Stopy Pana Boga

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,90 zł
  • Rabat: -14,95 zł (50 %)
  • 14,95 zł

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie rysy na okładce.

 

Poetycka opowieść rozgrywająca się w przeciągu kilku dni w Tatrach. Jej bohater, traktujący świat gór jako miejsce swoistego azylu, usiłuje odnaleźć się i określić w ich ograniczonym obszarze. W swoich wędrówkach spotyka wiele różnorodnych postaci, które z czasem stworzą wokół niego krąg będący pomniejszonym odbiciem świata zewnętrznego. Pojawiające się rozmaite postawy wobec gór odzwierciedlają w rzeczywistości stosunek do spraw ostatecznych: życia, śmierci, wieczności. Wszystko to przedstawione jest na tle szczegółowo zarysowanej topografii i przyrody Tatr, nad którymi unosi się mgiełka młodopolskiej poetyki i nostalgii. Stopy Pana Boga to pierwsza opublikowana książka autora, będąca bezkompromisowym wyrazem miłości do literatury i Tatr.

Zajrzyj na stronę internetową autora:www.krzysztofrudowski.com.

Rok wydania: 2001
Stron: 268
Oprawa: broszura
Format: 125x195
Pakowanie: 20

Fragment tekstu:

Rozdział pierwszy

Sen, czuwanie spokojne, odgrodzenie, wniknięcie w siebie. Gęstość ciemności i kołysanie - ów stan przedziwny, obezwładniający niestabilnością.
Odzyskałem świadomość, ale nie potrafiłem określić swojego położenia. Strony świata nie istniały, a moja myśl poruszała się tak wolno, jakby zanurzona była w gęstej cieczy. Kołysanie dotykało mnie delikatnymi palcami, obracało i przyglądało mi się ze wszystkich stron jak czemuś drogocennemu i niepowtarzalnemu. Ja zaś, oddany mu bez reszty, tkwiłem w mocy ciepła i ledwie wyczuwalnego ruchu, pragnąc pozostać jak najdłużej w tym mglistym stanie nieokreśloności.
Nagle kołysanie ustało. Byt, pozbawiony jego delikatnej dynamiki, stał się niepełny. Jeszcze otaczała mnie ciemność, ale już nie tak głęboka i gęsta jak wcześniej. Powoli zaczęły się wyłaniać kontury otoczenia. Mrok jednak nie pozwalał na ich pełne ujawnienie, zwielokrotniał raczej to, co było dostrzegalne, tworząc z przetransponowanej rzeczywistości przedłużenie zapomnianego przed chwilą snu.
Bezruch pobudził mnie do odnalezienia siebie. Poruszyłem się i wtedy poczułem, że coś mnie krępuje. Tkwiłem w jakimś miękkim, ciepłym kokonie. Wysunąłem z niego ręce, lecz nie chcąc uronić ani odrobiny znajdującego się wewnątrz ciepła, uczyniłem to ostrożnie i powoli.
Dźwięki. Pozbawione regularności głuche uderzenia. Błysk.
Usiadłem. Za prostokątem okna niezdecydowanie migało światło. Pociąg stał na stacji. Jasny snop z latarki opukującego koła wagonu kolejarza musnął sufit przedziału. Przysunąłem się do okna. Zza lśniącej powierzchni szyby wyłoniły się zarysy budynków. Z trudem odczytałem ledwie widoczną nazwę stacji.
Chabówka. To słowo, oznaczające miejsce, gdzie się znajdowałem, zmieniło nagle sens. Wczoraj, kiedy wypowiadałem je w myślach, było synonimem azylu. Teraz, zmaterializowane, stało się zwykłym słowem, wykraczającym jednak poza obszar znaczeń, jakie mogłem mu dotąd przypisywać.
Wyciągnąłem rękę i szybkim ruchem otworzyłem okno. Kosmos siłą próżni wtargnął do przedziału. Powietrze ogłuszyło mnie chłodem nocnej mgły, a napełniające się nim płuca stały się jakby nieograniczone w swojej pojemności. Miałem teraz w sobie ciemne, zimne powietrze, zagłębiony będąc jednocześnie w miękkim cieple śpiwora. Tymczasem wdech potęgował się nadal, napełniając mnie do granic możliwości, i dopiero nagłe uderzenie - tuż pod podłogą - przerwało ten niebezpieczny proces. Powróciłem do normalnych rozmiarów, pozwalając przestrzeni przedziału wypełnić się przenikającą z zewnątrz mgłą. Rozległo się jeszcze kilka uderzeń, błysnęła latarka i spokój znowu spłynął na otoczenie. Budynki stacji, otulone wolno sączącym się światłem, zdawały się spać, zmęczone całodziennym czuwaniem.
Uczułem lekkie szarpnięcie. Pociąg powoli zaczął zagłębiać się w gęstej mgle. Delikatne, miarowe stukanie wypełniło swoją doskonałością świat.
