Śpiewaj!

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

James Imbush, alias Toots Books, ma prawdziwe utrapienie ze swym żywiołowym przyjacielem, Jackiem Droneyem. Droney tak bardzo pragnie, by cały świat śpiewał, że każe sobie to słowo wypisać do góry nogami na własnym gołym zadku, by móc je odczytywać co rano w lustrze, kiedy pochyli się do przodu i zwiesi głowę między nogi. Co czyni codziennie. Jednakże w chwili, kiedy Droney zaczyna się zachowywać jeszcze dziwaczniej niż zwykle, zaniepokojone grono przyjaciół postanawia wystawić własnymi siłami amatorski koncert w starym stylu, by zapewnić Droneyowi scenę, na której może dać upust swym talentom.
Niefrasobliwa komedia podszyta jest jednak tragedią. Toots Books, księgarz odludek, decyduje się wziąć udział w koncercie, mając nadzieję spełnić swe własne marzenia.
Śpiewaj! to autentyczna i wzruszająca mieszanka mądrości, uroku i humanitaryzmu.

"Jeden z czołowych pisarzy irlandzkich. Jego książki to wspaniale osiągnięcia, niezwykle śmieszne i bardzo, bardzo, bardzo ludzkie".
Roddy Doyle

"…zaludniona ekscentrycznymi, dziwacznymi postaciami cudownie napisana powieść, ze sporą dozą czarnego humoru".
"Entertainment Guide"

Rok wydania: 2005
Stron: 252
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Dagmara Chojnacka

Fragment tekstu:

CZĘŚĆ PIERWSZA


DRONEY

Dzień czapki z daszkiem nie był bynajmniej w życiu Jacka Droneya dniem wyjątkowym.
Obudził się i odczytał wnętrza dłoni. KPD. Jak zwykle. Kupić Placek Drożdżowy. PK. Przeszukać Konfesjonały. Spuścił stopy na podłogę i sprawdził pomoce pamięciowe na udach. ZJ w TB. Zrobić Jaja w Toots Books. Otworzył szeroko drzwi szafy i spuścił gatki aż do kostek. Pochylił się i spojrzał poprzez rozstawione nogi. Zakładka mnemoniczna odbijająca się w lustrze głosiła: ZJK. Zaśpiewać Jeden Kornecik.
Droney wyprostował się powolutku. Powiedział mi kiedyś, że nie ma sensu zbyt szybko się podnosić, jeśli skutkiem tego mają go kiedyś znaleźć z gaciami wokół kostek, a za przyczynę śmierci podać czytanie własnej dupy w lustrze.
W drodze do kościoła Redemptorystów jakaś kobieta posłała Droneyowi zdziwione spojrzenie, bo uśmiechnął się szeroko, zatarł dłonie i wykrzesał dziarskiego hołubca, gdyż pomyślał akurat o cielęcej minie, jaką zrobię, kiedy dostarczy mi czapkę z daszkiem. Operowałem pod szyldem "Toots Books". Droney nazywał mnie bibliofilem o słownictwie pocztowego gońca.
A powiedziałem mu jedynie:
- Dojasnejpieprzonejcholery, ale leje, gdzie ja znajdę czapkę z daszkiem od deszczu?
- Idź do jakiegoś kościoła i poszukaj w konfesjonałach.
- Wiedziałem, że ciebie akurat nie ma co pytać.
Wedle Droneya w ludziach nie pozostało nic poczucia humoru. Ta kobieta, która na niego dziwacznie spojrzała, pewnie w środku pękała ze śmiechu, ale nic nie dała po sobie poznać. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu Droney wsadził głowę przez drzwi sklepu i stojąc na wielkiej wycieraczce z napisem WITAMY, zapytał uzbrojonego w krótkofalówkę ochroniarza:
- Przepraszam, młody człowieku, czy w tym sklepie aresztuje się złodziei?
Opowiedziało mu lodowate:
- Tak.
- A, no to spróbuję gdzie indziej.
Żadnej reakcji.


