Spadkobierczyni

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

"Agnes niespodziewanie pochyliła się do przodu i boleśnie uderzyła głową w monitor. Przez sekundę wygaszacz migotał i drgał, a potem ekran zrobił się czarny. Agnes zobaczyła własną twarz i wpatrujące się w siebie oczy, rozszerzone nie tylko z powodu bólu czoła. Co to było? Wizja czy sen?
To była wizja. Agnes zobaczyła Mary Newbury, w śniegu, samotną i bliską śmierci z zimna. Zobaczyła kobietę, która żyła w siedemnastym wieku. Kobietę, której życie miało się radykalnie zmienić w chwili, gdy sprzeciwiła się przyjętym normom. Walczyła o własną niezależność, założyła rodzinę, kochała i przeżyła fascynujące przygody.
Choć Mary i Agnes dzieli czterysta lat, to jednak są one ze sobą nierozerwalnie złączone czymś więcej niż tylko więzami krwi. Agnes, podobnie jak Mary, posiada pewne szczególne zdolności i to właśnie dzięki tym zdolnościom Mary będzie w stanie opowiedzieć swoją historię. Mary będzie ukazywać się Agnes w wizjach tak długo, aż nie doprowadzi swojej opowieści do końca.
Nieczęsto zdarza się nam, czytelnikom, poznać tak fascynującą postać literacką jak Mary Newbury. Na szczęście w trakcie lektury tej powieści poznajemy równie czarującą Agnes Herne, jej pra, pra, pra, prawnuczkę.
Spadkobierczyni jest kontynuacją cieszącej się dużym powodzeniem powieści Dziecko czarownicy. Podobnie jak pierwsza część, Spadkobierczyni posiada magiczną moc oddziaływania na umysły i serca czytelników.
Celia Rees mieszka w Leamington Spa i jest zawodową pisarką.

"Rees stała się liczącym się pisarzem dla nastoletnich czytelników."
"The Saturday Independent"

"[Dziecko czarownicy] to jedno z ciekawszych wydarzeń tego roku."
"Glasgow Herald"

"Rees pisze z wdziękiem oraz nerwem."
"The Guardian"

Rok wydania: 2005
Stron: 270
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Hanna de Broekere

Fragment tekstu:


Dla Terry'ego oraz Catrin, którzy ze mną pojechali


Wstęp

Inspiracją dla niniejszej książki był niezwykły zbiór kartek, znanych jako "Zapiski Mary", który znaleziono wewnątrz narzuty pochodzącej z okresu kolonialnego. Zidentyfikowano je jako dziennik czternastoletniej Mary Newbury, którą w 1659 zmuszono do opuszczenia Anglii po egzekucji jej babki, skazanej za czary. W dzienniku znajdujemy opis jej podróży do Ameryki oraz życia w osadzie purytan. Jej dziennik urywa się w pół zdania, w chwili gdy Mary musi uciekać z osady, aby nie podzielić losu swojej babci.
Choć znaleziono również dwie kartki dopisane inną ręką, dziennik Mary kończy się w tym miejscu i tym samym kończy się historia Mary Newbury. Jeszcze zanim skończyłam przepisywać jej dziennik, zapragnęłam poznać jej dalsze losy i dlatego wystosowałam e-mailowy apel. Odpowiedziało na niego wiele osób. Chciałabym podziękować wszystkim korespondentom, którzy pomogli mi poskładać w całość historie ludzi, z którymi zetknęła się Mary Newbury. Starałam się zamieścić w tekście możliwie jak najwięcej tych informacji, jednak gdy w jakimś przypadku informacji było zbyt dużo, napisałam noty końcowe. Pomimo tego niniejsza książka jest przede wszystkim opowieścią o Mary - to ona okazała się najbardziej nieuchwytną ze wszystkich osób. Muszę zatem podziękować Agnes Herne oraz jej cioci, Miriam Lazare, ponieważ to one odnalazły dla mnie Mary. Bez ich pomocy ta książka nigdy nie zostałaby napisana.

Alison Ellman
Instytut, Boston, Massachusetts

 


