Powrót z Indii

  • szt.
  • 35,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Cieszący się międzynarodowym uznaniem izraelski powieściopisarz stworzył dzieło wybitne, którego tematem przewodnim  jest ni mniej, ni więcej, tylko miłość i natura duszy człowieczej.
Młody i ambitny stażysta, Benjamin Rubin, usiłuje się wspiąć na szczyt szpitalnej hierarchii chirurgów. Kiedy staż dobiega końca, okazuje się, iż Benjamin ma towarzyszyć dyrektorowi szpitala i jego żonie w wyprawie do Indii. Celem tego wyjazdu jest ratowanie chorej córki przełożonego. Pobyt w Indiach burzy uporządkowany świat młodego lekarza, doprowadzając do porzucenia głęboko zakorzenionych stereotypów.
Powrót z Indii to studium dynamiki więzi rodzinnych, zastępczych rodziców i symbiotycznej miłości, które to tematy Jehoszua uwypukla, przeciwstawiając realizm Zachodu i filozofię Wschodu. Autor poprzez opis operacji na otwartym sercu, religii, seksualnej obsesji czy też transmigracji dusz dokonał w swej przykuwającej uwagę powieści rozrachunku ze śmiertelnością.

"Amerykańscy recenzenci prześcigają się w wyszukiwaniu nowych superlatyw i odpowiednich porównań, które najlepiej charakteryzowałyby A.B. Jehoszuę… Jedno jest pewne: to autor, którego proza wywiera niezwykle silny, wręcz hipnotyzujący wpływ".
"Washington Post"

Rok wydania: 2005
Stron: 496
Oprawa: broszura
Format: 140x205
Pakowanie: 12
Tłumacz: Leszek Kwiatkowski

Fragment tekstu:

Na prośbę autora terminologię medyczną uzgodniono z przekładem angielskim: A.B. Yehoshua, Open Heart, translated by Dalya Bilu, New York, 1996, Doubleday
Konsultacja merytoryczna dr Marek Karczewski


Gedeonowi, który wrócił z Indii


Oddaj się w służbę czynu, ale nigdy - jego owoców.
Niech nie kieruje tobą owoc czynu!
Nie pogrążaj się jednak w bezczynności.
             Bhagavad-gita, II 47*

 

 