Czekając na koniec mszy u Redemptorystów, Droney stał z tyłu i przeglądał wyłożoną literaturę. Diabeł na dyskotekach. Kiedy był młody, czytało się Życie towarzyskie - za i przeciw. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu do naszego stolika w pubie dosiadł się taki jeden, który twierdził, że teraz to oni najpierw się pieprzą, a jak potem za kilka dni koleś spotyka dziewczynę na ulicy, to się zastanawia: O, tę to chyba skądś znam…
Dlaczego ktoś miałby wierzyć w coś tak smutnego?
Na mszy było może ze dwadzieścia osób, a ksiądz nie miał nawet do pomocy ministranta. Po kilku minutach Droney został w kościele sam. Zajrzał po kolei do wszystkich konfesjonałów. Pudło.
Kościół Świętego Józefa był zamknięty na głucho po wczesnoporannej mszy i wiadomo było, że nie otworzą go aż do wieczora, chyba że do południa zdarzy się jakiś pogrzeb. Z braku nowych powołań nie było komu doglądać gospodarstwa. Ostatnia kościelna kradzież, kiedy to ksiądz zostawił otwarte drzwi, doczekała się zaledwie niewielkiej wzmianki w lokalnej gazecie, choć jeszcze kilka lat temu byłoby to świętokradztwo opisywane na pierwszej stronie. Księdza zachęciło to, że spadła liczba przestępstw (był rok wyborów) i któregoś ranka zaryzykował. Postanowił wypróbować nieznane wody przeznaczenia, jak Noe, który wysłał białą gołębicę, a ta wróciła, ach, z kwitnącą gałązką oliwną w dzióbku. No i ach, ktoś zwinął pięć skarbonek na datki dla biednych, i do tego antyczny zegar, podarek od jego eminencji, który wisiał aż trzydzieści stóp nad podłogą.
W przedsionku kościoła Augustianów Droney poślizgnął się na rzygowinach. Złapał się misy na wodę święconą, żeby nie upaść. Rozciągnięty na ziemi menel wycharczał:
- Uważaj, gdzie leziesz, ty niezdarny, sparszywiały chamie… kopsnijnoszluga…
Dla Droneya było już dawno po czasie pierwszego papierosa, bo czas ten stracił bez sensu, uganiając się po mieście za czapką z daszkiem, i nic nie wskazywało, że znajdzie coś poza dziwacznymi typami, a teraz musiał stracić jeszcze więcej czasu, otwierając nową paczkę Gold Flake'ów, by zmylić czujność kolesia na podłodze. Droney usłyszał w słownictwie menela ślady wykształcenia. Był to pewnie typ intelektualisty, który się stoczył. Do takich Droney miał zwykle wyjątkową słabość.
Ale "sparszywiały"…
Droney pochylił się nisko z wyciągniętym papierosem jako przynętą, aż znalazł się na tyle blisko, by chwycić butelkę jabola i wylać na twarz pijaczka. Potem się wyprostował, kopnął go w udo i warknął głośniej, niż brzmiały jęki tamtego:
- I kto tu jest sparszywiały?
Droney wyszedł na frontowe schody, żeby sobie zapalić. Trzęsło nim tak, jak trzęsie spokojnym człowiekiem, którego doprowadzono do użycia przemocy. Miał ochotę kopnąć samego siebie za to, że kopnął pijaczka, który leżał w kościelnym przedsionku tylko dlatego, że Izba Handlowa wykurzyła go na ulice.
Ale - "sparszywiały"?
Paląc szluga, Droney rozmyślał nad stanem kościoła. Augustyn musiał niestety opuścić augustianów, i nie chodziło tylko o tego pijaczka w przedsionku. Tu, gdzie kiedyś sam zawieszał swoją komżę, dawniej przez cały dzień były msze - a teraz wszystko diabli wzięli.
Droney myślał, co będzie dalej. Kościół znalazł się na klęczkach, w nabożeństwach uczestniczy tylko kilka starych panien i dewotek, a ksiądz odprawia msze bez choćby jednego ministranta. I za to przyjdzie nam jeszcze zapłacić. Wystarczy popatrzeć na twarze tych ludzi, co chodzą po ulicach. Zajęci bólem przetrwania, już nie potrzebują przewodnika. Pokatoliccy pluraliści, tak im się wydaje. I nie można już nawet kupić główki sałaty, żeby nie być nazwanym konsumentem. Czy już kiedyś w historii ludzie byli tacy popieprzeni? Spróbuj się uśmiechnąć, a cofną się, podejrzewając, że ktoś, kto nie jest tak zestresowany jak oni, musi mieć kompletnie nierówno pod sufitem…
Droney odsunął się na bok, żeby przepuścić kościstego mężczyznę, wyglądającego na przybysza z prowincji, który mógł mieć już dobrze po dziewięćdziesiątce. Droney patrzył, jak starzec wchodzi do kościoła, zdejmuje z głowy czapkę z daszkiem i macza końce palców w święconej wodzie, jakby na ziemi nie leżał żaden pijak. Mężczyzna miał zrezygnowane spojrzenie kogoś, kto widział w życiu zbyt wiele zmian, a większość z nich na gorsze. Nie przyszedł się wyspowiadać, tylko wstąpił się pomodlić. Ukląkł powoli w trzecim rzędzie od końca, czapkę położył obok siebie na ławce. Droney, również klękając, użył długopisu, żeby zgrabnie zrzucić czapkę na podłogę. Cała operacja nie zajęła mu nawet minuty, włączając w to przystanek koło pijaka, któremu wychodząc, rzucił na brzuch funta i calutką paczkę papierosów.
Wyprzedzam tu odrobinę fakty, bo dowiedziałem się o nich dopiero wtedy, kiedy mi o tym opowiedział, a było to chyba po kilku miesiącach. Tak więc czapka została zdobyta. Tyle że ten miły stary dżentelmen wróci do domu z gołą głową i będzie wyglądało, że ma Alzheimera i za plecami zaczną się szepty o konieczności oddania go do domu opieki.
Byłem tego ranka zbyt zajęty, żeby Droney mógł ZJ w TB za to, że wątpiłem w obfitość czapek w kościołach. Droney zgrabnie posłał czapkę ponad głowami klientów, między półkami, tak że wylądowała dokładnie na moim biurku. Sam stał w drzwiach wejściowych tylko na tyle długo, żeby rzucić mi swój szalony uśmiech i zniknąć, zanim krzyknąłem:
- Wypraszam sobie!
Droney poszedł do pośredniaka. Naliczył siedemnaście osób czekających w kolejce do informacji. Trzymali swoje numerki, żeby wiedzieć, czyja będzie kolej. Droney udawał, że czyta jakiś plakat na filarze, ale kontrolował, czy ludzie mu się przyglądają. Dzisiaj był bowiem troszeczkę przebrany. Publika mogła podziwiać stary, obszerny płaszcz przepasany sznurem, dżinsy, gumiaki i powiewający spod płaszcza fular. Brakowało mu tylko kija i stada bydła, by wyglądał jak pasterz. Droney hodował długie włosy, które zostały mu z lat siedemdziesiątych, głównie dlatego, że zakrywały połowę purpurowej plamy na jego twarzy. Kiedy się na niego patrzyło z przodu, bez tego kamuflażu z włosów, plama obejmowała niemal całą prawą część twarzy, włącznie z uchem i fragmentem nosa, i kawałkiem górnej wargi. Nie zblakła z czasem. Była paskudna.
Uzbrojony w swoją szpetotę, Droney zaśpiewał. Śpiewał z dłonią na sercu, stojąc prosto i patrząc na ludzi:

        Tylko jeden kornecik
        Podaruj mi dziś
        Lodowy kornecik
        Poliżę go w mig!

Kilka osób pokręciło głowami i uśmiechnęło się. Niektórzy patrzyli w podłogę. Ale Droney trafił na żyłę złota - jeden młody koleżka zaczął klaskać i wybijać rytm nogami. A Droney upajał się wizją ludzi, którzy tańczą na ulicach, głośno krzyczą, uprawiając miłość, i śpiewają, nie oglądając się ze strachu przez ramię, a w całej Wspólnocie Europejskiej rośnie góra tabletek uspokajających, na które nie ma chętnych.
Kiedy Droney wrócił do księgarni, czapka z daszkiem była już zaadoptowana. Miałem ją na sobie cały czas, siedząc przy swoim biurku nad zakurzonym rocznikiem gazet z wynikami wyścigów konnych.
- No i co porabiasz poza obrabowywaniem konfesjonałów? - spytałem.
- Toots, powinieneś mi dziękować. Rozjaśniałem żywot ludzkości.
- Wkurzałeś ludzi. Wtrącałeś się w nie swoje sprawy i gadałeś głupoty. Powinni cię zamknąć. Dobrze mi w niej?
- Jak ludzie mogą się godzić na to, żeby ich okradano z nazwisk?
- O co ci chodzi?
- Byłem w pośredniaku. Kolejka siedzi, a każdy trzyma numerek, i kiedy ten numerek się wyświetla nad okienkiem, to wiedzą, że jest ich kolej. Ile razy w życiu byłem w jakiejś poczekalni, to wywoływano nazwiska. Recepcjonistka albo miła pielęgniarka mówiła: Panie Droney, doktor teraz pana przyjmie.
- O tak, najwyższy czas, żeby jakiś doktor cię przyjął. Coś ty robił w pośredniaku?
- Poszedłem tam zaśpiewać Tylko jeden kornecik.
- Po co w ogóle pytam. A najsmutniejsze jest to, że ci wierzę.
Wtedy weszła jedna z moich farbowanych na niebiesko staruszek. Wiedziałem, że przez dobre pół godziny będzie przebierała w romansidłach w miękkich okładkach ze złotymi tłoczeniami.
- Zobaczymy się na kawie - powiedziałem.

 

PŁYŃ SPOKOJNIE

Droney kupił placek w piekarni Mother Kelly's Doorstep. Włożył ręce do kieszeni i nie znalazł fajek. Musiał szukać jakiegoś narożnego sklepiku, który by sprzedawał Gold Flake. W odpowiedzi na głos dzwonka u drzwi z kuchni na zapleczu wyszła zgarbiona, chuda staruszka i wcale się nie przejęła tym, że nie miała Gold Flake'ów.
- Ale mam Aftony - stwierdziła i wręczyła mu paczkę gestem imputującym fakt dokonany. Droney wszedł do pobliskiego pubu i zamówił szklankę wody - by wykorzystać przysługujące mu do tego prawo. Usiadł w kącie, zapalił fajkę i przeczytał na paczce:

Płyń spokojnie słodka Afton, wśród zielonych wzgórz
Płyń spokojnie, ja piosenkę ku twej chwale śpiewam już*.