1
Mary: Massachusetts, listopad 1660

Jeśli rzeczywiście jestem czarownicą, to moi prześladowcy wkrótce się o tym przekonają. Nigdy przedtem nie życzyłam nikomu źle, jednak od chwili, gdy opuściłam Beula, z gniewu i wściekłości miotam siarczyste przekleństwa. Nie zrobiłam nic złego, więc dlaczego musiałam uciekać jak zbieg? Winne były te, które mnie oskarżyły, Debora Vane i pozostałe dziewczęta. Nawet gdy zeznawały, że jestem czarownicą, w ich oczach było widać złośliwą satysfakcję. Szaleństwo wykrzywiające ich twarze było fałszem. Jak ludzie mogli tego nie widzieć? "Jak ktoś jest ślepy, to nic nie zobaczy", przypomniałam sobie słowa mojej babci. Była mądrą kobietą, jednak jej mądrość nie przyniosła jej nic poza smutkiem. Zakończyła swoje życie na szubienicznym drzewie, a teraz mnie czekał ten sam los.
Szukali mnie, i to bardzo skrupulatnie. Schowałam się w izbie porodowej Rebeki, myśląc, że będę bezpieczna choćby przez jakiś czas, jednak zażądali wstępu nawet tam i podniesionymi głosami mówili o prawie oraz obowiązku. Tylko Marta im się przeciwstawiła, gotowa zmierzyć się z wielebnym Johnsonem niczym dzielny rudzik z atakującym jastrzębiem. Odeszli z ociąganiem. Słyszałam, jak przeszukują pozostałe części domu, chodząc od jednej izby do drugiej, a w odgłosach ich kroków głucho pobrzmiewała nienawiść.
Udało mi się wydostać z osady, jednak ruszyli za mną w pościg. Słyszałam, jak nawołują się pośród drzew, widziałam ich pochodnie, wyglądające w ciemnościach jak malutkie płomyki. Słyszałam zawodzenie i ujadanie psów. Psy biegną szybciej niż ludzie.
Wkrótce po tym, jak opuściłam osadę, zaczął padać marznący śnieg i zerwał się wiatr. Gęstniejący śnieg pokrywał ziemię białą powłoką, ułatwiając psom odnalezienie mnie. Pierwszy dogonił mnie stary Tom, pies myśliwski Josiasza Cromptona. Jest psem - wzrokowcem, dopada zwierzynę dzięki dobremu wzrokowi. Stary Tom wyskoczył z kępy krzaków niedaleko ode mnie. Zadarł w górę swój długi, kościsty łeb i wydał z siebie głęboki, gardłowy dźwięk, coś pomiędzy skowytem a zdławionym, tryumfalnym szczeknięciem. Na ten zew przybiegły do niego pozostałe psy. Stanęły wokół mnie z wywieszonymi ozorami i błyszczącymi ślepiami.
Tak mnie osaczyły, że nie miałam dokąd uciec. Oparłam się plecami o drzewo i wpatrywałam się w nie, czekając, kiedy się na mnie rzucą. Tom podszedł bliżej, inne za nim, zacieśniając krąg. Nagle się zatrzymał. Uniósł łeb do góry i nastawił uszu, jakby przysłuchiwał się jakiemuś dźwiękowi. Okrzyki mężczyzn stawały się coraz głośniejsze. Myślałam, że to im przysłuchuje się Tom i że wkrótce zacznie na nowo szczekać, jednak tego nie zrobił. Spojrzał na mnie po raz ostatni, potem szybko się obrócił i odszedł. Reszta psów, tworząc bezładną gromadę, podążyła za nim.
Ujadanie psów stopniowo stawało się coraz słabsze, aż ucichło całkowicie. Tom poprowadził pościg jak najdalej ode mnie. Znowu byłam sama w mroźnej ciszy lasu. Chciałam biec dalej, jednak obezwładniło mnie zmęczenie. Osunęłam się na ziemię. Oparłam się plecami o chropawą korę drzewa, próbując zebrać tę resztkę siły, która mi jeszcze pozostała.
Nadal jestem w tym samym miejscu. Śnieg nie przestaje padać. Śniegowe płatki wirują bezgłośnie w powietrzu, muskają moje policzki niczym palce anioła, kładą się na moich powiekach, pokrywają mnie całą niczym kołdra wypełniona najdelikatniejszym puchem.
Nie czuję zimna, jednak nie jestem w stanie się ruszyć. Nie mam czucia ani w rękach, ani w nogach. Jeśli zasnę, to umrę, wiem o tym, ale nie mam już siły walczyć z sennością. Chwilami mam nadzieję, że oni będą tędy wracać, że mnie tu znajdą, jednak odrzucam tę myśl tak szybko, jak tylko się pojawi. Prędzej umrę, niż dam się schwytać. Prędzej przymarznę do tego drzewa, niż dam się powiesić.

 

