Trzech na audiencji u króla

  • szt.
  • 19,90 zł 5,00 zł

"Mieszkam w domu zbudowanym wyłącznie z blachy. Długi czas było mi tu dobrze i nie zmieniłem przekonania, że lepszego miejsca do życia nie znajdę. Aż tu pewnego dnia w moich progach stanęła kobieta i powiedziała: - A więc to tutaj się schowałeś."
Mieszkać w blaszanej budzie, na wielkim płaskowyżu, za całe towarzystwo mając wiatr: czy można sobie wyobrazić coś lepszego? Lecz kiedy Mary Petrie w szybkim tempie zamienia twoją budę w dom, a charyzmatyczny Michael Hawkins wabi do siebie twoich sąsiadów, nagle stajesz przed koniecznością podjęcia wyboru. Powinieneś zostać czy dołączyć do wędrówki ludów?
Tą cudownie sardoniczną, dowcipną baśnią Magnus Mills potwierdza swoją pozycję jednego z najwyrazistszych i najoryginalniejszych autorów piszących dzisiaj w Wielkiej Brytanii.
Polecamy tegoż autora: W Orient Expresie bez zmian i Poskramianie bydła.
 
Rok wydania: 2004
Stron: 140
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci i zdarzenia przedstawione w tej książce są wymyślone przez autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, zdarzeń i miejsc jest zupełnie przypadkowe.

Dla Sue

 


1

Mieszkam w domu zbudowanym wyłącznie z blachy, z czterema blaszanymi ścianami, blaszanym dachem, kominem i drzwiami. Wyłącznie z blachy.
Mój dom jest bez okien, bo nie ma na co patrzeć. Owszem, są okiennice, którymi w razie potrzeby można wpuścić światło, ale przez większość czasu są zamknięte przed wiatrem i deszczem. Mój dom stoi w odludnym miejscu, na płaskowyżu. Nocą skrzypi i stęka, kiedy wiatr o niego bije godzina po godzinie, szukając szpary, którą mógłby się dostać do środka. Nawet drzwi trzeba blokować na górze i na dole, żeby ich siłą nie otworzył. Kiedyś się martwiłem, że może mi zdmuchnąć dach, ale do tej pory wytrzymał i jestem pewien, że konstrukcja jest całkiem mocna. Zadbał o to człowiek, który zbudował ten dom. Kilka lat temu zastałem dom pusty i przystosowałem na własny użytek. Na pierwszy rzut oka wiedziałem, że więcej mi nie potrzeba: miejsce, gdzie można spokojnie jeść, pić i spać, osłonięte przed żywiołami warstwą falistego metalu i niczym więcej. Bardzo skromne lokum, muszę przyznać, ale wyglądał czysto i schludnie, więc się wprowadziłem. Długi czas było mi tu dobrze i nie zmieniłem przekonania, że lepszego miejsca do życia nie znajdę. Aż tu pewnego dnia w moich progach stanęła kobieta i powiedziała:
- A więc to tutaj się schowałeś.

 