Część pierwsza:
Zakochanie

1.
Pozostało już tylko zszyć ranę operacyjną. Anestezjolog ze zniecierpliwieniem zdjął maskę z twarzy, jak gdyby duży respirator z mrugającymi cyferkami już mu nie wystarczał, wstał, chwycił delikatnie bezwładną rękę, aby wyczuć żywe tętno, po czym przyjaźnie uśmiechnął się do nagiej kobiety pogrążonej w narkozie i mrugnął do mnie porozumiewawczo. Nie zwróciłem jednak uwagi na to mrugnięcie, gdyż nie spuszczałem oczu z profesora Chiszina, chcąc się zorientować, czy sam dokończy szycie, czy też pozostawi to któremuś z nas. Serce się we mnie ścisnęło: pewnie znów mnie zlekceważą, powierzając zakończenie dzieła mojemu rywalowi, drugiemu stażyście. Rozżalony obserwowałem ruchy instrumentariuszki, która ocierała krople krwi pozostałe na prostym, podłużnym rozcięciu w brzuchu kobiety. "Tutaj akurat z łatwością bym sobie poradził, pomyślałem pełen goryczy, i zakończyłbym operację naprawdę eleganckim szwem". Ale nie wyglądało na to, by Chiszin chciał powierzyć szycie komukolwiek. Mimo że nie odstępował stołu ani na chwilę przez bite trzy godziny, szperał teraz w stosie igieł z takim samym najwyższym skupieniem, z jakim rozpoczynał operację. Znalazł wreszcie odpowiednią igłę i zniecierpliwiony podał ją pielęgniarce do powtórnego odkażenia. Czy on naprawdę ma jakieś szczególne zobowiązania wobec tej kobiety, że nawet zaszywa ją własnoręcznie? A może mu po kryjomu zapłacili? Odsunąłem się nieznacznie od stołu operacyjnego, pocieszając się, że tym razem przynajmniej ominie mnie upokorzenie, mimo iż drugi stażysta, który, jak się zdaje, też rozumiał, że chirurg zamierza dokończyć szycie osobiście, stał nadal w pogotowiu obok otwartego brzucha.
I wtedy przy dużych drzwiach dało się zauważyć jakieś poruszenie, a zza jednego z okienek w drzwiach ukazała się kędzierzawa siwa czupryna i gorączkowo gestykulująca ręka. Anestezjolog rozpoznał postać i pośpiesznie otworzył drzwi. Mężczyzna, który przedostał się na blok bez lekarskiego kitla i maski, wahał się jednak, czy wejść do samej sali operacyjnej, i tylko zawołał pewnym siebie i dziarskim głosem:
- Jeszcze nie skończyłeś?
Chirurg spojrzał przez ramię, kiwnął po przyjacielsku i odparł:
- Już idę.
Pochylił się nad stołem operacyjnym, ale po kilku minutach przerwał i rozejrzał się dookoła. Jego spojrzenie spotkało się z moim i odniosłem wrażenie, że chce mi coś powiedzieć, lecz instrumentariuszka, która zawsze czyta w myślach swojego przełożonego, odgadła jego rozterkę i powiedziała cicho, lecz stanowczo:
- Nie ma sprawy, profesorze. Doktor Wardi może dokończyć.
Chirurg natychmiast kiwnął przytakująco głową i przekazał igłę stojącemu obok stażyście. Wydał końcowe polecenia pielęgniarkom, energicznym ruchem zdjął maskę, wyciągnął ręce w stronę młodej siostry, która zdjęła z nich rękawiczki, i zanim zniknął z sali, powiedział jeszcze:
- W razie kłopotów jestem u Lazara, w dyrekcji.
Zwróciłem się ku stołowi operacyjnemu, tłumiąc w sobie urazę i zazdrość, aby nie zdradzić się spojrzeniem albo gestem. "A zatem, rozmyślałem zrezygnowany, skoro kobiety też są po jego stronie, to nie ma wątpliwości, którego z nas pozostawią na oddziale za miesiąc, po zakończeniu okresu próbnego, a który będzie zmuszony chodzić po szpitalach i szukać pracy. To już z pewnością mój koniec na chirurgii". Stałem jednak spokojnie obok kolegi, który zdążył zamienić igłę podaną mu przez Chiszina na inną. Byłem gotów dzielić z nim odpowiedzialność za ostatni etap operacji; obserwowałem, jak rana zamyka się szybko pod jego zwinnymi i mocnymi palcami. Gdyby znalazła się w moich rękach, starałbym się ją zaszyć bardziej starannie, aby nie naruszyć ani o milimetr pierwotnych zarysów bladego kobiecego brzucha, który niespodziewanie wzbudził we mnie głęboką litość. Anestezjolog, doktor Nakasz, szykował się już do "lądowania", jak to nazywał. Przygotował przewody respiracyjne do odłączenia, wyjął z żyły igłę kroplówki i, podśpiewując wesoło, spoglądał nieustannie na ręce chirurga; czekał na przyzwolenie, by przywrócić pacjentce jej własny oddech. Tkwiąc wciąż w poczuciu krzywdy, poczułem nagle, jak ktoś mnie lekko dotyka. Młoda pielęgniarka, wszedłszy niepostrzeżenie do sali, przekazała mi szeptem, że ordynator czeka na mnie w gabinecie dyrektora administracyjnego, pana Lazara.
- Teraz? - zawahałem się.
Drugi stażysta, słysząc mój szept, przynaglił mnie:
- Idź, idź, w porządku. Ja już sam dokończę.
Nie zdejmując nawet maski, wyszedłem pośpiesznie z rozświetlonego półmroku sali operacyjnej, minąłem pomieszczenie socjalne, z którego dobiegał śmiech lekarzy i pielęgniarek, i nacisnąłem klamkę dużych drzwi zamykających blok. Dopiero gdy wyszedłem do zanurzonej w świetle południa poczekalni, zatrzymałem się i zdjąłem maskę. Jakiś młody mężczyzna z kobietą w średnim wieku rozpoznali mnie natychmiast i podbiegli do mnie.
- Co z nią? Co z nią?
- W porządku - uśmiechnąłem się. - Operacja skończona. Niedługo ją wyprowadzą.
- Ale co z nią? Co z nią? - dopytywali się uparcie.
- W porządku - powiedziałem. - Proszę się nie martwić, jest jak nowo narodzona.
Sam byłem zdziwiony własnymi słowami; przecież to nie była wcale groźna operacja. Odwróciłem się i ruszyłem dalej. W zielonym, zakrwawionym fartuchu operacyjnym, z maską zwisającą z szyi i czepkiem na głowie, szeleszcząc sterylnymi ochraniaczami, które miałem na butach, łapałem rzucane w moją stronę spojrzenia. Wjechałem windą na górę, do wielkiego holu, i skierowałem się do pomieszczeń sekretariatu w skrzydle dyrekcji, gdzie nigdy dotąd nie byłem zaproszony. Wreszcie podałem swoje nazwisko jednej z sekretarek, która wstała, żeby mnie przywitać. Upewniła się grzecznie, jakiej kawy chcę się napić, i poprowadziła mnie przez pustą, elegancką salę konferencyjną do dużego pokoju z zasuniętymi kotarami, urządzonego całkiem niesłużbowo: kanapa, fotele i wielkie donice z wypielęgnowanymi roślinami. Ordynator - profesor Chiszin - czytał coś wyciągnięty wygodnie w fotelu, tak jakby fartuch operacyjny przestał dla niego istnieć. Kiedy wszedłem, od razu uśmiechnął się do mnie po przyjacielsku i przedstawił mnie stojącemu obok dyrektorowi szpitala:
- Oto idealny człowiek dla ciebie.
Pan Lazar uścisnął mi dłoń, mocno i bardzo serdecznie, po czym przedstawił się, podczas gdy Chiszin rzucał zachęcające spojrzenia, nie bacząc na to, jak bolesną krzywdę wyrządził mi przed chwilą. Zrobił dyskretny znak ręką, żebym zdjął czepek chirurgiczny i ochraniacze.
- Operacja się skończyła - powiedział ze swoim lekkim węgierskim akcentem, a jego oczy migotały nieustającą ironią - i nawet ty możesz już odpocząć.
I gdy jeszcze zdejmowałem ochraniacze z butów, wciskałem czepek do kieszeni i wyciągałem rękę po filiżankę z kawą, Chiszin zaczął przedstawiać Lazarowi mój życiorys. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest z nim tak rzetelnie i szczegółowo zaznajomiony. Pan Lazar natomiast, stojąc nadal naprzeciw mnie, nie przestawał badać mnie roziskrzonymi oczami, jak gdyby ode mnie zależał jego los. Wreszcie Chiszin zakończył:
- Chociaż widzisz go w stroju chirurga, nie daj się zwieść pozorom. To przede wszystkim znakomity internista. To jest jego prawdziwa siła. Upiera się, żeby pozostać u nas na oddziale tylko dlatego, że wierzy, iż u szczytu medycyny znajduje się rzeźnicki nóż.
I gdy to mówił, przesunął niewidzialnym nożem, jak gdyby odcinał sobie głowę, szydząc niejako z instrumentu, na którym gra z taką wirtuozerią. Uśmiechał się nadal po przyjacielsku, chyba starając się zatuszować surowość swojej ostatecznej decyzji o mojej przyszłości na oddziale chirurgicznym. Wyciągnął rękę i, położywszy mi ją na kolanie, zapytał dyskretnie, tonem nie przejawianej dotąd poufałości:
- Byłeś już w Indiach?