Zamknąłem okno i spróbowałem odszukać ukryte w śpiworze resztki snu. Kiedy się pojawiły, nie przyjąłem ich spokojnego nurtu. Zatopiłem się jedynie w wewnętrznej ciemności głębi oczu i trwałem tak, nie przesuwając się ani w stronę snu, ani jawy. Zaborczy sen przysłonił jednak bieg czasu i kiedy ponownie uniosłem powieki, delikatna jasność rozpraszała już resztki ciemności.
Mgła rozmazała się, tworząc teraz rzadkie, nieregularne kłęby. Okno rysowało coraz to nowe jej konfiguracje, które w przedziwny sposób korygowały rzeczywistość. Wszystko podlegało jednak jeszcze jednej deformacji. Spotniała pod naporem mgły powierzchnia szyby wypuściła w długie wędrówki setki kropel. Powolne strumyczki wykrzywiały w swoich splotach obraz zewnętrznego świata. Małe soczewki skupiały go i odwracały, nadając wszystkiemu piętno nierealności i niesamowitości.
Tymczasem pociąg zatrzymał się, a nowy zestaw liter oznajmił następną przystań i następną barierę do przebycia. Sieniawa - zabrzmiało w ponownym ruchu kół. Sieniawa - odpowiedział skrzypnięciem wagon. Sieniawa - wygwizdała zaspana lokomotywa, a kłąb wypuszczonej pary połączył się natychmiast z mgłą. Biel z bielą, puszystość z puszystością, zwiewność ziemska ze zwiewnością niebiańską.
Siedziałem spokojny, ciągle jeszcze nocny, senny, wyolbrzymiony zanikającą ciemnością, kiedy tu, tak blisko, za szybą, następowały zmiany. Świat malał. Co tylko otrzymało kroplę jasności, zmniejszało rozmiary i zmieniało swoje znaczenie. I wreszcie, z minięciem Pyzówki, małej stacji oświetlonej delikatnym blaskiem wczesnego słońca, zakończył się okres przejściowy, umykający jak granica świadomości snu i jawy.
Powietrze nie uzyskało pełnej przejrzystości. Mglistość pozostała, otulając wszystko i rysując rozmazaną kreską to, co dotąd było wyraźne. Światło słoneczne stawało się coraz bardziej miękkie, aż rozmyło się na białej tafli niskiego nieba. Pociąg jechał dalej, mijając żółtawe łąki groźnie nachylone dla wszystkiego, co trzymało się ich kosmatej powierzchni. Niewielkie, zszarzałe stogi siana, wsparte na drewnianych podpórkach, zadziwiały swoim ryzykownym ułożeniem, a ich ekwilibrystyczne popisy na niebezpiecznych pochyłościach przywodziły obraz zastygłych w karkołomnych pozach linoskoczków.
Odsunąłem zasłonę zakrywającą szybę w drzwiach i szybko cofnąłem rękę. Z zewnątrz moje ruchy śledziły czyjeś oczy. Zatrwożyła mnie wnikliwość ich spojrzenia, jak również świadomość tego, że mogłem być obserwowany już od dłuższego czasu.
Oczy budzące niepokój, pełne przyciągającego magnetyzmu. Patrzyłem w nie, nie mogąc odwrócić wzroku, zupełnie jakbym poddany był hipnozie. A tym silniejsze wydało mi się ich oddziaływanie, im większa otaczała mnie dotąd pustka.
Minęła dłuższa chwila, zanim odważyłem się ogarnąć całą postać, do której należały patrzące na mnie oczy. Ujrzałem wtedy człowieka o masywnej sylwetce, którego twarz okalała broda ukrywająca rzeczywisty sens oblicza. Broda, która zacierała kontur, rozmazując go niczym mgła. I gdyby nie oczy - można by zupełnie obojętnie minąć tego człowieka.
Nawet nie spostrzegłem, że się zatrzymaliśmy. Ta niepokojąca obecność tak bardzo zaprzątnęła moją uwagę, że cykliczność ruchu pociągu zeszła na odległy plan. Kiedy wreszcie uwolniłem się od absorbującego spojrzenia, drzwi przedziału otworzyły się i stanął w nich ów prześladujący mnie wzrokiem człowiek. Tutaj, gdzie jeszcze przed chwilą błądziły wysupłane z nocnych ciemności sny, usadowił się ten dominujący nad moją świadomością stwór. Usiadł naprzeciw mnie i zaczął się wpatrywać w umykający za oknem krajobraz.
- Nie ma pan wrażenia, że góry przyciągają nas przede wszystkim swoją trwałością? - zapytał nagle, nie odwracając się jednak w moim kierunku. Jego głos był niski, szorstki, lekko wibrujący.
- Trwałością - powtórzył z naciskiem.
- Czy to źle? - zapytałem odruchowo.
- To źle. Przecież tak bardzo kruchą trwałością obdarza nasza wyobraźnia te skaliste budowle. Są one w istocie ulotne jak człowiek. Żyją po prostu nieco dłużej, stopniowo niknąc w płaszczyźnie ziemi. Tak samo grzebane są jak ciało każdego z nas. Nielogiczne więc jest poszukiwanie tutaj siły i oszukiwanie się ich papierową wiecznością.