2

Nie miała racji. Przed nikim się nie chowałem. Blaszany dom był miejscem, które wybrałem sobie do życia. To nie miało nic wspólnego z chowaniem się, ale ona tak to ujęła, jakbym uciekł.
Zapytacie może: kim była ta kobieta? Prawdę rzekłszy, ledwo ją znałem. Znajoma znajomego, można chyba powiedzieć. Bogiem a prawdą, ostatnia osoba, której bym się u siebie spodziewał, ale sprawiała wrażenie, że jest w nastroju do zwiedzania, więc zaprosiłem ją do środka. O tej porze roku trzeba było cały czas palić w piecu, żeby dom całkiem nie wychłódł. Zatrzepało nią z lekka, kiedy zamknąłem za nią drzwi, a potem stała i rozglądała się dokoła z takim zdziwionym półuśmieszkiem.
- Tu właściwie nic nie ma - powiedziała.
- Tak - odparłem.
- Przecież nie możesz tak mieszkać.
- Dlaczego?
- Bo nie możesz.
Myślę, że ascetyczność mojego istnienia ją zdetonowała. Nie miałem obrazów, które rozjaśniałyby ściany, ani innych ozdób, i chyba poczuła nieprzyjemne zaskoczenie, że to wszystko było takie spartańskie. Zwróciłem uwagę, że na piecu stoi dzbanek świeżo zaparzonej kawy, chcąc jej pokazać, że nie żyję w "skrajnej nędzy", ale niestety tylko się roześmiała i pokręciła głową.
- Wygląda na to, że będę musiała zaprowadzić tu porządek - oznajmiła.
Po bagażu, który ze sobą przyniosła, poznałem, że zamierza się u mnie na jakiś czas zatrzymać. Miała cały kufer ubrań i kosmetyczkę, nie wspominając o umywalni i lustrze. Na szczęście miejsca było dosyć, więcej niż potrzebowałem, więc powiedziałem jej, że może się rozgościć na piętrze.
Pewnie myśleliście, że mój blaszany dom składał się z jednego pomieszczenia z pryczą w jednym kącie i wiadrem w drugim. Nic dalszego od prawdy. Człowiek, który go zbudował, pragnął czegoś więcej niż szopy do spędzania zimy. Chciał mieć dwie kondygnacje i schody, plus spadzisty dach z rynnami odprowadzającymi deszczówkę. Zbudował go przednią ścianą w stronę zachodnio-południowo-zachodnią frontem do wiatru, i na tyle solidnie, żeby przetrzymał każdą burzę. To jest prawdziwy dom, uwierzcie mi, a nie rozlatująca się buda, jaką można zobaczyć na jakimś nadmorskim odludziu, gdzie przed południem łowią ryby, a po południu śpią. Nie, w życiu bym w czymś takim nie zamieszkał. Znacznie lepiej mieszkać w czymś, co się w ciągu kilku lat nie rozpadnie, i dlatego wybrałem budynek mocny i wysoki, nie parterowy.
Naprawdę sądziłem, że ta kobieta się ucieszy, iż będzie miała dla siebie trochę miejsca, ale po jednym spojrzeniu na schody powiedziała:
- Są bardzo strome, prawda?
No oczywiście, że były strome! A czego się spodziewała w dwukondygnacyjnym domu z blachy? Owszem, przyznaję, że nie było lekko taszczyć kufer i całą resztę na górę, ale ona tak się zachowywała, jakby ktoś na złość jej zbudował takie strome schody.
Tego właśnie nie mogłem u niej zrozumieć. Wlokła się taki kawał, żeby mnie zobaczyć, chociaż spotkaliśmy się wcześniej raz czy może dwa, a jednak od pierwszej chwili nic tylko krytykowała. Następnego dnia zacząłem dochodzić do wniosku, że moje domowe obyczaje wcale jej się nie podobają. Przez całą noc miałem świadomość, że ona się kręci na górze. Jakoś nie mogła się uspokoić i okazało się, że to wiatr nie pozwalał jej zasnąć. Oczywiście nie spytałem wprost o jej bezsenność, bo nie chciałem, by wiedziała, że słyszałem każdy jej ruch. Jednak kiedy zeszła na dół, zaczęła od poskarżenia się na hałas robiony przez wiatr. Tutaj tkwiła widoczna różnica między nami. Zawsze mnie zdumiewało, że ludzie potrafią narzekać, iż słońce ich oślepia, deszcz moczy albo, jak w tym przypadku, wiatr nie pozwala im spać. Przecież jedną z największych atrakcji, jaką daje mieszkanie w blaszanym domu, jest właśnie możliwość słuchania tej muzyki! Przed pojawieniem się tej kobiety spędziłem niemało godzin na tym zajęciu, we dnie i w nocy. Jak już powiedziałem, wiatr nigdy nie znajdował szpary, którą mógłby wniknąć do środka. Niemniej jednak szukał i bez ustanku skowyczał pod falistymi okapami, wygrywając melodię z nieskończoną liczbą wariacji. Niekiedy przynosił ze sobą deszcz albo wielką burzę piaskową, która dudniła o dach i potęgowała ogólny hałas. Ta oparta na grze przypadku harmonika uspokajała mnie, a nawet dodawała otuchy, obawiam się jednak, że mój świeżo przybyły gość słuchał jej innymi uszami.
- Co za jazgot! - powiedziała, otwierając drzwi i wyglądając na zewnątrz. Potem, ku mojemu zdziwieniu, wykrzyknęła: - Och, jak słodko!
Najwyraźniej chwycił ją za serce fakt, że rozwiesiłem na sznurku pranie. Osobiście nie dostrzegałem w tym nic nadzwyczajnego. Przecież ubranie schnie błyskawicznie na takim wietrze, więc łatwo chyba zrozumieć, że robię z niego użytek. Poza tym byłem już na nogach od paru godzin, czekając, aż ona się objawi, więc pomyślałem, że równie dobrze mógłbym coś niecoś uprać. Niby prosta rzecz, a rezultat był zaskakujący. Moja towarzyszka natychmiast zapomniała o tym, że wiatr przez całą noc nie dawał jej spać, i teraz każdy przedmiot, na którym spoczął jej wzrok, był "słodki". Spodobała się jej nawet łopata wisząca na haku po wewnętrznej stronie drzwi! Być może poranne słońce nadało rzeczywistości innej barwy, ale muszę przyznać, że niezależnie od powodu ta zmiana tonacji ucieszyła mnie. Niezauważenie dla mojej towarzyszki zamknąłem drzwi (żeby piasek nie dostawał się do środka) i spędziliśmy przyjemne przedpołudnie na metodycznym rozpakowywaniu kufra. Teraz, kiedy początkowa drażliwość mojego gościa minęła, byłem całkiem zadowolony z przybycia tej kobiety. Mimo to niełatwo mi było się do niej przyzwyczaić. Później zrozumiałem, że potrafiła jednocześnie czuć się dobrze w moim towarzystwie i wynajdywać usterki we wszystkim, co robiłem, ale w tych pierwszych dniach nie byłem pewien, o co chodzi.