- W Indiach? - zdziwiłem się. - Dlaczego akurat w Indiach?
Ale Chiszin roześmiał się, zadowolony ze swojej niespodzianki.
- Tak. Akurat w Indiach, ponieważ pan Lazar poszukuje lekarza, który by wziął udział w małej wyprawie do Indii.
- Do Indii? - zawołałem znowu, nadal nie mogąc się oswoić z tą wiadomością.
- Tak, do Indii, dokładnie. Dlaczego jesteś taki przestraszony? Chodzi o to, że właśnie stamtąd trzeba sprowadzić z powrotem do kraju młodą chorą kobietę.
- Chorą na co? - zapytałem od razu.
- To nic strasznego - uspokajał mnie Chiszin - ale mimo wszystko wymagana jest pewna ostrożność. Ostre wirusowe zapalenie wątroby, najprawdopodobniej typu B, które w wyniku pewnych powikłań doprowadziło do poważnej deterioracji. I chociaż sytuacja chyba się stabilizuje, wszyscy tutaj jesteśmy zdania, że najlepiej będzie sprowadzić tę młodą damę z powrotem do domu tak szybko, jak tylko się da. Bo, nie ujmując niczego hinduskim lekarzom, u nas nadal można jej zapewnić najlepszą opiekę.
- A kto to właściwie jest? - pytałem z coraz większym zniechęceniem.
- To moja córka - dyrektor administracyjny przerwał wreszcie swoje milczenie. - Pół roku temu pojechała na wycieczkę po Dalekim Wschodzie, a mniej więcej przed miesiącem złapała tę żółtaczkę i trzeba ją było hospitalizować w mieście Gaja we wschodnich Indiach, między Nowym Delhi a Kalkutą. Z początku chyba nie chciała nas niepokoić i próbowała ukryć przed nami prawdę, ale przyjaciółka, która z nią była, wróciła dwa dni temu i przywiozła od niej list z niektórymi szczegółami dotyczącymi choroby. Chiszin i inni koledzy zapewniają, że to nic groźnego, ale wszyscy są zgodni, że dobrze by było sprowadzić ją czym prędzej do domu, zanim zaczną się komplikacje. Pomyśleliśmy, że powinien pojechać tam także lekarz; dla niego może to być przy okazji miła wycieczka. Cała wyprawa w tę i z powrotem, jak się dowiedziałem w agencji turystycznej, prawdopodobnie zamknie się w dwunastu dniach, maksimum dwóch tygodniach. A i to tylko dlatego, że córka znajduje się w Gaja, w miejscowości leżącej na uboczu, z którą nie ma wielu połączeń kolejowych czy lotniczych. Prawdę mówiąc, z początku próbowałem namówić pańskiego profesora, który nigdy nie był w Indiach i mógłby tam nieco odpocząć. Ale przecież zna go pan równie dobrze jak ja - zawsze uważa, że ma mnóstwo zajęć, a kiedy już weźmie sobie wolne, woli raczej pojechać do Europy niż do Azji. Obiecał jednak, że znajdzie dla nas idealnego lekarza w zastępstwie.
"Idealnego do czego? - pytałem sam siebie przygnębiony. - Aby dotrzymać towarzystwa dziewczynie z żółtaczką w rozklekotanych indyjskich pociągach?" Nic jednak nie powiedziałem, odwracając głowę w stronę sekretarki, która weszła do pokoju i oznajmiła, że ktoś czeka od dłuższego czasu na dyrektora.
- Tylko nie wychodźcie - polecił Lazar. - Zaraz się go pozbędę.
Zniknął, zostawiając nas sam na sam. Wiedziałem, że Chiszin już się domyśla mojego rozczarowania i rozgoryczenia tą dziwną propozycją, gdyż podniósłszy się nagle z fotela, stanął wyprostowany przede mną i przemówił łagodnie:
- Posłuchaj. Widzę, że nie uśmiecha ci się pomysł, by ni stąd, ni zowąd pojechać do Indii, ale na twoim miejscu przyjąłbym tę propozycję. Nie tylko ze względu na ciekawą wycieczkę, i to za darmo, w miejsce, w którym nie wiadomo, czy kiedykolwiek w życiu będziesz miał jeszcze okazję się znaleźć. Chociaż wy, młodzi, sądzicie, że prędzej czy później dotrzecie w każdy zakątek ziemi, mogę ci powiedzieć z własnego doświadczenia - jako nielichy podróżnik - że w końcu się tam nie dociera, tylko wraca się i osiada na starych śmieciach. Ale nie to jest najważniejsze, tylko ten człowiek, Akiwa Lazar. Masz okazję nawiązać z nim bliższą znajomość w trakcie podróży, a on może się okazać bardzo pomocny, jeśli zechcesz nadal pracować w tym szpitalu, chociażby na internie albo na innym oddziale. Najwyższy czas, żebyś się dowiedział, że całym szpitalem zawiaduje się z tego właśnie pokoju, a to jest człowiek, który pociąga za sznurki. Nie medyczne, tylko te prawdziwe. Poza tym, tak się składa, że jest przy okazji sympatycznym i przyzwoitym facetem. Dlatego posłuchaj mnie i nie odmawiaj. Warto, żebyś pojechał. Co masz do stracenia? Najwyżej okaże się to dla ciebie po prostu miłą przygodą. W każdym razie, przy takiej żółtaczce nie ma zbyt wiele roboty. Nie wierzę, żeby młoda kobieta zdołała sobie poważnie uszkodzić wątrobę czy nerki. A nawet jeśli tak, to przecież jeszcze nie koniec świata. Natura w końcu sama sobie poradzi. Będziesz tylko musiał dopilnować, żeby nie wystąpiły nagłe krwotoki i żeby nie obniżył się poziom cukru we krwi. I oczywiście musisz zapobiegać niepożądanemu wzrostowi temperatury. Zgromadzę dla ciebie parę dobrych artykułów na ten temat, a jutro naradzimy się z profesorem Lewinem z interny. On ma kompletnego bzika na punkcie żółtaczki, wie o niej nawet takie rzeczy, które nikomu by się do niczego nie przydały. Oprócz tego, zorganizujemy dla ciebie zgrabną torbę ze sprzętem i lekarstwami, tak żebyś był przygotowany na wszelkie przeciwności. A poza tym, jeśli chcesz, możesz w drodze powrotnej, w Europie, odłączyć się od nich i przedłużyć sobie urlop. Trudno mi było uwierzyć, gdy zobaczyłem w twojej teczce personalnej, że w ciągu całego roku, który u nas przepracowałeś, skorzystałeś jak dotąd tylko z jednego dnia urlopu!