Byłem przytłoczony tym osobliwym wywodem. Nie mogłem jednak oprzeć się jego dręczącemu naporowi.
- Wielu ludzi, a może nawet i pan, jedzie w góry szukać odpowiedzi na jakieś pytania. Jak wielkim więc zaufaniem zostały obdarzone zwykłe kamienie. Stają się świątynią, na której ołtarzu dobrze byłoby spotkać Boga albo przynajmniej Jego moc, zaklętą w halnym wietrze lub spadającej lawinie. Ale przecież wszędzie wieje wiatr i wszędzie można znaleźć miejsca odpowiednie do modlitwy. Góry to deptany erzac naszych uczuć, których nie potrafimy we właściwy sposób wyartykułować. Śmieszna jest więc powaga, z jaką wkraczamy w ich obszar, który wydaje się nam, nie wiadomo właściwie dlaczego, obszarem azylu.
Miłośnicy gór to ludzie mali, którzy twierdzą, że pokonują własną słabość. Przeczą jednak samym sobie, bo do tego potrzebna jest siła, której nie da się odnaleźć poza własnym ja. I ta sprzeczność jest wadliwym fundamentem ich filozofii.
Ten kolos na glinianych nogach wali się przy jednym konkretnym pytaniu: po co? A czymże jest miłość do tych wzniesień przesadnych, będących deformacją spokojnej powierzchni? Jest także deformacją. Jest czymś zupełnie nieważnym i pozbawionym sensu. To mit zasłaniający fatalną nieuchronność zagłady słabych istot. To śmietnisko i cmentarz nieudolności. Góry są w istocie wielkim dołem, rozpaczliwym i smutnym Hadesem, do którego stalowym korytem Styksu mknie ten i wiele innych pociągów pełnych umarłych, kurczowo trzymających swoje malutkie monety do skarbonki Charona.

Długo nie mogłem unieść powiek i dopiero szarpnięcie masy pociągu pozwoliło mi na wyrwanie się z głębokiego letargu. Okno traciło właśnie ze swojej płaszczyzny obraz stacji Nowy Targ. Przedział, dziwnie pusty, nie był już tym samym miejscem, w którym wyzwoliłem się niedawno z resztek snu. Odmieniła go czyjaś krótka obecność.
Drzwi były nie domknięte. Dochodziła zza nich jakaś rozmowa, jednak zbyt cicha, aby cokolwiek z niej zrozumieć. Nie próbowałem się w nią wsłuchiwać; postanowiłem teraz spakować swoje bezładnie rozrzucone rzeczy.
Przez ostatnie godziny tutaj był mój dom. Niedługo, ale zupełnie wystarczająco, aby stał się w pełni odczuwalny. Ciepło, sen i ciemność były tu przecież tak samo dobre jak wszędzie, a może nawet pełniejsze. I układając rzeczy w plecaku, układałem je tak, jakbym dopiero teraz wybierał się w podróż.
Rozmowa z korytarza stawała się coraz głośniejsza. Zacząłem rozróżniać pojedyncze słowa. Właściwie mówiła tylko jedna osoba, zwracając się do kogoś, kto przez cały czas milczał. Zdania docierały jednak również do mnie. Może bardziej do mnie niż do kogokolwiek innego.
- Uważam, że góry mają duszę.
Pierwsze zdanie, jakie w całości usłyszałem, przykuło moją uwagę do wypowiadającego je głosu, który emanował spokojem i szczerością. W oknie korytarza ujrzałem odbicie mówiącego. Był to młody człowiek o przedwcześnie posiwiałych włosach i otwartym obliczu, w które podczas rozmowy pragnie się patrzeć.
- Ciekawe, że już nawet ich wspomnienie może wzniecić myśl o nieskończoności. I chyba mało ważne jest w zetknięciu z nimi to, jaki jest człowiek. One budują zupełnie nową jakość, niezależnie od podejścia do nich, niezależnie od filozofii myślenia i postrzegania. A najciekawsze jest, że przynoszą zadziwiającą jedność wszystkich tych, którzy już je poznali. Są jakby chorobą, na którą musi zapaść każdy, kto zetknął się z jej źródłem. Ta nieuniknioność jest niesłychanie prosta w swoim wymiarze: byłeś - przeżyłeś - jesteś. I "jesteś" staje się wtedy nową jakością, równie ważną jak jedność wszystkich, którzy "wiedzą". Cicha pewność łącząca ludzi pełnej wiary, którzy nie potrzebują nic więcej, bo to jest formuła ich świata i odpowiedź na wszystkie pytania. W słowie "góry" mieści się każde inne słowo, każde zdanie, każde twierdzenie.
Skończył mówić. Spojrzałem w okno. Pociąg minął Szaflary i przeciskał się teraz pomiędzy pochyłościami, wzdychając nad swoją wieczną udręką. Nisko wiszące chmury zdawały się miejscami dotykać mokrej powierzchni ziemi, stanowiąc dla niego jeszcze jedną barierę do pokonania.
