła się na liście książek nominowanych do prestiżowej, choć mało znanej Nagrody dla Najlepszej Debiutanckiej Powieści z Herbatnikami na Okładce, a także Nagrody dla Najlepszej Książki dla w Głębi Serca Ckliwych Cyników.
Calman przez długie lata wdrażała się do pracy pisarza, poddając się surowej dyscyplinie, pociągającej za sobą bujanie w obłokach, picie morza herbaty i podsłuchiwanie bliźnich. Wcześniej pracowała w pismach kobiecych i wydawnictwach. Calman jest także poetką i prezenterką radiową; w radiu też prezentowała swoje wnikliwe utwory poetyckie, między innymi na antenie BBC Radio 4, w programach Woman's Hour, Five Squeezy Pieces i Loose Ends.
Źródłem natchnienia do napisania jej drugiej powieści, pt. Podręcznik dla niedzielnego ojca, był dla Claire Calman jej wydawca, który pogroził jej grubą pałką i kazał jej wziąć się wreszcie do roboty. W branży wydawniczej mieni się to wspieraniem sztuki.

"Ciepła, zabawna powieść."

"The Times"


"Zabawna, mądra, wzruszająca książka."

"Sunday Mirror"

Rok wydania: 2005
Stron: 458
Oprawa: broszura
Format: 125x183
Pakowanie: 14
Tłumacz: Marta Witkowska

Fragment tekstu:


Podziękowania

Dziękuję wszystkim - dorosłym, nastolatkom i dzieciom - z którymi rozmawiałam, zbierając materiały do Podręcznika dla niedzielnego ojca, także tym, którzy woleli pozostać anonimowi. Ci, którym szczególnie należą się podziękowania, to zwłaszcza:
Kevin Grout, Jane Ufton i uczniowie Szkoły Podstawowej im. Lady Joanny Thornhill w Wye, Kent
Joe Moran, Dominic Bergen i uczniowie Gimnazjum Walworth w Londynie
Trevor Dry, pogromca makreli, z podziękowaniem za inspirację i porady wędkarskie
Firma Glass N' Glaze z Pluckley, koło Ashford, a zwłaszcza Jim, Thelma i Trevor Pearsonowie
Doktor Paul Barnett, Ned i Dan Brackenbury'owie, Jordan Dry, Will Faulkner, Laurence Fegenbaum, Darren Peters, Oscar Russell, Mark Smithson, Igor Sprodnik, Ben Tansey, Honor Wilson-Fletcher
Terry Hill i Dave Watson, za rzucenie nieco światła na niezbadane tajemnice męskiego umysłu
James Barraclough, za poranne pobudki
Jonathan Edgington, za rady w kwestii prawdziwych mężczyzn, słownictwa i pływania
Moja matka, Pat McNeill, za przebrnięcie przez pierwszą i drugą wersję maszynopisu i wnikliwe uwagi redaktorskie, jak również matczyne wsparcie
Mój nieżyjący ojciec, Mel, który wiedział, że bycie niedzielnym ojcem to praca w pełnym wymiarze godzin
Moja siostra, Stephanie, jednoosobowa drużyna cheerleaderek, za to, że zawsze mogłam na nią liczyć
Mój agent, Jo Frank, za to, że był dla mnie dużo więcej niż tylko agentem, i Vicky Cubitt, za jej nie słabnący entuzjazm
Moja redaktorka, Linda Evans, za jej niewyczerpaną cierpliwość i nieliczne poprawki czerwonym długopisem
…I Larry, mężczyzna, który temu, co robi, naprawdę oddaje się duszą i ciałem

 

 

Lekcja pierwsza

Scott
Zeszłej nocy spałem dokładnie zero godzin, zero minut i zero sekund. Pozwólcie, że coś wam doradzę - jeśli macie kiedyś poprztykać się porządnie z żoną, dziewczyną albo z kim tam mieszkacie, nie róbcie tego po północy. Jeśli wina będzie po waszej stronie, a wierzcie mi, że pewnie będzie - kiedyż to była jej wina? - odpuście sobie tłumaczenia, pomińcie usprawiedliwienia i od razu zacznijcie się kajać. W ten sposób będziecie mogli przynajmniej przekimać się na kanapie. Po nocy, jaką właśnie przyszło mi spędzić, wiele bym za to dał. Tak to się zawsze odbywa w telewizji, no nie? Najpierw się kłócą, a potem facet, zawsze facet, drzemie w salonie - zwróćcie uwagę, że na tej cholernej kanapie nigdy nie ląduje kobieta - a jeśli dopisze mu szczęście, ona ciśnie w niego poduszką i kocem. Dzięki, ja też cię kocham.
Najwyraźniej Gail nie zwracała na to nigdy dostatecznej uwagi, bo wiedziałaby, że tak to się odbywa. Powinienem był ją wtajemniczyć:
- Nie, Gail, teraz wyganiasz mnie do salonu, a sama wchodzisz ciężkim krokiem na górę i trzaskasz drzwiami sypialni.
Następnie przejście do banalnego zbliżenia na nasze ślubne zdjęcie, spadające z kominka. Ale w tym momencie byłem już po złej stronie drzwi wejściowych, żałując, że nie mam kurtki ani komórki, zamiast tej cholernej kuchennej ściereczki, która nie za bardzo mi się przyda jako ochrona przed zamarznięciem na śmierć.