"A więc on już teraz chce mnie wyrzucić - pomyślałem ze smutkiem. - Nie poczekał z tym nawet tego jednego miesiąca, który mi pozostał do zakończenia rocznego stażu. Niewiarygodne". W tym momencie wrócił Lazar, mężczyzna średniego wzrostu, mocno zbudowany i o energicznych ruchach.
- A zatem… - zaczął z szerokim, dyrektorskim uśmiechem na ustach - …zgoda?
Jednak Chiszin rezolutnie go pohamował.
- Chwileczkę, Lazar, spokojnie. Człowiek ma prawo się zastanowić.
- Oczywiście, oczywiście - odparł Lazar, spoglądając na zegarek. - Ale do kiedy? Jest tyle technicznych spraw do załatwienia przed tą podróżą, a wyjazd zaplanowałem na pojutrze. Dobrze by było złapać wtorkowy samolot z Rzymu.
Ale ponieważ w moim przeciągającym się milczeniu wyczuł groźbę odmowy, przestał nalegać i zaproponował, żebym przyszedł dziś wieczorem do niego do domu, aby omówić szczegóły i podjąć decyzję ze spokojem. Na to nie mogłem się nie zgodzić, poza tym czułem, że ci dwaj pewni siebie mężczyźni nie zostawią mnie w spokoju, jeżeli teraz zacznę protestować. Lazar szybko zapisał mi na kartce swój adres z dokładnym opisem, jak tam dotrzeć. Kiedy zamierzałem już opuścić pokój, rzucił w moją stronę:
- Chwileczkę, zapomniałem… Czy pan w ogóle jest żonaty?
Kiwnąłem przecząco głową, co przyjął z wyraźną ulgą. Zwrócił się ze zdziwieniem do Chiszina:
- W takim razie nad czym tu się jeszcze zastanawiać?
I obaj gromko się roześmiali.