2
Boston, Massachusetts, kwiecień, 20.00, teraźniejszość

Agnes niespodziewanie pochyliła się do przodu i boleśnie uderzyła głową w monitor. Przez sekundę wygaszacz migotał i drgał, a potem ekran zrobił się czarny. Agnes zobaczyła własną twarz i wpatrujące się w siebie oczy, rozszerzone nie tylko z powodu bólu czoła. Co to było? Wizja czy sen? Było jej przeraźliwie zimno. Z palców odpłynęła krew i straciła w nich czucie, a paznokcie zrobiły się sine. Spojrzała w okno, spodziewając się, że zobaczy śnieg, ale nic takiego nie miało miejsca. Wieczorne niebo miało kolor czystego błękitu.
To, co właśnie się wydarzyło, było bardzo rzeczywiste. Nie była w stanie opanować dreszczy. Wstała i ściągnęła narzutę z łóżka. Narzuta była nie tylko piękną ozdobą, ale również ciepłym okryciem. Ozdobiona Samotną Gwiazdą w żywych kolorach, była prezentem pożegnalnym od cioci M. Agnes mocno chwyciła brzegi narzuty i szczelnie się nią owinęła, jednak nadal było jej zimno. Szczękając zębami, podeszła do okna wychodzącego na znajdujący się poniżej skwerek. Właśnie zapalały się sodowe lampy uliczne, zabarwiając na brązowo liście na drzewach. W stojącym naprzeciwko budynku, w rzędzie pokojów podobnych do tego, jaki zajmowała Agnes, zaczęły się pojawiać światełka biurkowych lamp. Zamknęła okno i w zapadającym zmroku przeniosła wzrok na szybę, przyglądając się swemu odbiciu niczym w lustrze.
Podniosła rękę i odgarnęła do tyłu swoje kruczoczarne włosy. Były długie, sięgały poniżej ramion. Miała zaledwie osiemnaście lat, a już kilka srebrnych włosów wyrastało z przedziałka. W tym miejscu będzie miała białe pasemko, podobne do tego, jakie miały jej ciocia oraz babcia. Zmarszczyła swoje ciemne, gęste brwi. Znajdujące się poniżej oczy były szare, z czarnymi obwódkami. Rzadko spotykane zjawisko, szczególnie w jej rodzinie. Kolor jej oczu oraz skłonność do patrzenia w dal sprawiły, że jej babcia nazwała ją Karonhisake, Przeglądająca Niebo.
Tutaj nikt jej tak nie nazywał. Dla kolegów i koleżanek ze studiów oraz dla pracowników wydziału była Agnes Herne. Jej plemiennego imienia używano tylko wtedy, gdy była z powrotem w rezerwacie. Nie starała się ukrywać swojego autochtonicznego pochodzenia. Nie kryła się z nim, ale też się z nim nie afiszowała. Stanowiło o tym, kim była. Jeździła do domu tak często, jak tylko miała czas lub wakacje, jednak zawsze wracała do college'u. Obecnie wolała trzymać te sfery swojego życia osobno.
Jako kierunek studiów wybrała antropologię.
- Będziesz nas traktować jak króliki doświadczalne - powiedziała na temat jej wyboru ciocia M. Śmiała się i wydmuchiwała dym, gdy jej siostrzenica gorąco zaprzeczała. Po chwili dodała: - Uważaj, kochanie, bo zrobią z ciebie szpiega we własnym domu.
Zimno zaczynało ustępować. Temperatura w pokoju wracała do normy. Agnes podeszła do swojego krzesła, zastanawiając się, co mogło wywołać takie przeżycie. Zaczęła się wpatrywać w wijący się na ekranie wygaszacz. Pomyślała, że przydałoby się jej trochę świeżego powietrza. Bolała ją głowa, a ramiona sprawiały wrażenie, jakby wykuto je ze skały. Najwyraźniej zamknęła oczy, tylko na sekundę, i wtedy to się stało. Pokręciła głową, jakby to miało oczyścić jej umysł z otępienia. Z całą pewnością czegoś doświadczyła. Nawet w tej chwili odczuwała tego skutki. Nie była to może wizja, ale z całą pewnością coś więcej niż sen.
Nigdy przedtem nie przytrafiło się jej coś podobnego, a już na pewno nic tak intensywnego. Czuła się po tym przeżyciu oszołomiona. Jakaś głęboko ukryta część jej świadomości wiedziała, że Agnes całe życie czekała na ten moment. Tymczasem jej mózg nadal usilnie pracował, żeby znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie.
To musiał być wpływ książki, którą właśnie przeczytała. Czytała ją przez większą część dnia, nawet nie poszła na zajęcia po to tylko, żeby ją skończyć. W rezultacie gdy siadała przed komputerem, była zmęczona i czuła się trochę dziwnie. Dotknęła klawisza, żeby zlikwidować wygaszacz. Pojawiła się twarz, dziewczęca twarz w wyblakłej czerni oraz sepii. Miała przedstawiać Mary, dziewczynę z książki. Agnes zaczęła się zastanawiać, kim ona naprawdę była. Może modelką? Dziewczyną wziętą z ulicy? A może było to zdjęcie archiwalne? Dziewczynka amiszów? Albo imigrantka, zaraz po zejściu ze statku, pochwycona przez fotografa, zanim wyruszyła w długą i trudną drogę na zachód? Bez względu na to, kim była, wybór był dobry. Dziewczyna była młoda, było to wyraźnie widać, i w jej twarzy było coś, co przykuwało uwagę. Mocno zarysowane brwi, jasne, spokojne spojrzenie, usta nieznacznie rozchylone, jakby miała się zaraz uśmiechnąć albo coś powiedzieć.
Agnes wydrukowała fotografię i przypięła ją pinezką do korkowej tablicy, wiszącej nad jej biurkiem. Na tej samej stronie internetowej znajdował się apel, podobny do tego, jaki zamieszczono na końcu książki.