Weźmy na przykład kwestię lustra. Był to model wysokości człowieka, wciąż czekało na to, żeby je przetransportować na piętro. Przez jakiś czas odkładałem tę robotę, a kiedy już zacząłem podnosić lustro, oznajmiła, że przypuszczalnie byłoby lepiej zostawić je tam, gdzie stoi.
- Nie martw się - odparłem. - Nie jest za ciężkie.
- Więc zabierasz je na górę? - spytała.
- Tak. Kiedyś trzeba to zrobić.
Gdy wreszcie dotarłem z lustrem na górę schodów, dołączyła do mnie.
- Nazostawiałeś śladów palców - powiedziała. - Popatrz.
- Nie dało się tego uniknąć - odparłem.
- Wcale nie musiałeś go wynosić na górę. Dużo bardziej bym wolała, żeby stało koło drzwi. Światło jest tam bardziej naturalne.
- To dlaczego nic nie powiedziałaś?
- Powiedziałam! - warknęła. - Dziękuję bardzo! Nazostawiałeś śladów palców!
Zaproponowałem zniesienie lustra na dół, ale powiedziała, żebym się nie fatygował, więc nie zniosłem. Minęły trzy albo cztery dni, zanim znowu wspomniała o lustrze. Tym razem pokazała dokładnie, gdzie chce, żeby stało, zamiast sugerować, co byłoby "przypuszczalnie lepiej" albo co by "wolała". Posłusznie i bez szemrania przestawiłem lustro, uważając, żeby go jeszcze bardziej nie pomazać. W ten sposób wygładzaliśmy nasze wzajemne stosunki i z reguły układało się między nami całkiem dobrze.
Nie potrafiłem jednak zrozumieć, po co przybyła. To znaczy, nic jej nie trzymało w moim domu z blachy. Oczywiście mogła zostać tak długo, jak tylko chciała, ale należałoby sądzić, że lepiej by się jej mieszkało gdzieś pośród ludzi, a nie w sąsiedztwie kilku osób porozrzucanych na dzikim i wietrznym płaskowyżu.
Noc w noc słyszałem, jak kręci się niespokojnie na górze, wytrącana z równowagi przez te same żywioły, które mnie od lat koiły do snu. Problem w tym, że teraz ja również nie mogłem spać. Za każdym razem, gdy budynek zaskrzypiał i zastękał pod naporem jesiennej wichury, ogarniały mnie wyrzuty sumienia, jakbym to ja sam nie pozwalał jej spać. Robiłem wszystko, żeby było jej jak najlepiej. Co rano wstawałem wcześnie, brałem łopatę i odgarniałem zaspy czerwonego piasku, które zaczynały się tworzyć po nawietrznej stronie domu. Dzięki temu przynajmniej nie miałaby zatarasowanej drogi, gdyby postanowiła odejść. Wydawało się to jednak coraz mniej prawdopodobne, gdyż pogoda z każdym dniem się pogarszała. Ustanowiwszy swoje panowanie na górze, moja towarzyszka zaczęła się teraz wypuszczać na obszar wokół pieca. Każdy, kto ma dom z blachy, powie wam, że przy odpowiednich zapasach węgla, piec zawsze ma rangę maszynowni. Ciepło potrzebne do gotowania, mycia i ogrzewania stanowi naturalne centrum operacyjne i ta kobieta bardzo szybko odkryła ten fakt. W ciągu tygodnia krzesło koło pieca stało się jej miejscem, niezależnie od tego, czy je zajmowała czy nie. Rzecz jasna, mogłem z niego korzystać w wolnych chwilach, ale tylko w sensie pożyczania go od niej. Ani trochę mi to nie przeszkadzało, ponieważ przez większość czasu byłem zajęty czynnościami, których nie dało się wykonywać na siedząco. Postanowiłem sprawdzić dom od zewnątrz, aby się upewnić, że żadne ze skrzypnięć i stęknięć nie wynika z usterek konstrukcyjnych. Z radością zawiadamiam, że nie wynikały, a dźwięki, które słyszeliśmy w nocy, były odgłosami rozciągania się i kurczenia materiału.
Tymczasem lustro przeszło okres próbny w zasugerowanym przez nią miejscu koło drzwi. Okazało się ono zadowalające, toteż któregoś popołudnia zamocowałem je na stałe, co wyraźnie ją ucieszyło. W te rzadkie dni, kiedy pogoda była łagodna i bezwietrzna, moja towarzyszka przy otwartych drzwiach oglądała w naturalnym świetle odbicie swojej postaci. Muszę przyznać, że byłem pod sporym wrażeniem podejmowanych przez nią starań o swój wygląd, zważywszy na to, że nikt oprócz mnie nie miał okazji jej oglądać. Parę razy złapała mnie na tym, że się przyglądałem, jak poprawiała ubranie w talii lub na dole, i raczyła mnie wtedy bardzo miłym uśmiechem.
Kufer na piętrze zdawał się zawierać niewyczerpany zapas strojów, które moja towarzyszka niestrudzenie przymierzała w rozmaitych zestawieniach. Kontrastowało to jaskrawo z moją garderobą. Miałem dwa komplety ubrań, które nosiłem na przemian, aż się zabrudziły, i na tym koniec. Na szczęście nigdy nie czepiała się mojego doboru odzieży. Pod wieloma względami była zadowolona z tego, że moje życie nadal biegnie takim samym torem jak przed jej przybyciem, niczym nie zakłócane. Tak zresztą powinno być, jeśli się zastanowić. Ona była w końcu tylko gościem i istniały granice jej ingerencji. W istocie zacząłem dostrzegać, że krytyczne docinki padają coraz rzadziej. Spędzaliśmy czas w pełni świadomi obecności drugiej osoby i robiliśmy wszystko, aby uniknąć tarć.
Aż którego dnia spytała, ni z gruszki, ni z pietruszki:
- Co się stało z twoim wielkim planem?
- Jakim wielkim planem?
- Powiedziałeś mi, że zamieszkasz w kanionie.
- A, to. Nigdy się nie spełniło.
- Jak mogło się nie spełnić, skoro miałeś takie wielkie nadzieje i aspiracje? Wszystko mi o nich opowiedziałeś. Mówiłeś, że któregoś dnia wyruszysz w podróż, której uwieńczeniem będzie odkrycie kanionu, głębokiego, szerokiego i wyżłobionego w najczerwieńszej glinie. Potem, zbadawszy go od końca do końca i stwierdziwszy, że nadaje się idealnie, miałeś tam zbudować dom wyłącznie z blachy.
Okazało się, że miała na myśli jakąś rozmowę, którą odbyliśmy podczas ostatniego spotkania. Ja w ogóle jej nie pamiętałem, ona zaś najwyraźniej przypominała ją sobie niemal słowo w słowo. Prawdę powiedziawszy, zdawała się wiedzieć o mnie całkiem sporo, o moich gustach, o moich zainteresowaniach, a nawet o moich przyszłych planach. Wkrótce zacząłem się zastanawiać, ile informacji na mój temat udało jej się ode mnie wydobyć podczas tej jednej rozmowy. Ja wiedziałem o niej tylko, jak się nazywa.

