Radość w zarodku

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Dla nowego mężczyzny swego życia Madeline Wolfe gotowa jest opuścić rodzinny dom, zrezygnować z nart wodnych, a nawet przenieść się na drugą półkulę. Alexander Drake, niekwestionowany król telewizyjnej dżungli, jest też mistrzem w uprawianiu samochodowej miłości na najwyższym biegu, poławiaczem pereł w oceanie rozkoszy, potrafiąc - w sobie tylko właściwy sposób - pogrążyć się w tunelu miłości. Zanim jednak Maddy odkryje, że jej bohater to kolos na glinianych nogach, test ciążowy wykaże, iż… wpadła. Ale czy Alex wywiąże się ze zobowiązań wobec własnej komórki? Osadzona w literackim światku Londynu, gdzie śmietanka towarzyska pokrywa bezmiar wodnistej serwatki, powieść Kathy Lette skrzy się dowcipem, prezentując humor najwyższej jakości.

Rok wydania: 2003
Stron: 278
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Renata Kopczewska

Fragment tekstu:


Juliusowi, bez którego ta książka nie mogłaby powstać.I z podziękowaniami dla wynalazcy epiduralu

 

CZĘŚĆ PIERWSZA
ETAP WSTĘPNY

Etap wstępny
Moje przyjaciółki mówiły, że urodzić dziecko, to jak wysrać arbuza. Bzdura. To raczej jak wydalić cały blok mieszkalny - razem z markizami, wewnętrznym ogródkiem, suszącą się bielizną, lasem anten telewizyjnych, talerzami satelitarnymi, sprzętem do grillowania, basenem w kształcie nerki, balkonami, podwójnym rzędem garaży i zaparkowanymi na zewnątrz autami.
Kolejny skurcz przeszył moje ciało.
- Czy są jakieś bóle? - pyta pielęgniarka, ściągając mnie z sufitu. - Nie ma ani żylaków, ani krwawień z pochwy. - Krąży wokół mnie, robiąc ptaszki na kwestionariuszu przypiętym do sztywnej podkładki. - Nie ma odwodnienia ani żadnych innych nieprawidłowości. No dobrze. Zobaczmy, co teraz… Golimy się?
- Nie.
- Lewatywka?
Czuję się, jakby przepytywano mnie przed zaoferowaniem mi posady, której wcale nie chcę. Stada bocianów trzymających w dziobach uśmiechnięte niemowlaczki w pieluszkach przemierzają połacie ścian, naigrawając się z dziejącego się tuż obok dramatu macierzyństwa.
- Nie - odmawiam. Przede mną wydyma się balon moich powłok brzusznych, poznaczony żyłkami. Stałam się łóżkiem wodnym dla kogoś, kto właśnie w środku szykuje się do skoku.
- Stan cywilny?
- A co to ma do cholery wspólnego z…
- Druga połowa. Imię i nazwisko osoby bliskiej?
Wcale nie bliskiej. Dał nogę. Cholerny skurwiel. Nienawidzę go jak diabli.
Pielęgniarka zdjęła z wieszaka słuchawki.
- Nie przejmuj się. Niektórzy faceci źle się tu czują.
- Ej, to ja się tu źle czuję!
- Ona nie jest zamężna. - Yolanda tkwi nieporuszona przy kozetce z miną przejętej pani domu. Jeszcze trochę, a zaproponuje przystawki. - To wielka szkoda. Nie dlatego, żeby to nas raziło, ale mały będzie wyrzutkiem.
- To ma być ona, ty kur…! - Ból rozchodzi się kręgami po całym moim brzuchu. Wbijam przerażony wzrok w guzik pielęgniarskiego kitla gdzieś na poziomie przepony, czekając, aż skurcz ustąpi. Oddychać - raz, dwa, trzy.
- Chodziła na moje zajęcia do szkółki rodzenia - wyjaśnia Yolanda, bez przerwy poprawiając sobie na nosie wielkie okulary w czerwonych oprawkach. - Cały czas sama. No więc ktoś się w końcu musiał nią zająć.
Że też musiałam wpaść na nią w szpitalnej poczekalni! Nie dość, że tkwi tutaj, to jeszcze opowiada te rzewne historyjki.
- Odwal się! - Yolanda Grimes nie ma w sobie niczego, co by mi się mogło podobać. Yo-Yo należy do tego typu kobiet, które wstają rano wesolutkie i przez cały dzień pną się wytrwale pod górę. Nie tylko własnoręcznie wypieka chleb, oddaje gazety na makulaturę, to jeszcze białko, które normalnie każda z nas przechowuje jakiś czas w lodówce, by go nigdy nie użyć, ona przerabia na bezy! - Alex będzie tu lada moment…
- Aha. - Yolanda poklepuje mnie po ręce i wymienia znaczące spojrzenia z pielęgniarką od kwestionariusza.
- Tak więc… eee, ciąża była nie planowana? - indaguje mnie pani Pytalska. - Wybacz, złotko - dodaje, widząc, że zamierzam ją zabić wzrokiem - ale takie mamy przepisy.
- Nie planowana? - Yolanda natychmiast przyobleka swój służbowy uśmiech, zanim zdążyłam odetchnąć. - Przecież ona przyjechała specjalnie z Australii do tego… mężczyzny. - Ostatnie słowo wypowiedziała tak, jakby wymawiała nazwę nieuleczalnej choroby. - I dzięki niemu zaszła w ciążę.
- Przez niego, a nie dzięki! - Och, na początku w nieskończoność opowiadał, jak to on kocha dzieci. Ciągle powtarzał, że nienawidzi ojców, którym dzieci przynosi się jak na tacy, w porze obiadu, by przy deserze je wyprowadzić. Mówił, że kiedy małolatów sądzi się za znęcanie nad zwierzętami, pod sąd powinno się stawiać ich ojców i skazywać na spędzanie wieczorów z dziećmi w domu. Rozważaliśmy nawet, czy lalki, które kupimy, będą miały pod względem budowy wszystko, co trzeba.
Zsuwam się na podłogę, jak ogromna galaretowata ryba. Czuję się anatomicznie nie w porządku. Jeśli chodzi o żeński układ rozrodczy, to mamy tu do czynienia z poważnym błędem projektowym. To znaczy - jak coś tak dużego może wyjść z czegoś tak małego? A w każdym razie mniejszego? Mam dwadzieścia dziewięć lat, wiek moich partnerów wyrażony jest też liczbą dwucyfrową. Mój błyszczący, napięty bęben faluje mi przed oczami, jakby parodiując taniec brzucha. Ból jak błyskawica rozdziera moje ciało.
- Jezus Maria, nie wytrzymam! - Szkoda, że nie paliłam i pozwoliłam dziecku tak urosnąć.
- No, no. - Yolanda pociesza mnie z wielką wprawą. - Co dziesięć sekund gdzieś na świecie rodzi się dziecko, więc to nie może być aż takie straszne.
Dobrze, że nie zgodziłam się na lewatywę. Załatwienie się na Yolandę będzie dla niej akurat odpowiednią karą.