Spadziste dachy, drewniane płoty, wielkie, kudłate psy. Witały mnie. Każde z nich na swój sposób przesyłało pozdrowienia. Spadziste dachy, gładzone i szarpane górskim wiatrem, tak odporne i wytrzymałe na niezliczone razy, przycupnęły teraz pod mokrymi chmurami, wysyłając siwe smużki dymu w wąski pas przejrzystości między niebem i ziemią. Płoty zaś, zastygłe między pionem i poziomem, zrzuciły z siebie nadmiar zawieszonych na nich przedmiotów. Leżały więc wokół potłuczone garnki, dziurawe wiadra i strzępy prześcieradeł, zdobiąc bogato ten miniaturowy świat. Za to psy wygrzebywały z gęstych futer resztki snów i czekały na niewdzięczne słońce, aby móc w jego cieple wrócić do przerwanej drzemki.
Pociąg zwolnił i wtoczył się na maleńką stację w Białym Dunajcu. Stał krótką chwilę i wystarczyło tylko, że ktoś niewidoczny trzasnął drzwiami, a już za oknem pojawiły się na powrót żółte łąki.
Tym razem nie poddałem się powracającemu kołysaniu. Byłem już tam, na zewnątrz. Szedłem obok pociągu, tarmosząc po karkach mijane psy, przeskakując płoty i wstępując do chałup z zapytaniem o zdrowie gospodarzy. Tuż obok jechały puste wagony, bo wszyscy pasażerowie poszli moim śladem.
Koła zastukały głośniej, przywołując mnie z powrotem do wnętrza przedziału, bo czas wtoczył się właśnie na nieunikniony tor zdarzeń. Teraz każda minuta nabrała odrębnego znaczenia, będącego odniesieniem do chwili, która miała nastąpić wraz z ostatecznym zatrzymaniem się wagonów. Zgodnie z od dawna ustalonym trybem pociąg przystanął na niewielkiej stacji w Poroninie. Poczułem, że właśnie tu zaczyna się kres tej dziwnej podróży po drabinie podkładów kolejowych, i jeżeli chciałbym wyłamać się z zaprogramowanego szczegółowo łańcucha wypadków, musiałbym natychmiast wysiąść.
Kpiąc jakby z tej rozterki, pociąg pozostawał ciągle nieruchomy. Kiedy jego postój zaczął przeciągać się ponad miarę, zacząłem się zastanawiać, czy nie zatrzymała go właśnie moja zawieszona decyzja, od jednego tylko postanowienia uzależniając ten wielotonowy ciężar.
Spróbowałem więc swoich sił i z łatwością poruszyłem rząd wagonów, które okazały się tak lekkie, iż koła i szyny przestały być im potrzebne. Powietrze przyjęło ten podniebny statek i już zaraz ocierał się on o nabrzmiałe chmury, drżąc pod ich wilgotnym dotykiem. W dole pozostały domy, drzewa, ludzie i psy, stając się tak małe, że mogłem objąć je jedną dłonią. Czego się więc obawiałem? Lot niweczył wszelkie rozterki. Przypominał ten niebezpieczny, głęboki oddech, który uwolnił mnie niedawno od resztek snu. Poznałem na nowo jego ukrytą siłę, dzięki której znalazłem się tak łatwo w stanie nieważkości. Wykorzystałem to i ustawiłem delikatnie dziesiątki kół na wstędze szyn.
Teraz każda chwila i każdy pojawiający się obraz były dokładnym odtworzeniem powtarzającego się wielokrotnie ciągu. W pewnym momencie czas porzucił rytmiczność, a sekundy poczęły się wydłużać i puchnąć, tracąc w końcu jakikolwiek sens. W oknie pozostał już tylko jeden obraz: nieruchomy wizerunek starego dworca w Zakopanem. Ogarnąłem wzrokiem mały peron, przykryty drewnianym dachem opartym na rzędzie cienkich słupów, i zupełnie nierzeczywiste zdało mi się zaistnienie w tym doskonale skończonym otoczeniu.

Niewiele osób wysiadło z pociągu. Kiedy czując jeszcze rozedrganie jazdą, schodziłem ostrożnie po stopniach wagonu, miałem wrażenie, że stąpam po chybotliwym trapie zawieszonym nad bezmiarem wody. Schodziłem na ląd po długim rejsie. Wkraczałem na wyspę oblaną oceanem.
Ogarnąłem wzrokiem grupę podróżnych, którzy wraz ze mną wysiedli, i dostrzegłem wśród nich dwie znajome postacie. Nie byli więc moim przywidzeniem. Stali na kamiennych płytach peronu, jakby czekali na mnie, jakby moja obecność była im do czegoś potrzebna.
Poprawiłem ciężki plecak i ruszyłem do wyjścia. Tutejszy dworzec był stacją końcową. Tory urywały się nagle, przedzielone barierą betonowych kwietników. Dalej była szeroka brama, znajdująca się dokładnie na przedłużeniu szyn. Sprawiało to wrażenie, jakby pociąg zostawał, a pasażerowie wykorzystywali do dalszej podróży przekazany przez niego pęd. Ja również dałem się pociągnąć tej sile. Ciężar plecaka wcale nie był tu przeszkodą; on także został wyposażony w owo drogocenne przyśpieszenie.