Myśli wirowały mi w głowie, niczym spływająca odpływem woda, rozpaczliwe, szalone i dziwne myśli, goniące jedna drugą. Zadzwoniłbym do mojego kumpla Colina, ale było już po wpół do dwunastej i aż za dobrze mogłem sobie wyobrazić jego żonę, Yvonne, jak stoi w swojej różowej koszuli nocnej, zapiętej aż po ostatni guzik, i mówi, że ależ gdzie tam, to żaden kłopot, będzie musiała po prostu wyjąć drabinkę i ściągnąć ze stryszku kołdrę, i proponuje mi kawę, nic się nie martw, może przecież wyładować wszystko ze zmywarki, żeby wyciągnąć czysty kubek, i chociaż wolą otwierać nowy kartonik mleka z samego rana, to przecież równie dobrze może otworzyć go teraz, skoro - ojej - już rano. Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zanim wejdę do nich do domu, powinienem otrząsnąć się z wody niczym mokry psiak; Yvonne mierzy człowieka takim wzrokiem, jakby chciała rozłożyć na meblach plastikowe pokrowce, zanim się do nich za bardzo zbliży.
Zastanawiałem się, czy by nie zatrzymać się w Holiday Inn, ale już mnie tam znają, po tej imprezie tuż przed Bożym Narodzeniem. Zwłaszcza po tym niefortunnym wypadku z niby to przypadkowym rzucaniem się bożonarodzeniowymi pierożkami w sali bankietowej imienia Churchilla. Rozważałem pomysł włamania się do salonu sprzedaży MFI* na obwodnicy, żeby przespać się na którymś z wystawionych tam zestawów wypoczynkowych. Myślałem nawet o tym, żeby zadzwonić do jakiegoś klasztoru z wiadomością, że Bóg dał mi powołanie i że zaraz się tam zjawię.
"Rozmawiałem z Tym na Górze i powiedział, że macie pozwolić mi u was zostać, ale że mogę odpuścić sobie ten cały cyrk z modleniem się, milczeniem i goleniem głowy, okej?"
Mowy nie ma, żebym zatrzymał się u moich rodziców. Wolałbym już przekimać się w parku na ławce. Wolałbym już nawet przekimać się na ławce razem z bezdomną, jeśli o to chodzi. Niechby nawet - z dwiema bezdomnymi i pijaczyną. I psem ze świerzbem. Zwykle w tym momencie Gail upominała mnie:
- Och, daj spokój, Scott, nie przesadzaj. Nie są tacy źli.
"Nie są tacy źli"? Już prędzej przebrnąłbym przez rekordowo duże opakowanie mrożonych paluszków rybnych, niż zjadł posiłek z tą dwójką. Już prędzej żywiłbym się do końca moich dni szkolnymi obiadami - rozmokłymi warzywami i całą resztą. Już prędzej - och, nieważne. Chodzi mi tylko o to, że gdyby do dyscyplin olimpijskich włączono jęczenie wyczynowe i wystawiono moich rodziców, Wielka Brytania odnotowałaby stratosferyczny wzrost zdobytych złotych medali. Specjalnością taty jest zrzędzenie na temat (kolejność bez znaczenia): innych kierowców; cudzoziemców, co dotyczy oczywiście ludzi, których pradziadkowie przybyli tu pięćdziesiąt lat temu, a także, w rzeczy samej, każdego, kto mieszka dalej niż w Folkestone; urządzeń wszelkiej maści, gdyż obecnie niczego nie robi się już porządnie ("Robiom to specjalnie, coby trza było co pare tygodni sprawiać se nowe"); rządu; sąsiadów; no tak, no i na mój temat. Działką mamy jest pogoda, Ruscy (nie jest na bieżąco z polityką), rodzina Gail, ludzie z kolczykami ("Nie wiem co oni sobie myślą metalowy ćwiek w języku to niehigieniczne nieprawdaż oni wszyscy muszą być jakimiś zboczeńcami przydałoby im się dobre lanie"), coraz mniejszy rozmiar "niezamiernie" małych ciasteczek Pana Kiplida, sąsiedzi oraz - co za niespodzianka! - znowu ja. O ile wiem, jedyna rzecz, która sprawiła, że wytrwali razem przez te wszystkie lata - to jest razem w znaczeniu: formalnie nie rozwiedzeni i żyjący pod jednym dachem, a nie razem w znaczeniu: oto osoba, którą kocham i z którą chcę spędzić życie - to ich wspólna paranoja na punkcie sąsiadów i rozczarowanie moją osobą.
Nie znajdują się zatem na czele listy ludzi, u których szukałbym bez uprzedzenia wygodnego łóżka i serdecznego powitania. Już lepiej dać się zgarnąć glinom, żeby mogli zamknąć mnie pod kluczem na tę noc. Miałbym jakieś wyrko, a jeśli w dodatku dzięki temu Gail poczułaby wyrzuty sumienia, byłaby to gra warta świeczki. Ale wtedy upomniałem się w duchu, że to wszystko minie i że tylko niepotrzebnie bym się ośmieszył i zrobił z siebie ostatniego kretyna.