Kiedy tak obie suniemy szpitalnym korytarzem, kołysząc się jak kaczki i zatrzymując co chwila, żebym mogła oprzeć się o ścianę, złapać trochę tchu i spróbować oddychać tak, jak mnie ona uczyła, dostrzegam nasze odbicie w wypukłym lustrze umieszczonym w narożniku korytarza. Tworzymy śmieszną parę - ja, wysoka na sześć stóp, z krótko obciętymi rudymi włosami, różowym tatuażem i błyszczącym nosem jak guziczek; Yolanda zaś mała, pulchna, przysadzista. Wygląda jak wańka-wstańka, okrągła, nabita czymś ciężkim, by przewrócona mogła natychmiast powrócić do poprzedniej pozycji.
- Odwal się! - znowu na nią wrzeszczę.
- No, dalej. - Yolanda odzyskuje równowagę. - Sala porodowa jest tuż za rogiem.
- Co to znaczy tuż? Dla mnie to jest tak daleko jak do Afryki!
- Z moich obserwacji wynika, że mieszkanki Zachodu za bardzo się nad sobą rozczulają w czasie porodu. Wznieś się ponad to!
Beznadziejny przypadek.
- Spadaj! Zostaw mnie w spokoju!
Ale kiedy łapie mnie następny skurcz, ląduję w jej troskliwych objęciach.
Ten londyński szpital miejski wygląda jak zakazane miejsce, które jeszcze należałoby trochę sprzątnąć, zanim przeznaczy się je do rozbiórki. Z odłażącą farbą i lepkim linoleum pasowałby do reportażu o Bukareszcie. Kiedy otwieram wygłuszone drzwi do porodówki, chór jęczących i zawodzących kobiet brzmi jak próba orkiestry sposobiącej się do zagrania kawałka współczesnej muzyki rumuńskiej.
- Duży dziś ruch w Dzidziusiowie - szczebiocze Yolanda.
Podejrzewam, że ona musi to lubić. Chciałabym pozbyć się jej z sali, najlepiej wysłać ją gdzieś na koniec świata albo i w kosmos, ale jestem skurczona we dwoje. Brzęczę jak rozedrgany kamerton. Powoli dociera do mnie, że również ja wydaję jakieś dźwięki. Głośne, złowieszcze, jak w horrorze Koszmar z ulicy Wiązów. Nie mam już żadnych wątpliwości co do płci Pana Boga. Możecie mi wierzyć, to facet, jak amen w pacierzu.
Salę porodową widziałam już wcześniej. Ściany są tu wyłożone boazerią sosnową jak w zaparowanej szwedzkiej saunie. Teraz jednak nie zwracam na nie uwagi. Wpadam wprost w coś, co przypomina wielki brązowy krowi placek. Alex by się ucieszył, gdyby zobaczył, że wreszcie znaleziono zastosowanie dla poduch wypchanych kulkami ze styropianu.
Pielęgniarka odkłada na bok kwestionariusz. Daje mi szpitalny szlafrok wielkości chustki do nosa, żebym się nim przykryła, choć przecież ja swoimi wymiarami mogę konkurować z zapaśnikami sumo. Podsadza mnie na łóżko porodowe.
- Główki jeszcze nie widać, nie jest to mężne dziecko - mówi, a ja, wariatka, myślę, że to ma być aluzja do mojego niezamężnego stanu. W szpitalnych broszurach jest wykaz rzeczy potrzebnych do porodu; w rankingu niezbędników mężowie zajmują wysoką pozycję, plasują się gdzieś na poziomie ręcznika. - Ale nie martw się, dzidziuś zwykle obraca się tuż przed porodem. - Owija moje ramię taśmą elastyczną. - Będę tu wracała mniej więcej co pół godziny, żeby zmierzyć ciśnienie.
Już teraz mogę jej powiedzieć, że będzie wysokie. Na słodycz macierzyństwa reaguję jak diabetyczka. Myślałam, że będę mamuśką, która z tofu robi purée i z ciasta lepi różne śmieszne ludziki. Nic z tego. To bolesne.
- O Boże, ja wcale tego nie chcę.
- Daj spokój. - Yolanda próbuje mnie podnieść na duchu tym swoim drażniącym metalicznym głosem. - Chłopki rodzą wprost na polu. Kucają, dziecko z nich wyskakuje, a one idą dalej do roboty.
"Wyskakuje" to optymistyczne słowo. Według określenia Alexa poród to roboczodniówka spędzona nad dyszą wylotową. Czuję, jak położna namaszcza mój brzuch czymś chłodnym i przykłada przyssawki detektora tętna. Nagle cały pokój wypełnia się głośnym biciem serca dziecka. Ogarnia mnie dojmujące uczucie, nie radości jednak, ale panicznego strachu. Co ja zrobiłam? Jak można wychować dziecko w społeczeństwie, które nienawidzi dzieci? W kraju, w którym psy trzyma się w domu, a dzieci wysyła do zamkniętych zakładów na wysokim poziomie, nazywanych Eton albo Harrow? Nie chcę mieć grzecznej córki, która przybiega do nogi, gdy się ją woła. Zresztą, jak ja ją utrzymam? I co z moją karierą zawodową? Zrezygnuję z niej dla własnego dziecka, tak jak moja matka dla mnie porzuciła swoją. Tak to jest. Boże. Tylko trochę różnię się od zaprogramowanego szczura doświadczalnego. Jestem cholernym chomikiem.
Jacyś studenci przylepiają pryszczate nosy do szyby widokowej. Ich wzrok jest czujny, ale obojętny. Przypomina spojrzenia dealerów narkotykowych handlujących na Soho. Yolanda nasuwa mi na nos i szyję trójkątną gumową maskę. Trzymając dłoń na moim brzuchu, przepowiada następny skurcz.
- Teraz wdech, raz, dwa, trzy. - Urządzenie syczy jak żmija.
Przewietrzona zrzucam z siebie maskę. Gdybym mogła mówić, powiedziałabym, że podawanie tlenu kobiecie, która ma skurcze, to tak, jakby dawać komuś aspirynę podczas amputacji nogi. Nagle wydaje mi się to strasznie śmieszne. Zaczynam chichotać bez opamiętania. Tak zachowują się nurkowie, kiedy za szybko się wynurzą - śmieją się, kiedy toną.
Do sali wkracza położna. Sprawdza mi ciśnienie. Słucha tętna płodu.
- Zaraz wracam - mówi. - Może chcesz coś?
Owszem. Bilet powrotny do Sydney. Wcięcie w pasie. Męża.
- Będą mi… potrzebne… środki uśmierzające.
- O, nie, kochanie. Nic ci nie jest. - Yolanda wyrasta jak spod ziemi i zagarnia mnie pod swoje skrzydła. - Ona jest normalną, zdrową mateczką - zapewnia położną. - Damy sobie z tym radę.
- Ja chcę znieczulenie! - Dlaczego ludziom tak zależy na tym, żeby poród odbywał się jak za króla Ćwieczka, bez żadnych środków uśmierzających? Czy ktokolwiek przychodzi do dentysty i mówi: "Mam ząb do wyrwania, ale niech mi go pan usunie w sposób naturalny"? Co to znaczy - poród naturalny? Ślepa kiszka też jest czymś naturalnym. Nie wydaje się, by matka natura była dobrą akuszerką. Mnie potrzebny jest nienaturalny poród. Nie mogę jednak nawet rozpocząć tego zdania. Ból wsysa mnie, wciąga, w końcu spowija ze wszystkich stron jak kokon. Znajduję się w tunelu, gdzie czas odmierzają teleskopy, sekundy mają długość życia ludzkiego, a godziny - wymiar nieskończoności.
Przetaczam się na biodrach. Na zewnątrz widać mury starego szpitala najeżone gargulcami. Szare niebo tak jak ja kotłuje się, burzy.
- Lód, potrzebny mi lód.
Monotonne tło muzyczne szemrze w szpitalnym interkomie. Nie wiem już, co gorsze: bóle porodowe czy melodie Burta Bacharacha.
- Czy… ona już… wychodzi?
- Masz rozwarcie dopiero na trzy centymetry - informuje mnie położna, ściągając z rąk gumowe rękawiczki. - Kochana, przed tobą jeszcze długa droga.
- Dajcie mi jakieś znieczulenie! - Czuję się jak w epoce kamienia łupanego. W czasach prehistorycznych. Jak coś takiego może spotykać kobiety w dwudziestym wieku? Kobiety, które mają w samochodach telefony, płyty kompaktowe, które chodzą na seminaria z "molestowania seksualnego w miejscu pracy".
Yolanda ściska mnie za rękę.
- To dopiero pierwszy etap, kochanie. Kaszka z mleczkiem.
Wyrywam rękę.
- Muszę wziąć coś uśmierzającego! Dajcie mi jakiś narkotyk! - Przypominam sobie zajęcia z Yolandą dotyczące samych narodzin. Lalka, która przechodziła przez plastikową szyjkę i zmieniała położenie. Wiem, czego mi potrzeba - tej sztuczki w krzyżu. I to szybko.
- Maddy, cokolwiek teraz weźmiesz, lek przeniknie przez łożysko i dostanie się do krwi dziecka.
Pomyśleć - te wszystkie zajęcia z Yolandą w szkole rodzenia, na które pilnie uczęszczałam; tyle przeczytanych książek i obejrzanych filmów na wideo, wycieczek poglądowych po szpitalu, a przecież nikt nie powiedział mi prawdy na temat porodu. Podawali nam nie fakty, ale bajki o życiu!
- Ja chcę morfiny!
- Dziecko byłoby odurzone i nie będzie chciało jeść… Zamierzasz chyba karmić je w naturalny sposób, prawda, Maddy? To ważne, żeby przekazać ciała odpornościowe.
Możesz być spokojna, ty suko, już ja na pewno przekażę swoje ciała odpornościowe. Zwłaszcza swoją odporność na Anglików. Żadna moja córka nie będzie reagowała na wdzięki jakiegoś pieprzonego Angola z rzędami równych zębów, o biodrach z podwieszonymi jądrami i z zadartym tyłkiem.
- Mają ci dać valium - wyznała Yolanda głosem pełnym trwogi. - To ci zakłóci pamięć…
Świetnie, w takim razie będę mogła o nim zapomnieć. Alex mówił, że chce być takim ojcem, który rozpozna, czy dziecko płacze, bo jest głodne, czy dlatego, że jest mu smutno lub jest zmęczone, czy też domaga się pieszczot. Mówił, że chce wiedzieć, które dziecko woli ślimaka od szpinaku. I którą część ciała najczęściej zapomni umyć. Albo gdzie się mogła zapodziać druga rękawiczka. Powiedział, że powinno się przerobić wszystkie odcinki amerykańskiego programu pt. Ojciec wie najlepiej i zmienić tytuł na: Ojciec nic nie wie. Dokładnie nic a nic. Obiecał, że z dzieckiem będziemy bardzo, ale to bardzo szczęśliwi. I był to jeden z powodów, dla których się w nim zakochałam. Wspólne dziecko stanowiło element tej umowy.
Tyle że rozpoczynający nowe życie mężczyźni z odzysku są jeszcze trudniejsi do zniesienia niż kiedykolwiek wcześniej.
Może zgodnie z kodeksem handlowym powinnam wnieść reklamację za niedotrzymanie umowy kupna-sprzedaży? Nabyty w dobrej wierze, ujmujący, seksowny bysior, o poprawnej w Anglii orientacji heteroseksualnej… Jak mogłam porzucić kontynent uchodzący za jedno z najbardziej egzotycznych i podniecających miejsc na świecie, tę hedonistyczną przystań słońca i seksu, o której brzegi rozbijają się fale niosące opalonych surferów, śmigających w stronę lądu jak ludzkie wodoloty - by znaleźć się w kraju, gdzie piwo jest ciepłe, a woda w wannie zimna, i leżeć tu z nogami uwięzionymi w strzemionach, bez faceta, cierpiąc nieludzki ból?
Czy naprawdę tego chciałam?