Od momentu odkrycia tego dziennika trwają prace nad ustaleniem faktów z życia Mary Newbury oraz innych osób wymienionych w tych zapiskach.
Jeśli ktoś posiada jakiekolwiek informacje dotyczące którejś z osób lub rodzin tu wzmiankowanych, proszony jest o kontakt z naszą stroną internetową www.witchchild.com lub przesłanie e-maila do Alison Ellman na adres:
alison_ellman@witchchild.com
Agnes jeszcze raz przeczytała apel, choć znała go już na pamięć. Najechała kursorem na adres i zaczekała, aż kursor zamieni się w dłoń, jednak nie kliknęła. Wiedziała coś o Mary Newbury i jej dalszych losach, ale nie była pewna, czy powinna o tym komuś powiedzieć. Szczególnie teraz, po tym, co się wydarzyło. To był znak. Miała dość wiedzy, żeby go rozpoznać. Nadprzyrodzone zdolności były dziedziczne w jej rodzinie, tak samo jak pasemko białych włosów. Były przenoszone w linii żeńskiej. Jej ciocia, jej babcia oraz babcia babci - wszystkie posiadały szczególne zdolności.
- Jeśli masz je mieć, to będziesz je mieć - powiedziała jej ciocia. - Pojawią się tak samo naturalnie jak miesiączka. Nie ma przed tym ucieczki.
Agnes tego nie chciała. Właśnie przekonała się, że ma takie zdolności, jednak w ogóle nie miała pojęcia, co zrobić. Dłuższą chwilę siedziała niezdecydowana z uniesionym palcem i dłonią na myszce.
- Bądź czujna, bo nie wiadomo, kto do ciebie przyjdzie.
Ponownie przypomniała sobie słowa cioci. Rozejrzała się wokół, jakby ktoś wypowiedział te słowa na głos. Poza nią nie było nikogo.
W pokoju panował porządek. Agnes była schludną osobą i lubiła otaczać się ładnymi rzeczami. Na ścianach wisiały kolorowe plakaty oraz wydruki; w pokoju było bardzo dużo interesujących przedmiotów, które zebrała, oraz tych, które przywiozła z domu. Miała nadzieję, że efekt był przyjemny dla oka, jednak minęło sporo czasu, zanim ktokolwiek przyszedł do jej pokoju i go podziwiał.
Na początku czuła się tu samotna. Bardzo samotna. Znajomi z poprzedniej szkoły albo postanowili studiować na miejscu, albo w ogóle odpuścili sobie college, jednak ona chciała zdobyć dyplom uniwersytecki i dlatego tu przyjechała. Wyboru dokonała nieomal przez przypadek; było przecież tyle innych szkół i tyle innych kursów. Chciała się po prostu wyrwać, a to miejsce wydało się jej tak samo dobre jak każde inne. Jednak po przyjeździe nic nie było takie, jak się spodziewała. Teraz już miała przyjaciół, i w domu studenckim, i na wydziale, ale na początku było jej bardzo ciężko. W tamtym czasie dręczyły ją wątpliwości, podkopując jej pewność siebie. Nie opuszczała swojego pokoju i słuchała, jak na zewnątrz inni się pozdrawiają, umawiają na spotkania, nawołują się na korytarzu lub krzyczą z okien w stronę skwerku. Po kilku dniach wydawało się, że wszyscy znają się od lat, natomiast jej obecności nie dostrzegał nikt. Spędzała czas samotnie, głównie w swoim pokoju, i zastanawiała się, czy podjęła słuszną decyzję oraz czy wytrzyma do końca roku.
Przedtem też wiele razy była sama, jednak wtedy zawsze na kogoś mogła liczyć, nawet jeśli to była tylko jej mama. Tutaj każda napotkana twarz należała do nieznajomej osoby. Ulice dużego miasta przytłaczały ją. Czuła się tak, jakby jej dusza znalazła się w obcym ciele.
Był nawet czas, gdy myślała o wyjeździe, jednak takie myśli nie trwały długo. Była coś winna ludziom, którzy ponieśli pewne wyrzeczenia. Nie mogła rzucić szkoły bez żadnego powodu. Poza tym nie była tchórzem i od tamtej pory zdążyła się już zahartować. Teraz już nie przejmowała się, że jest początek ciepłego, wiosennego weekendu i wszyscy oprócz niej wyjechali. Nie oczekiwała żadnego towarzystwa.
Jednak ktoś do niej przyszedł. Ze ściany patrzyła na nią tamta dziewczyna. Agnes zaczęła pisać e-mail.