W godzinach popołudniowych, kiedy rozpadał się deszcz, wśród bieganiny między szpitalnymi łóżkami na intensywnej terapii i usilnych prób powstrzymania niespodziewanego krwotoku u zoperowanej rano kobiety, zdecydowałem się wreszcie odmówić. Jeżeli w oczach ordynatora jestem idealnym kandydatem jedynie do takiej dziwacznej wyprawy do Indii, dlaczego miałbym rezygnować z ostatniego miesiąca, który mi przysługuje? Przecież każdego dnia uczę się tutaj czegoś nowego, pasjonującego, a na sali operacyjnej absorbuje mnie każda minuta, nawet jeśli tylko się przypatruję. Co właściwie mógłbym zyskać? Co może mi dać taki nagły wyjazd do Indii w połowie zimy? O zmierzchu jednak, kiedy zmoknięty i wyczerpany wróciłem do mieszkania i szykowałem się, by zadzwonić do Lazara, powiadomić go o swojej odmowie i odwołać umówione spotkanie, pomyślałem, że mimo wszystko dobrze by było nie zrazić do siebie człowieka, który może mi się kiedyś okazać pomocny. Przynajmniej z grzeczności wysłucham szczegółów, zanim ostatecznie odmówię. Prędko wziąłem prysznic i przebrałem się, po czym zatelefonowałem do rodziców, do Jerozolimy. Wiedząc, jak ważny jest dla nich każdy ruch w mojej karierze, uważałem, by na razie ich nie martwić i nie dawać im w żaden sposób do zrozumienia, że moje dni na oddziale chirurgicznym są policzone i wkrótce będę zmuszony do szukania pracy po szpitalach. O ósmej wybrałem się do północnej części miasta, do bloku stojącego przy szerokiej, wysadzonej drzewami alei, smaganej wiatrem i deszczem. Przykryłem motocykl brezentowym pokrowcem, ale widząc, że deszcz się nasila, po namyśle podprowadziłem go do podcienia budynku. W całkiem niebrzydkim i przestronnym mieszkaniu na najwyższym piętrze czekał na mnie zaniepokojony pan Lazar w luźnej, czerwonej koszuli z flaneli, która postarzała go i czyniła jeszcze bardziej niezgrabnym.
- Dlaczego zapomniałem panu powiedzieć, żeby przyniósł pan paszport? - przywitał mnie burkliwie. - Czy w ogóle jest ważny? Kiedy pan ostatnio wyjeżdżał z kraju?
Powiedziałem mu, że dwa lata temu, po ukończeniu studiów wybrałem się na krótką wycieczkę po Europie; nie pamiętałem oczywiście, czy mój paszport jest ważny. Usiłowałem niejednoznacznym uśmiechem ostudzić jego zapał i wyjaśnić, że chociaż przybyłem na umówione spotkanie, nadal mam poważne wątpliwości, a przyjechałem po to, by go jeszcze raz wysłuchać i się zastanowić.
- Nad czym chce się pan zastanawiać? - zawołał Lazar zdziwiony, z jakimś dziecinnym rozdrażnieniem. - Cóż, skoro się pan upiera, to pokażę, dokąd chcę pana zabrać. Tylko proszę się nie przerażać. Nawet jeśli na mapie będzie to wyglądało na koniec świata, to można tam dotrzeć i wrócić w ciągu dwóch tygodni, a po drodze w dodatku obejrzeć parę ciekawych rzeczy. Bo przecież mi też nie zależy na tym, żeby zrobić z tego jedynie pielgrzymkę pokutną.
Zaciągnął mnie do dużego i ładnego pokoju gościnnego, a mniej więcej siedemnastoletni chłopak w błękitnej bluzie szkolnego mundurka, uderzająco podobny do ojca, wstał zaraz i wyszedł. Na niskim szklanym stoliku leżał wielki atlas, a wokół niego porozrzucane były albumy ze zdjęciami i przewodniki turystyczne.
- Nie tylko na pana - tłumaczył się Lazar - na nas też cała ta historia spadła jak grom z jasnego nieba. Wczoraj nagle zapukała do drzwi dziewczyna i przyniosła ten list. Ale najpierw proszę zobaczyć, gdzie się znajdujemy. Tutaj jest Nowe Delhi, tutaj Bombaj, a tu Kalkuta. Taki trójkąt. A to jest Gaja, nieduża, ale święta miejscowość otoczona sanktuariami. Jutro mam się spotkać w Jerozolimie z kimś, kto kilka lat temu spędził tam parę miesięcy i pomoże mi wyrobić sobie lepsze wyobrażenie o tym miejscu i o tym, co nas tam czeka. Ale zaraz, przede wszystkim proszę poznać moją żonę.
Do pokoju weszła powoli pulchna brunetka w okularach, około czterdziestu pięciu lat, średniego wzrostu, włosy miała upięte raczej niedbale. Jej oczy rozbłysły, gdy posłała w moją stronę szczery i ujmujący uśmiech. Wstałem. Gospodarz przedstawił mnie z nazwiska, a ona, kiwnąwszy przyjaźnie głową, usiadła zaraz naprzeciw mnie, zakładając wytwornie nogę na nogę. Były to długie nogi, jakby niedopasowane do jej rąk i barków. Przyglądała się, jak jej mąż zaznaczał drogi na mapie Indii i obliczał potrzebny czas, a gdy ja usiłowałem podążać za nim i zrozumieć, jaką planuje trasę podróży, przez cały czas czułem na sobie jej badawcze spojrzenie. Kiedy uniosłem wzrok i popatrzyłem w jej stronę, oczy kobiety rozżarzyły się natychmiast w tamtym wyrazistym, serdecznym i pełnym uśmiechu, a głowa poruszyła się lekko na znak wewnętrznej aprobaty. Jak gdyby wyczuwając moje wątpliwości, przerwała mężowi znienacka i dźwięcznym głosem zwróciła się wprost do mnie:
- Myśli pan, że rzeczywiście zdoła się zwolnić ze szpitala i wyjechać na ponad dwa tygodnie?
Jej mąż, wyraźnie zakłopotany tym pytaniem, odburknął, uprzedzając moją odpowiedź:
- Po pierwsze, dlaczego już mówisz: ponad dwa tygodnie? Co znowu! To nie potrwa tak długo, zresztą za dwa tygodnie, w niedzielę, muszę być tu z powrotem. A po drugie, dlaczego pan miałby nie zdołać wziąć wolnego? Może się zwolnić na tak długo, jak będzie chciał. Chiszin daje mu pełną swobodę, a tę podróż będzie mógł odbyć na konto urlopu, albo, jeśli zechce, zaliczyć jako zwykłe dni pracy, a my już znajdziemy sposób, żeby to jakoś załatwić.
Ale żona weszła mu w słowo z wyrzutem:
- Dlaczego na konto urlopu? Dlaczego pan miałby dla nas poświęcać swoje wakacje?
I znów spojrzała prosto na mnie, odzywając się jasnym i pewnym siebie głosem, nie pasującym do jej tuszy:
- Niech się pan zastanowi i określi, ile się należy za taką podróż. Zapłacimy, naturalnie, ile pan zażąda.