Niewinna paczka Aftonów zabrała Droneya z powrotem w czasy dzieciństwa, gdzie pan Hassett stał zawsze przy furtce swojego składu węglowego i patrzył na bawiące się w okolicy dzieci. Byłem wtedy jednym z tych dzieciaków. Moja ciocia miała w sąsiedztwie sklep. Rysowaliśmy bramkę kredą na szczytowej ścianie jednego z domów. Bramkę wyznaczała ścieżka, a boiskiem była ulica. Jakiś przypadkowy łamaga - na przykład ja, idący akurat z wiadomością do cioci - stawał na bramce, a Jackie Droney musiał się ostro starać na lewym skrzydle, żeby posłać piłkę ponad głowami chłopaków ze starszych klas. W dzielnicy było coraz mniej dzieciaków, za to rozmnażały się tramwaje, tak więc byliśmy ostatnimi z ulicznych piłkarzy.
Latem pan Hassett zawsze miał na sobie ciemne serżowe ubranie z kamizelką, czarnym krawatem pod kołnierzykiem wykrochmalonej białej koszuli, do tego miał czarne wysokie buty i czapkę. W zimie dodawał do tego stary czarny płaszcz i pelerynę. Na końcu łańcuszka wystającego z jego kamizelki zamiast zegarka zwisał gwizdek. Klienci przychodzili z wózkami, taczkami i dziecięcymi wózkami. Pan Hassett sprzedawał węgiel w półsetkowych workach. Jego wyposażenie stanowiła waga, dwa odważniki dwudziestoośmiofuntowe, łopata, stara szczotka do zamiatania, podwórko i wiata, i kanciapka, w której urzędowała panna Godfrey. Siedziała na barowym stołku przy wysokim biurku, pobierała pieniądze i wystawiała kwity, a potem wbijała kwity na szpikulec. Kiedy Harry, nosiciel worków, miał chwilę wolnego, mógł się tam wcisnąć, żeby się schronić przed deszczem i pociągnąć sobie kilka machów.
Kiedy Jackie grał na skrzydle najbliższym składu węgla, pan Hassett zawsze mrugał do niego, zanim zagwizdał, żeby Jackie mógł wygrać wyścig na drugą stronę ulicy do sklepu mojej cioci Madge po dwudziestkę Słodkich Aftonów dla pana Hassetta. Każdy inny dostawał za tę robotę jednego pensa, ale Jackiemu pan Hassett zawsze dawał trzy pensy. Czasami pan Hassett gwizdał dwa razy. To był sygnał loterii na słodycze. Jackie zawsze wygrywał, bo to pan Hassett ogłaszał z głowy zwycięski numer.
Pan Hassett zatrzymywał też dzieci spoza sąsiedztwa, które przechodziły tamtędy w drodze ze szkoły, i wyciągał przed nimi obie ręce z zaciśniętymi dłońmi.
- Zgadnij, w której ręce? - pytał pan Hassett i dzieciak zawsze wracał do domu z czymś słodkim, pogłaskany po głowie.
Czasami, kiedy pan Hassett nie musiał gwizdać w sprawie papierosów albo loterii, i tak dmuchał w gwizdek, kiedy na najbliższym skrzydle grał Jackie.
- Jackie, przejedziemy się może do Clonmel i popływamy sobie w morzu?
Jackie mu wierzył.
- Ale musisz najpierw pobiec do domu i spytać o pozwolenie.
Jackie biegł do domu i po chwili przybiegał z powrotem.
- Moja mama mówi, że pan nie ma samochodu. I mówi, że w Clonmel nie ma nawet tyle piasku, żeby nim napełnić klepsydrę. Mówi, że to zamknięty teren.
- Aha, tak uważa twoja mama. Ale widzisz, ja znam sekretną plażę. Tylko zapomniałem, że mój samochód ma przebitą oponę, bo inaczej natychmiast byśmy pojechali sto mil na godzinę i przywieźli twojej mamie całe wiadro piasku, żeby jej pokazać.
Innego dnia:
- Moja mama mówi, że pan sobie żartuje. Mówi, że Kalkuta jest w Indiach, o pół świata stąd.
- Aha, wiedziałem, że tak pomyśli. Ale widzisz, ja znam skrót. Tyle że właśnie się dowiedziałem, że gaźnik jest zapchany, bo inaczej zaraz byśmy tam pojechali i przywieźli ze sobą małego słonika. I zobaczylibyśmy, co wtedy by powiedziała.
Albo:
- Jackie, mam pomysł. Zabieraj swoje kąpielówki i pojedziemy do Kilkee. Tylko szybko. Biegnij i zapytaj mamę, i weź też ze sobą płaszcz od deszczu, jakby nas burza złapała.
Jackie był w Kilkee na jednej z wycieczek, które jego tato zorganizował z pubem Finucane'a, tym naprzeciw składu węgla. W Kilkee był piasek. W Kilkee było morze. Można było tam pojechać i wrócić w ciągu jednego dnia. Tym razem pani Droney musiała przejść do ataku:
- W porządku. Kąpielówki są w twojej dolnej szufladzie. Weź mój ręcznik plażowy i swój płaszcz od deszczu. I powiedz panu Hassettowi, że mu bardzo dziękuję.
Pan Hassett spojrzał na Jackiego z kąpielówkami, ręcznikiem i plastikowym płaszczem.
- Zdarzyło się nieszczęście. Poszedłem sprawdzić, jak tam samochód, a tu cieknie z baku. Ale pojedziemy innego dnia, jak będzie ładna pogoda. I przekaż, proszę, mamusi, że powiedziałem, że jest wyjątkowa.
Wkrótce Jackie wiedział doskonale, gdzie jest każde miejsce na kuli ziemskiej i czy można tam dojechać samochodem, jeśli ma się samochód i umie prowadzić. Ale pan Hassett dalej ciągnął grę.
- Jackie, chciałbyś pojechać do Calais?
- Muszę najpierw spytać mamę - odpowiedział Jackie, by zadowolić pana Hassetta, bo panu Hassettowi brakowało dawnej naiwności chłopca i wciąż jeszcze mrugał do niego, zanim gwizdał na sztafetę, kiedy potrzebował swoich Aftonów.
Poszedłem tam tego dnia z jakąś wiadomością dla mojej cioci. Byłem dwa lata straszy od Jackiego i podobnie jak reszta naszej piłkarskiej grupy nigdy mu nie zdradziłem, że pan Hassett sobie z niego żartuje. Jackie i ja poszliśmy na chwilę za róg ulicy, a potem wróciliśmy, a Jackie powiedział:
- Nie mogę. Mama powiedziała, że nie zdążyłbym wrócić na podwieczorek i że do Calais nie można pojechać, bo trzeba mieć łódź i to by zajęło kilka dni.
- Aha, tak myśli twoja mama, Jackie. Ale widzisz, ona nie wie, że ja mam poduszkowiec. Sam go zbudowałem. Christopher Cockerel przysłał mi plany.
- A gdzie on jest?
- Poduszkowiec? W moim prywatnym suchym doku.
- No to jadę.
- Ale, Jackie, wiesz, do Calais nie jedzie się ot, tak sobie, po prostu. To nie to, co Kilkee. Nie miałem na myśli dzisiaj. Innego dnia, kiedy będziemy gotowi. Będzie ci potrzebny scyzoryk, taki z otwieranym korkociągiem, no i masa innych rzeczy, żebyśmy byli dobrze przygotowani. I nie możemy przecież pojechać, zanim sir Christopher nie pojedzie pierwszy, bo to jemu należy się sława. Zrobię listę potrzebnych rzeczy.
Od czasu, kiedy Jackie zrezygnował z pośrednictwa swojej mamy w negocjacjach z panem Hassettem, nie oczekiwał już, że ten zacznie organizować zaopatrzenie konieczne na wyprawę do Calais. Już prędzej objawiłby się sam Werner von Braun i przekazał mu tajniki misji na Księżyc.
Ale odezwał się gwizdek. I nie był to gwizdek pana Hassetta.
Gra była skończona.