Do: alison_ellman@witchchild.com
Temat: Mary Newbury
Od: Agnes Herne
Pani Ellman,
jedna z moich koleżanek pożyczyła mi Pani książkę. Przeczytała ją z zainteresowaniem i pomyślała, że mnie się również spodoba. Miała rację, przeczytałam ją jednym tchem, jednak w książce było coś, z czego ona na pewno nie zdawała sobie sprawy. Jednym z powodów, dla których nie byłam w stanie oderwać się od lektury, była Mary, główna postać tej opowieści.

Agnes przerwała szybki ruch palców po klawiaturze. Wystukanie następnych słów uruchomi ciąg wydarzeń, które nie wiadomo dokąd mogą ją zaprowadzić. Zawahała się. Gdy po raz pierwszy przeczytała książkę i uświadomiła sobie, że m o ż e istnieć związek, jej serce zadrżało z radości, jednak zaraz potem odezwał się rozum. Tamte przedmioty widziała tylko przelotnie, a opowieści mogły być o kimś zupełnie innym, wcale nie o Mary. Czy może być czegoś pewna? Czy ktokolwiek może być pewien, że to była właśnie ta osoba, z całej masy bezimiennych zmarłych, którzy odeszli dawno temu? Im dłużej o tym myślała, tym mniej prawdopodobne się to wydawało. Jej ciocia wiedziałaby więcej, ale to mogło się okazać największym problemem.
Nawet jeśli to b y ł a Mary, to wydostanie tych przedmiotów od cioci M, przywiezienie ich do miasta, oddanie do badań, okazałoby się bardzo trudne. Nie, nie trudne, wręcz niemożliwe. Ponieważ to były szczególne przedmioty. Święte. Ciocia M, jako strażniczka takich rzeczy, nigdy się na to nie zgodzi. W swoim życiu prowadziła wiele kampanii i napisała wiele petycji domagających się zwrotu świętych przedmiotów. Jej zdaniem większość obiektów należących do rdzennych mieszkańców Ameryki pokazywano w muzeach jako etniczne bibeloty i kulturowe osobliwości, a ludzie, którzy je zgromadzili, nie mieli najmniejszego pojęcia o wartości, jaką te obiekty miały dla ludzi, którym je zabrano. Według niej była to skradziona własność.
- Jakim prawem zabierają nam te rzeczy? Banda cmentarnych rabusiów! - Agnes wydawało się, że znowu słyszy podniesiony głos cioci M. - Ciekawe, czy im by się podobało, gdybyśmy zaczęli grabić ich kościoły, ściągać krzyże z ołtarza, kraść kielichy i krucyfiksy? Co by powiedzieli, gdybyśmy zaczęli otwierać groby i wykopywać ich zmarłych?
Chwila ciszy, a potem głos wrócił z jeszcze większą siłą: - Nigdy w życiu ich nie dostaniesz. Prędzej wyrzucę je do kosza na śmieci.
Agnes pomyślała, że powinna przerwać list, jednak zamiast tego pisała dalej:

Jestem Kahniakehaka, z plemienia Mohawków, które jest częścią Haudenosaunee, Konfederacji Sześciu Narodów Irokezów. Mieszkam w rezerwacie w górnym stanie Nowy Jork, ale obecnie przebywam w college'u tutaj, w Bostonie

Za oknem niebo było już czarne. Otoczyła ją noc, czyniąc wszystko możliwym oraz sprawiając, że to, co pisała, wszystko, co pisała, stawało się nierealne. Narzuta spadła z jej ramion, gdy pisała dalsze zdania:

Moja ciocia, która również mieszka w rezerwacie, posiada pewne przedmioty, mogące być tymi, które Mary prawdopodobnie zabrała ze sobą, uciekając z osady. Większość naszej historii istnieje w formie ustnych opowieści. Jedna z nich mówi o białej kobiecie, która przyłączyła się do naszego ludu. Niestety, nie pamiętam szczegółów. Opowiadano mi ją, gdy byłam dzieckiem, i widocznie nie słuchałam uważnie. Nie mogę być zatem pewna, czy tamta kobieta to o n a, jednak gdy zobaczyłam Pani prośbę na końcu książki, wiedziałam, że muszę się z Panią skontaktować.