 

3

Kiedy ze wszystkimi szczegółami przypomniała mi o moim przedsięwzięciu, zacząłem się zastanawiać, co sprawiło, że tak łatwo je zarzuciłem. Co mnie odciągnęło i sprowadziło na zupełnie inną drogę? Odpowiedzi, jak sobie szybko zdałem sprawę, należało szukać w chwili, kiedy trafiłem na swoje obecne lokum. Po jednym spojrzeniu pozwoliłem się uwieść jego wdziękowi i solidności, ciepłemu piecowi i okiennicom, którymi można się było odgrodzić od niepogody. O tak, to był bez wątpienia dom z blachy, ale zamiast w kanionie, stał na płaskowyżu!
Otworzyłem drzwi i potoczyłem spojrzeniem po rozległym krajobrazie, zadając sobie pytanie, czy jest już za późno na wznowienie poszukiwań. Było ponure zimowe popołudnie i kiedy tak stałem, gwałtowny podmuch wiatru ostrzegł mnie przed uciążliwościami, jakie niosłoby ze sobą takie życie. Szybko wróciłem w krąg ciepła.
- Najprawdopodobniej nie ma nawet kanionu - powiedziałem tytułem wyjaśnienia.
- Jak daleko patrzyłeś?
- Całkiem daleko.
- I nic nie znalazłeś?
- Nic.
- No, właściwie to nie ma większego znaczenia. Póki masz dach nad głową.
Może tak, ale byłem ciekaw, dlaczego w ogóle podniosła ten temat. Nigdy nie zakwestionowała mojego pragnienia, aby zamieszkać w kanionie. Wydawało się, że obchodzi ją tylko oczywisty fakt, iż tego pragnienia nie zrealizowałem. Początkowo uznałem, że jest to kolejna pozycja na liście jej krytycznych uwag. Po jakimś czasie zacząłem jednak podejrzewać, że kryje się za tym coś więcej. Nic ponad to nie zostało powiedziane o moich niespełnionych planach, nie wspomniała też o nich przez następne kilka dni. Zamiast tego przyjęła strategię milczenia, budzącego we mnie przekonanie, że ona czeka, abym coś zrobił. Stale czułem na sobie jej wzrok, kiedy wykonywałem jakieś domowe czynności. Na przykład kiedy zaniosłem na piętro dodatkowe poduszki, siedziała na łóżku i patrzyła, jak zmagam się z poszewkami. Nie odezwała się ani słowem, lecz w jej wzroku kryła się sugestia: "Marnujesz czas, oblekając poduszki. Są znacznie ważniejsze rzeczy do zrobienia".
Ten niezadowalający stan rzeczy trwał prawie tydzień i w końcu nie mogłem już tego dłużej wytrzymać.
- Dobra - powiedziałem pewnego chłodnego, słonecznego poranka. - Idę.
- Dokąd? - spytała.
- Szukać kanionu do zamieszkania. Może mnie nie być przez jakiś czas.
- Ale ja nie chcę zostać tu sama - zaprotestowała.
- Nie chcesz?
- Oczywiście, że nie.
- Dobrze. Najpierw załatwię tę sprawę.
Włożyłem buty z cholewami i poszedłem do sąsiada, który nazywał się Simon Painter. Mieszkał parę mil dalej na zachód, w blaszanym domu o podobnej konstrukcji do mojego. Rzeczony Simon Painter przeprowadził się w tę okolicę mniej więcej w tym samym czasie co ja i chyba można by go nazwać moim przyjacielem. Ale prawdę powiedziawszy, znacznie trafniejszym określeniem byłoby: "na poły przyjaciel, na poły zakała". Problem z Simonem był taki, że zbyt usilnie starał się być towarzyski, często się zjawiał o dziwnych porach z tak zwanymi niezapowiedzianymi wizytami, w które z reguły wchodziła wymiana zbędnych podarunków. Nie miałem nic przeciwko tym odwiedzinom, pod warunkiem że były niedługie, lecz niestety Simon miał skłonność do nadużywania mojej gościnności i często trzeba mu było pokazywać drzwi. Na krótko był jednak dobrym kompanem, toteż wiedziałem, że nadaje się do realizacji mojego zamysłu.
Należałoby wspomnieć, że Simon Painter nie był moim jedynym sąsiadem, ale kwaterował zdecydowanie najbliżej. Dalej od niego mieszkali Steve Treacle i Philip Sibling, plus paru innych, których nigdy nie spotkałem, w odległości kilku mil od siebie. Mieliśmy ze sobą tylko tyle wspólnego, że każdy z nas mieszkał sam w domu zbudowanym z blachy. Rzadko się widywaliśmy, bo taka była nasza wola. A przynajmniej ja tak odczytywałem sytuację.
Ostatni raz widziałem się z Simonem, kiedy przyszedł mnie poinformować, że zamierza umieścić nad swoim domem balon na uwięzi. Chciał wiedzieć, czy mam jakieś zastrzeżenia. Oczywiście nie miałem i od razu się zorientowałem, że był to jedynie pretekst do złożenia mi wizyty. Nie miałem wątpliwości, że odwiedził pod tym pretekstem także wszystkich pozostałych. Pomysł z balonem służył, jak się zdaje, temu, aby jego domostwo było łatwiejsze do rozpoznania. Pamiętałem, że jego dom jest już wyposażony w maszt flagowy i dzwonek, który odzywał się przy każdym podmuchu wiatru. Proponowany nowy dodatek utwierdził mnie w przekonaniu, do którego doszedłem jakiś czas wcześniej, a mianowicie że Simon Painter usiłuje zwrócić na siebie uwagę. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego postanowił zamieszkać na takim odludziu, ponieważ wydawało się, że życie schodzi mu na szukaniu towarzystwa bliźnich. Straciłem rachubę, ile razy (kiedy wiatr wiał w odpowiednim kierunku) słyszałem samotny dźwięk jego dzwonka pośród najgłuchszej nocy. Skoro docierał do mnie z takiej odległości, to jemu z pewnością nie pozwalał spać, co wydawało się wysoką ceną do zapłacenia.