Lustrem, w którym Jackie najczęściej się przeglądał, żeby się zobaczyć, były oczy jego ojca.
Timmie Droney jeździł ciężarówką Wody Mineralnej Holo. Właścicielem Spółki Wody Mineralnej Holo był niejaki Holohan. Były to czasy różowej lemoniady. Natomiast butelka wody Holo miała kolor brązowego cukru i kosztowała o dwa pensy mniej. W całym mieście się nabijano, że Holo produkuje się, pierdząc w beczkę deszczówki. Syn kierowcy ciężarówki z wodą Holo powinien mieć się z pyszna. Ale pierwszy z brzegu osiłek z sąsiedztwa spuściłby manto każdemu, kto by spróbował na ten temat dowcipkować, gdy Jackie był w pobliżu.
Timmie Droney miał swoje własne barwy ochronne. Jego oszczędzano, bo był ostry jak drut kolczasty. Ci, którzy mu się sprzeciwiali, mieli za swoje. Słynny był z tego, że spory w pubie Finucane'a rozstrzygał krótko:
- W porząsiu. Ty i ja na zewnątrz.
Timmie Droney był zawsze w akcji. Kiedy dostarczał wodę Holo, pogwizdywał. W domu po podwieczorku zrywał się, golił nad zlewem, włosy wygładzał brylantyną, nakładał wyjściowe ubranie i szedł na boisko dowodzić drużyną piłki nożnej pubu Finucane'a.
W pubie Timmie Droney był rzecznikiem wszystkich klientów, a równocześnie reprezentantem właścicieli. Rozpalał Finucane'om w kominku, nie dbając o to, czy nawet nie myśląc, że powinien myśleć - o kominku we własnym domu. Podczas wycieczek nad morze prowadził wynajęty przez pub autokar i to on decydował, o której ma być wyjazd i powrót, gdzie będzie przystanek, kto ma śpiewać i w jakiej kolejności. Zorganizował czterdzieści pięć wycieczek i bożonarodzeniową loterię.
Kiedy jakiś rządowy minister albo członek gabinetu cieni przyjeżdżał do miasta, żeby przemawiać z platformy ciężarówki pod pomnikiem O'Connella*, Timmie Droney musiał wychodzić z domu dużo wcześniej, żeby zająć sobie miejsce w pierwszym rzędzie po to, by wiedzieć, o czym gada, kiedy wróci do pubu Finucane'a i zacznie kłótnię.
Miał swoje ulubione miejsce, gdzie lubił stać ze swoimi kumplami i oglądać paradę w Dniu Świętego Patryka. Mówił zawsze do pani Droney:
- Przyprowadź go tam obok nas, żeby miał dobry widok.
I choć Jackie był w pokoju, pytał ją:
- Czy on odrobił zadania?
Gdy Jackie był malutki, dziewczyny, które mieszkały po drugiej stronie ulicy, dosłownie biły się o to, żeby go zabierać na spacery w wózeczku.
Kiedy Jackie poszedł do pierwszej komunii, moja ciotka zawołała go przez ulicę i dała mu całe pół korony. Mnie dała dwa szylingi. Zwykle dzieciaki klientów nie mogły od niej wyłudzić więcej niż sześciopensówkę.
Starszy już Jackie powiedział mi, że nikt nie potrafił robić takiej jajecznicy, jak jego mama. A jej placki doprowadziłyby piekarnię Mother Kelly's Doorstep do bankructwa. Te dzisiejsze krawcowe nie potrafią tak przeszyć kołnierzyka koszuli na drugą stronę, jak to umiała pani Droney. W porównaniu z tym, co robiła pani Droney, wszystko inne było jednym wielkim oszustwem. Kiedyś poprosił mamę, zanim zgasiła światło w jego sypialni, żeby pocałowała jego purpurową plamę i ją wyleczyła. Pocałowała.
- Tylko Bóg potrafi ją wyleczyć - powiedziała. - A on być może chce, żebyś był wyjątkowy.
Pani Droney, dziewczyny pchające wózek, moja ciotka Madge, pan Hassett, piłkarze, wszyscy się prześcigali w rozpieszczaniu Jackiego. Ale Timmie Droney nigdy nie zatrzymał swojej ciężarówki, żeby go podwieźć do domu ze szkoły. Nigdy publicznie nie pocałował ani nawet nie przytulił syna. Zresztą w domu także nie. Timmie Droney był zaangażowany w tyle spraw, że wciąż o coś się kłócił. Awanturował się jak szalony przed pubem Finucane'a po drugiej stronie ulicy od składu węglowego, ale ani pan Hassett, ani jego klienci, ani grający w piłkę nigdy tego przy Jackiem nie komentowali. Taka była moc purpurowej plamy.
Jedynie pan Spencer, wracając do domu ze swoich dobroczynnych misji, zatrzymywał się, kiwał głową w tym samym rytmie co pan Hassett i ruszał dalej.
- Jak tam pańska noga? - pan Hassett spytał pana Spencera pewnego deszczowego dnia, kiedy pogoda nie powstrzymała nas jednak od gry.
- Wciąż daje o sobie znać, niestety. - Pan Spencer poklepał się po wykrzywionym kolanie. - Ale nie mogę narzekać. Za ojczyznę…
Pan Spencer ilekroć przechodził, zatrzymywał się na jakiś czas na skraju ulicy i przez chwilę przyglądał się naszej grze. Kiedy piłka zatrzymała się blisko niego, podsuwał ją sobie laską, a potem kopał zdrową nogą tak mocno, że raz jakbym się w porę nie schylił, to by mi głowę urwała.