Przekroczyłem bramę dworca i stanąłem na progu Zakopanego. Zbiegały się tutaj trzy ulice - trzy możliwości wyboru: wznosząca się łagodnie ulica Jagiellończyka, pełne samochodów i śpieszących gdzieś ludzi Chramcówki oraz biegnąca prosto, neutralnie płaska ulica Kościuszki.
Spojrzałem na tę część nieba, która kryła góry. Nie można tam było dostrzec nawet najmniejszego kształtu przebijającego przez szczelny płaszcz chmur. Jedynie po przeciwnej stronie widoczny był szeroko rozłożony, łagodny masyw Gubałówki. Zwróciłem się raz jeszcze ku niewidocznym szczytom i mimo iż nie miałem wcale pewności co do ich istnienia, postanowiłem jednak je odnaleźć. Przeszedłem przez ulicę i ruszyłem prosto przed siebie.
Minąłem dworzec PKS-u, pełen ustawionych w długie kolejki podróżnych, przeszedłem obok kwiaciarni i musnąłem wzrokiem betonową fasadę Domu Kolejarza. Zatrzymałem się dopiero na moście nad Bystrą. Opierając się o balustradę, spojrzałem na wartko płynącą wodę. Ta, nieczuła na mój wzrok, mknęła po kamiennym podłożu. Odpływała, będąc wciąż w tym samym miejscu, ciągle układając nowe cząstki w te same węzły i sploty. Nie zastanawiałem się zbyt długo nad tym fenomenem. Pozostawiłem za sobą most i przeszedłem przez skrzyżowanie ulic. Po drugiej stronie powitał mnie drewniany kiosk z pamiątkami. Jeszcze kilka kroków i znalazłem się przed dużym budynkiem, na dziedzińcu którego zatrzymała się niepewna swojej piękności betonowa rzeźba. Obojętnie minąłem jej krzywizny, aby wkroczyć na rozległą płaszczyznę żółtawej łąki, rozciągającej się po obu stronach ulicy. To miejsce było przedsmakiem tego, co czekało dalej i wyżej. Gładkie błonia wywoływały nastrój niecierpliwego oczekiwania na stromizny i przepaście. Przebiegłem je wzrokiem, ciesząc się ich rozległością, tak potrzebną po dręczących mnie dotąd ograniczeniach. Powietrze lekko unosiło moje myśli, pozbawiając mnie największego balastu. Stałem się więc prawie nieważki, nawet mimo niesionego plecaka, jako że jego ciężar był całkiem innego rodzaju. Cechująca go pełność i niezbędność sprawiały, że w ich obliczu waga traciła znaczenie.
Jabłka. Jabłka za szybą. Szyba lekko zaparowana. Tutaj, tuż przed wielkim skrzyżowaniem, stoi kiosk z owocami i warzywami. Kolorowe krągłości czekają na chwilę, kiedy będą zważone i sprzedane. To właśnie one mnie zatrzymały. Przyglądałem się ciekawie żółtym, zielonym i czerwonym obliczom jabłek. Przez szybę nie docierały jednak ich szepty. Pachnące tajemnice pozostały nieodgadnione.
Przeszedłem następne skrzyżowanie, nie zważając na wielki autobus, który musnął moją twarz pędem powietrza. Nie zauważyłem również, że za jednym z jego okien ktoś machał do mnie ręką. Okno, ręka i ja - nie szukający wzrokiem niczego poza drugą stroną ulicy. I już tam byłem. Już witała mnie stacja benzynowa i wielopiętrowy budynek sklepu. Nie poświęciłem im najmniejszej uwagi. Dopiero niewielka drewniana konstrukcja, kryjąca za szklaną szybą kilka skomplikowanych urządzeń, przykuła moją uwagę różnorodnością ukrytych w niej informacji. Przyjrzałem się uważnie filigranowym rysikom kreślącym na papierowych powierzchniach walców granatowe linie. Układały się one na kratkowanej fakturze niczym encefalogramy niezmiernie ospałych istot o spowolnionym do granic możliwości metabolizmie. Barograf rysował zmiany ciśnienia, termograf wahania temperatury, a dla stworzenia pełnego obrazu zachodzących zmian zamieszczono obok wykresy z ostatnich dni. Kiedy spojrzałem na ukryty w cieniu zwykły termometr, poczułem, że ktoś za mną stoi i również śledzi wskazania tych żywych urządzeń.
- Przepraszam - usłyszałem nieśmiały głos.
Spojrzałem. Dziewczyna. Młoda, trochę zawstydzona.
- Przepraszam - powtórzyła - czy zna się pan na tych urządzeniach?
Patrzyłem na nią. "Czy zna się pan…" Ile miała lat? Może siedemnaście. A ja - drugie tyle. "Czy zna się pan…"
- A pani - z naciskiem wypowiedziałem słowo "pani" - się nie zna? Czy w szkole nie uczą już o barometrach?