Pojechałem zatem do pracy. I tak na ogół przychodzę pierwszy, ale nocą było tam zupełnie inaczej. Niesamowicie. Ze wszech miar dziwnie. Dziwnie przez duże D, jakby powiedział Nat. Otworzyłem sobie drzwi, szukając po omacku włącznika światła i usłyszawszy znajome bi-bip, rzuciłem się w stronę alarmu, żeby wstukać kod. Mamy tam małą recepcję - tylko kontuar, przy którym przyjmujemy zamówienia, i kilka tandetnych, kwadratowych krzesełek, wyściełanych drapiącym ciemnobrązowym materiałem, a pod przeciwległą ścianą stolik do kawy, będący żałosną parodią mebla, który tylko dlatego ma prawo mienić się stolikiem do kawy, że przez lata poplamiono go tyloma nakładającymi się na siebie śladami po kubkach z kawą, że wygląda to niemal tak, jakby umieszczono je tam celowo w charakterze wzoru. Całości dopełniają trzy plastikowe krzesła, które można układać jedne na drugich. Kupiliśmy je, gdyż większość naszych klientów zjawia się upaćkana farbą i pyłem tynkowym, a nie chcemy, żeby zapaskudzili tak zwane lepsze krzesła, przeznaczone dla tych nielicznych klientów indywidualnych, którzy przychodzą z nietypowymi zamówieniami. Wiem, wiem, zabrzmiało to, jakbym był Yvonne, ale nie ode mnie to zależy.
Wsunąłem głowę za drzwi warsztatu, sprawdzając, czy wszystko w porządku, a potem poszedłem do biura i usiadłem przy biurku, myśląc, że może powinienem zadzwonić do Gail, sprawdzić, czy już ochłonęła, choć wiedziałem, że odłoży słuchawkę. Tak czy siak, zadzwoniłem.
- To ja.
Odłożyła słuchawkę.
Zrobiłem sobie kawę, nalewając do czajnika więcej wody niż to potrzebne, żeby dłużej się gotowała. Przynajmniej dzięki temu miałem co robić, stojąc tam wciśnięty w kąt przy zlewie, próbując myśleć i usiłując nie myśleć. Potem położyłem się na brązowych krzesłach. Stały jedno przy drugim, ale i tak nie mogłem tak się skulić, żeby się na nich zmieścić. Na domiar złego było cholernie zimno. Włączyłem grzejnik, ale bardziej hałasował, niż grzał, spróbowałem więc wytropić gdzieś coś, czym mógłbym się przykryć. Zerknąłem do warsztatu. Jak zawsze, w jednym rogu leżały stare koce i płachty chroniące meble przed zakurzeniem, ale tkwiło w nich pełno cholernego szkła, a wolałem już marznąć, niż się pociąć na strzępy, dziękuję bardzo. Przypomniało mi to o tych facetach z Indii, którzy leżą na posłaniach z gwoździ. Dopiero by Gail była wniebowzięta, gdyby mogła zobaczyć mnie, samego jak palec i trzęsącego się z zimna, pokaleczonego i przekłutego na wylot przez miliony malutkich odłamków szkła.
Na wewnętrznej stronie drzwi biura wisiał mój płaszcz nieprzemakalny, który zostawiłem tam przed mniej więcej dwoma miesiącami i ciągle zapominałem wziąć do domu. Skuliłem się znowu na krzesłach, trzęsąc się pod płaszczem, rozmyślając o tym, co powiedziałem i co ona powiedziała, i co mógłbym zrobić, żeby to wszystko naprawić, i martwiąc się, co będzie, jak jednak zasnę i chłopaki znajdą mnie tu rano, i co, u licha, miałbym im powiedzieć, i jak mam się ogolić, i myśląc, że trzeba było pójść do tego cholernego Holiday Inn, i co, jeśli nawet by mnie rozpoznali, mogą mi skoczyć! Następnie znowu wstałem, nałożyłem płaszcz, usiadłem na moim krześle i oparłem głowę na biurku. Psiakrew, cholera, niech to szlag! Kurwa, kurwa, kurwa! Konkursowy z ciebie dupek, powiedziałem sobie. Co teraz zrobisz?
Otworzyłem szufladę biurka i poszperałem w niej, jakbym miał znaleźć tam podpowiedź, napisaną na żółtej karteczce, jednak znajdowała się tam tylko kolekcja rozsypanych spinaczy i zabłąkanych zszywek, zapasowe nożyczki, które nie chcą ciąć, brudna gumka myszka zostawiająca smugi przy wycieraniu i parę markerów, w których skończył się tusz. Tak czy owak, po godzinie i dwudziestu minutach spędzonych na udawaniu, że sprzątam biurko - wiem to, bo co trzy minuty zerkałem na zegarek, sprawdzając, czy to możliwe, że czas mija tak wolno, jak mi się wydaje - wstałem i pokręciłem się po biurze, wysuwając i wsuwając szuflady z dokumentami i myszkując w schowku na artykuły papiernicze, tak na wypadek gdyby ktoś zostawił tam grubą kołdrę i świeży pączek.