Agnes spojrzała na wszystko, co do tej pory napisała, wahając się, czy kliknąć na Wyślij. W końcu postanowiła zamknąć okienko z wiadomością.
Czy chcesz zapisać zmiany w tej wiadomości?
Już miała wybrać Nie, gdy jej wzrok padł na portret wiszący na ścianie. Wydawało się, że dziewczyna wpatruje się w nią intensywnie. Ciocią M będzie się martwić później. Nie spuszczając oczu ze zdjęcia, Agnes poczuła, że w pokoju znowu robi się zimno.
Schyliła się po narzutę i szczelnie się nią owinęła. Nie mogła tego ponownie zlekceważyć, tłumacząc sobie, że to wpływ właśnie przeczytanej książki. To było coś zupełnie innego. Choć świadomie do tego nie dążyła, i tak do niej przyszło. Nie mogła temu zaprzeczyć. Wciąż czuła zimno. Zlekceważenie tak wyraźnego przekazu mogłoby się okazać niebezpieczne. Znała się na tych zjawiskach wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że jeżeli coś takiego ma miejsce, to samo nie ustąpi. Musi się dowiedzieć, co to jest i co ma zrobić. Bez względu na to, dokąd by ją to zaprowadziło. Bez względu na konsekwencje. Nie miała już wyboru.
Pierwszy krok wydawał się oczywisty. Poruszyła zdrętwiałymi palcami, czując w nich bolesne mrowienie, a potem nacisnęła Wyślij.

 