Zawstydziłem ją. Poczuła się chyba tak, jakby znalazła się przed szkolną tablicą.
- Barometr to… - zaczęła. - Barometr wskazuje zmiany ciśnienia - wyrecytowała w końcu bardzo poważnie. - Jeżeli ciśnienie wzrasta, będzie ładna pogoda.
- A wzrasta?
- Wzrasta.
- To będzie ładna pogoda.
- Chyba będzie.
- Bo może przestać wzrastać.
- No właśnie. Może.
Dziewczyna patrzyła już bez onieśmielenia na moją obarczoną plecakiem postać.
- Czy przyjechał pan dzisiaj? - zapytała po chwili.
- Tak.
- I wyrusza pan zapewne prosto w góry?
- Do Doliny Kościeliskiej.
- Szkoda, ja mieszkam na Kalatówkach, ale jeżeli pan tam zawędruje…
- Zobaczę - odparłem - proszę jednak zdradzić swoje imię, abym wiedział, kogo szukać.
Roześmiała się. Chciała coś powiedzieć, ale chyba zmieniła zdanie. Wskazała na barometr i wyszeptała:
- Dla pana mam na imię Pogoda.
I wtedy nagle pociągnęła za pasek od mojego plecaka, odwróciła się na pięcie i pobiegła. Patrzyłem jeszcze przez chwilę na jej małą postać, zanim zniknęła za skrzyżowaniem. Zaskoczony niespodziewanym zakończeniem rozmowy ruszyłem dalej.
Krupówki otworzyły się przede mną na całą szerokość, kusząc wystawami sklepów i reklamami biur podróży. Sama ulica była prawie pusta, jako że niewiele osób można spotkać o tej porze w tym tak ruchliwym zazwyczaj miejscu. Skręciłem za budynkiem hotelu i ruszyłem w dół. Minąłem kamienną bryłę kościoła, a na wysokości Muzeum Tatrzańskiego przeszedłem na drugą stronę Krupówek. Jeszcze kilka kroków i w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się targ, przeciąłem ulicę Kościeliską, aby wreszcie zatrzymać się na przystanku autobusowym.
Z ulgą zdjąłem plecak i usiadłem na szerokiej drewnianej ławce, tuż obok dwóch zatopionych w rozmowie chłopców. Prowadzili ją w sobie tylko znanym języku, pełnym gestów i onomatopeicznych sylab. Patrzyłem na nich z ciekawością, zazdroszcząc dziecięcej beztroski. Przez chwilę nawet poczułem się tak, jakbym był jednym z nich. Jak ważne sprawy rozgrywałyby się wtedy w mojej wyobraźni, jak lekko myśl potrafiłaby oderwać się od ziemi i zamienić w marzenie. Ale aby je spełnić - należało na powrót stać się dorosłym.
Czekanie przedłużało się. Wstałem i obszedłem dookoła wiatę przystanku. Tuż obok wznosiła się skarpa starego cmentarza. Za wysokim ogrodzeniem trwał świat pozbawiony czasu, istniejący jakby w odniesieniu do ukrytych za chmurami szczytów. Niżej, całkiem w dole, majaczyła stacja kolejki na Gubałówkę. Wszystko zatopione było w spokoju. Jedyny dynamiczny element - pogrążeni w rozmowie chłopcy - stanowił naturalne zrównoważenie tego pełnego harmonii układu. Może jedynie ja nie pasowałem do wykreowanej przez ów chmurny poranek sytuacji.
- A mój dziadek ma paraliż! - powiedział nieco głośniej jeden z chłopców.
Zdanie to kończyło ich burzliwą dyskusję i stało się zapewne ostatecznym, niepodważalnym argumentem. Dla mnie jednak sens tej wypowiedzi był odmienny. Słowa. Osobne słowa, z których każde miało autonomiczne znaczenie.
"Mój dziadek" - jakie to piękne określenie ojca mojego ojca. Czyż nie mógł przypadkiem mój dziadek znaleźć się kilkadziesiąt lat temu właśnie tutaj? Nie istniał wtedy jeszcze przystanek autobusowy, nie było kolejki na Gubałówkę, ale był stary cmentarz. Może więc czyjeś dawne myśli zastygły w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, a moja obecność tutaj związana była jedynie z ich materialną transcendencją?
"Paraliż". Dlaczego właśnie paraliż? To słowo nie łączyło się dla mnie z niczym. Miało jednak swoją wagę i dla niej zachowałem je w sobie.
- Pan nie jedzie? - zapytał jeden z chłopców.
Do przystanku zbliżał się autobus.
- Jadę, oczywiście, że jadę - odpowiedziałem, podnosząc plecak i idąc za dziećmi.
Pojazd z sapaniem i zgrzytaniem zatrzymał się, gotowy pochłonąć każdą liczbę pasażerów. Jego apetyt nie mógł być jednak zaspokojony w pełni, bo oprócz mnie i chłopców nikt inny nie czekał. Mała ręka wyciągnęła się do osadzonej wysoko klamki i zdecydowanym ruchem uchyliła drzwi. Szkraby w podskokach wbiegły do środka i zniknęły gdzieś pomiędzy fotelami. Ja musiałem wtaszczyć na metalowe schody ciężki bagaż i dopiero wtedy, trzaśnięciem drzwi, mogłem odgrodzić się od statycznego otoczenia przystanku.