 

W krainie kochanków
Valium zadziałało jak peryskop w oceanie boleści. Przez ten peryskop Madeline Wolfe mogła zobaczyć siebie, jak wchodzi na pokład pękatego jumbo jeta, symbolizującego mężczyznę, dla którego zrezygnowała z dotychczasowego życia, domu, środowiska. Była zdumiona, kiedy zorientowała się, jak wiele dla niego zostawiła. Jednotonową półciężarówkę Holden 308, z dwoma tłumikami, osłoną przeciwuderzeniową i uchwytami na deski surfingowe, elektryczny wok (pokryty teflonem), deskę surfingową z żaglem, papużkę, dwa oswojone oposy z zakręconymi ogonkami, ogródek z ziołami, cenne odmiany kolorowego groszku pachnącego i lilii, dobrze płatne zajęcie w charakterze instruktora nurkowania, rower wyścigowy z dziesięciobiegową przerzutką i wianuszek sympatii. Odjeżdżała z lekkim sercem. Była zakochana.
Popatrzyła na swoje nowe amarantowe czółenka, niezbyt rozsądny wybór obuwia jak na podróż. Ale czy to, co przedsięwzięła, można nazwać rozsądną decyzją? Alexander Drake był zoologiem. Jeśli nie był akurat uczepiony kry gdzieś w lodowych przestrzeniach Antarktydy, to zaglądał w czeluście kipiących wulkanów na Filipinach albo przedzierał się przez poszycie tropikalnej dżungli na Borneo, gdzie czołgając się, rozgniatał brzuchem bobki nietoperzy; w chwilach wolnych od tych zajęć pojawiał się na ekranie telewizyjnym, który zdawał się jego naturalnym środowiskiem. Autor popularnych na całym świecie filmów przyrodniczych stanowił brakujące ogniwo między zwierzęciem a płatnikiem podatków. W zasadzie zrobił dla przyrody to, co Placido Domingo dla opery, Profumo dla skandali obyczajowych, a Madonna dla upowszechniania bluzek przypominających szpiczaste biustonosze. Liczne nagrody za programy demaskujące nielegalne połowy wielorybów przez japońskich rybaków czy o hodowcach bydła w Brazylii zapewniły mu popularność, na którą składały się odmierzane w równych proporcjach uwielbienie i szacunek. Alex był beniaminkiem londyńskiej socjety.
Trzy i pół miliarda lat ewolucji musiało w końcu wydać produkt finalny. Dla Maddy był to Drakecus (patrz: Alexander), niekwestionowany król telewizyjnej dżungli, wielofunkcyjny osobnik dwunożny z gatunku video sapiens.
Maddy uwierzyła, uznając za fakt coś, co nie istniało, że ten pięknoduch, człowiek obracający się w wyższych sferach, zakochał się w niej - zbuntowanej, zalotnej, wysmukłej (dotychczas mówiono co najwyżej, że jest wysoka jak na swój wiek), sobie tylko zawdzięczającej swoje osiągnięcia (żeby nie powiedzieć, że była samoukiem), wygadanej australijskiej rudasce.
Z powodu skaczącego ciśnienia nogi w kostkach nad rzemykami spuchły jej jak banie. Przywołała na pamięć swój przyjazd na Heathrow, jak przeciskała się przez halę przylotów, w zabójczych klipsach, opiętej sukience, z którą uroczo kontrastowały… szare, puchate skarpetki, rozdawane pasażerom przez linie lotnicze. Chrupała orzeszki, zapakowane hermetycznie w plastikową torebkę, i nawet jej nie przyszło do głowy, że pozostawienie skarpetek na nogach mogło symbolicznie oznaczać fałszywy krok w kontynuowaniu tej znajomości.
Z perspektywy czasu okres ten wydał się Maddy wstępnym etapem ich historii miłości. Tym łatwym.
Ponieważ wspólne mieszkanie bywa najczęstszą przyczyną rozejścia, Maddy, aby nie dopuścić do szoku postwspółlokatorskiego, sporządziła zwięzłą listę swoich wad i słabostek, którą przesłała Alexowi z prośbą o rewanż. Na swojej liście umieściła między innymi dziecinne upodobanie do jego kalamburów i językowych (w każdym tego słowa znaczeniu) igraszek, ponadto swoją szeroką (od ucha do ucha) australijską wymowę. No i ten miszmasz zawodów i zajęć, który układał się w cały wachlarz. Była kierowcą ładowarki na przodku w kopalni w Cobarze (jako jedyna kobieta na pięciuset chłopów), modelką prezentującą kostiumy kąpielowe, pierwszym marynarzem na łodzi rybackiej łowiącej krewetki w pobliżu Darwin, akrobatką na trapezie w Cyrku Oz; kierowcą równiarki należącej do Rejonu Dróg Publicznych - wydłubała sobie w kasku dziurę, żeby zrobić ujście dla swego rudego końskiego ogona; najemnym pracownikiem sezonowym w postrzygalni owiec; ratowniczką surfingowców, a ostatnio instruktorką nurkowania z akwalungiem w Whitsunday Passage. Grzebiąc się w swoich najprzeróżniejszych wadach i nagannych przyzwyczajeniach, wśród których poczesne miejsce zajmowała słabość do kanapek z ostrygami, doszła do zespołu nazwanego przez siebie skazą barowego awanturnika. "Od czasu do czasu - wyznała - mogę powiedzieć facetowi, że jak mu dam kopa, to będzie miał jaja w móżdżku, jeśli takie organy w ogóle posiada".
Alex wówczas przypomniał, że gdyby nie jej wybuchowa natura, to w ogóle by się nie poznali. Uwielbiał wspominać, jak to się zaczęło na Sydney Street, kiedy Maddy na czerwonym świetle wyskoczyła z auta, by go zbesztać za jego arogancję, gdyż przechodząc po pasach, pacnął dłonią w wystającą na przejście dla pieszych maskę jej samochodu. Krótka była chwila jej triumfu, bo kiedy odpowiednio zmieszawszy go z błotem, wracała do samochodu, uświadomiła sobie, że zatrzasnęła drzwi, zostawiając kluczyki wewnątrz, na domiar złego kończyło się paliwo i silnik zaraz zdechł. Światła zmieniły się na zielone, kierowcy zniecierpliwieni ospałą jazdą w godzinach szczytu zaczęli na nią trąbić, piesi przyglądali się temu z rozbawieniem, a główny winowajca łypał na nią z usatysfakcjonowaną miną. Kiedy udało jej się wyrwać od miotającego przekleństwa chińskiego restauratora druciany wieszak, włamać się do swego auta, dopchnąć samochód do stacji benzynowej i tam go zatankować, nie miała już siły, by odrzucić przeprosiny i zaproszenie na kompensacyjnego drinka.
Tam właśnie, wedle późniejszej relacji Alexa, w hotelu "Morska Bryza", nad szklanką zimnego piwa Foster, zakochali się w sobie.
Miał trochę krzywy uśmiech, burzę lśniących czarnych włosów, poprzetykanych z rzadka siwizną, i żywe spojrzenie zielonych oczu, kolorem przypominających owoc kiwi, ukrytych za okularami w rogowej oprawie ze skorupy żółwia. Posługiwał się wyszukanym słownictwem, używał błyskotliwych określeń, takich jak somnambulizm, dalekosiężność. Znał wiele sekretów światowych przywódców i rzadkich bezkręgowców. Włóczył się po dalekich morzach wzorem piratów, wdając się w utarczki z marynarką atomowych potęg. Był chodzącą encyklopedią gwiazd muzyki pop lat sześćdziesiątych. Jadł rzecznego krokodyla wspólnie z wojownikami Babinga, kongijskimi Pigmejami. Rozumiał cytaty w obcych językach, umieszczane w powieściach. Miał gruntowną wiedzę o Schopenhauerze, ktokolwiek to był. Różki jego markowych koszul z najlepszych firm mierzyły prosto w niebo. Patrząc Maddy w oczy, wymawiał to imię powoli, jakby smakował w ustach zacny rocznik czerwonego wina: "Ma-de-line".
Na antypodach robił film o zmianach, jakie zaszły w obyczajach seksualnych olbrzymiego drapieżnego wargacza. Był to wieczór przesycony aromatem eukaliptusa i migdałowych ciasteczek. Od zatoki zawiewał ciepły wiatr, który burzył ich włosy w fantastyczne fryzury. Kiedy się pocałowali, plecy zrosił im pot lepki jak miód. Na liście Maddy nie wymieniła swej największej słabości, czyli samego Alexa. Wprawdzie jej przyjaciółki twierdziły, że było to zauroczenie sławą, ale tak czy inaczej, Maddy się w nim zakochała. Siedział naprzeciwko niej i owijał ją sobie dookoła palca jak wędkarz, który mając już rybę na haczyku, zwija spokojnie kołowrotek.
- Miłość? Dajże spokój. Nie bądź taka patetyczna. On pożąda tylko twego ciała.
- Anglik? Wyrazy współczucia.
- Wiesz, co ma wspólnego ze sobą zimne piwo i miłość francuska? W Londynie nie spróbujesz ani jednego, ani drugiego.
Dla przyjaciółek Maddy podróż za ocean miała tylko jeden sens: zakupy w strefie bezcłowej.
- Jeśli już postanowiłaś jechać, to przynajmniej weź ze sobą nasze jedzenie.
- Nie chodzi o to, że zakochałaś się w Angolu, ale że głośno się do tego przyznajesz. Czyś ty ocipiała? Dlaczego?
Dlaczego? Rok później dokładnie to samo pytanie zadał jej dziennikarz z "News of the World". Ze wzrokiem wbitym w brunatne cappuccino Maddy układała różne warianty odpowiedzi. Może dlatego, że od kiedy się spotkali, wiersze nabrały sensu? Może z powodu jego jędrnych jak rzepa pośladków? A może powodem był jego głośno przeżywany orgazm, jakby ktoś smykiem przeciągał po strunach wiolonczeli? Dlatego, że śmieszyły ich te same rzeczy? Ponieważ on był jej księciem w sztuczkowej zbroi, człowiekiem renesansu, który szedł przez życie w obuwiu Reeboka? Ponieważ kochała go namiętnie i głęboko? Ponieważ, jak mówił Alex, miłość była stanem łaski, tak rzadkim, że nawet gdy tylko zamajaczył na horyzoncie, natychmiastowy pościg za nim byłby w pełni usprawiedliwiony. Ponieważ, znów jak mówił Alex, równie dobrze można by nie żyć wcale, jeśliby człowiekowi nie miało być dane zaczerpnięcie ze zdroju życia. A może ze względu na cuda tego świata, które miał przed nią odkryć? Panamska armia mrówek maszerujących dziarsko przez dżunglę. Zgromadzenia słonic w Afryce Wschodniej. Rytuał łączenia się w pary gepardów, triki stosowane podczas polowania - przez lamy i homary, różne sposoby przychodzenia na świat małych - od oposa wodnego, przez świdraki do węgorzy elektrycznych żyjących w wodach Amazonki. Wszystko to stanie się dla niej dostępne.
Maddy podniosła wzrok na ogorzałe twarze przyjaciółek, które spoglądały na nią oskarżycielsko.
- Powiem tak: kiedy mam erotyczne marzenia, zawsze pojawia się on.
Na lotnisku Alex, popychając trzykołowy wózek z bagażem Maddy, nie wspomniał ani słowem o jej skarpetkach. Tak jak nigdy nie zrobił najmniejszej aluzji do jej wzrostu. Czasem przychodziło jej na myśl, że może zakochała się w Aleksie, bo nigdy nie musiała patrzeć na niego z góry. Dosłownie. Stali naprzeciwko siebie oko w oko. Przeważnie u swoich dotychczasowych mężczyzn widziała dokładnie każdy płatek łupieżu, mogła odkryć pozornie niewidoczną perukę albo pożyczki zza ucha maskujące łyse placki na czubku głowy - zanim poznawała resztę. Przekonawszy się, że w pionie pasują do siebie idealnie, Maddy miała ochotę jak najczęściej sprawdzać ich zgranie poziome.
- Co robisz, wariacie? Nie możemy tam iść! Alex! A jak ktoś zobaczy?
- Chodź! Tam nikogo nie ma. Jest pusto. Nie mogę się doczekać.
- Jesteś Anglikiem. Spontaniczność nie pasuje do Anglików. To niezgodne z narodowym charakterem.
- Chodź!
- Muszę wziąć prysznic.
- Chodź.
Maddy musiała przeorientować przybraną pozycję. Zderzali się nosami, nie trafiali z pocałunkami, zawadzali o swoje zęby. Niezdarne palce gubiły się w guzikach, grzęzły w zamkach błyskawicznych, zaplątywały się w mankietach i kołnierzykach. Potem jej głowa uwięzła w wycięciu bluzki; żeby się uwolnić, dreptała w miejscu, podrygując tanecznie, podczas gdy on przytupywał wokół, usiłując ściągnąć z niej bluzkę. Jego kalesonki opadły na powykrzywiane buty z niewyprawionej skóry, odsłaniając nieopalone, zwrócone do siebie kolana.
- Ćśśś - uciszała go przez cały czas, dodając jeszcze: - Udusisz mnie.
Kabinka na lotnisku Heathrow, terminal czwarty, parter, tak mała, że mogła przyprawić o klaustrofobię, ponad godzinę była zajęta.