Naraz zrobiło mi się duszno w tym wielkim i wytwornym mieszkaniu. Dwoje dojrzałych, siedzących przede mną ludzi sprawiało wrażenie silnych i wpływowych.
- To w ogóle nie jest dla mnie kwestia finansowa. - Zarumieniłem się lekko. - To prawda, że uzbierało mi się sporo dni urlopu, ale jeżeli teraz wyjadę, nawet na dwa tygodnie, to tak, jakbym już zakończył mój próbny rok na oddziale chirurgicznym. Szkoda mi każdego straconego dnia.
- Na oddziale chirurgicznym? - zapytała kobieta.
- Tak - odparłem. - Zacząłem pracę na chirurgii i tam chcę ją kontynuować.
- Na chirurgii? - spytała kobieta ze zdziwieniem, przyglądając się mężowi. - Myśleliśmy, że przechodzi pan na internę albo na inny oddział. Chiszin powiedział nam, że nie zamierza pan pozostać na chirurgii.
Od wewnątrz przeszył mnie dreszcz prawdziwego bólu na słowa tego bezapelacyjnego wyroku wypowiedzianego bez ogródek ustami nieznajomej kobiety, która o mojej przyszłości mówiła ot, tak sobie. "To już nie jest -  pomyślałem z trwogą - kwestia braku miejsca czy wakatu, tylko jasna ocena moich kwalifikacji". Poczułem, jak gdyby tuż za kobietą lustrującą mnie nieprzerwanie swoimi roześmianymi oczyma ukazała się teraz sylwetka Chiszina.
- Niby dlaczego miałbym przejść na internę? - parsknąłem histerycznym, gorzkim śmiechem. - Nawet jeżeli Chiszin ma względem mnie jakieś zastrzeżenia, to jeszcze nie znaczy, że rezygnuję z chirurgii. Są jeszcze inne szpitale, jeśli nie w Izraelu, to za granicą, chociażby w Anglii. Przecież tam też można zdobyć znakomite doświadczenie.
- W Anglii? - pani Lazar zdębiała, a jej serdeczny uśmiech nagle zniknął.
- Tak. Moi rodzice pochodzą z Anglii. Dzięki temu mam brytyjskie obywatelstwo, które bez problemu pozwoli mi tam zrobić specjalizację.
Twarz pana Lazara, którego nie zaprzątała dyskusja między mną a jego żoną, nagle pojaśniała.
- A więc nie myliłem się. Zauważyłem w pańskiej teczce personalnej, że pana rodzice urodzili się w Anglii, i pomyślałem sobie: "Możliwe, że ma też obywatelstwo brytyjskie, a to na pewno będzie przydatne w wyprawie do Indii". Pan z pewnością mówi biegle po angielsku?
- Biegle? Nie powiedziałbym - oświadczyłem beznamiętnie, znowu próbując ostudzić zapał tego człowieka mającego na uwadze wyłącznie cel swojej podróży. - Urodziłem się i wykształciłem w Izraelu, więc mój angielski jest taki sam jak wszystkich, to znaczy dość kulawy. Z rodzicami na ogół rozmawiam po hebrajsku, choć naturalnie, skoro słyszę czasem, jak mówią ze sobą po angielsku, posługuję się tym językiem bardziej płynnie. Nie władam nim biegle, po prostu płynnie - uściśliłem.
Lazarowi najwyraźniej całkowicie wystarczała płynność, uśmiechnął się do mnie z nie skrywanym zadowoleniem i wydawało się, że nic już nie zdoła zachwiać moją pozycją jako kandydata do jego wyprawy. Teraz zawstydzony zwrócił się do pani domu:
- Zaraz… co to za porządki? Przecież trzeba podać gościowi coś do picia. Z tego gadulstwa zapomnieliśmy o obowiązkach gospodarzy!
Ona jednak jakby zastygła teraz w narożniku kanapy, jedynie uśmiechnęła się do męża i powiedziała:
- Najlepiej zaparz mocną kawę po turecku. Wszyscy jesteśmy znużeni.