Oczywiście na nic by się zdało dociekanie, po co Simon zamieszkał na tym rozległym i opuszczonym płaskowyżu. Zawsze się zaklinał, że znalazł tutaj wewnętrzny spokój i gorąco by protestował, gdyby ktoś zasugerował coś innego. Nie byłem wszakże do końca przekonany.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, zbliżając się do jego domu, był zakotwiczony nad nim balon. Na oko wystarczająco duży, aby udźwignąć dwóch albo trzech ludzi, balon ten kołysał się delikatnie na końcu długiej liny. Potem ujrzałem flagę, w jasnym kolorze pomarańczowym i fioletowym, trzepoczącą na szczycie masztu i sygnalizującą, że Simon Painter jest "u siebie".
Znalazłszy się blisko blaszanego domu Simona, poczułem się dziwnie na myśl, że nie ja jeden zajmuję takie lokum. Spędziłem ostatnio tyle czasu w moim domu albo koło niego, iż nabrałem przekonania, że jestem wyjątkowy, że nikt nie ma takiego ciekawego życia. Wizyta u Simona Paintera przypomniała mi, że w rzeczywistości jest nas kilku. W porannym świetle słońca od ścian i dachu bił matowy blask i przez kilka chwil potrafiłem tylko stać i wpatrywać się w ten idealny obrazek.
Brzęk dzwonka Simona wyrwał mnie z rozmarzenia. Wzmagał się wiatr, ale zauważyłem, że wszystkie okiennice są otwarte na oścież, więc w domu musiał być spory przeciąg. Potem ze środka dobiegł mnie radosny okrzyk. Dzięki temu wiedziałem, że obejdzie się bez pukania.
- A, dzień dobry! - zawołał Simon, otworzywszy drzwi. - Wejdź! Wejdź! Co za miła niespodzianka!
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że patrzył przez okiennice od momentu, gdy pojawiłem się na horyzoncie, ale nic nie powiedziałem, bo nie miałem ochoty mu zaprzeczać. Jedną ręką przytrzymywał drzwi, a drugą się ze mną witał. W tym momencie przypomniałem sobie pewną związaną z jego domem rzecz, której nigdy nie mogłem zrozumieć. Z jakiegoś powodu drzwi otwierały się na zewnątrz, co mnie się wydawało nadzwyczaj niewygodnym rozwiązaniem. Oznaczało bowiem, że musiał wystawiać rękę za próg, aby je zamknąć, kiedy były zamocowane haczykiem w pozycji otwartej, a musiały być zamocowane haczykiem, bo inaczej wiatr by je zatrzasnął. Trudno chyba zaprzeczyć, że znacznie lepiej jest mieć drzwi otwierane do środka. Wtedy można je bez problemu otwierać i zamykać, regulując przepływ powietrza wedle potrzeby. Decyzja Simona, aby zainstalować sobie drzwi otwierane na zewnątrz, utwierdzała mnie w przekonaniu, że po prostu chce się odróżniać od pozostałych. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że zawsze był nadzwyczaj gościnnym gospodarzem. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, posadził mnie za stołem i postawił przede mną kubek kawy.
- No, no! - powtarzał. - Cudownie cię widzieć! Cudownie cię widzieć!
Jako podarunek dla Simona przyniosłem zestaw dzwonków rurkowych i teraz uroczyście mu je wręczyłem.
- Mógłbyś je powiesić koło dzwonka - zasugerowałem. - Żeby dotrzymywały mu towarzystwa.
- Dziękuję. Tak, to znakomity pomysł.
- Skoro już mowa o towarzystwie: czy wiesz, że mam gościa?
- W twoim domu z blachy?
- Tak. Oczywiście.
- Przepraszam, że pytam, ale… po prostu tak rzadko nas ktoś tutaj odwiedza… no… kto to jest?
- Znajoma kobieta.
- Kobieta? - Zerwał się na nogi, podszedł do najbliższej okiennicy i wyjrzał na zewnątrz. - Jest tam teraz?
- Tak. Ale nie zobaczysz jej stąd.
- Musisz ją przyprowadzić!
- A może ty byś przyszedł do mnie? Żeby nie musiała wiecznie siedzieć sama.
- Dobrze, przyjdę, jasne.
Spakował torbę w kilka minut. Potem zamknął piec, żeby samoczynnie wygasł, zaryglował wszystkie okiennice i opuścił flagę. Niebawem szliśmy w stronę mojego domu. Przez większość drogi w ogóle się nie odzywał, co było do niego niepodobne, ale kiedy znaleźliśmy się już blisko, nareszcie przerwał milczenie.
- A tak przy okazji. Jak się nazywa twój gość?
- Mary Petrie. Znasz ją?
- Nie, nie. Nie znam żadnych kobiet.
Kiedy byliśmy już w drzwiach, przypomniałem sobie, że nie zapowiedziałem jej, iż zamierzam kogoś przyprowadzić. Stała na górze schodów i patrzyła na nas.
- To jest Simon Painter - wyjaśniłem. - Osoba, do której poszedłem dzisiaj rano.
- Ma tak dużą torbę, jakby zamierzał tu nocować - odparła.
- Tak, zostanie u nas przez jakiś czas.
- Miło mi - powiedział Simon.
- Mnie też miło - odwzajemniła pozdrowienie, nie patrząc na niego.
W tym momencie Simon wykazał się zmysłem dyplomatycznym, o który go nie podejrzewałem, i ponownie wyszedł na dwór.
- Och, cudowny widok! - Usłyszałem jego zachwyty. - Po prostu cudowny.
Podszedłem do połowy schodów w stronę Mary Petrie.
- Co on tu robi? - spytała.
- Przyszedł dotrzymywać ci towarzystwa.
- Po co?
- Powiedziałaś, że nie chcesz zostać tutaj sama.
- Nie to miałam na myśli.
- Nie?
- Oczywiście, że nie.
- W takim razie, co miałaś na myśli?
Patrzyła na mnie długo. Jej wyraz twarzy nie uległ zmianie, ale w końcu ją zrozumiałem.