- Nie do wiary, kochana, jak szybko potrafiłaś zorganizować swój przyjazd - powiedział Alex. Maddy, chłonąc z rozkoszą każde jego słowo, pomyślała, że powinien swój głos ubezpieczyć u Lloyda, taki był smakowity - jak dżem figowy, aksamitny jak mus czekoladowy.
Nie miała wyjścia, nie mogła inaczej. Wszystkie cząstki jej ciała wyrywały się do niego, każda komórka krzyczała: "Połącz się z tym mężczyzną!"
- Namiętność od pierwszego wejrzenia - odpowiedziała figlarnie. - To pozwala zaoszczędzić masę czasu, zgadza się?
Wyjrzała przez szyby jego saaba lotusa elana z lat sześćdziesiątych. Po lewej mijali Hyde Park, który wyglądał jak gigantyczny stół bilardowy. Wzdłuż chodników kwiaty pyszniły się swym bogactwem. Cały Londyn wydawał jej się ciepły i zasobny. W mijanych taksówkach podskakiwały meloniki pasażerów. Domy z matowymi szybami, ozdobione pękatymi kopułkami, łukami, blankami kojarzyły jej się z dekoracją urodzinowego tortu.
- Te hotele wyglądają jak pudding - zauważyła.
- Tak - uśmiechnął się. - Wielki, pożywny szkolny pudding.
- Aha, więc to lubimy! - Klepnęła go swawolnie po brzuchu, ciasno opiętym koszulą w szachownicę. - Coś ci powiem, koleś. Tego się nie zrzuca razem z ubraniem.
Przyprawiło go to o paroksyzm śmiechu. Walnęła prosto z mostu. Maddy wiedziała, że to mu się w niej podoba. Niczego nie załatwiała w białych rękawiczkach.
- Zajmiemy się tym, faciu. Codziennie aerobik albo, możesz mi wierzyć, padniesz na serce, podczas gdy ja będę jeszcze wystarczająco atrakcyjna, by znaleźć sobie jakiegoś mena i machnąć się za niego. Chwytasz?
Alex przejechał na czerwonym świetle, po czym z piskiem opon wyhamował na prawym krawężniku. W kąciku jego ust zamajaczył uśmieszek, któremu zawtórowało jednoczesne mruganie wskaźnika. Nie domyślała się jednak, co to miało oznaczać.

Maddy rzuciła okiem na rzędy domów z epoki georgiańskiej, stojących równiutko, na baczność, z łokciami grzecznie przyciśniętymi do pobielonych boków. Znała Islington. W Monopolu oznaczone na niebiesko, miało niewielką wartość i nikt nigdy go nie chciał.
- Wydawało mi się, że mieszkasz w Maida Vale?
- Wynająłem dla nas coś innego. Moje stare mieszkanie było ciemne i ponure, wolałem takie, które by bardziej pasowało do ciebie - słoneczne, pełne świeżości.
Alex pochylił się nad nią i pocałował w same usta.
- Jedyne, co ci mogę zapewnić, to apetyczne randki w toaletach całego świata, miejsce w kolejce po zasiłek w Brytanii torysów i bezimienny grób na cmentarzu należącym do feministek, przeznaczony tylko dla kobiet.
- Naprawdę? Mówisz o kobietach, które przez całe życie śpią ze znienawidzonym mężczyzną, ale po śmierci nie chcą już dłużej leżeć obok niego? To mi się podoba. - Oddała mu pocałunek, koniuszkiem języka sięgając niemal jego migdałków.