Wybrałem miejsce przy oknie. Obok siebie postawiłem plecak, opierając go o wytarty fotel, a zrobiłem to tak delikatnie, jakbym zajmował się kimś bliskim, wymagającym opieki.
Autobus jeszcze stał, ale trzęsła go już febra zdolności do ruchu. Wszystko tutaj poddane było drganiom, które obdarzały ten zamknięty świat żywotną pulsacją. Ale i na zewnątrz zaszła zmiana. Zdawać się mogło, że to, co dotąd było zaspane, obudziło się nagle pod wpływem tego pełnego energii potwora.
Wreszcie świat zatrząsł się na dobre i runął w przepaść. Autobus ruszył. Zostawił za sobą przystanek, a za chwilę minął mały kościółek ze sczerniałego drewna, stojący u wejścia na cmentarz. Za oknami pojawił się rząd domów: dużych i małych, drewnianych i murowanych. Wszystkie one kołysały się i unosiły w rytmie nadawanym przez pędzący pojazd. Wraz z nim poruszały się płoty, dymy i rozwieszone na sznurach białe prześcieradła. Chwilami zdawało się, że autobus jest fotelem gigantycznej karuzeli, wirował bowiem coraz szybciej i szybciej, wznosił się, opadał, zwalniał i znowu przyśpieszał. Niekiedy wyrzucał z siebie nadmiar powietrza, którym nadymał się podczas biegu, a wydawane przy tym przeciągłe syknięcia sprawiały wrażenie niemiarowego oddechu, rozregulowanego beztroską jazdą. Chyba jedynie dla żartu zatrzymywał się czasami, aby wpuścić kogoś do środka. Wtedy, ucieszony łatwą zdobyczą, umykał dalej. Najpierw toczył się spokojnie, ale wystarczyło kilka głębokich oddechów, aby znowu zapamiętał się w zwariowanym tańcu. Domy kołysały się nadal i pozdrawiały rozbawiony autobus. On jednak nie dbał o to, mknąc coraz szybciej i coraz dalej.
Przez cały czas patrzyłem przez okno, przy którym siedziałem. Ciekawy tego, co działo się po drugiej stronie, odwróciłem wzrok i dostrzegłem górę. Z rzadkiej mgły wyłaniał się zarys majestatycznej skały zwieńczonej prostym kształtem krzyża. Giewont, groźny i niedostępny, ukazał się samotnie na tle białych, niskich chmur. Nieruchomy, otulony przesuwającą się powoli mgłą, czuwał cicho nad leżącym u jego stóp światem. Nad lasem, domami, rozbrykanym autobusem i nade mną.
Minęliśmy tymczasem Krzeptówki i wyraźnie widoczny wlot Doliny Małej Łąki. Przy samej ścianie lasu wiła się pusta Droga pod Reglami. Tam nie dotarło jeszcze przebudzenie. Za to autobus nabrał nowych sił i pędził na złamanie karku, nie dbając o zdrowie i samopoczucie pasażerów.
Chłopcy nadal zajęci byli rozmową, z pewnością bardzo odległą już od tematu paraliżu dziadka. Nie interesowało ich to, co rozgrywało się na zewnątrz ani nawet w przestrzeni znajdującej się poza zasięgiem ich rąk. Nadal pomagali sobie w dyskusji żywą gestykulacją, a dynamika pędzącego pojazdu potęgowała jeszcze jej intensywność. Patrząc na te dwie małe postacie, można było przypuszczać, że kosmos skupił się właśnie wokół nich, reszta zaś stała się nieistotnym tłem.
Pochłonięty obserwacją chłopców nie spostrzegłem nawet, kiedy autobus wpuścił do swojej czeluści nowych pasażerów. Dwie góralki objuczone wielkimi koszami usiadły obok mnie. Zręcznie zdjęły bagaże z pleców i ustawiły je na fotelach. Dwa pękate kosze przykryte były idealnie czystymi, lnianymi serwetami. Co kryło się wewnątrz? Korciło mnie, aby wyciągnąć rękę i uchylić rąbka tajemnicy.
Natrętne przyśpieszenia autobusu rozwiały moje myśli. Za oknami migały drzewa gęstego lasu. Mimo szklanej przegrody szyb mokre gałęzie zdawały się grozić chłodną wilgocią. Wyobraziłem sobie zimne krople, które spadają przy lada dotknięciu. Ukłucia igieł i szukające drogi na ścierpniętej skórze strużki rosy. Na samą myśl o tym wstrząsnął mną dreszcz.