Z powrotem w recepcji, wszedłem za kontuar i żeby mieć coś do roboty, przekartkowałem księgę zleceń. Można się było zorientować, w jakie dni w pracy była Denise, bo stawia te kółeczka nad "i" niczym małe baloniki. No i pismo Maureen, tak samo staranne jak to, którym Rosie pisze zadania domowe, tylko że wszystkie literki przechylone są dokładnie w tę samą stronę, wypisz, wymaluj jak ci tancerze, których widzieliśmy w przedstawieniu na West Endzie. Pod kontuarem leżała paczka czekoladowych Hob-nobsów, owinięta gumką, żeby się nie wysypały. Ciasteczka Denise. Wyjąłem je i rzuciłem nimi przez pokój na brązowe krzesła. Istny strzelec wyborowy ze mnie. Uporałem się z całą paczką, uspokajając sumienie, że odkupię je jutro, czy raczej dzisiaj, i zdając sobie sprawę, że Denise będzie na mnie nieziemsko wściekła i że będę musiał odkupić jej ich trochę więcej, bo inaczej "zapomni" przekazywać mi wiadomości.
Pozbierałem okruszki i wróciłem do warsztatu, szukając czegoś, na co mógłbym sobie ponarzekać. No cóż, nawet ślepcowi z rękami zawiązanymi na plecach wystarczyłoby dziesięć sekund, żeby znaleźć pretekst do narzekań, bo większość z naszych pracowników to cholerne tępaki. Gogle ochronne walały się na podłodze, zamiast wisieć na swoim miejscu. Stos zbitego szkła został po prostu zmieciony w kąt, a na nim nadal jeszcze leżała szczotka. Brudne kubki po kawie zaśmiecały stoły warsztatowe. Czasem mam wrażenie, że prowadzę cholerne przedszkole. Połowa z nich zapomniałaby podetrzeć sobie tyłek, gdyby im ktoś nie przypomniał.
Dobrze, dobrze, wiem, co chcecie powiedzieć. Widzicie, po prostu potrzebowałem czegoś, czegokolwiek, na czym mógłbym się skoncentrować, czegoś, o co mógłbym się powkurzać, czegoś, co nie byłoby moją winą.
Gail
Proszę, powiedzcie mi, że zeszła noc to tylko zły sen. Jeśli zamknę mocno oczy i uszczypnę się, obudzę się w prawdziwym świecie. Powiedzcie mi, że to tylko jakiś koszmar, że zaraz ktoś mnie pocałuje i do rana o wszystkim zapomnę. Kiedy Nat był mały, miał cztery czy pięć latek, miewał koszmary. Budził się z krzykiem i jedno z nas - zazwyczaj ja, Scotta nie obudziłby przemarsz orkiestry dętej dookoła łóżka - szło go uspokoić. Kołysałam go w ramionach, szeptałam mu słowa pociechy, wtulając twarz w jego miękkie włosy, i całowałam jego zarumieniony policzek.
- Już dobrze, to tylko zły sen, Natty, to tylko zły sen. Już po wszystkim, już dobrze.
Wiem, oczywiście, że zeszła noc nie była snem. Stałam teraz przy zlewie, skupiając całą uwagę na wykręcaniu ścierki, wycierając czysty blat. Wiem, że to nie był sen, bo potem już nie mogłam zasnąć. Jakże bym mogła? Po jego odejściu dobiegł mnie odgłos zapuszczanego silnika i odjeżdżającego samochodu. Pobiegłam na górę, weszłam na palcach do pokoju Nata, leżącego od strony ulicy, i wyjrzałam przez okno, zza firanki, jakbym zerkała na horror przez palce.
Czerwone światła stopu zajarzyły się jasno, kiedy zwalniał na zakręcie, a potem skręcił w lewo w główną drogę… i zniknął. Odczekałam jeszcze chwilę, myśląc, że lada moment wróci do domu. Albo pojedzie do ronda i tam zawróci. Tylko patrzeć, a moim oczom ukaże się światło reflektorów, gdy będzie skręcał w naszą uliczkę. Zbiegnę na dół, żeby otworzyć mu drzwi. Przyzna się, że to pomyłka, głupi dowcip, który obrócił się przeciwko niemu. Wszystko mi wyjaśni i znowu wszystko będzie dobrze. Skrzyżowałam palce i popukałam w parapet. Odpukać w niemalowane. To tylko jedna wielka pomyłka.
Ale ulica pozostała cicha i ciemna.
Odwróciłam się i spojrzałam na Nata, leżącego z nogami - długimi, bo bardzo ostatnio urósł - rozrzuconymi w poprzek łóżka, ze skłębioną górką kołdry leżącą z boku łóżka. Otuliłam go porządnie kołdrą i pochyliłam się, by dotknąć jego włosów. To wszystko, co mogę teraz zrobić, żeby być blisko niego; sami wiecie, jacy są chłopcy w tym wieku. Właśnie skończył trzynaści lat. W zeszłym tygodniu. Scott zabrał go na kręgle z grupą jego przyjaciół i świetnie się bawili, chociaż Nat podchodził do tego z ostentacyjnym dystansem, bo w jego wieku nie wypada okazać, że się jest czymś podekscytowanym. Wspaniały początek dojrzewania. Wybrałeś sobie świetny moment, Scott. Wbiłam paznokcie w dłonie. Już lepiej czuć gniew. Lepiej czuć cokolwiek, zamiast tego dziwnego otępienia, jakbym umarła i nikt nie pofatygował się, żeby mnie o tym poinformować. W łazience spojrzałam w lustro, uspokajając się w myślach: "Widzisz? To ty, Gail, jeszcze tu jesteś. To ty i wyglądasz dokładnie tak, jak zawsze". Wpatrywałam się w swoje odbicie, myśląc, że może prawdziwa ja tkwiłam tam, uwięziona za szkłem, a tutaj było tylko moje odbicie i dlatego nie mogłam niczego poczuć.