- Cholernie tu zimno. - Maddy ściągnęła z łóżka koc, by się nim owinąć i nie czuć chłodu. - No cóż, przynajmniej nie musimy wychodzić na dwór, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
Kiedy Alex otoczył ją ramionami, poczuła na karku jego ciepły oddech.
W ciągu pierwszych dni z całego Londynu Maddy dobrze poznała tylko krajobraz w kwiatki zdobiący pościel. Obojętna na świat zewnętrzny przestąpiła progi krainy kochanków, w której rozpoznawała tylko plątaninę nóg, dotyk języka, palców. Od pocałunków mieli spierzchnięte wargi. Nie odbierali telefonów, nie zaściełali łóżka. Nie dotykali gazet, na tytuły nie rzucali nawet okiem. Nienasyceni odkrywali wciąż na nowo swoje ciała, uczyli się na pamięć ich topografii, której orientacyjne punkty wyznaczały znamiona, blizny i piegi. Swoją nocną aktywność odsypiali w dzień. Jadali z jednej miski zatłuszczonymi palcami, nawzajem wylizując sobie potem twarze do czysta. W krainie kochanków, w której przebywali, układa się o sobie limeryki, by je wyśpiewywać w takt Bachowskich kantat. Nie wstydzili się używać słów wielkich, takich jak "usychać z tęsknoty" czy "spustoszenie". Nazywał ją swoją Bzibzią, Pysiem, Picznotką, swoją Przytulaską. Ona rewanżowała mu się Przystojniaczkiem, Napalonym Ogierem, Hannibalem (wymiennie z Kanibalem) albo Horacym, bo tak się nazywała jaszczurka, którą miała w dzieciństwie. W krainie kochanków, w której przebywali, bierze się kąpiel z bąbelkami o czwartej rano, potem kocha się w każdym kącie pokoju, w każdej pozycji, mimo że grozi to wypadnięciem dysku i odmrożeniem pupy.
Kiedy jego sfatygowane jądra zmuszały ich do przerwy, w ostateczności decydowali się wychynąć na świat. Wstępowali wówczas do teatru, siadywali w ostatnich rzędach, pozwalając, by słowa ze sceny spływały po nich obojętnie, zainteresowani wyłącznie sobą. Przynależność do krainy kochanków upoważniała Alexa do szeptania wyznań, w których zapewniał ją, że nad Króla Leara przedkłada miłosne struny jej liry. Maddy zaś nie tylko zachwyciła się dowcipem kochanka, ale też natychmiast odpaliła, stwierdzając, że "językowe igraszki" świadczyły o "płodnej naturze" Shakespeare'a. Kraina kochanków to takie miejsce, gdzie z upodobaniem robisz to wszystko, co u innych by cię brzydziło. W krainie kochanków nie dziwi nic, nawet wizyty przybyszów z obcych planet.

- Wrócę, gdy tylko przestawisz się na nowy czas - powiedział Alex w drugim tygodniu ich hormonalnego miesiąca miodowego.
Maddy oderwała usta od jego pachy i popatrzyła na niego pytająco.
- Chyba nie mówiłeś poważnie o miejscu w kolejce po zasiłek w torysowskiej Anglii?
- Załatwię ci jakąś dobrą pracę, badaczki albo asystentki…
- Ale ja chcę jechać z tobą na tę wyprawę - jęknęła. Jej gibkie, jędrne, opalone ciało kontrastowało z bielą prześcieradła.
- Maddy, jesteśmy na tropie kłusownika, który handluje kością słoniową. To może być niebezpieczne. Obiecuję, że będę o tobie myślał za każdym razem, kiedy będę poddawany osobistej kontroli celnej na granicy. Zgoda?
Wyciągnął swoje palto spod stosu zatłuszczonych kartonów, które uzbierały się w ciągu tygodnia, kiedy żywili się jedzeniem kupowanym na wynos. Z pomiętej kieszeni wyciągnął broszurę ze stemplem British Airways. Maddy rozpromieniła się na ten widok. Jedynym powodem, dla którego - zdaniem jej przyjaciółek - opłacało się jechać do Anglii, było bliskie sąsiedztwo innych krajów. Chciała zwiedzić Pragę, ale Paryżem też by nie pogardziła. Kiedyś w zaciszu pokoju hotelowego w Sydney wymieniali zakątki świata, do których się razem wybiorą. Nie pominęli nawet Iraku, Iranu, Costa del Sol czy Kanady.
Podał jej broszurę. Szybko przebiegła oczami tekst, szukając niecierpliwie miejsca przeznaczenia.
- Kurs gotowania Prue Leith?
- To premia za przeleciane kilometry. Mam do wyboru to albo Tajemnicze Morderstwa - Weekend w Brighton.
- Mówisz: kurs gotowania?
- Tak.
- W Anglii?
- Tak. Co w tym dziwnego?
- Alex, Anglia to kraj, którego mieszkańcy zdolni są do przyprawienia węgorza marmoladą.
- Pomyślałem tylko, że miałabyś się czym zająć, kiedy ja będę daleko. Poza tym nie możemy ciągle jadać pizzy i hamburgerów. Przeciwko temu buntuje się, jeśli już nie mój żołądek, to rozum.
- Mówimy o kraju, który do światowej kuchni wprowadził jedynie prażynki ziemniaczane.
- O, przepraszam - zaczął się bronić żartem. - Zapominasz o Spotted Dick*.
- A co to jest? Wygląda na coś, co się łapie w locie na stacji King Cross.
Alex otoczył ją ramionami.
- Chyba nie muszę się już martwić o to, że coś złapię…
Odepchnęła go od siebie.
- Musisz złapać samolot, zgadza się?
- Maddy, przecież ja pracuję. Będzie to dla mnie najdłuższy w życiu lot, wierz mi.
- Wiem… Ja tylko… - Dźgnęła go kciukiem w ramię. - Ty skunksie, a ja myślałam, widząc BA, że zabierasz mnie gdzieś na weekend ze sprośnościami!
- Wybacz, Pyzuniu. Zabiorę cię, gdzie tylko zechcesz. - Odciągnął gumkę jej majtek. - Znam takie jedno miejsce. Zaczyna się na "ł".
- Wariat - jęknęła zachwycona Maddy.
- Nie będziesz sama - szepnął, zniżając głos. - Mam dla ciebie niespodziankę…
Nie słuchała dłużej. Musiała koniecznie zawiadomić swoje przyjaciółki, że w Londynie piwo wcale nie jest ciepłe.

Kilka godzin później Maddy zaczęła po omacku przyklepywać lodowatą kołdrę. Nagle czymś zaniepokojona, usiadła na łóżku. Odrzuciła nogą kołdrę i dźwignęła się, by odsłonić story. Domy stojące rzędem po przeciwnej stronie, ściśnięte jak szare pudełka po butach, zdawały się kurczyć w promieniach wiosennego słońca. Usłyszała zgrzyt klucza w zamku i poczuła duszący zapach, który mógł pochodzić tylko od przemoczonego psa. Wielka kudłata kula parującego futra toczyła się z impetem wprost na nią.
- Serdeńko, to jest Moriarty. Kiedy ja wyjadę… chyba nie masz nic przeciwko temu?
Maddy w jednej chwili znalazła się na stole. Jej "niespodzianka" przysiadła na tylnych łapach i popatrywała na nią kaprawymi oczami.
- Dobry piesek. To stary przyjaciel domu.
- Alex, to żaden przyjaciel domu. To jest pies Baskerville'ów!
- Je wszystko, nie grymasi.
- Po prostu rzuca mu się nie otwarte puszki, to chciałeś powiedzieć?
- Teraz jest pora jego spaceru, to wszystko. - Pies zabójca pociągnął i tak już naprężoną do granic możliwości smycz. - Moriarty, do nogi! Do nogi! - Alex odchrząknął, by pokryć zmieszanie. - Zazwyczaj słucha poleceń, naprawdę. - Ruszył do wyjścia.
- Ej, a co z moją porą spaceru? Tkwię tu od…
Drzwi zatrzasnęły się, a wtedy zaczęła grzebać w rzeczach Moriarty'ego - była tam psia kołderka, nadająca się tylko do prania, Petrodex, zestaw do zębów zawierający enzymatyczną pastę i druciak. Maddy pomyślała sobie, że w tym kraju to właściciele są posłuszni swoim psom.
Później, kiedy leżeli pod kołdrą spleceni w uścisku, przychodząc do siebie po dopiero co żywiołowo przeżytym orgazmie, z psem warczącym u ich stóp, Maddy wyznała, że woli koty.
- Koty? - powtórzył Alex, poszukując ręką pilota, by włączyć telewizor. - Koty z natury są sybarytami. Niestałe w uczuciach - rzekł z lekceważeniem. W telewizji widać teraz było zbliżenie jego twarzy. - Poza tym to próżniaki. - Kciukiem kilkakrotnie nacisnął guzik wzmacniający głos. - Do tego bezczelne i samolubne.
"Panie naczelniku Giscard - ostry głos prezenterki Alexa zagłuszył jego własne słowa - …zaprzecza pan, jakoby zastosowano przemoc w trakcie czynności dochodzeniowych wobec protestującego członka Greenpeace. Jak zatem wyjaśni pan fakt, że hebanowa pasta do butów, której ślady znaleziono na spodniach podejrzanego, jest w takim samym kosztownym gatunku, jakiego pan sam używa do swoich mahoniowych butów?"
- Tu go mamy! - Alex nastawił telewizor jeszcze głośniej. - Skurwysyn z tego Froga! - Opadł na poduszki, głośno sapiąc.
Maddy nagle uświadomiła sobie, że Alex nigdy jej nie przysłał listy ze swoimi wadami i słabościami.
Gdyby tak się nie zatraciła w tunelu miłości, mogłaby wtedy pomyśleć, że był to pierwszy sygnał do szaleńczego zjazdu w dół, który wkrótce miał się dla niej rozpocząć.