 

4

Powiem wam, że dwoma skokami znalazłem się na górze schodów! Na jakieś pół minuty zapomniałem o wysublimowanych i ezoterycznych rozkoszach mieszkania w blaszanym domu. Zapomniałem o wietrze, który dniem i nocą ciągnął przez płaskowyż. Zapomniałem też o Simonie Painterze, który czekał w dyskretnej odległości za drzwiami.
Jednak Mary Petrie o nim nie zapomniała.
- Na razie wystarczy - mruknęła mi do ucha. - Będziesz musiał zaczekać, aż on sobie pójdzie.
- Dobra, pozbędę się go.
Łatwiej to było powiedzieć, niż zrealizować. Kiedy zszedłem na dół i zobaczyłem Simona z jego torbą, wiedziałem, że nie mogę go tak po prostu wyprosić.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak. Wszystko dobrze.
- Czyli nie przeszkadzam?
- Nie, oczywiście że nie.
- Dzięki - odparł z uśmiechem. - Dom ładnie wygląda.
- Tak, próbuję go utrzymywać w nienagannym stanie. - Oparłem dłoń o blaszaną ścianę i poczułem, jaka jest zimna. - Chodź do środka.
Mary Petrie wciąż stała na górze schodów i patrzyła na nas, kiedy weszliśmy. Posadziłem Simona za stołem i szybko do niej wróciłem.
- Będzie musiał zostać jakiś czas - powiedziałem ściszonym głosem. - Przyszedł specjalnie.
- To zależy od ciebie. Ja mam mnóstwo czasu.
Nigdy wcześniej nie mówiła takim łagodnym głosem. Zeszła na dół, aby się przywitać z naszym gościem, który wstał z miejsca.
- Więc to pan jest Simon Painter - powiedziała. - Nareszcie nie jest to dla mnie tylko pusto brzmiące nazwisko.
W rzeczywistości nigdy o nim nie wspomniałem, ale on wyglądał na tak uszczęśliwionego tą uwagą, że nic się nie odezwałem. Przez następne godziny uraczyła go całym repertuarem swoich wdzięków i sprawiła, że poczuł się jak u siebie. Ja się tymczasem zastanawiałem, jak długo zamierza u nas zostać. Prawdę rzekłszy, myślałem w tym momencie tylko o jednym i z pewnością nie było w tym miejsca dla Simona Paintera. Zadawałem sobie również pytanie: dlaczego tak długo zwlekała z ujawnieniem swoich uczuć? Pomyśleć, że od tak dawna ze mną mieszkała, a ja niczego nie podejrzewałem! Wystarczyłoby kilka słów, lecz ona wolała zachować rzecz w tajemnicy. Teraz, kiedy patrzyłem, jak niezwykle serdecznie podejmuje Simona, nie odnosiłem wrażenia, żeby specjalnie jej zależało na spławieniu gościa. Wydarzenia tego popołudnia wiele obiecywały, ale można było sobie pomyśleć, że Mary Petrie z lubością odsuwa chwilę spełnienia tej obietnicy. Od czasu do czasu zerkała na mnie roziskrzonymi oczami i uśmiechała się. Generalnie jednak całą uwagę poświęcała Simonowi.
Jeśli chodzi o niego, to rozkoszował się każdą chwilą. Stale powtarzał, jakie to cudowne, że siedzimy tak razem we troje przy rozgrzanym piecu, znakomicie czując się w swoim towarzystwie. Wyszło na jaw, że w ciągu tych kilku minut, które zajęło mu pakowanie się, zdążył zabrać podarunek. Był nim oprawiony w ramki obrazek jego blaszanego domu. Mary Petrie przyjęła go z wdzięcznością i postawiła na półce.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziała.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł. - W tych stronach obowiązuje taka tradycja, że przychodzi się z podarunkami.
Mnie się to jakoś nie obiło o uszy! Tego ranka zaniosłem Simonowi prezent, bo wiedziałem, że on tego oczekuje, żadne inne powody mną nie kierowały. Kiedy mówił, że "w tych stronach obowiązuje taka tradycja", można było pomyśleć, że wszyscy mieszkańcy okolicy tworzą jedną wielką, szczęśliwą rodzinę. Rzeczywistość przedstawiała się jednak zupełnie inaczej. Z tego, co wiedziałem, ludzie miesiącami się nie odwiedzali, bo wszyscy chcieli być niezależni. Świadomość, że jestem uważany za członka jednej wielkiej rodziny, która "przychodzi z podarunkami", mocno mnie zdeprymowała. Jedno spojrzenie na Simona wystarczało wszakże, aby się przekonać, że w swoim mniemaniu stwierdził on tylko oczywisty fakt.
Sam obrazek był, rzecz jasna, zupełnie nieciekawy. W końcu, kto chciałby dostać widok czyjegoś domu? Lokum Simona niewiele się różniło od mojego, niemniej jednak obrazek stał na widocznym miejscu podczas wizyty Simona.
Okazało się, że trwała ona prawie tydzień. Dzięki staraniom Mary Petrie czuł się tak mile widziany, że trudno byłoby mu wyjechać wcześniej. Gdy pierwszy wieczór miał się ku końcowi, uśmiechnęła się do nas obu, powiedziała dobranoc i ruszyła po schodach na górę. Wiele godzin później zdałem sobie sprawę, że nie kręci się już niespokojnie po pokoju. Zamiast tego nie pozwalał mi spać Simon mówiący przez sen. Faliste ściany skrzypiały i stękały, osłaniając nas przed coraz silniejszym wiatrem. Jeszcze kilka dni i miałem zostać sam z Mary Petrie. Na razie jednak mój blaszany dom zamieszkiwały trzy osoby.