3
alison_ellman@witchchild.com

Alison Ellman pracowała do późna w Instytucie. W rogu ekranu pojawiła się ikonka informująca ją, że ma nową wiadomość. Postanowiła na razie nie zwracać na nią uwagi i skupić się na zadaniu, nad którym właśnie pracowała. Miała już informacje prawie o każdym. W zebranym przez nią materiale były wszystkie osoby wymienione w dzienniku Mary: Marta, która okazała jej serce; Jonasz Morse i jego syn Tobiasz; rodzina Riversów oraz ich córka Rebeka, przyjaciółka Mary; Eliasz Cornwell i wielebny Johnson; ludzie z Beula; dziewczyny, które oskarżyły Mary; nawet Jack Gill, którego Mary poznała na statku. Byli wszyscy oprócz Mary. I to ją martwiło.
Alison chwilowo odsunęła od siebie tę myśl po to, żeby ponownie zająć się transkrypcją dzienników Eliasza Cornwella. Nie były kompletne, brakowało niektórych części, jednak okazały się dobrym źródłem wiedzy o tym, co działo się w Beula po ucieczce Mary. Alison przeczytała zarówno jego dzienniki, jak i inne dzieła, które napisał, w poszukiwaniu jakichkolwiek odniesień do jego pobytu w Beula oraz do Mary.
Cornwell czuł pewną słabość do Mary, i to nie on oskarżył ją o czary, jednak gdy zrobili to inni, ochoczo się do nich przyłączył. Nigdy nie przestał się interesować tym zagadnieniem, a późniejsza historia Nowej Anglii dostarczyła mu wielu okazji do wzbogacenia wiedzy na ten temat. Jego teorie były mało odkrywcze - Cotton Mather* zrobił to znacznie lepiej - jednak znalazło się w nich kilka wzmianek, które mogły być oparte na rzeczywistych przeżyciach Cornwella. Dał im wyraz w kazaniach, które wygłosił w czasie swoich wizyt w odległych osadach, bardzo podobnych do Beula. Widocznie uważał, że grozi im największe niebezpieczeństwo. Alison nalepiła na komputer jeszcze jedną karteczkę, żeby pójść dalej tym tropem.
Nareszcie znalazła to, czego szukała tak wytrwale. Przeczytała wszystko, co zgromadziła do tej pory. Do przepisania został jej tylko niewielki kawałek. Postanowiła odejść od biurka dopiero wtedy, gdy strażnik ochrony wyruszy na ostatni obchód i będzie chciał włączyć alarm.
Skończywszy transkrypcję dziennika Cornwella*, Alison rozparła się na krześle. Była zadowolona, że już nie musi spędzać z nim więcej czasu. Wraz z wiekiem jego styl wcale się nie polepszył. Stał się jeszcze bardziej pompatyczny, a jego obserwacje z kolejnych miejsc posługi bożej coraz bardziej rozwlekłe i nudne. Ożenił się z Sarą Garner, jedną z dziewczyn, które świadczyły przeciwko Mary. Swej młodej żonie zapewnił ciągłe zajęcie w dziedzinie sprowadzania dzieci na świat. Nosiła jedno dziecko po drugim i zmarła przy porodzie, mając niespełna trzydzieści lat. W trakcie wykonywania swoich obowiązków, można by rzec. Niecałe dziesięć lat po tym, jak wyjechała z Beula, zakończyła swoje młode życie, wyniszczona i pozbawiona sił.
Pozostałym dziewczynom także się nie poszczęściło. Głównymi oskarżycielkami Mary były Debora Vane oraz jej siostra Hanna. Według Cornwella Hanna nigdy nie wyleczyła się z "opętania". W jej przypadku tymczasowe szaleństwo przerodziło się w trwałe. Przed upływem roku zmarła na jakąś wyniszczającą chorobę. Co zaś do Debory, ich przywódczyni, to dopięła swego i wyszła za wielebnego Johnsona, jednak - czyż to nie czarownice mówią: "Uważaj, jakie wypowiadasz życzenie"? - małżeństwo nie zakończyło się szczęśliwe. Po Johnsonie Debora związała się z Nedem Cardwellem, jednak i ten mariaż okazał się nieudany. Zachowały się dowody świadczące o przypadkach domowej przemocy oraz kłótni. W końcu Debora odeszła od Cardwella i wylądowała w Wirginii. Alison miała przeczucie, że nawet tam jej się nie powiodło i prawdopodobnie skończyła w Jamestown lub innym porcie. Wszystkie do tej pory zebrane dokumenty wskazywały na to, że wybory życiowe Debory doprowadziły ją prosto do rynsztoka*.
Może taki rozwój zdarzeń był nieunikniony, jak na przykład to, że jej siostra Hanna postradała zmysły, jednak Alison znowu miała przeczucie, wywołujące u niej gęsią skórkę, że chodziło jeszcze o coś innego. Mary mogła rzucić na nie klątwę.
Podobna rzecz miała miejsce w innym, bardziej sławnym mieście. Historia Salem nie skończyła się wraz z procesem czarownic. Sędziowie oraz szeryf nie wyszli z sali rozpraw i miejsca egzekucji bez żadnego uszczerbku; odeszli, niosąc na sobie klątwę. Historia głosi, że wiele z osób, które brały udział w procesie, zeszło z tego świata przedwcześnie, a klątwy nie wygasły wraz z ich śmiercią, lecz przeszły na dalsze pokolenia.
Podobny cień padł na losy ludzi związanych z Beula. Z wyjątkiem Cornwella, wszyscy oskarżyciele oraz prześladowcy Mary skończyli źle w ten czy inny sposób. Jej dwaj główni ciemiężyciele zmarli przed upływem następnego roku. Abdiasz Wilson, łowca czarownic, zadławił się na śmierć własną krwią. Johnson utonął w płytkiej wodzie. Można wręcz powiedzieć, że cień się wydłużył i pochłonął wszystko. Beula znikła z powierzchni ziemi. Nie było jej na żadnej mapie, ani współczesnej, ani dawniejszej, do której udało się dotrzeć Alison. Całkowicie przestała istnieć**.
Czy to mogło być dziełem Mary? Czy rzeczywiście zadziałała klątwa? Alison zaczęła pocierać ręce, czując, jak gęsia skórka się rozszerza.
- Zaraz zamykam, doktor Ellman.
Głos strażnika przywołał ją do rzeczywistości.
- W porządku, Lloyd.
To były, oczywiście, tylko jej wymysły. Ściągnęła marynarkę z oparcia krzesła. W pokoju zrobiło się chłodno i stąd te sensacje. Na pewno dlatego, że przed nocą wyłączono ogrzewanie. Zajmowała się tymi purytanami od tak dawna, że zaczęła myśleć jak jedna z nich.
Każde zdarzenie miało swoją logiczną przyczynę. Wyjaśnienia nasuwały się same. Każda z tych osób sama była odpowiedzialna za swój los, poza tym każdy musi przecież kiedyś na coś umrzeć.
Ta historia miała nie tylko ciemne i mroczne karty. Byli tacy, którym się powiodło, czasami niemalże w sposób graniczący z cudem. Weźmy na przykład Jonasza i Martę. Okazali Mary serce, opiekowali się nią i, o ile Alison zdołała ustalić, nic złego im się nie stało. Jonasz otworzył aptekę w Bostonie, w miejscu, które teraz nazywa się North End. Tam zamieszkali i żyli w spokoju oraz dobrobycie, aż do chwili, gdy ich oboje pochowano na Copp's Hill*.
Losy rodziny Riversów oraz Tobiasza i Rebeki były o wiele bardziej burzliwe. Jan Rivers poprowadził ich przez cały stan aż w dolinę rzeki Connecticut, czyli na skraj znanego wtedy ludziom świata. Tam doświadczyli wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw oraz trudów. Rebeka i Tobiasz zostali zaatakowani przez Indian w czasie konfliktu znanego jako Wojna Króla Filipa. Ich miasto opustoszało, jednak po pewnym czasie do niego wrócili. Przeżyli, a co więcej, zaczęło się im powodzić i stali się założycielami dużej dynastii.
Alison odtworzyła ich losy przy pomocy jednego z ich potomków**. Motywem przewijającym się w całej ich historii była narzuta. Marta dała ją Rebece, a potem, według wiedzy rodzinnej, przekazywano ją w linii żeńskiej, z córki na córkę lub synową. Rodzinna tradycja sprawiła, że narzuta zachowała się aż do współczesności. W sumie dziesięć dziewcząt otrzymało ją w spadku. Po kolei każda z nich z dziecka stawała się kobietą, z panny stawała się matroną, przekazywała narzutę następczyni, a potem, z upływem lat, zmieniała się w zgrzybiałą staruszkę, aż w końcu zabierała ją śmierć, zamykał się nad nią grób i stawała się prochem.
Narzuta miała osobną kartotekę, na równi ze wszystkimi głównymi postaciami. Alison posiadała informacje o każdej z nich. Wszystko było skatalogowane i udokumentowane, gotowe do wykorzystania w kontynuacji powieści.
Jeśli w ogóle miało dojść do jakiejś kontynuacji.
Praca nad dziennikami Cornwella dodała jej otuchy, dzięki niej czuła, że robi jakieś postępy. Teraz pojawiło się przygnębienie. Z zasady nie lubiła się poddawać, jednak były chwile, gdy naprawdę miała ochotę to wszystko rzucić. Jaki sens miała dalsza praca? Materiały, jakie zgromadziła do tej pory o rodzinie Riversów, o Marcie i Jonaszu, o Jacku Gillu, były ciekawe, fascynujące nawet, jednak niewystarczające. Kontynuacja nigdy nie będzie kompletna bez Mary. Bez niej nigdy nie będzie drugiej opowieści. Bez niej w samym środku całego przedsięwzięcia była pustka.
- Już zamykam, doktor Ellman.
- Zaraz wychodzę, Lloyd.
Przesunęła kursor, żeby zamknąć komputer. W rogu nadal widniała ikonka sygnalizująca nową wiadomość. Alison bardzo chciała zakończyć pracę, jednak nie lubiła niczego odkładać ani zostawiać na następny dzień.