 


Nowe poczucie smaku
Matka Maddy uparcie twierdziła, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek. Maddy uważała, że mamuśka chybia celu, lokując zbyt wysoko to strategiczne miejsce, niemniej jednak na każde kolejne urodziny córka dostawała w prezencie ozdobnie zapakowany nowy wyciskacz do czosnku lub jakieś pożyteczne skorupy. Mimo to konsekwentnie broniła się przed udomowieniem. W każdym razie świadoma była tego, że faceci uważają, iż przygotowanie posiłków należy do dziewczyn. W poniedziałkowy ranek, kiedy to rozpoczynał się kurs, Maddy niezbyt chętnie przestąpiła progi Szkoły Gotowania Prue Leith. Stałaby się pośmiewiskiem, gdyby wiadomość o tym, gdzie wylądowała, w jakiś sposób przeciekła do Sydney. Były to lata dziewięćdziesiąte. Tylko by sobie biedy napytała.
Po raz chyba setny przeczytała ostatnią kartkę od Alexa: "Pozdrowienia z raju dla kłusowników. Miejscowa policja jak zwykle prosi się o guza. Przypadek z rodzaju: nie szukajcie nas, bo to my was przeszukamy. Jak tam Twoje gotowanie? Nie mogę się doczekać, kiedy znajdziesz się w mojej karcie dań". Wetknęła kartkę za stanik wykończony frędzelkami i weszła do sali. Nie stroiła się specjalnie na ten kurs, włożyła krótką kurteczkę z imitacji skóry lamparciej, czerwoną skórkową minispódniczkę i wygodne buty do jazdy konnej. Niektóre dziewczyny do fartuszków założyły perełki. Każda nosiła identyfikator, jak w przedszkolu, z imieniem: "Clarissa", "Octavia", "Saskia". Te z dwu- lub trójczłonowymi nazwiskami nosiły podwójne identyfikatory, by pomieścić ich złożone miana. Zaaferowane paplały o swoich mamuśkach i kucykach, wygłaszając też opinie będące powtórkami zasłyszanych poglądów na temat miłości i małżeństwa.
- Cześć - wsunęła się nieśmiało, przysiadając na swoim miejscu. Odpowiedziały jej zdawkowo kiwnięciem głowy, po czym wygładziły swoje fartuszki, jakby to były kreacje balowe. Ściany, uzbrojone w miedziane rondle i formy do babek, połyskiwały metalicznym chłodem. Składniki potrzebne do bieżących zajęć spoczywały na tackach, odważone, starannie zapakowane, gotowe do użycia. Instruktorka gotowania, Priscilla (mówcie do mnie Plum), z misjonarską żarliwością przedstawiła kursantkom listę kulinarnych celów przewidzianych do osiągnięcia na ten dzień. Szkocka potrawka z podróbek baranich, stek z nerkowym puddingiem zapiekany w czarnym salcesonie i nerki ŕ la Robért. Blat, w którego centrum skupione były palniki, zarzucono poćwiartowanymi zwłokami ofiar z królestwa zwierząt. Plum unurzana po łokcie pławiła się w ich najbardziej intymnych częściach ciała. Kiedy uniosła w górę pęk czegoś, co przypominało wiązkę dętek rowerowych, Maddy odwróciła wzrok. Znacznie bardziej nęcący wydał jej się świat hinduskich dań na wynos.
Maddy pochłonięta była akurat drobiazgowym odtwarzaniem w pamięci imponujących wyczynów łóżkowych Alexa, kiedy gwałtownie otwarły się drzwi i do klasy weszła spóźniona kursantka. Jej ciemna główka wystawała z futra jak borsuk, który właśnie postanowił wychynąć z nory.
- Jeśli ktoś mnie jeszcze nie zna - powiedziała intruzka - to nazywam się Gillian Cassells. - Jej głos był krzykliwy, tak samo jak jej ubiór. Gdy gestem od niechcenia zsunęła futro z ramion, oczom Maddy ukazała się sylwetka niezwykle szczupła, jak nakazywała moda. Tak bardzo szczupła, że mogłaby być zaledwie dodatkiem do swej uroczej bransoletki. I ta bransoletka była jedyną rzeczą dotyczącą Gillian, zasługującą na to określenie. - A to - Gillian Cassells wskazała na drzwi, wysuwając szpony jak pięć śmiertelnie niebezpiecznych sztyletów - jest Imelda. - W pole widzenia weszła nieśmiało miniaturowa Filipinka. - Będzie się tu czasem pokazywała, żeby zmyć za mnie naczynia. - Sztylety cofnęły się jak kocie pazury do poduszek. - Mam wrażliwe skórki.
Octavie, Clarissy i Saskie patrzyły z rezerwą na nowo przybyłą. Ku rozczarowaniu speszonej Maddy, Gillian szeleszcząc spódnicą, opadła na wolny stołek tuż obok niej. Usadowiwszy swój delikatny tyłeczek, bezceremonialnie sięgnęła do notatnika Maddy, by z głośnym szelestem wyrwać dla siebie kartkę.
- Na pewno się nie obrazisz.
Maddy demonstracyjnie przeniosła notatnik na kolana.
- Nie krępuj się.
- Jesteś z antypodów? - Taksującym spojrzeniem spod szczelnie pokrytych cieniem powiek zmierzyła Maddy od stóp do głów. - No nie, twoje ubranie jeszcze nie wyszło ze sklepu?
- Uważajcie, dziewczynki! - ćwierknęła Plum. - Móżdżek należy moczyć przez dwadzieścia cztery godziny, żeby pozbyć się różnych nagromadzonych tam świństw.
Maddy uznała, że taki zabieg dobrze by zrobił szarym komórkom jej sąsiadki. Gillian przyjęła tę zbawienną radę z rozbawieniem, gdyż leciutko świsnęła, po czym krzyżując stopy obleczone mgiełką pończoch, spytała:
- A ty jakiego szukasz męża?
Maddy zarumieniała się z irytacji.
- Co takiego?
- Kurs gotowania stanowi część posagu każdej Angielki. Rozejrzyj się tylko. Czy któraś z nich tutaj wygląda na mężatkę?
Maddy złapała się za głowę w przesadzonym geście zgrozy.
- Gdzie my jesteśmy? Czy to są lata dziewięćdziesiąte? O Boże, przez chwilę wydało mi się, że zostałam przeniesiona w czasie do epoki Doris Day.
Gillian zmrużyła oczy, wyraźnie uradowana.
- O rany. Feministka. Ale heca.
Maddy poczuła, jak krew uderza jej do głowy, ponaglana rosnącym rozdrażnieniem. Kim jest ta okropna kobieta? Wypisz, wymaluj wprost z kart Poradnika Sloan Ranger. Maddy nigdy nie spotkała kogoś tak wpatrzonego w siebie. Gillian Cassells  wyglądała, jakby wyskoczyła z własnego tortu urodzinowego. Maddy zaczęła obojętnie bębnić palcami w cętkowany blat, zdecydowana ignorować swoją sąsiadkę.
- Czy wiesz, co zawdzięczamy feministkom? - zapytała prowokująco Gillian. - Wrzody żołądka, chorobę wieńcową i krótszą średnią życia.
Silne postanowienie Maddy stopniało natychmiast jak masło na patelni.
- Żeby nie wspomnieć o prawie wyborczym, prawie do aborcji i uwolnieniu się od konieczności bezczynnego wysiadywania w oczekiwaniu na pana Stosownego…
- Pana? - odparowała Gillian zgorszona. - A któż mówi o panu Stosownym? Ja na pewno nie czekam na pana Stosownego, ale na lorda, barona, w ostateczności na markiza Stosownego.