- Chyba lepiej pójdę spać - oznajmiłam głośno. Chciałam usłyszeć swój głos, chyba żeby upewnić się, że wciąż tam jestem, że wciąż jestem prawdziwa. Głupota, wiem.
Wsunęłam się pod kołdrę po "mojej" stronie łóżka, gdzie leżałam wyprostowana sztywno jak struna, niczym egipska mumia, odtwarzając wydarzenia minionego wieczoru, wciąż obracając je w głowie i badając ze wszystkich stron, jak obcy przedmiot, który przypadkowo wpadł mi w ręce, zastanawiając się, czy uda mi się nagle dojrzeć coś nowego, jakąś ważną wskazówkę, która wszystko by mi wyjaśniła, coś, czego mogłabym się trzymać i co mogłabym zrozumieć. Może po prostu opacznie coś zrozumiałam. Może to wszystko to tylko halucynacje. Przewidzenia wywołane nadmiarem kofeiny, czy coś w tym rodzaju. Na nowo zaczęłam myśleć o głosie Scotta, o tym, co mi powiedział, unikając mego wzroku. Ciche kliknięcie drzwi wejściowych, jego twarz, zniekształcona i obca zza matowej szyby, twarz nieznajomego.
"Dlaczego nie płaczesz?" - pytałam się w duchu. "Powinnaś się wypłakać, Gail" - strofowałam się dalej, starając się brzmieć stanowczo i zdecydowanie jak Cassie. "Na litość boską, kobieto, nie duś tego w sobie. Dobrze się wypłacz, jeśli chcesz".
Leżałam tak, czekając na łzy, tłumacząc sobie, że poczuję się lepiej, jeśli uda mi się rozluźnić. Ale łzy nie nadchodziły. Niczego nie odczuwałam. Przecież na pewno powinnam czuć się bardziej, czy ja wiem, bardziej zraniona, bardziej zdenerwowana, po prostu bardziej. Wtedy pomyślałam:
"Co za głupota. Jeśli już nie mam dziś zasnąć, to przecież nie mogę marnować tak czasu, leżąc tu całą noc. Mam masę roboty".
Wstałam więc i zeszłam ponownie na dół, wyjęłam wiadro z mopem i zaczęłam szorować podłogę w kuchni.
To przecież nie może być moje życie, pomyślałam, zatapiając mop w mydlinach. Moje życie było proste, pracowite, ale nieskomplikowane, przewidywalna żonglerka opieką nad dzieciakami, pracą, zakupami, gotowaniem i sprzątaniem, z niewystarczającą ilością drobnych uciech w rodzaju jedzenia na mieście, wypraw do pubu na drinka ze Scottem albo moją najlepszą przyjaciółką Cassie, albo babskich wieczorów z moimi siostrami, Mari i Lynn. Ale to - to nie było moje życie. To była rzeczywistość jak z telewizyjnych tasiemców - kłótnie w kuchni, kłamstwa i zdrady, wyprowadzka w środku nocy. Ja zaś tkwiłam w samym centrum wydarzeń, tyle że nie miałam pojęcia, co ma teraz nastąpić. Przejeżdżałam mopem wte i wewte po podłodze, aż jej kolor stawał się coraz żywszy u moich stóp. To niby prawdziwa kamienna posadzka, jakby z terakoty, ale oczywiście to tylko wykładzina, imitacja i tyle. Praktyczna imitacja.
Z powrotem w sypialni. Czerwone cyferki budzika wskazywały 2:13. Dwadzieścia cztery godziny temu spałam dokładnie w tym samym łóżku, ze Scottem tuż koło mnie. Dwadzieścia cztery godziny temu byliśmy normalną rodziną. Nie doskonałą, nie bogatą, po prostu zwyczajną. Ale byliśmy niczym dzieci, bawiące się na polu minowym. Dwadzieścia cztery godziny temu byłam zadowolona, bezpieczna, bez żadnych większych problemów, niż co mam zrobić na kolację, gdzie Rosie zapodziała swój strój od wuefu i czy Nat mógłby choć raz odpowiedzieć inaczej niż monosylabą. Dwadzieścia cztery godziny temu byłam jeszcze w jednym kawałku, dzieci spały w swoich łóżkach, a dom wciąż stał na miejscu. Ale teraz nic już nie było takie samo. Mina już wtedy czyhała, gotowa wybuchnąć. Tyle że nie miałam o tym pojęcia.