Od: Agnes Herne
Do: Alison Ellman
Temat: Mary Newbury
Pani Ellman,
jedna z moich koleżanek pożyczyła mi Pani książkę. Przeczytała ją z zainteresowaniem i pomyślała, że mnie również się spodoba. Miała rację, przeczytałam ją jednym tchem, jednak w książce było coś, z czego ona na pewno nie zdawała sobie sprawy. Jednym z powodów, dla których nie byłam w stanie oderwać się od lektury, była Mary, główna postać tej opowieści…

Przez chwilę Alison siedziała bez ruchu, nie wierząc własnym oczom. Spojrzała nawet w bok, a potem ponownie na monitor, spodziewając się, że słowa znikną lub spadną na dół ekranu.
Przeczytała cały e-mail wiele razy, a potem wstała od biurka. Podeszła do ściany, na której wisiała duża mapa północno-wschodniej Ameryki. Jej mózg przetwarzał informacje z podwójną szybkością. Rezerwat Mohawków, górny stan Nowy Jork. Jej palec zbliżył się do granicy z Kanadą. Kanada. Mohawkowie. Irokezi. To nadawało sprawie zupełnie nowy tok. Myślała już wcześniej o rodzimych Amerykanach, sądząc, że Mary dołączyła do Sójki i jego ludzi, jednak trafiła na próżnię - wielkie nic. A jeśli przeszli do Kanady? O tym też pomyślała, jednak bez żadnego dowodu, bez najmniejszego śladu, przypominałoby to szukanie igły, której w ogóle mogło nie być. Ale Mohawkowie, Irokezi? To oznaczało, że Mary mogła być w Montrealu. A to nagle otwierało mnóstwo nowych możliwości badawczych. To już nie był rewir Alison, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze to wiedzieć, gdzie szukać i z kim się skontaktować. Alison miała tam przyjaciół i kolegów. Szczególnie jednego. Ciekawe, czy był teraz w Internecie.
Wróciła do biurka. Plan działania sam układał się w jej głowie. Jednak najpierw musiała skontaktować się z tą dziewczyną.

Do: Agnes Herne
Temat: RE: Mary Newbury
Cześć Agnes,
bardzo Ci dziękuję, że do mnie napisałaś! Ze wszystkich osób, które odpowiedziały na mój apel, Ty jesteś pierwszą, która wie coś o Mary. Zebraliśmy już informacje o innych postaciach występujących w jej dzienniku, jednak nic o niej samej, więc najdrobniejsza rzecz, jaką masz, będzie dużym krokiem naprzód. Czy mogłabyś przyjść i spotkać się ze mną tu, w Instytucie? Czy jutro nie byłoby dla Ciebie zbyt szybko? Powiedzmy około jedenastej rano? Jeśli Ci to nie odpowiada, to proszę, zaproponuj inny termin.
BARDZO mi zależy na rozmowie z Tobą - nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiła na mnie Twoja wiadomość.
Pozdrawiam
Alison Ellman

- Muszę już włączyć alarmy, doktor Ellman. Proszę się pospieszyć.
Alison nie oderwała wzroku od monitora. Już robiła listę stron internetowych, które powinna odwiedzić, zbierała wątki i układała sobie w głowie kolejne wiadomości.
- Chyba posiedzę całą noc. Spokojnie możesz mnie tu zamknąć na klucz. Masz kawę?
- Jasne. - Strażnik uśmiechnął się od ucha do ucha. - Czarna bez cukru, co?
- Trafiłeś w dziesiątkę.