Lazar dźwignął się z fotela.
- Nie ma pan nic przeciwko kawie po turecku? - zwróciła się do mnie jego żona, pozornie pozwalając mi wyrazić swoje zdanie. Wyciągnęła cienkiego papierosa i zapaliła. Kiedy jej mąż zniknął w kuchni, oczy na powrót rozbłysnęły jej tym zmysłowym uśmiechem. Pochyliwszy się w moją stronę, zaczęła mówić ze mną otwarcie, głosem ściszonym niemal do szeptu, jednak bardzo głębokim:
- Czuję, że ma pan wciąż opory. To naturalne. Bo, prawdę mówiąc, właściwie dlaczego człowiek miałby tak z dnia na dzień wyruszyć w podróż do Indii? A jeśli czuje pan, że próbujemy wywrzeć na pana presję i denerwuje to pana, to całkiem zrozumiałe. Tylko niech pan zrozumie, że my też jesteśmy w kłopocie. Musimy jak najszybciej sprowadzić córkę do domu. To jest choroba - pan wie to lepiej ode mnie - która osłabia i wyczerpuje. Z tego, co opowiadała tamta dziewczyna, która przywiozła nam list, już nastąpiła deterioracja. Nie tylko Chiszin, ale i inni specjaliści, których się radziliśmy, zdecydowanie zalecają, byśmy wzięli ze sobą wykwalifikowanego lekarza. Zanim pan tu przyszedł, Chiszin zadzwonił i przestrzegał, żebyśmy nie pozwolili się panu wymigać, bo według niego jest pan idealnym kandydatem.
- Znów idealny! - przerwałem jej z nerwowym śmiechem, wyzwalając nagromadzoną we mnie irytację. - Chiszin mocno przesadza. W jakim sensie idealny? Dlaczego idealny? Może, jak mówi pani mąż, ze względu na mój brytyjski paszport?
Kobieta roześmiała się zdumiona.
- Skądże znowu! Taki paszport co prawda nie zaszkodzi w podróży, ale nie to Chiszin miał na myśli. On naprawdę pana bardzo lubi. Mówił o pana opanowaniu, o uprzejmości, o pańskiej znakomitej intuicji klinicznej, a przede wszystkim, o głębokim zaangażowaniu.
Mówiła ciepło, z zapałem, jej słowa płynęły jasno, potoczyście, i zapewne nieco ubarwiała; miała chyba skłonność do przesady. Skąd mogłem wiedzieć, czy rzeczywiście Chiszin wygłosił wszystkie te pochwały, czy to ona na poczekaniu wymyśla komplementy, żeby mnie nakłonić. Spuściłem wzrok, ale nie miałem pojęcia, jak jej przerwać. Wreszcie zmęczony rozłożyłem ręce i zapytałem:
- A tak w ogóle to ile ta dziewczyna ma lat?
- Dziewczyna? - zaśmiała się. - To wcale nie dziewczyna. Ma już dwadzieścia pięć lat. Zdążyła nawet postudiować przez dwa lata na uniwersytecie! Jeśli chce pan mieć jakieś wyobrażenie, proszę obejrzeć zdjęcia, które przysłała dwa miesiące temu, zanim zachorowała.
Podniosła atlas, przerzuciła przewodniki turystyczne, aż w końcu znalazła kopertę z zielonego, szorstkiego papieru i wydobyła z niej dwie fotografie młodej kobiety o wdzięcznych i subtelnych rysach twarzy. Na jednej z nich była sama, na tle rzeki, w której klękały półnagie postaci, na drugiej stała przed wejściem do budynku wyglądającego na hinduistyczną świątynię, obejmowana z obu stron przez dziewczynę i chłopaka.
Kiedy wróciłem do domu, postanowiłem pomimo późnej godziny zadzwonić do rodziców i dowiedzieć się, co o tym myślą. Ku mojemu zaskoczeniu, mama, która jeszcze nie spała, i tata, który właśnie się zbudził, byli zgodni co do tego, że nie wolno mi odrzucić takiej propozycji ze strony dyrektora szpitala.
- To tylko dyrektor administracyjny - wyjaśniłem raz jeszcze, ale ojciec był uparty.
- No właśnie - ze zmęczenia przeszedł od razu na angielski. - To ci ludzie mają prawdziwą władzę i są nie do ruszenia. Wszyscy inni wokół nich się wymieniają, nawet twój profesor Chiszin pewnego dnia może wylecieć z takiego czy innego powodu. A poparcie dyrektora administracyjnego na pewno ci w przyszłości nie zaszkodzi.
- To nie tak, tato - burknąłem półżywy. - To nie takie proste.
Ale rodzice nadal się gorączkowali.
- Tylko się nie śpiesz z odmową. Szpital nie zając, a w tym roku pracowałeś tak ciężko, że wakacje ci się należą.
- W Indiach? - zadrwiłem. - Co to będą za wakacje?
Teraz mama zaczęła wychwalać Indie. Jej wuj służył tam przed drugą wojną światową. Pamiętała, że był zakochany w tym kraju i nie przestawał opowiadać o jego urokach.
- To były zupełnie inne Indie - próbowałem ostudzić jej entuzjazm, ale mama ciągnęła nieustępliwie:
- Nic na świecie nie zmienia się zupełnie. Jeśli kiedykolwiek były tam urok i piękno, coś z tego musiało pozostać. Na takim krótkim wyjeździe na pewno ci tego wystarczy.
Byłem zaskoczony reakcją rodziców. Przypuszczałem, że ich ustawiczny niepokój sprawi, iż będą się starali mnie odwieść od tego pomysłu; a tymczasem oni także zaczęli mnie namawiać.
- Nie sądzę, że będę miał wakacje na tego rodzaju wyprawie - narzekałem znowu do słuchawki. - A poza tym, nie potrzebuję teraz wakacji. Na oddziale wszystko mnie tak fascynuje, że szkoda mi każdego dnia. W każdym razie, zastanowię się jeszcze w nocy. Obiecałem ostatecznie odpowiedzieć jutro rano. - Próbowałem zakończyć rozmowę, ale rodzice nie dawali za wygraną.
- Nawet jeżeli, powiedzmy, sama podróż do Indii cię nie pociąga - ojciec uparcie forsował swój punkt widzenia - to przecież ludzie proszą cię o pomoc, masz okazję spełnić dobry uczynek.
- Dobry uczynek? - Roześmiałem się. - To nie jest żaden dobry uczynek, tato. Oni chcą mi zapłacić za tę podróż. To żaden dobry uczynek. A w ogóle, dlaczego akurat ja? Mają do dyspozycji cały szpital, przecież bez problemu mogą znaleźć innego lekarza, który równie dobrze wywiąże się z tego zadania.