Scott
Tak więc rano raczę się croissantami oraz kawą ze śmietanką, które przynosi mi do łóżka wielbiący mnie harem egzotycznych dziewic, zażywam porannych kąpieli w głębokiej wannie, snuję się niespiesznie w jedwabnym szlafroku, wydaję polecenia mojemu maklerowi, a następnie szofer podjeżdża po mnie limuzyną, żeby zawieźć mnie na pierwsze w tym dniu spotkanie.
Stanowczo będę musiał coś z tym zrobić. Zauważyłem, że im bardziej jestem przygnębiony, tym częściej bujam w obłokach. Gail utrzymuje, że to dlatego, że nie wiem, co to znaczy być dorosłym. Ale to bzdura - zarabiam na życie, utrzymuję rodzinę, płacę podatki, uiszczam rachunki i prowadzę samochód, więc jestem dorosły, może nie? To pytanie retoryczne.
Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia ósma. No cóż, nie mam pojęcia, jak to możliwe, bo jestem absolutnie, całkowicie i na sto procent pewien, że nawet na sekundę nie zmrużyłem oka. I tak oto siedziałem przy biurku, w szyję złapał mnie konkursowy skurcz, zesztywniały mi plecy i, mówiąc szczerze, czułem się jak stara, wyżęta szmata. Chłopaki powinni zjawić się o ósmej, ale nie jesteśmy z Harrym sfiksowani na punkcie punktualności, więc wystarczy, jeśli przed 8.30 każdy będzie już na miejscu i przestanie się obijać. Chodzi o to, że budowlańcy przychodzą często z samego rana i na ogół chcą mieć szkło przycięte od ręki. Jeśli nie ma chłopaków, zajmujemy się tym z Harrym, zresztą i tak nie chcę wyjść z wprawy. Przychodzę zawsze przed ósmą, żeby wyłączyć alarm i wpuścić pozostałych, ale czasem Harry zjawia się przede mną. To jego firma, to znaczy jego i jego żony. Maureen wpada dwa, trzy razy na tydzień, żeby "nadzorować" papierkową robotę, to znaczy mieć oko na Denise, bo nie ma do niej zaufania. Ale, szczerze mówiąc, Denise jest za tępa, żeby obawiać się nieuczciwości z jej strony. Brak jej do tego wyobraźni, a poza tym nie wiem, jak niby miałaby robić jakieś machlojki - bo co mogłaby zrobić, wynieść pod płaszczem kilka szyb? Mają dwa metry czterdzieści na metr dwadzieścia, na litość boską! I gdzie by je opchnęła - to niezupełnie to samo, co opylić w pubie kilka podróbek sportowych bluz, no nie? "Reflektujesz na trochę taniego szkła, stary? Mam zwykłe, dymione i matowe". Nie, nie wydaje mi się.
Tak czy inaczej, mimo że Harry jest właścicielem, to nie jest on za bardzo typem kierownika. No cóż, jasne, po to ma mnie, chociaż nie jestem pewien, czy ja sam bardziej nadaję się na kierownika. Ale lepiej sobie radzę z pozyskiwaniem i ugłaskiwaniem klientów, firm, urzędów i tym dalej. To ja mam czar i urodę - no dobra, tylko w porównaniu z Harrym, ale ujdę w tłumie. Harry robi w tym interesie, odkąd tylko wyrósł z pieluszek, i wciąż nosi ze sobą diamentowy krajak swego dziadka, razem z kompletem nowoczesnych krajaków z wolframu. Ma sześćdziesiąt jeden lat, więc pewnie niedługo da sobie spokój z pracą, ale nie wiem, co zrobi z firmą. Ich syn mieszka w Australii i nie sądzę, żeby był aż takim frajerem, żeby zostawić słońce, morze i surfowanie i zakopać się w dzielnicy przemysłowej, gdzie jedynym urozmaiceniem jest codzienny przyjazd furgonetki z kanapkami i zastanawianie się, czy będą mieli czekoladowe babeczki albo ciasto cytrynowe. Wiem, żałosne, no nie?
Tak czy siak, chodzi o to, że dwadzieścia minut to znowu nie tak wiele, żeby się ogolić i znaleźć czystą koszulę. Ale doszedłem do wniosku, że Gail zdążyła już ochłonąć i że mógłbym zadzwonić do Harry'ego z wiadomością, że się trochę spóźnię. Najpierw przekręciłem więc do domu.
- Gail? To ja. Posłuchaj… - Właśnie miałem zagłębić się w to, jak bardzo mi przykro i obiecać, że jej to wynagrodzę i tak dalej, ale nie dała mi okazji, bo odłożyła słuchawkę.
Zadzwoniłem jeszcze raz.
- Czego chcesz? - spytała lodowato. Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Zupełnie jakbym był akwizytorem, sprzedającym podwójnie oszklone okna, którego chciała spławić.
- Gail. Daj spokój, kotku. Muszę przecież wrócić do domu. Bądźmy rozsądni.
- "Bądźmy rozsądni"? A spanie z inną to szczyt rozsądku, tak? Może powinieneś sporządzić mi listę zasad, bo odrobinę mi trudno nadążyć za twoim sposobem rozumowania.
- Kochanie, widzę, że jesteś jeszcze troszkę zdenerwowana…
- "Troszkę zdenerwowana"? Myślisz, że tak po prostu kupisz mi bukiet kwiatów i na tym się skończy?