Rano zaspałem. Po przebudzeniu się usłyszałem, że Simon chodzi po dachu. Mary Petrie wstała przede mną i krzątała się przy piecu.
- Czemu tak wcześnie wstałaś? - spytałem.
- Pomyślałam, że zrobię wam obu kawy.
- Dzięki. Co on tam robi na górze?
- Sprawdza, czy jest miejsce na zamontowanie masztu flagowego.
- Ja nie chcę masztu flagowego!
- Jemu się wydaje, że chcesz.
- Ale nie chcę!
Wstałem i wyszedłem na zewnątrz akurat w momencie, kiedy Simon zaczął złazić z dachu.
- Mam nadzieję, że nie powgniatałeś blachy - powiedziałem. - Ten dach nie jest do tego, żeby po nim chodzić.
- Nie, nie, bardzo uważałem - odparł. - Wiedziałeś, że widać stąd mój dom?
- Sam dom czy balon?
- Jedno i drugie.
- Nie wiedziałem.
Informacja ta była z gatunku tych, których wolałbym nie otrzymać. Domy Simona Paintera i innych sąsiadów położone były dla mnie gdzieś poza horyzontem. Mocno mnie skonsternowało, kiedy się dowiedziałem, że jednak mieszkamy w zasięgu spojrzenia, nawet jeżeli było to spojrzenie z dachu. Przez długi czas żyłem w przekonaniu, że bytuję w odległych i niezwykłych obszarach świata. Nagle straciłem pewność, czy tak rzeczywiście jest.
- Mógłbyś tam bez problemu zamontować maszt flagowy, gdybyś chciał - oznajmił Simon.
- Dziękuję za rzucenie okiem, ale nie chcę masztu.
- Mam w domu zapasowy.
- Nie, nie potrzeba.
- Gdybyś się jednak zdecydował, to nie zapominaj, że mam mnóstwo flag.
- Będę o tym pamiętał.
Przed powrotem do domu zamierzałem uprzątnąć piasek, który zebrał się przez noc pod ścianami. Nawet lubiłem to robić o poranku, bo zaostrzało mi to apetyt przed śniadaniem, ale kiedy wziąłem do ręki łopatę, zdałem sobie sprawę, że ktoś już wykonał za mnie tę robotę. Luźny piasek leżał w pewnej odległości od domu, skąd mógł zostać swobodnie uniesiony przez wiatr. Przesypał go tam Simon.
- Powinieneś postawić wiatrochrony - powiedział. - Nie miałbyś wtedy problemu z piaskiem.
- To nie jest problem - odparłem. - W sumie lubię uprzątać piasek.
Kiedy tak stałem, trzymając bezużyteczną łopatę, zauważyłem, że Mary Petrie obserwuje nas przez otwarte drzwi.
- Czym teraz wypełnisz sobie czas? - spytała.
- Byłabyś łaskawa zamknąć te drzwi? - zdenerwowałem się. - Nie chcę, żeby wwiało do domu piasek.
Zamknęła je powoli i ostentacyjnie, patrząc na mnie przenikliwie, gdy szczelina robiła się coraz mniejsza. Mary Petrie wiedziała oczywiście najlepiej z nas wszystkich, jak ponuro zapowiadają się następne dni. Istotnie, czym zamierzałem wypełnić czas do odejścia Simona? Do tej pory rzadko zaprzątałem sobie głowę takimi pytaniami. Mieszkanie w blaszanym domu było celem samym w sobie, swoistym stanem istnienia, i czas nie miał tu nic do roboty. Na przykład, nie trzeba było wiedzieć, która jest godzina, aby podziwiać błyskawice rozświetlające płaskowyż o zmierzchu. Albo odczuwać grozę nadciągającej burzy. Zjawiska te występowały niezależnie od czasu, toteż w moim domu nie było zegara. Po prostu nie był mi potrzebny. Niemniej jednak, kiedy wprowadziłem Simona z powrotem do środka na śniadanie, uświadomiłem sobie, że czas już zaczyna spowalniać.
Dodatkowo pogarszał sprawę fakt, że aż do poprzedniego dnia Simon od tygodni z nikim nie rozmawiał. Milczenie nie było jego powołaniem i teraz nadrabiał zaległości. Nigdy wcześniej nie spotkałem kogoś tak gadatliwego! Potrafił rozmawiać godzinami bez przerwy! Co gorsza, zdawał się sądzić, że rozmowa polega na zadaniu pytania, wysłuchaniu odpowiedzi, dodaniu swojego komentarza i zadaniu następnego pytania. Mnie najzupełniej by zadowoliło, gdybyśmy siedzieli spokojnie przy stole i omawiali te tematy, które by się nawinęły. Jednakże za każdym razem, gdy nastąpiła choćby najkrótsza chwila milczenia, Simon czuł się zobowiązany je przerwać.
- Miałeś ostatnio jakieś wieści od Steve'a Treacle'a? - pytał.
- Nie, nie miałem - brzmiała moja odpowiedź.
- Ja też nie. Poszedłem do niego jakiś miesiąc temu, ale nie było go w domu. A w każdym razie nikt mi nie otworzył, kiedy zapukałem do drzwi. Ostatnimi czasy jakoś nigdy nie mogę go zastać. Nie widziałem go, odkąd zrobiłem wstępny wywiad na temat mojego balonu na uwięzi. A skoro już o tym mowa: rozumiem, że wciąż nie masz nic przeciwko temu?
- Nie, oczywiście, że nie.
- To dobrze. Podobno Steve bardzo się ostatnio zaprzyjaźnił z Philipem Siblingiem.
- Naprawdę?
- Tak. Widziałeś się z nim?
- Z Philipem?
- Tak.
- Nie.
- Ja też nie.
I tak dalej bez końca. W którymś momencie naszej rozmowy Mary Petrie wstawała od stołu, obrzucała nas spojrzeniem i zdążała na piętro. Byłem pewien, że na swój sposób czerpie z tego przyjemność, bo na jej ustach zawsze igrał uśmieszek, kiedy znikała z pola widzenia. Jej dystyngowane odejście zawsze powodowało, że Simon milkł na chwilę, śledząc spojrzeniem jej wspinaczkę po schodach. Potem cisza zaczynała mu ciążyć i znowu się rozgadywał.