Maddy, zrezygnowana, odwróciła się od niej plecami, usiłując się skupić na wskazówkach instruktorki. Plum trzymała w ręku coś w rodzaju młotka licytatora. Tym przyrządem tłukła dętki rowerowe, dopóki nie zaczęły przypominać czegoś, co właśnie zostało sumiennie przejechane. Wszędzie rozchodził się fetor zepsutego mięsa.
Gillian pochyliła się w stronę Maddy i konspiracyjnie zaczęła szeptać jej wprost do ucha:
- Widzę, że jesteś nowa na naszej wyspie, więc ci udzielę kilku rad. Kandydat na męża musi spełniać trzy warunki: pochodzić z dobrej rodziny, ukończyć dobre szkoły i, co najważniejsze, mieć stały dopływ gotówki.
- Wybacz mi, Zsa Zsa Gabor, ale czy chcesz, żeby o tobie mówili: "materialistka", "poszukiwaczka złota", "wyżymaczka" albo "złapała go dla pieniędzy"?
Gillian prychnęła zdegustowana.
- Niestety, tak się składa, że dotychczas łapałam gołodupców. Poważnie, jeśli w promieniu pięćdziesięciu mil znajdzie się jeden bezrobotny pomywacz, to ja na niego trafię. Każdy facet, przypominający Jamesa Deana, ze ścieżką śladów po igle na wewnętrznej stronie ud, na pewno będzie miał wytatuowane moje imię. Ale koniec z tym. Definitywnie. Zmieniam taktykę. Dlatego ubiegam się o dyplom ukończenia kursu gotowania. Przecież nie dlatego, żebym chciała gotować. Dyplom będzie się zacnie prezentował na ścianie. Zamieniam "twardych facetów" na typ, który nosi rękawiczki samochodowe ręcznie szyte na zamówienie.
Maddy, mimo wewnętrznych oporów, poczuła się zaintrygowana. Gillian była jak kusząca czekoladka, której nie można się oprzeć.
- Nie chwytam.
- Niezłe samochody to niezła gotówka. - Gillian zlustrowała z uwagą komplet swoich paznokci ostrych jak żyletki i wzdrygnęła się. - Trzeba być bogatym, żeby do końca życia móc nie brudzić sobie rąk pracami domowymi. Mój tatuś mawiał, że jedyny kubełek, z jakim kobieta może mieć do czynienia, to kubełek z mrożonym szampanem. - A ty? - Gillian skrzyżowała ramiona na piersiach prezentujących Armaniego i poufale nachyliła się do Maddy. - Czy twoja matka nie chciałaby odpowiedniego męża dla ciebie?
Najprzeróżniejsze fragmenty zwierzęcia, które Plum rozczłonkowała i poddała obróbce w głębokim tłuszczu, krążyły teraz po klasie. Do degustacji przeznaczono specjalne łyżeczki. Komplet platerów dotarł do rąk Maddy. Przyjrzała się im z obrzydzeniem.
- To ważna sprawa w waszym życiu, dziewczynki - powiedziała Plum z namaszczeniem - żeby wyrobić w sobie nowe poczucie smaku.
Maddy ostrożnie wsunęła do ust jeden kęs i żuła go z namysłem. Padlina nie była nawet taka zła. Jeśli ten eksperyment zoologiczny okazał się całkiem strawny, to panna Gillian Cassells też mogła się okazać strawna. Przełknąwszy kęs, Maddy zwróciła się do sąsiadki:
- Mama byłaby zadowolona, gdybym sobie znalazła nawet nieodpowiedniego męża.
- No więc jak? - nalegała Gillian. - Jest jakiś pan Stosowny?
- Cóż. Dotychczas spotykałam niemal wyłącznie samych panów Niestosownych. Raz czy dwa trafił mi się pan Obleci i parę razy Z-Braku-Laku.
- Tak jest z nami wszystkimi - zapiała Gillian, aż ich towarzyszki siedzące przy jednym blacie zgromiły je wzrokiem i zaczęły sykać ostrzegawczo.
- Ale teraz…
Oczy Gillian rozbłysły.
- Mów prędko. Nazwisko, pozycja, numer konta bankowego.
Plum jak w transie ubijała masę na pudding. Podziałało to na Maddy dziwnie kojąco.
- To biolog. Z telewizji.
- A, ten. Facet z gatunku tych, którzy rzucają się do rzeki pełnej piranii. Ekscytujące.
- Nie tak znów bardzo. Bo to oznacza, że jest albo w studiu telewizyjnym, albo gdzieś wyjechał.
- Bogaty?
- Nie. Ojej, nie wiem. Chyba nie.
- No to co w nim widzisz?
Zaterkotał brzęczyk w piecyku. Kursantki rzuciły się do kuchni. Plum podniosła w górę tacę z ciasteczkami zagniecionymi w harmonijkę. Pomieszczenie wypełnił słodki i odurzający zapach cynamonu. Aromat ciasta i palonej kawy zdominował wszystkie pozostałe zapachy. Miedziane rondle i foremki do babek wyglądały już teraz całkiem swojsko, przepychając się z pękatymi słojami przetworów w zawodach o lepsze miejsce. Bębnienie deszczu o blaszane parapety nadawało wnętrzu atmosferę przytulności. Maddy oparła się wygodnie i pomyślała z czułością o swoim ukochanym.
- Jego niezwykłość, poglądy, namiętność, usta - odpowiedziała.
- Hmmm. - Gillian sceptycznie uniosła brew. - Wygląda na to, że ma wszystko prócz blizny po pojedynku.
- Jego zdecydowanie, poczucie humoru, rozmach… - Od dawna nie miała okazji do babskich pogaduszek, więc nie mogła powstrzymać się od zwierzeń. - Za uprawianie z nim seksu dałabym się zabić. W sobotę kochaliśmy się przez trzy godziny, i to cały czas w jednej pozycji, na stojąco od tyłu.
- Wiem, fallusowa kuracja, znam to.
Dotarła do nich taca pełna cynamonowych ciasteczek, makaroników i bez. Cały nastrój prysł, kiedy Saskia, Clarissa i Octavia rzuciły się do jedzenia, krusząc ciastka i oblizując palce.
Gillian capnęła dwa ciasteczka, po jednym każdą ręką.
- Domyślam się, że jesteś tak zakochana, że straciłaś apetyt.
- Nie wygłupiaj się. - Maddy udało się wyrwać swój przydział ze szponów koleżanki. - Jestem zakochana, ale nie do tego stopnia.
Przez cały długi tydzień, robiąc tylko przerwy na wiązanie skrzydełek bekasa przed pieczeniem, skubanie bażanta, przyprawianie steków, marynowanie ozora i przyrządzanie vol-au-vent, Gillian wprowadziła Maddy w tajniki swojego życia miłosnego. Był więc Archibald, którego rozmiar kalesonów okazał się większy niż jego iloraz inteligencji.
- Przy czym nie nazwałabym go dobrze wyposażonym - podkreśliła Gillian. Był też Montgomery, beznadziejny skąpiec. - Ty wiesz, jak on sknerzył? Musiałam płacić za siebie. I to u McDonalda. - W ten sposób, z nonszalancją bywalca renomowanych restauracji, który zamawia przekąski, załatwiała odmownie aktualnych i byłych kochanków.
Obie - Gillian, w swoich wypolerowanych perłach i kostiumach od znanych projektantów, oraz Maddy, z ognistą burzą włosów, obgryzająca paznokcie - były zachwycone swoim związkiem kontrastujących osobowości. I chociaż Plum uczyła je, że dwa zdecydowane smaki mogą się kłócić ze sobą, ich nieoczekiwana przyjaźń krzepła gładko jak galaretka.