- Nie, oczywiście, że nie! - Tak bardzo to się nie pomyliła, ale sądzę, że na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce, także na szczerość, a jak dotąd mówienie prawdy wpakowało mnie tylko w poważne tarapaty.
- Scott, jeśli o mnie chodzi - zniżyła nagle głos do ostrego szeptu, więc dzieciaki musiały kręcić się gdzieś w pobliżu - twoja noga nigdy więcej nie postanie w tym domu.
Lekka przesada, nie sądzicie? Kobiety lubią w życiu trochę dramatyzmu, no nie? To przez oglądanie telewizji, tych wszystkich telenowel i sztuk kostiumowych, pełnych spazmujących, mdlejących i generalnie świrujących kobiet. Nadal byłem całkowicie pewien, że za dzień czy dwa Gail ochłonie - jeśli tylko uda mi się to dobrze rozegrać.
- Gail, pozwól mi przynajmniej zabrać trochę rzeczy. Nawet się nie mogę ogolić…
- Jeśli potrzebna ci maszynka, idź do Bootsa. Spakowanie wszystkich twoich rzeczy zajmie mi trochę czasu.
Wiedziałem, że mówi tak tylko, żeby mnie zdenerwować, więc ugryzłem się w język i nie dałem się sprowokować. Doszedłem do wniosku, że może lepiej będzie, jeśli się gdzieś zadekuję na dzień lub dwa i dam jej trochę czasu na uspokojenie. Po kilku docinkach zgodziła się w końcu spakować mi do torby parę rzeczy.
- Tylko moją maszynkę, kilka koszul, bieliznę i skarpetki. Może tę jasnoniebieską koszulę i…
- To nie sprzedaż przez telefon, Scott. Wezmę, co będzie czyste. Mogę ci to podrzucić, zanim odbiorę Rosie ze szkoły.
Rosie. Co, u licha, powiedziała Rosie? "Twój ojciec to podły, zakłamany drań i oszust i powiedziałam mu, że już nigdy nie wolno mu się z tobą spotkać". "Mieliśmy drobną sprzeczkę, kochanie, ale nie martw się - niedługo wszystko będzie jak zawsze". Nie miałem pojęcia. Zaczynałem myśleć, że może nie znam swojej żony tak dobrze, jak mi się wydawało.
- Aha, i czy możesz przywieźć mi moją komórkę z ładowarką? I moją grubą kurtkę. Zeszłej nocy cholernie przemarzłem.
Po drugiej stronie rozległ się krótki, zadowolony śmieszek. Dzięki, Gail. Miło wiedzieć, że kobieta, która przysięgała kochać cię do grobowej deski, pewnego dnia będzie cię tak bardzo nienawidzić, że ucieszy się na wieść, że prawie wyciągnąłeś kopyta z powodu wyziębienia organizmu.
- Gail?
- Co znowu, na litość boską! Nie mogę tu sterczeć przez cały dzień, wysłuchując, jak wymieniasz każde sznurowadło, które mam ci dostarczyć.
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu…
- Co?!
- Nie rozdzieraj nad tym szat… - Błąd. Duży błąd. Nie pora, żeby wspominać o zdzieraniu z kogokolwiek ciuchów.
Roześmiała się, ale nie był to śmiech w rodzaju: "ha, ha, ha, ale się uśmiałam".
- Nie tak jak ty, co?
- Zgoda, zasłużyłem sobie na to. Po prostu nie szalej przy chłopakach, dobrze? Nie ma żadnego powodu, żebyśmy musieli się tutaj kłócić. Włóż rzeczy do jakiejś starej sportowej torby czy czegoś takiego, dobra?
Kolejne westchnięcie.
- Scott?
- Hm?
- Jesteś żałosny.
Nat
Czy starzy to zupełne tępaki, czy co? Jeeezu. Mama i tata pożarli się na maksa - wszystkie chwyty dozwolone, sześciorundowa walka przez duże W - ale my niby nie mamy nic o tym wiedzieć. W tym domu nikt nigdy człowiekowi nic nie mówi. Wiem o tym tylko dlatego, że zeszłej nocy usłyszałem, jak na siebie wrzeszczą. Głupota nie zna granic. Przecież mogli obudzić Rosie. Wstałem i podkradłem się na półpiętro. Nie mogłem zrozumieć, co mówią, a tu nagle mama krzyknęła na cały regulator: "Ty kłamliwy gnojku!" A mama nigdy nie przeklina, to jest naprawdę nigdy, więc wiedziałem, że to nie zwyczajna sprzeczka. Tym razem tata musiał zrobić coś naprawdę strasznego. Myślę, że to miało coś wspólnego z jakąś inną kobietą. Zawsze tak bywa w telewizji. Wtedy mama wysyczała: "Ćśśś! Dzieci usłyszą!", więc wycofałem się prędko do mojego pokoju, a oni zeszli na dół do kuchni i zamknęli za sobą drzwi. Mama była tylko w koszuli nocnej i bez kapci, ale idąc po schodach tupała tak głośno, jakby miała martensy. Zakradłem się na dół, żeby posłuchać, omijając piąty stopień, bo trzeszczy. Mama mówi, że to brzydko podsłuchiwać, ale jak inaczej mam się dowiedzieć, co się dzieje? Starałem się nie oddychać, żeby mnie nie usłyszeli. Byłbym superszpiegiem. Pomyślałem sobie, że jeśli nagle wyjdą, to powiem, że okropnie mnie boli brzuch i zszedłem na dół napić się mleka. No co, nic na to nie poradzę, że jestem chory, no nie? Ale wtedy usłyszałem, jak mama mówi coś o wyrzuceniu śmieci, więc pognałem na górę do mojego pokoju, zanim drzwi się otworzyły.