- Podobno jest ktoś, kto mieszka jeszcze dalej niż Steve i Philip - oznajmił któregoś wieczoru. - Nazywa się Michael Hawkins. Znasz go?
- Przykro mi, ale nie - odparłem.
- Muszę się tam kiedyś przespacerować i zobaczyć z nim. Nawiązać kontakt, wiesz, żeby się nie czuł taki odizolowany. Interesowałoby cię pójście ze mną?
- W sumie to chyba nie.
- O… eee… no dobrze - zacukał się Simon i na jakiś czas zamilkł.
Sugestia, że ten cały Michael Hawkins mieszka "jeszcze dalej" niż my wszyscy, mocno mnie zirytowała. No bo przecież nie znajdowaliśmy się na jakimś dzikim pograniczu, poza którym były tereny nie nadające się do zasiedlenia. Nie miałem wątpliwości, że Michael Hawkins świadomie postanowił się "odizolować", jak to ujął Simon, i że właśnie dlatego mieszkał w takim miejscu. To jeszcze nie oznaczało, że był w ten czy inny sposób ciekawszy od pozostałych. Poza tym, kto miałby orzec, iż Michael Hawkins mieszka dalej niż kto inny? To przecież zależy od punktu odniesienia. Kusiło mnie, żeby to wytknąć Simonowi, ale zdałem sobie sprawę, że przy jego spojrzeniu na rzeczywistość byłaby to zupełna strata czasu. Za to dla odmiany to ja miałem do niego pytanie.
- Wiesz, czy ten cały Michael Hawkins mieszka w domu zbudowanym wyłącznie z blachy?
- Z tego, co zrozumiałem, to tak.
- A jak długo tam jest?
- Całkiem długo.
- Dłużej niż ja tutaj?
- Takie mam wrażenie.
- Jeśli mu się wydaje, że założył jakiś wysunięty przyczółek, to jest głupcem.
Simon zareagował na te słowa mocno zaskoczonym spojrzeniem i szybko zmienił temat.
Tej nocy nie spałem dobrze. Na dworze wyła wichura, a mnie w kółko nawiedzał poplątany sen z udziałem mnie, Mary Petrie i Michaela Hawkinsa - on był w moim łóżku, ona zaś nie. Kilka razy obudziłem się z pytaniem, gdzie ona się podziała i dopiero rano przyszło mi do głowy, że w ogóle jej nie było w moim łóżku. Co więcej, osobą, którą brałem za Michaela Hawkinsa, okazał się Simon, twardo śpiący na zapasowym łóżku kilka kroków dalej. Ponieważ nigdy nawet nie spotkałem Michaela Hawkinsa, sen ów bardzo mnie wzburzył. Poczułem się prawie tak, jakbym współzawodniczył z Michaelem Hawkinsem, chociaż zupełnie nie rozumiałem dlaczego. Postanowiłem o tym zapomnieć, więc o brzasku wstałem i wyszedłem uprzątnąć nagromadzony przez noc piasek. Po nawietrznej stronie domu nawiało sporą zaspę, ale po godzinnej pracy łopatą zredukowałem ją do przyzwoitych rozmiarów. Wichura nieco zelżała. Wiatr ciągnął od zachodu i znowu usłyszałem nikłe dźwięki dzwonka Simona pobrzmiewające w oddali. Nad całym płaskowyżem widziałem unoszące się drobiny czerwonego piasku. W tej okolicy była to najuciążliwsza pora roku. Spojrzałem na swój blaszany dom, wiedząc, że upłynie niemało czasu, zanim ponownie zobaczę, jak połyskuje w słońcu. Niebo zszarzało i byłem pewien, że w ciągu najbliższych kilku tygodni czeka mnie jeszcze niejedna wichura. Moje myśli powędrowały ku sugestii Simona, żebym ustawił wokół domu wiatrochrony. W sumie pomysł nie był wcale taki zły i zacząłem się zastanawiać, czy nie należałoby go dogłębnie rozważyć.
Potem drzwi się otworzyły i stanęła w nich Mary Petrie.
- Jesteś bardzo cierpliwy - powiedziała.
- Tak, chyba rzeczywiście.
- Naturalnie nie masz innego wyboru.
- Nie mam.
- A jednak wydajesz się całkiem szczęśliwy z tą twoją łopatą - oceniła.
- Naprawdę?
- Tak. Zresztą wyglądasz całkiem słodko. - Wzięła garść piasku i powoli przesypała ziarenka przez palce. - Kto to jest Michael Hawkins?
- Skąd o nim wiesz? - spytałem.
- Słyszałam, jak o nim rozmawialiście wczoraj wieczorem.
- W takim razie wiesz tyle, co ja.
- Nie jesteś ciekaw, jak wygląda?
- Dlaczego miałbym być ciekaw?
- Przecież to nasz sąsiad, prawda?
- Wcale nie. Mieszka wiele mil stąd.
Mary Petrie podeszła bliżej i zniżyła głos.
- Simon idzie się z nim zobaczyć.
- Naprawdę?
- Tak, właśnie mi o tym powiedział.
- Kiedy idzie?
- Dzisiaj. Już pakuje torbę.
- Dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?
Rzuciłem łopatę na ziemię i wszedłem do domu. Simon miał już na sobie płaszcz i był gotowy do wyjścia.
- Dzień dobry - pozdrowiłem go moim najsympatyczniejszym uśmiechem na twarzy. - Czyli zbierasz się?
- Tak. Myślałem o tym Michaelu Hawkinsie i naprawdę uważam, że powinienem pójść się z nim przywitać.
- Chyba masz rację.
- Więc wyruszę dziś rano, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Oczywiście, że nie. Nie zapomnij zabrać dla niego podarunku.
- A, dziękuję, że mi przypomniałeś. Zajrzę po drodze do domu i znajdę coś odpowiedniego.
Podniósł torbę i skierował się w stronę drzwi.
- Lepiej zjedz śniadanie, zanim pójdziesz - powiedziała Mary Petrie.