Ale tego nie byłem pewien. Kiedy, wychodząc, stanąłem w progu ich mieszkania i obiecałem dać odpowiedź z samego rana, powiedzieli jeszcze raz, że jeśli odmówię, będzie już zbyt późno, by znaleźć i przekonać innego lekarza, a nie mają zamiaru angażować kogoś zupełnie nieznajomego. O tym przezornie nie opowiedziałem rodzicom, wyczuwałem bowiem, że są rozczarowani, niemal rozdrażnieni, moim wahaniem. Nie chciałem dawać im do ręki dodatkowych argumentów. Ostatnio zaniepokoiło ich moje niepoprawne przywiązanie do pracy w szpitalu; obawiają się, że coraz bardziej staję się jej niewolnikiem.
- Masz okazję zobaczyć inny świat i trochę odetchnąć - powiedziała znów mama.
- Inny świat? Być może - odrzekłem ciężko, przyciskając telefon do siebie i ze zmęczenia padając na łóżko. - Ale czy tam można rzeczywiście odetchnąć?
Rodzice zamilkli. Jakby nareszcie udało mi się przerzucić na nich cały ciężar mojego znużenia poprzez dzielącą nas odległość.
- A kiedy ma być ten wyjazd? - zapytała mama łagodnie.
- Teraz. - Zamknąłem oczy i przykryłem się kocem. - Ten człowiek chce lecieć do Rzymu już pojutrze.
- Pojutrze? - zdumiała się mama, nie przypuszczając, że chodzi o tak pilną sprawę.
- A jak myśleliście? Poważna rzecz. Tam leży bardzo chora dziewczyna, nie wiadomo, co tak naprawdę jej się stało. Zrozumcie, to nie jest taka sobie przejażdżka dla przyjemności.
Nagle poczułem, że rodzice przestają nalegać.
- Skoro tak, rzeczywiście powinieneś się jeszcze zastanowić. Może masz rację. Prześpijmy się z tym wszyscy i jutro porozmawiamy znowu.
Teraz już żałowałem, że w ogóle do nich zadzwoniłem. Wiedziałem, że ich krótki sen skróci się jeszcze bardziej wskutek nieprzepartej chęci dyskutowania wciąż na nowo o mnie i o moich planach. Nie tylko dlatego, że jestem ich ukochanym jedynakiem, ale dlatego, iż niepokoił ich sopelek jałowego kawalerstwa, który już zaznaczył się we mnie w ostatnich latach, mimo że mam dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Zauważyłem z politowaniem, jak w ciągu tego roku próbowali skierować mnie dyskretnie ku życiu na zewnątrz szpitala. Może częściowo z poczucia winy za to, że w latach szkolnych i w czasie studiów tak bardzo naciskali na mnie, bym oddał się nauce. O świcie nie wytrzymali i zadzwonili do mnie. Zaczął ojciec:
- Zastanawialiśmy się w nocy nad twoim wyjazdem do Indii i rzeczywiście chyba byliśmy zbyt pochopni. To byłaby uciążliwa i niepotrzebna podróż.
Ja zaś ku ich zdumieniu powiedziałem, że właśnie pół godziny temu wyraziłem zgodę, więc proszę, żeby odszukali mój brytyjski paszport i przygotowali porządną walizkę.
Zamiast radości i zadowolenia z pozytywnej decyzji w ich głosie dało się teraz słyszeć napięcie i niepokój, tak jakby podczas wczorajszej rozmowy nie myśleli o rzeczywistej, tylko o jakiejś duchowej podróży. Czy zmieniłem zdanie z ich powodu? Mama chciała to wiedzieć. Uspokajałem ich, że nie. Nie z ich powodu. Rozważyłem tę sprawę jeszcze raz, sam, i… właściwie dlaczego miałbym nie jechać? Wtedy przekazałem też niemiłą nowinę, że Chiszin woli tego drugiego stażystę ode mnie. Kto wie, może jego ręce rzeczywiście są lepsze. Po drugiej stronie linii zaległa cisza.
- Chiszin woli tego drugiego stażystę? - przestraszył się ojciec, nie dowierzając. - Jak to możliwe, Benjy?
Serce we mnie zamarło z powodu rozczarowania, jakie mu sprawiłem.
- Zdziwiłby się tata. Możliwe, możliwe… Jeszcze jak! - starałem się, żeby zabrzmiało to wesoło. - To nic strasznego. A może właśnie dobrze, żebym teraz wyjechał gdzieś daleko, gdzie będę mógł się zastanowić, co dalej.