Kiedy dzisiaj rano zszedłem na dół, Rosie siedziała przy kuchennym stole, ładując do buzi Rice Krispies całymi łyżkami i bredziła coś o Henryku VIII. No właśnie. Daj se luzu, Rosie. Wszedłem więc i wrzuciłem chleb do tostera. Po tacie ani śladu, ale i tak najczęściej wychodzi przed ósmą. Przyjrzałem się mamie, a ona spojrzała na mnie i zastanawiam się, czy wie, że ja wiem, i czy coś powie. Zrobiłem moją minę człowieka-zagadki - trzeba pochylić głowę i patrzeć spod brwi i nie wolno się uśmiechnąć, nawet przez chwilkę. To naprawdę luzacko wygląda, jeśli się wie, jak to robić. Steve zawsze wybucha przy tym śmiechem. Ciołek. Tak więc posłałem mamie swoją minę, opierając się niedbale o szafkę i podskakując, gdy z tostera wyskoczyły grzanki - co nie jest dobre, jeśli chce się być człowiekiem-zagadką. Nie powinno się podskoczyć, choćby nie wiem co - ani na odgłos syreny policyjnej, ani strzelaniny, ani nic.
Rozsmarowałem marmite* na połowie grzanki, a na drugiej dżem truskawkowy. Kątem oka zerkałem na mamę. Stała, przygryzając wargi, żeby nie zwrócić mi uwagi. Szczerze mówiąc, było to raczej obrzydliwe, ten kawałek w środku, gdzie marmite zmieszało się z dżemem. Nie znajdzie się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych potraw. Potem mama podeszła bliżej i powiedziała "Nat" dziwnym głosem, więc pomyślałem: zaczyna się, zaraz mi powie, co się stało zeszłej nocy, gadką w stylu: "jesteś już dużym chłopcem". Wielkie dzięki. Skoczyłem więc na nogi, jak za naciśnięciem sprężyny, i ruszyłem do drzwi.
Wróciłem po jabłko, a potem, wychodząc, krzyknąłem do Rosie:
- Hej, Rozza!
- Co?
- Słyszałaś o Henryku VIII?
- Nie, a co u niego słychać?
Rosie się wydaje, że to śmieszne. No, ale ma dopiero dziewięć lat.
- Wiesz, że miał chorobę weneryczną? Umieść to w swoim wypracowaniu.
- Nie wierzę! Naprawdę?
- No! Spytaj panią, jeśli mi nie wierzysz.
Wtedy wtrąciła się mama:
- Nathan! Przestań proszę! To…
- Pa, pa wszystkim.
I już mnie nie było, szedłem ścieżką, człowiek z misją.
Gail
Wiem, że powinnam była coś powiedzieć. Trzeba było im wyjaśnić. Zbierałam się ciągle, żeby coś powiedzieć. Przygotowywałam śniadanie i szykowałam kanapki do szkoły dla Rosie, a przez cały ten czas ćwiczyłam w myślach różne kwestie, wypróbowując, co mogłabym im powiedzieć.
"Tata musiał wyjechać na kilka dni. Służbowo".
Nigdy w to nie uwierzą. W ciągu dziesięciu lat Scott tylko raz wyjechał w interesach i to na zaledwie dwa dni, na targi, a my wszyscy wiedzieliśmy o tym wiele tygodni wcześniej. Nie jest jakimś znanym i bogatym dyrektorem, który musiałby bez uprzedzenia lecieć do Nowego Jorku.
"Tata musiał wyjechać. Jego rodzina ma kłopoty".
Cóż, nie za bardzo mogłoby chodzić o jego rodziców, prawda? Co za straszna para - Nat mówi na nich "Para z Koszmara". Zgoda, straszni z nich hipochondrycy, obydwoje; w przychodni, gdzie pracuję, zawsze znajdzie się paru takich, dla których jedyną przyjemnością w życiu zdaje się być wynajdowanie nowej części ciała, na którą mogliby sobie ponarzekać. Ale rodzice Scotta nigdy nie są naprawdę chorzy. A nawet gdyby byli - dajmy na to, gdyby ktoś wsypał im trutkę na szczury do herbaty czy coś w tym rodzaju, a pewnie każdy, kto ich zna, musiał kiedyś odczuwać taką pokusę - Nat nigdy by nie uwierzył, że Scott zmienił się raptem w dobrego, oddanego syna. Wahałam się, czy by nie powiedzieć im, że siostra Scotta, Sheila, zachorowała i że popędził do niej do Szkocji, ale dzieci ją kochają, więc nie chciałam ich martwić.
Zastanawiałam się nawet, czy nie powiedzieć im bez owijania w bawełnę, jak się sprawy mają:
"Tata odszedł. To załgany oszust i kłamca i już nie wróci".