Moja ciotka znała jego historię. Kiedyś pan Spencer był świetnie zapowiadającym się piłkarzem. Pan Spencer był Anglikiem. Grał w drużynie swojego miasteczka Gillingham, skąd codziennie dojeżdżał pociągiem do pracy w Browarach Shepherda w Faversham. Wypatrzył go tam przedstawiciel drugiej dywizji Arsenalu. A ponieważ akurat wtedy pan Spencer zaciągnął się do wojska, zaproszono go na próbę za kilka miesięcy, po świętach Bożego Narodzenia, kiedy oczywiście wojna już będzie skończona.
Młody człowiek, który miał zostawić wszystko dla piłkarskiej sławy i kariery, wrócił jednak do browaru jako urzędnik biurowy, a dziewczyny nie gryzły już palców w oczekiwaniu, którą z nich zaprosi w sobotę na tańce. Królewski Legion Brytyjski pomógł mu uciec przed mizerią browaru, znajdując mu w Londynie posadę audytora w firmie, która wiele lat później wysłała go jako członka ekipy kontrolnej do naszego Młyna Mącznego Ranksa.
Audytorzy zostali na weekend i zabrano ich na wycieczkę autobusową, żeby zobaczyli Ring of Kerry*. Pan Spencer usiadł obok niejakiej Dodo Wickham, która była odpowiedzialna za materiały piśmienne i maszyny do etykietek. Uważano, że Dodo Wickham jest już starą panną. W piątkowe wieczory obchodziła domy w mieście, zbierając datki dla Towarzystwa Misyjnego Mill Hill. Po czterech latach inspekcji pan Spencer i Dodo Wickham zaręczyli się. Pan Spencer musiał się nawrócić, ale dzięki jego wojennej ranie zdominowany przez protestantów Młyn Mączny Ranksa zatrudnił go jako asystenta głównego menedżera.
Pan Spencer został świętym człowiekiem naszej dzielnicy. Było to miasteczko garnizonowe, stacjonowali tu nawet kiedyś Sasoon i Graves**. Ludzie nie przejmowali się tymi bzdurami typu "Brytole precz". Więc pan Spencer, jako Anglik, wcale nie odstawał od innych. Uwagę zwracały jedynie jego dobre uczynki i jego sztywna noga. Był jednym z tych nawróconych, co to pożerają katolicyzm jak młode lwy, które po raz pierwszy zakosztowały krwi. Jego laickie apostołowanie obejmowało członkostwo i sekretarzowanie Arcybractwu Świętej Rodziny u redemptorystów, członkostwo w Trzecim Zakonie Świętego Franciszka, administrowanie Sprzysiężeniu na rzecz Totalnej Abstynencji. Był też odpowiedzialny za rekrutowanie akolitów u augustianów i ważną osobą zapewniającą datki w skarbonkach dla ubogich w kościele pod wezwaniem Świętego Wincentego a Paulo. Był duszą i głową wolontariatu Katolickiej Poradni Małżeńskiej.
Jackie Droney nie miał szans, by umknąć takiemu człowiekowi. Słówko od pana Spencera do pana Hassetta, od pana Hassetta do pani Droney i Jackie znalazł się w zakrystii u augustianów. Pan Hassett zapytał go, jak sobie radzi.
- Jeszcze się nie nauczyłem łaciny. Tylko zapalam te wysokie świece.
- Tylko? - spytał pan Hassett. - Tylko? - Położył dłoń na głowie chłopca i wyjął z kieszeni słodycze. - Och, gdybym ja mógł tak powiedzieć. Zapalam wysokie świece. Święty Piotr by mi powiedział, chodź do mnie szybko, co cię dotąd zatrzymywało.
Przez dziesięć miesięcy Jackie nosił swój ministrancki worek i był dyskretnie obserwowany spoza ledwo co rozchylonych kotar. A potem ojciec Cletus wybrał się z wizytą do pani Droney i wydawało się, że cała dzielnica będzie się mogła pławić w radości, patrząc, jak Jackie wyfruwa z jej bezpiecznego gniazda.
Ojciec Cletus wypił herbatę i zjadł ciasteczka. Zapalił po kolei aż dwa papierosy Craven A, podczas gdy pani Droney udawała, że nie pali. A potem ojciec Cletus zapytał panią Droney, czy nie myśli, że Jackie może mieć powołanie? Pani Droney odparła, że chociaż nic nie zostało powiedziane wprost, Jackie nigdy nie sprawiał jej żadnego kłopotu. I rzeczywiście, miała taką nadzieję. Tak, oczywiście, powiedział ojciec Cletus. Rozumiał. Paznokcie zawsze ma czyste, powiedział, u Jackiego nigdy nie trzeba sprawdzać uszu. To pani zasługa.
Ojciec Cletus nie mógł omijać tematu bez końca. Bywają takie momenty w życiu, powiedział ojciec Cletus, że lepiej jest być okrutnym niż miłym. A to, przykro mu bardziej, niż ona może sobie w ogóle wyobrazić, jest właśnie jeden z takich momentów. Chodzi tu o prawo kanoniczne i wyszczególnione w nim przeszkody. Przeszkody, które, ma nadzieję, nie będą za takie uważane w bardziej oświeconej przyszłości. Jednakże w chwili obecnej najlepsze, co można zrobić, to myśleć, w jakim doborowym Jackie znajduje się towarzystwie, bo są tam na przykład:

Sędziowie, którzy wydawali wyrok śmierci.

Ci, którzy wykonywali wyroki.
Nieszczęśliwcy, którzy ucierpieli na skutek utraty stopy lub dłoni, lub kciuka, lub palca wskazującego, lub czegokolwiek, co by utrudniało prawidłowe przełamywanie hostii kciukiem i palcem wskazującym.

Ci, którzy są ślepi, głusi lub się silnie jąkają.

Ci, którzy nie mają nosów.

Ci, którzy mogą być zaliczeni do karłów lub gigantów, lub mają widoczny garb.

Ci, którzy mają widoczną i łatwo dostrzegalną fizyczną ułomność, przez którą osoba cierpi na zewnętrznym wizerunku i która może wywoływać wstręt lub prowokować wyśmiewanie.

 

IGNATIUS VALELLY

Na drzwiach księgarni powiesiłem tabliczkę "Wracam za pięć minut" i poszedłem na kawę. Zaczęliśmy od skromnego tandemu - ja i Droney - kiedy spotkałem go po raz pierwszy po trzydziestu latach. Wybraliśmy Market Bar. Pewnego poranka, kiedy zajmowaliśmy się swoimi sprawami, jakiś głos powiedział:
- Panowie, czy macie coś przeciwko temu, że się przysiądę?
Trzymał w dłoni swoją filiżankę, a pod pachą miał jakąś paczkę. Był to mężczyzna po sześćdziesiątce, słusznego wzrostu, z gęstą grzywą zaczesanych do tyłu siwych włosów i korespondującym z nimi srebrnym wąsikiem. Jasne spodnie od garnituru były pogniecione. Z rękawów płaszcza wystawały mankiety koszuli ozdobione spinkami.
- I co sądzicie o moim nabytku? - Położył paczkę na stole i rozwiązał sznurek. Odwinął papier. Była to ramka do obrazu. - Zgadnijcie, za ile?
Obaj z Droneyem doskonale znaliśmy tę zabawę. Droney podciągnął cenę do piętnastu funtów, dając facetowi możliwość dumnego wyjawienia ceny w wysokości trzydziestu szylingów. Ja zaryzykowałem:
- Dziesiątak?
- Sześćdziesiąt funtów. Tanią kiełbasę psy jedzą. To moje motto. Ramka jest na moje zdjęcie z pierwszej komunii. A tak przy okazji, nazywam się Ignatius Valelly.
Nie czekał na nasze prezentacje. Już wyjął swój portfel.
- Oto jestem. To ja. Zdjęcie robił sam Joseph Flood. Stary Flood. Teraz interes prowadzi jego wnuk. Całe miasto waliło po zakupy do Sloansa z tymi rabatowymi kuponami, ale moja matka powiedziała "nie". Żadnego Sloansa dla naszego Ignatiusa. Todds. Nawet teraz, nawet dzisiaj, widać to na fotografii, nawet tej czarno-białej. To znaczy - Valelly zaśmiał się na ten jawny absurd - widać wyraźnie, że ten garnitur jest od Toddsa. Ten garnitur nie został kupiony u Sloansa! - Zawinął ramkę. - Powiększę zdjęcie, oprawię i powieszę w holu. Listonosz czy ktokolwiek, kto stanie w drzwiach, będzie mógł je od razu zobaczyć.
Widziałem, że Droney był w siódmym niebie, nawet jeszcze zanim Valelly ciągnął dalej:
- Ostrzygłem się. U Figaros. Osiem pięćdziesiąt. Ale zawsze zostawiam całą dychę.
Wszedłem w tę grę.
- Ale u Eddiego Bensona to tylko dwa funciaki.
Valelly nie skomentował mojej fryzury. Spojrzał na sufit, na bar, spuścił wzrok na swoją filiżankę kawy, a potem powiódł mnie jak tępą zwierzynę za kółko w nozdrzach.
- A przyjrzał się pan jego ręcznikom? Czy on ma sterylizator? Czy on ma akwarium? Jeżeli może żądać tylko dwóch funtów, to jak pan myśli, co za typ siedział w fotelu przed panem? Czy po kimś takim podniósłby pan gazetę do poczytania? Mógł mieć wszy. A jakie tam mają czasopisma? Jakie gazety? Czy w ogóle jakieś są?
- No, jest "Hello". I "Sun".
Valelly z rozkoszą brodził już po kolana w mojej krwi.
- U Figaros jest "Times", jak również "Irish Times", i oczywiście "Sunday Times", a także duży wybór najnowszych numerów magazynów motoryzacyjnych. Co ja mówię, Jezusie, Maryjo, Józefie święty, przecież dwa funty to napiwek!
Droney kwitł i pączkował. Dwóch szaleńców ruszyło w tan, zostawiając mi jedynie możliwość zgrabnego wycofania się z pola rażenia. Wyjąłem paczkę Rothmansów. Droney od dziecka palił tylko Gold Flake. Spytałem Valelly'ego:
- Papierosa?
- Nie, nie, proszę to odłożyć. Proszę to schować do kieszeni. Spróbujcie tych - to mówiąc, wyjął własną paczkę, zresztą również Rothmansów. Sięgnąłem po moją zapalniczkę za dwadzieścia pensów. Valelly wyprzedził mnie, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki klasyczne Zippo. Obracał nim chwilę w palcach, jakby przechadzał zapalniczkę po wybiegu dla modelek. Zapalając sobie papierosa, Valelly równocześnie spojrzał na zegarek.
- Dobry Boże, ale późno. Muszę lecieć. Miło się gawędziło.
Zanim jeszcze Valelly wyszedł na dobre z pubu, Droney chwycił mnie za ramię.
- Kapujesz? Kapujesz teraz, o co mi chodzi? To jest przykład na to, o czym ci ciągle mówię. Tego właśnie trzeba temu zestresowanemu światu. Ludzi, co mają luz…
- Ale powinno się ich pozamykać.
Wyszedłem, zostawiając Droneya z mądrością:
- Niektórzy z nas muszą pracować.
Odszedłem zaledwie jakieś trzydzieści jardów, kiedy usłyszałem wołanie:
- TOOTS!
Zatrzymałem się i odwróciłem. Droney stał na chodniku przy wejściu do pubu. Przytknął do ust zwinięte w trąbkę dłonie.
- Toots… ŚPIEWAJ!


Następnego ranka siedzieliśmy przy naszym stoliku. Droney znudzony bębnił palcami po stole. Po spotkaniu z egzotycznym Ignatiusem Valellym moje towarzystwo już mu nie wystarczało. Tego dnia ubrał się jak listonosz po godzinach pracy albo lekarz, sprzedawca, dealer narkotyków czy księgowy - w dżinsy i skórzaną kurtkę. Bał się, że może Valelly zajrzał tu tylko ten jeden raz. No więc zapaliłem papierosa i w ogóle się nie odzywałem, czując się porzucony. I nagle:
- Ach, moi dwaj przyjaciele znów są tutaj. - Valelly tym razem niósł pod pachą portfolio. Położył je na stole i poszedł po kawę. Pomyślałem, że spyta: "Zgadnijcie ile?" Ale w tej samej sekundzie, w której tyłek Valelly'ego opadł na krzesło, jego usta zaczęły mówić:
- Rzuciłem szkołę, kiedy miałem lat piętnaście i pół. Dostałem jednak najwyższe oceny na moim ostatnim świadectwie. W późniejszym okresie życia sam postawiłem sobie diagnozę - to była młodzieńcza gorączka lękowa przed szkolnym zamknięciem. - Skierował na nas parę wysoko uniesionych brwi, by sprawdzić, czy nadążamy za jego wywodem. Potem z portfolio wyjął list referencyjny, położył na stole i stuknął w niego palcem. - To jest z mojej drugiej pracy.