- O rany, ale jesteś wysoka, no nie?
- A ty… no…
- No co?
- Nie, nic.
- Śmiało, mów.
- Dobrze zakonserwowana.
Obie przyjaciółki stały naprzeciwko siebie tylko w samych majtkach. Wszystkie niedoskonałości ich skóry, pryszcze, fałdki czy blizny widać było wyraźnie w trójskrzydłowym lustrze przymierzalni. Gillian zrolowała w obwarzanki swoje samonośne pończochy. Pomijając srebrzystą pajęczynkę cieniutkich żyłek znaczących jej piersi i brzuch, wcale nie wyglądała na swoje trzydzieści pięć lat.
- Liposuction - wyjaśniła nie pytana, klepiąc się po bokach. - Wszystkie te ptifurki, crčme brűllées i niepotrzebnie zjedzone łakocie zostają po prostu odessane. Jedyny problem, jaki pozostał, to że nie mam czucia po wewnętrznej stronie ud. Odessanie komórek tłuszczowych zabiło przy okazji całą wrażliwość.
- Ale to skutkuje?
- W pewien sposób. Tłuszcz już się nie odkłada na udach, za to zaczął się gromadzić na pupie. Więc i z nią zrobiłam porządek. - Zademonstrowała omawianą część ciała. - Teraz z kolei tłuszcz umiejscawia się w okolicach przepony. - Z gorliwością przewodnika oprowadzającego po ruinach Pompejów Gillian zabrała Maddy w trasę szlakiem swojej historycznej budowy. - Właściwie chirurdzy wytoczyli ze mnie więcej tranu, niż mogą to zrobić Japończycy uzbrojeni w harpuny, jeśli mamy wierzyć bezkrytycznie we wszystko, co opowiada nam ten twój bezcenny Alex. Teraz przyszła kolej na brzusio. Ale prawda jest taka, że gdzieś ten tłuszcz musi się podziać. Niedługo będę miała najgrubsze na świecie uszy.
Maddy przyjrzała się uważnie własnemu odbiciu. Popatrzyło na nią kpiąco jej dwadzieścia sklonowanych wersji.
- Chyba jeszcze się nie robi operacji, które zmniejszają ludzi, co?
- Coś ci powiem, ty zakuta inteligentko pracująca. Sypiasz z Alexandrem Drakiem. Wkrótce będziesz się ocierać o londyńskie wyższe sfery londyńskiej kawiorowej lewicy. Już oni zadbają o to, żebyś się nie wywyższała. Zwłaszcza że wyróżniasz się jeszcze strojem. A teraz przymierz to.
Tego dnia na porannych zajęciach Gillian nieoczekiwanie zwróciła się do Maddy z pytaniem, czy naprawdę uważa czerwony za swój kolor. Maddy ze strąkami włosów, które jej się rozprostowały od pary, wytarła mokre ręce o ubranie - ufarbowaną na amarantowo bluzkę wetkniętą we wściekle różowe szorty - i wypaliła:
- Nie jestem zbyt blisko z Armanim. Wystarcza mi sieć French Connection i osobisty urok.
Gillian natychmiast wyciągnęła Maddy z sali, mimo że dopiero polewano sosem na wpół surową jeszcze pieczeń z jagnięcia, i zaprowadziła ją na Bond Street do ekskluzywnych butików, gdzie ubranie prezentowane było w szklanych gablotach, jak rzadkie okazy.
- Włóż to - poleciła, wręczając Maddy dwuczęściowy komplet z dzianiny w deseń alpejski, zdobiony przypinanymi warkoczami, aksamitne legginsy i zieloną jak limonka wiatrówkę. Strój ten może nie nadawałby się na występ w konkursie piosenki Eurowizji, ale jak powiedziała Gillian, trzeba mieć coś na wieczorne wyjścia.
- Nie wydurniaj się.
- Mówię ci jak lokalna przewodniczka objaśniająca dziwaczne obyczaje tajemniczego plemienia zwanego Anglikami. Kod ubraniowy jest tu wszystkim. Możesz mieć papiery nazistki, wynajmować sobie żigolaka, żeby ci wyjadał gnocchi z pępka, i nie będziesz szykanowana, dopóki nie zaczniesz łączyć lnu z tweedem.
Maddy uniosła ręce w geście poddania i naburmuszona wciągała pulower przez głowę.
- Na kursie wsadzą nas do kozy. Będziemy obierać kartofle pod schodami do końca naszych…
- Już ci mówiłam. To nie są wagary. To praca. - Gillian uważała, że jeśli mężczyźni mogli grać przez cały dzień w golfa i nazywać to pracą, kobiety mogły tak samo traktować chodzenie po sklepach i wybieranie ciuchów. Nazywała to grą w zakupy. Pierwszy dołek - Harrods. Drugi - Harvey Nichols. Zamierzała zatrudniać do tego Imeldę, która jako żeński odpowiednik chłopaka golfowego biegałaby za nią i nosiła torby z zakupami.
Nieustępliwa przy wyborze butów, Gillian kazała Maddy wbić się w buty z czarnej skórki sięgające do kostek, po czym odstąpiła na krok, by przyjrzeć się z uznaniem produktowi finalnemu.
- MSW - orzekła zadowolona, co znaczyło: Majtki Są Widoczne.
W tym samym momencie, w którym Maddy zsunęła z siebie swą skromną bieliznę, do przymierzalni wdarła się wyondulowana asystentka. Jak to się dzieje - pomyślała Maddy - że nieprzeparta ochota zakupów nachodzi cię akurat wtedy, kiedy masz na sobie sprane majtki, które trzymają się niepewnie na sfatygowanej gumce, a pachy są od dawna nie golone?
- Och, prezentuje się wspaniale - zachwyciła się sprzedawczyni, podziwiając własne odbicie. Była to ta sama sprzedawczyni, która przez ostatnie pół godziny łgała jak z nut, wpierając w Gillian, że wygląda zachwycająco, szykownie i w ogóle tip-top w czymś, co spłaszczało to, co nie trzeba, pogrubiało w rejonach wymagających tuszowania i zniekształacało całą jej figurę, skądinąd całkiem niezłą. - Pasuje jak ulał. - W końcu zwróciła uwagę na Maddy, patrząc na nią ze skrywaną rezerwą i słabo maskowaną niechęcią. - Ale może trochę za małe. No, nie wiem, czy mamy coś w odpowiednim rozmiarze.
Maddy poczuła się sponiewierana, jak zdeptane u jej stóp welwetowe legginsy.
- Domyślam się, że nie udało ci się przebrnąć przez egzaminy wstępne. - Gillian przyszła w sukurs przyjaciółce. - I dlatego wylądowałaś w sklepie.
- Gillian, co my tu robimy, do jasnej cholery?! - Maddy z furią zaciągnęła kotarę i utkwiła w swej nowej przyjaciółce badawcze spojrzenie, próbując domyślić się, do czego mają prowadzić jej nowatorskie pomysły dotyczące garderoby. - Mówisz o bryczesach?
- Przyszłyśmy tu, bo chcę, żebyś pojechała ze mną na polowanie. I na rozgrywki polo. To są miejsca, gdzie można poznać nowych panów.
Maddy stała nieporuszona z rękami skrzyżowanymi na nagich piersiach.
- Po pierwsze, nie znoszę krwawych sportów, a po drugie, nie mam ochoty poznawać nowych panów.
- Posłuchaj osoby doświadczonej. Ten Alexander Flake…
- Drake - warknęła Maddy ostrzegawczo.
- …nie myśli o tobie poważnie. Gdy tylko przyleciałaś do niego, on wyfrunął z klatki. Prawda?
- Jest na umowie.
- Wierz mi. Z Anglikami to jest tak: albo wkłada, wyjmuje, chowa i spada, albo się żeni.
- Jesteś niemożliwa. - Maddy usiłowała wyplątać stopę z porzuconego na podłodze fragmentu jedwabnej bielizny Gillian. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że stanowisz pośrednie ogniwo pomiędzy Madonną a Barbarą Cartland?
- Wiesz, czego kobiecie potrzeba do szczęścia? Bogatego oldboya na męża, czegoś w rodzaju ożywionej torby podręcznej, którą zostawia się w przedpokoju, przychodząc na przyjęcia, a wychodząc, zabiera, bo ktoś musi zapłacić za taksówkę. A na boku chłopaczka do zabawy. Mam takiego jednego na oku. Piętnastolatek. Jeszcze za młody. Zachowuję go sobie na przyszłość.
- Rezerwowy do dymanka?
- Właśnie.
Druga sprzedawczyni wetknęła głowę do ich kabiny.
- Wszystko w porządku? - zapytała tonem wyraźnie sugerującym, że nic nie jest w porządku. Podejrzliwie zlustrowała Maddy, która właśnie przymierzała bieliznę z krótkiej serii sygnowanej przez projektanta. Maddy przyszło do głowy, że mogą ją zaaresztować za noszenie bielizny ponad stan.
- Ja już do tego przywykłam, moja droga - zarechotała Gillian. - W Anglii obsługa warczy na klienta.
Nie zwracając uwagi na sprzedawczynię, która gapiła się na nie z otwartymi ustami, Maddy zaczęła energicznie podskakiwać, by wbić się w bryczesy tak obcisłe, że zdawało się, że zaraz wycisną wszystkie soki z jej ud. Do takich ubrań należało mieć figurę narkomanki, i to ćpającej od lat.
- Gillian - wysapała. - Gdyby Pan Bóg chciał, żebyśmy nosiły takie spodnie, to by nas nie wyposażył w organy wewnętrzne.
- Dyby Pambuk - przedrzeźniła ją Gillian, mówiąc przez nos. - Jak skończymy z ubraniem, zajmiemy się twoją mową.
- Ja nie potrafię mówić jak dama!
- To wcale nie takie trudne, przekonasz się. - Gillian popisywała się przed sprzedawczynią. - Teraz mówisz tak, jakbyś miała cały czas w ustach fiuta.
Blade policzki sprzedawczyni oblekły się ciemnym rumieńcem, kłócącym się ze stylem Couture-Hell's-Angel, pomarańczową kurtką nabijaną ćwiekami.
- To może ja pójdę po kierowniczkę - zapowiedziała.
Maddy właśnie udało się szczęśliwie wyzwolić z krępujących ją bryczesów, kiedy kierowniczka, kobieta z grubo wytapetowanym obliczem bez wyrazu, odciągnęła energicznie kotarę, demonstrując wszystkim przechodniom na Bond Street Maddy w całej okazałości jej skąpego odzienia. Przełożona z miną kapo przyglądała się Maddy.
- O co chodzi? - zdziwiła się Maddy. - Niech pomyślę. Czy ja coś komuś zrobiłam?
- Tylko bez krzyków, proszę spuścić z tonu.
- Tak jak pani spuszcza z ceny? - odcięła się, rzucając w stronę Gillian rąbek idealnie obszytego szyfonu. - Nie widzę tu żadnej metki. To znaczy, że ta rzecz jest za darmo, zgadza się?
- Ta konkretna suknia wieczorowa kosztuje pięć tysięcy funtów.
- Pięć tysięcy funtów! - Maddy wykrzyknęła ze zgrozą, otwierając oczy szerzej niż rozstaw wyłogów w modelowym żakiecie kierowniczki. - Pani chyba żartuje. Tyle wynosi zaliczka na dom!
- Nie w mojej dzielnicy - odparowała szefowa.
W szczękającej szybami gablocie za jej plecami rękawiczki zbierały się do rękoczynów. Pod nimi cały oddział pantofli na wysokich obcasach czekał na rozkaz wymarszu. Maddy nie wiedziała jeszcze, że w takich sklepach, niestety, o ceny trzeba pytać.
Personel sklepowy rozstawił się po bokach swej przełożonej, pobrzękując złowrogo ortodoncyjnymi łańcuszkami. Widok karty kredytowej Gillian przywołał jednak na ich usta wymuszone uśmiechy. Rzuciła zakupy na ladę - długą obcisłą suknię z w