Podczas gdy chłopcy niezmordowanie rozprawiali, góralki zachowywały milczenie, ciągle kusząc tajemnicą swoich pakunków. Wtedy stało się coś, co zaprzeczyło wszystkim prawom przyrody. Lniane serwety wybrzuszyły się nagle pod wpływem poruszenia się zawartości koszy. Posypał się grad złocistych serków, uwolnionych cudem od siły ciążenia. W niemal nadprzyrodzony sposób ujawniła się tajemnica, której mogłem nigdy nie odkryć. Nie był to jednak finał. Mój plecak także uniósł się, a w końcu i ja, mimo woli, zacząłem zsuwać się z fotela. Winny wszystkiemu był autobus, który niespodziewanie stanął, wczepiając się z całych sił w twardą nawierzchnię szosy.
Gdy silnik umilkł, usłyszałem rzewną nutę góralskiej pieśni. Nie bacząc na niebezpieczeństwo,  w poprzek drogi szedł chwiejnym, ale zdecydowanym krokiem dumny góral, śpiewając głosem swojej czystej duszy. Wracał pewnie z podniebnej hali, gdzie strzygł pierzaste obłoki, a wysokość, na której to czynił, zawróciła mu niechybnie w głowie. Kierowca autobusu wychylił się i nie oszczędzając gardła, zapytał o coś. Pytanie było dla mnie niezrozumiałe, bo wypowiedziane zostało ową melodyjną gwarą, w której każde słowo brzmi jak najdoskonalsza muzyka. Odpowiedź, powtórzona wielokrotnie przez echo, zdawała się mówić o podróży na kraniec świata, ale nie dało się odkryć jej rzeczywistego sensu, bo pieśń znowu powróciła i trwała jeszcze długo. Kierowca odczekał, dopóki nie umilkła zupełnie, i zapuścił motor. Góralki skrzętnie upchnęły do koszy oscypki, a chłopcy, pochłonięci nadal swoimi sprawami, nawet nie spostrzegli tego, co zdarzyło się przed chwilą.
Autobus wyjechał z lasu i zagłębił się w skupisko rzadkich domków Nędzówki. Toczył się jeszcze przez chwilę, aż stanął na przystanku. Góralki wprawnie zarzuciły kosze na plecy, czyniąc to tak lekko, iż trudno było uwierzyć, że ich bagaże są pełne. Chłopcy również porwali się i ruszyli do wyjścia. Gdy schodzili po stopniach, usłyszałem jeszcze pytanie jednego z nich:
- To twój dziadek ma paraliż?
I już ich nie było. Ja pozostałem, a wraz ze mną zdziwienie. Jakie bowiem przedziwne koło zakreślić musiała ta dziecięca dyskusja, aby dotrzeć ponownie do punktu wyjścia? Jakie tematy zostały w niej poruszone, ilu sfer rządzących światem musiała dotyczyć? Próba zrozumienia tego kosztowała mnie właśnie zapadnięcie w ów stan, stan paraliżu. Paraliż, spowodowany słowem "paraliż", unieruchomił mnie. Ofiara porażona słowem, przytwierdzona do fotela pędzącego bez opamiętania autobusu.
Świat nadal tańczył, prowadzony przez wodzireja-kierowcę, którego rozkazom poddane było wszystko oprócz mnie. Trwałem bowiem oderwany od tego wirującego układu, czując, że działa na mnie jakaś inna siła, znajdująca się poza nim.
Odpowiedź poraziła mnie oczywistością. Za wycinającym niezmiennie swój prostokąt z krajobrazu oknem pojawił się Giewont. Ciągle majestatyczny, niewzruszony, zaklęty. Czyżby tak jak ja - zaklęty słowem?
Autobus zatoczył delikatny łuk. Przez chwilę otworzył się widok na wlot Doliny Kościeliskiej i zadudnił pod kołami most nad Kirową Wodą. Kierowca nie zatrzymał się, nikt bowiem nie czekał na przystanku. Ja zaś, będąc unieruchomiony, nie mogłem wykonać nawet najmniejszego gestu sygnalizującego chęć wysiadania. A przecież tutaj właśnie miałem rozpocząć swoją wędrówkę. Czyżbym skazany był zatem na wieczną tułaczkę w tym oszalałym pojeździe?
Droga prowadziła skrajem łąki, za płaszczyzną której widoczna była ściana lasu. Minęliśmy kilka domów i następny przystanek. Wtedy autobus gwałtownie szarpnął, wpadając w jakąś koleinę. Ten wstrząs stał się dla mnie niespodziewanym wyswobodzeniem. Pod jego wpływem poczułem władzę w swoim ciele. Siła słowa zniszczona została jednym mocnym drgnieniem materii.
Nie miałem ani chwili do stracenia. Szybko wstałem, podniosłem plecak i stanąłem przed drzwiami autobusu. Dla kierowcy był to znak, że zamierzam wysiąść. Kiedy tylko pojawiła się tablica z nazwą przystanku, autobus zjechał na skraj drogi i z sykiem otworzył drzwi. Jednym susem znalazłem się na spokojnej, nieruchomej ziemi.
Zawarczał silnik. Kierowca machnął na pożegnanie i porwał swój szalony pojazd w dalszą drogę.
Kiedy autobus rozpłynął się w mglistym powietrzu, otuliła mnie szczelnym kokonem cisza. Przede mną otwierała się Dolina Chochołowska.